Inkwizycja - Grzechy Przeszłości - Witold Skrzydlewski - E-Book

Inkwizycja - Grzechy Przeszłości E-Book

Witold Skrzydlewski

0,0

Beschreibung

Zanurz się w dystopijnej wizji świata, gdzie człowieka traktuje się jak pionka w grze, która nie przewiduje wygranych.Ziemia - taka, jaką znamy - na skutek boskiego gniewu przestała istnieć. Ale po tysiącach lat ludzkość się odrodziła. Jednak nie może już sama decydować o swoim losie. Władzę na świecie przejęły totalitarne rządy. By chronić ludzkie ciała i dusze powołano Święte Oficjum, nazywane Inkwizycją. Jednym z przedstawicieli tej organizacji jest Witeldon Walszarti, który stoi na straży miasta Spero. Inkwizytor jest mściwy i bezlitosny w swych osądach. Wkrótce jednak mężczyzna ze swoimi ludźmi rozpoczyna długą podróż, by poznać prawdę o świecie, w którym żyje. Gdzie go zaprowadzi i co odkryje?Grzechy przeszłości należą do serii Inkwizycja. To idealna lektura dla fanów Gry o Tron.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 988

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Witold Skrzydlewski

Inkwizycja

Grzechy Przeszłości

Saga

Inkwizycja - Grzechy Przeszłości

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022 Witold Skrzydlewski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728435731

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Witold Adam Skrzydlewski

Urodził się 5 stycznia 1999 roku w centralnej Polsce. Za młodu, wraz z rodzicami, porzucił miejski zgiełk na rzecz wiejskiego zacisza. Całe swoje, jak na razie krótkie życie kształcił się w wiedzy ogólnej oraz językach obcych. Realizację pierwotnych planów i założeń przerwała mu w 2018 roku diagnoza potwierdzająca nieuleczalną chorobę. Z racji tego oraz późniejszej pandemii Cov-Sars-2 musiał poddać się trwałej izolacji i separacji od większości ludzi ze swojego otoczenia. To właśnie wtedy naprawdę rozwinął w sobie pasje literacką i przyrzekł, że stworzy skończony utwór.

W wolnych chwilach śledzi sytuację polityczną Polski i świata, maluje modele do gier bitewnych, oddaje się rozrywce komputerowej, czyta powieści fantastyczne, sci-fi i militarne oraz prowadzi zawiłe debaty mając za rozmówcę... siebie.

Mawia, iż „ból jest katalizatorem obowiązku”.

Preludium

Od czasu, gdy Bóg postanowił ukarać ludzkość, już ponad tysiąc ludzkich pokoleń spisało bezbarwnym atramentem swoje żywoty na kartach historii. Świat, ujarzmiony przez człowieka i oddany mu w całkowite władanie, spłonął doszczętnie w ognistym potopie, nazwanym Dniem Kary. Chwile pełne pożogi, które niemal zmazały z powierzchni globu wszelkie życie i w niebyt odesłały wszystko, co wykształciły ludzkie ręce, były wyrokiem za milenia grzechów i występku. Jednak to nie był koniec, a ledwie początek...

Z popiołów niezliczonych istnień, zgładzonych w kilka sekund, które sypały się w klepsydrze odmierzającej gehennę dusz, wyrosła nowa rzeczywistość. Gleba użyźniona marnością ludzkiego losu pozwoliła wydać obfite plony. Nic już jednak nie było takie samo...

Ziemia stała się polem bitwy, na którym walczącymi nie byli tylko śmiertelni. Wrzask miliardów dusz, wydartych z ciał w krótkim i nagłym kataklizmie, rozpruł nici, którymi pozszywane były różne wymiary. Granice pomiędzy Niebem, Piekłem, nieskończonością innych światów, a naszym padołem przestały być szczelne. Anioły, demony i potwory na stałe wmieszały się w różnorodne społeczności. Ludzki gatunek sprawnie odbudował swoje szeregi. Wzniósł potężne miasta-państwa, otoczył się murami, wytyczył na nowo szlaki i drogi, które łączyły poszczególne bastiony cywilizacji. Nie sposób było jednak ustrzec się starych błędów...

Usta znów zaczęły kłamać, myśli zdradzać, a czyny wyrządzać krzywdę. Człowiek jest jak wojna, nigdy się nie zmieni. Krew niewinnych, bardziej dostępna od czystej wody, hojnie zraszała suchą i spragnioną ziemię. Plany kosmatych umysłów wiodły do intryg, których jedynym celem było dobrać się do dusz bogobojnych. Ludzkość otoczyła ciemność wrogów, ukrywających się nie poza murami miast, lecz wśród najbliższych...

Nieliczni mogli pławić się w blasku bogactwa, a nieprzebrane rzesze śmiertelników gniły i umierały w wiecznej nocy, pożerając jeszcze ciepłe zwłoki. Ludzie ginęli, zabijani przez bliźnich w walce o przetrwanie, zdychali w celach, uwięzieni przez Interwentów, konali od niewolniczej pracy w fabrykoriach Inżynierów, oddawali ducha w świątyniach kapłanów ludzkiego Boga i padali ofiarą tajemniczej Inkwizycji. O ich losie wiedział tylko Najwyższy...

Życie w takim świecie było rechotem losu, który towarzyszył człowiekowi od dnia narodzin po godzinę śmierci. By egzystować w tej rzeczywistości, należało pamiętać, że największa światłość tworzy najgłębsze cienie, najsłodszy uśmiech skrywa najstraszliwsze kłamstwo, a najgorętsza miłość daje tchnienie skutej lodem nienawiści...

Porzuć nadzieję, zapomnij o logice i zatrać wiarę we wszystko oprócz Króla Niebieskiego. Czytać będziesz o czasach, w których człowiek staje w szranki z niezbadanym, niezrozumiałym i niemożliwym. Zagłębisz się w świat, w którym życie ludzkie jest monetą w rękach Wiecznych. Ujrzysz wielkie imperia, wiecznie pijane od krwi męczenników, a gdy zamkniesz oczy, usłyszysz okrzyki modlitw i tak samo liczne potępieńcze szepty...

Kronikarz Ibrahim Kantor, wstęp do „Dzieje Er, które już nie wrócą”, opublikowane w 21983 roku po Dniu Kary.

Demony są niczym posłuszne psy, które przychodzą, gdy się je zawoła.

Remy de Gourmont. Dawny ziemski poeta.

Kiedyś również Szatan był aniołem, nim zaczął myśleć i dbać o siebie samego.

Kapłan Coltmar Kros.

Spalony na stosie za bluźnierstwa przeciwko dogmatom Kościoła.

Ból jest katalizatorem żarliwości, cierpienie jest akceleratorem mściwości.

Inkwizytorka Maria Iremski.

Do legend Świętego Oficjum przeszła jako kat niewiernych. Z jej rozkazu oczyszczone zostało miasto Marokoro wraz z pięcioma milionami mieszkańców.

Dedykacja

Powieść dedykuję każdemu, kto jest żądny prawdy, nie lęka się jej krzewić i wypala wszelkie kłamstwo. Wszystkim tym, którzy nie wahają się mówić tego, co myślą, nie dbając o to, co wypada, i co jest poprawne. Rzeszom ludzi, którzy potrafią bronić swoich racji i nie pozwalają narzucić sobie wpływów bądź wyznań. Książkę tę pisałem z myślą o tych, którzy szczerzy ze sobą mogą być tylko w myślach i są zmuszeni kłamać, by funkcjonować w społeczeństwie, które ich nie akceptuje i namawia do oszustw. Niech każda strona tej książki doda Tobie, drogi Czytelniku i droga Czytelniczko, otuchy na resztę życia. Odkryjesz na nich historię mroczną, brutalną, koszmarną i niesprawiedliwą. Poznasz bohaterów zwaśnionych stron, którzy toną we wzburzonym morzu potępienia i miażdżeni są pod ciężarem odpowiedzialności.

Nie obawiaj się zacząć czytać, gdyż na pewno wystarczy Ci odwagi. W końcu żyjesz na tym ziemskim padole, a każda chwila tu spędzona czyni z Ciebie bohatera, którego legenda rośnie z dnia na dzień.

Rozdział I

Mówi się, że świat, który dzisiaj znamy, kiedyś wyglądał zupełnie inaczej. Ludzie żyli na całej kuli ziemskiej, pełnej zieleni i nieskażonej wody. Każdy z naszych przodków miał żelazny rydwan, a w przestworzach krążyły metalowe konstrukcje. Wszystkiego mieli po stokroć więcej niż my teraz. To właśnie oni byli panami świata i mogli robić co chcieli. Tworzyli majestatyczne budowle, jak na przykład gigantyczny zegar, który zachował się do naszych czasów, a Inżynierowie, dziękować Stwórcy, byli go w stanie naprawić, oraz prawie ośmiusetmetrową wieżę, która obraca się wokół własnej osi.

Smutek wypełnia me serce... Ile nasze pokolenia tracą w stosunku do przodków.

Prawdą jest, że nie wiemy dokładnie, co się stało. Najstarsze przekazy mówią o tym, że świat zapłonął żywym ogniem. Przyjęło się nazywać ten czas Dniem Kary. Ludzie umierali na niewyobrażalną skalę. Nawet dzisiaj widzimy głębokie rany w ziemi, które powodują śmierć u tych, którzy się do nich zbliżą. Lament dusz umęczonych w tamtym kataklizmie sprawił, że niewiele potrzeba, by nasze koszmary przyszły i odebrały nam życia. Tarczą chroniącą nas od tego jest wiara i ciężka praca, lecz prawdziwymi obrońcami są agenci tajemniczej i potężnej Inkwizycji. Nawet jeśli wśród możliwych działań pozostaje im wybrać mniejsze zło...

Kronikarz Ibrahim Kantor, fragment z „Dzieje Er, które już nie wrócą”, opublikowane w 21983 roku po Dniu Kary.

Krew, cierpienie i sterylność. Te trzy pierwiastki dało się wyczuć w powietrzu. Czego innego można byłoby się spodziewać w inkwizycyjnej sali przesłuchań. Przesłuchań, dobre sobie. Raczej tortur – pomyślał skatowany Thomas. Nigdy nie przypuszczał, że trafi w sam środek placówki legendarnej Inkwizycji. A już na pewno nie w roli przesłuchiwanego, przykutego do Drzewa Zdrajców. Ta maszyna, jeśli tak można ją nazwać, faktycznie przypominała drzewo. Tyle że zamiast gałęzi miała haki, ostrza i najróżniejsze narzędzia tortur.

Wisiał na sworzniach wbitych w skórę. Klatkę piersiową miał otwartą, a prosto w brzuch, mięśnie i narządy wpięto całą masę żelastwa. Nie umarł jeszcze tylko dlatego, że maszyna dozowała dawki licznych substancji, które utrzymywały przesłuchiwanego przy życiu. Inkwizytor mógł myślami pobudzać działanie Drzewa i zsyłać na opornego rozmówcę niekończące się męki.

– Ponawiam pytanie. Kto kazał takim jak ty wydrapywać na murach budynków te symbole? – zapytał potężny, głęboki głos. Na ścianie pokoju przesłuchań świetlisty pył ułożył się w cienie przypominające prymitywne i chaotyczne runy. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwykły akt wandalizmu. Dla kogoś biegłego w demonologii były to glify sławiące czyny czarcich istot.

To właśnie przerażało Thomasa. Jego kat nigdy nie podniósł głosu. Nigdy nie drgnęła mu powieka ani żaden grymas nie pojawił się na twarzy, gdy wraz ze swoimi egzekutorami w czarnych zbrojach zabił wszystkich w Dzielnicy XV-11. Zrobił to tylko po to, by do niego dotrzeć. Nie zareagował, gdy maszyna obdzierała go ze skóry i raniła. Nawet gdy wrzeszczał w najgorszym cierpieniu, błagając o śmierć, nie widział nic oprócz wpatrzonych w niego zimnych, czarnych oczu. I choćby miał całą wieczność, nie znalazłby tam krzty litości czy człowieczeństwa.

Nagły zgrzyt metalowych przekładni oznajmiał kolejną mękę. Thomas zawył z bólu. Krzyczał za każdym razem, gdy maszyna łamała kości i rozrywała mięśnie. Malutkie, ledwo widoczne pręciki wgryzły się w jego nerwy, czyniąc taki ból, jakiego nikt, kto nie jest więźniem Drzewa Zdrajców, nie jest w stanie sobie wyobrazić.

– Ty... jesteś... psychopatą – wychrypiał, dysząc ciężko.

– Wolę określenie Człowiek z Wyobraźnią – odpowiedział Inkwizytor. – Podsumujmy to, co już od ciebie otrzymałem. Jakieś trzy miesiące temu do Dzielnicy XV-11 zawitali nieznani ludzie, którzy zaoferowali jedzenie i medykamenty w zamian za to, że mieliście napadać na kapłanów, niszczyć kapliczki i zostawiać po sobie takie wzory. A od dwóch tygodni systematycznie was dozbrajali w broń pochodzącą z Kuźni Inżynierskich, co, powiem szczerze, jest nielichym osiągnięciem. Szykowaliście powstanie? Rozmieszczenie każdej skrytki, którą namierzyli moi agenci, sugerowałoby bardzo przemyślane uderzenie we wszystkie ważniejsze departamenty w promieniu dwóch kilometrów od Dzielnicy XV-11, nie mówiąc już o niej samej. Nikt z was nie wpadłby na taki złożony plan. Jestem tego pewien.

Thomas mimowolnie kiwnął głową. Była to prawda. On sam nie znał się na planowaniu czy prowadzeniu walk. Całe życie zaprzątał sobie głowę tym, żeby przepracować dwanaście godzin każdego dnia w przepompowniach wody, a potem sprawdzać pułapki na szczury w nadziei, że znajdzie w nich coś, co nie pozwoli mu umrzeć z głodu.

– Oni mówili, że to będzie początek nowego porządku. Wszyscy przestaniemy głodować i umierać w gównie, kiedy cała ta lepsza część miasta żyje z naszej krwi. Z całej mojej rodziny zostałem tylko ja. Żona umarła dawno temu na raka, a mój jedyny syn miał osiem lat, gdy wykrwawił się od ran spowodowanych przez wybuch pompy. Resztę bliskich i przyjaciół zabiłeś w XV-11. Ty i twoi ludzie. Byliśmy gorsi niż robactwo... – charczał resztkami powietrza z płuc niezmasakrowanych jeszcze przez aparaturę. Zresztą ona i tak nie pozwoliłaby mi umrzeć – pomyślał. – Co ty wiesz o poświęceniu! – wrzasnął najgłośniej, jak potrafił.

Maszyna wbiła się w kręgosłup. Thomasa przeszył niewyobrażalny ból. Jego szczęki zacisnęły się z taką siłą, że popękały ostatnie zęby. Inkwizytor wyszedł z półcienia, który go skrywał. Katowanemu mężczyźnie resztki krwi zastygły w żyłach. W końcu mógł się lepiej przyjrzeć oprawcy. Nie była to postać wielkiej postury i tężyzny.

Zbliżając się, Witeldon zdjął płaszcz. Thomas widział go teraz w całej okazałości. Był mężczyzną o średnim wzroście, bez wątpienia atletą, choć fakt ten skrywała zbroja. Kunsztownie wykonana z nakładanych jedna na drugą płyt lśniącego niebieskawego metalu, zdawała się lekka jak piórko i nie krępująca ruchów. Torturowany mrugnął i mocno się zdziwił, ponieważ teraz odzienie tajemniczego człowieka miało kolor węgla ze złotymi akcentami. Co to za czary – pomyślał.

Jego kat miał na piersi symbol Inkwizycji, I, czyli pierwszą cyfrę z Czcigodnego Języka, na której zawieszono wagę przechyloną w jedną stronę. U pasa wisiała kabura z grubej skóry, z gigantycznym rewolwerem, a długi miecz z połyskującego metalu został przytwierdzony na plecach. Lecz to nie postura, pancerz czy uzbrojenie wzbudziło w Thomasie paniczny lęk. Jego źródłem była twarz Inkwizytora. Smukła, lekko wychudzona, o bladej cerze.

Średniej długości, gęsta broda łączyła się z fryzurą. Włosy powinny być przystrzyżone już jakiś czas temu. Grzywka charakterystycznie opadała, zakrywając większość czoła, lecz nie wchodziła na oczy. Całość uzupełniały duże wąsy, które podobnie jak reszta owłosienia miały kolor ciemnego brązu. Oczy nie zdradzały nic, prócz nienawiści i śmierci. Bił z nich chłód tak wielki, że przesłuchiwany dostawał dreszczy.

Absolutna cisza w pomieszczeniu ciągnęła się kilka sekund i dzwoniła w uszach męczennika niczym kościelne dzwony. Bez wątpienia trwałaby dłużej, gdyby Inkwizytor nie przemówił.

– Mówisz, że tacy jak ja, lepsza strona miasta, jak to ująłeś, nie wiedzą co to poświęcenie. Pozwól, że coś ci pokażę – wypowiadając te słowa, odpiął wszystkie zaczepy napierśnika pancerza i zdjął go jednym ruchem ręki. Oczom Thomasa ukazał się umięśniony tors z wyćwiczonym brzuchem, całkowicie pokryty nieznanymi mu symbolami.

– Te tatuaże zostały wyryte na całym moim ciele, również na każdej jego kości. Są to ochronne inkantacje, spisane demoniczną krwią, które czynią mnie niewrażliwym na wpływ czartów i magię Czarnoksiężników z Kręgów Magów. Potężne glify sprawiają, że się nie starzeję, mój szkielet jest dziesięciokrotnie wytrzymalszy niż jakiegokolwiek człowieka, a krew krzepnie dostatecznie szybko, bym nie wykrwawił się nawet od poderżniętego gardła. Mam dość siły, by powalić rozpędzonego byka i refleks pięciokrotnie szybszy, niż pozwala na to ludzka biologia. Niewielu inkwizytorów decyduje się na taki rytuał. Z tych, którzy go przechodzą, przeżywa jeszcze mniej. Ja byłem pierwszą udaną próbą na siedemset osiemdziesiąt trzy nieudane – nie przerywając wypowiedzi, jednym ruchem, szybszym niż strzała z łuku, wyciągnął miecz. Thomas nie zarejestrował tego faktu, zobaczył jedynie ostrze przed swoją twarzą.

– Ten miecz został ochrzczony imieniem Catherine. Ostrze stworzono z tysiąca warstw potrójnie błogosławionej stali, która spadła z nieba. Schłodzono je w krwi niepokalanych niewiast, które same się zgłosiły do tego aktu pokuty. Na całej długości jest pokryte pismem tak małym, że dla twojego nieulepszonego oka niewidocznym. Wersety głoszą śmierć zdrajcom i zagładę wszelkim plugawym bytom. Później ów metal zaklęto, by utrzymywać go pomiędzy dwoma wymiarami, naszym i Piekłem. Dzięki temu można było na niego nanieść wszystkie litanie i fragmenty wyciągnięte ze świętych ksiąg i zwojów. Nie zamazano żadnej z milionów liter. Pracowały nad nim trzy pokolenia kowali – z prędkością błyskawicy miecz wrócił na plecy, a w dłoni znalazł się rewolwer.

Oczom skazanego ukazała się broń z nieziemsko lśniącego srebra, wręcz świecącego własnym blaskiem. Inkwizytor pstryknął opancerzonymi palcami. Przedmiot objął złoty ogień, a na jego powierzchni ukazało się wiele szczegółowo wygrawerowanych mozaik.

– Nosi imię Victoire, a legenda głosi, że został wykonany tuż po Dniu Kary. Ma wielkość pospolitego obrzyna, ale jak widzisz, cały został pokryty mozaikami z życia przepięknej niewiasty. Rozmiar broni ma znaczenie, gdy mówimy o amunicji – Inkwizytor wyjął z bębenka jeden nabój, który był istnym dziełem sztuki. – Pociski są wykonane z najczystszego srebra i mają diamentowe czubki. Na powierzchni każdego z nich wyryto zaklęcia i modlitwy, czyniące je praktycznie niezniszczalnymi i śmiercionośnymi dla wszystkiego, co nieczyste. Konserwowane są w święconej wodzie, nad którą nieprzerwanie, dniami i nocami, modlą się od tysiącleci siostry zakonne ściśle tajnego ugrupowania. Same naboje robią głuchoniemi mistrzowie kowalstwa, a proces stworzenia jednej kuli pochłania całe ich życia – ponownie pstryknął palcami, a relikwia skryła prezentowaną historię. Wsadził Victoire do kabury i założył napierśnik. – Pomyśl jeszcze o tych wszystkich, którzy spędzają swoje żywoty na szukaniu materiałów i technologii, by móc to wszystko utrzymać w ciągłej produkcji. Może wtedy zrozumiesz, co to prawdziwe poświęcenie – powiedział i ruszył do wyjścia.

– Dlaczego mi to wszystko powiedziałeś? – zapytał Thomas.

Inkwizytor odwrócił się i spojrzał na niego ze smutkiem.

– Dlatego, że ignorancja jest grzechem, a usprawiedliwianie grzeszności jest pogłębianiem potępienia – kontynuował marsz. – Poza tym i tak jesteś już martwy – dodał zwyczajnym tonem, stojąc u progu wrót.

Thomas spojrzał przed siebie szeroko otwartymi oczami. Ostatnim widokiem były szpony Drzewa Zdrajców, które przeszyły jego czaszkę. Wbiły się przez oczodoły, uśmiercając go na miejscu. Krzyk, który próbował wydobyć się z jego gardła, nigdy nie został wykrzyczany.

Na końcu korytarza, który był tak samo wejściem, jak i wyjściem z katakumb inkwizytorskiej bazy operacyjnej, czekała ubrana w lekką szatę kobieta. Kiedy odległość między nimi zmalała na tyle, by można było rozmawiać bez podnoszenia głosu, zadała pytanie.

– Czy przesłuchanie się udało, mój Panie?

Inkwizytor spojrzał na nią i ruchem ręki nakazał, by poszła za nim.

– Tak samo jak zawsze, Tamara. Na początku dumni i pyszni, ale każdego da się złamać.

Kobieta przekrzywiła usta w ledwo widocznym uśmiechu.

– Tak sądziłam, dlatego w hangarze czeka maszyna i Sulla jako pilot.

Lekko przekrzywił głowę i spojrzał na nią, a widząc jej minę drgnął mu policzek.

– To jest jakaś sekta, muszę się nią zająć. Dziękuję – powiedział.

Spojrzała w jego bezduszne oczy. Mimo że ją przerażały, to jednak doceniała wszystko, co Inkwizytor robił dla niej i innych w zamian za ich służbę i umiejętności.

– Żyję, by ci służyć, Witeldonie – ukłoniła się.

Rozdział II

– Kim jestem?

– Członkiem Inkwizycji.

– Co jest moim przeznaczeniem?

– Walczyć ze złem, niszczyć splugawienie i osądzać grzesznych.

– Co jest moim orężem?

– Wiara mą tarczą, a uświęcony cel mieczem.

– Czym jest dla mnie wiara?

– Pochodnią niesioną przez noc, która rozprasza mrok.

– Czym jestem w oczach Stwórcy?

– Oskarżycielem, sędzią i katem.

Fragment z Księgi Poświęcenia znajdującej się w Zakazanej Bibliotece.

W zasadzie każdy inkwizytor posiada placówkę operacyjną, która jest źródłem jego wpływów i mocy. Witeldon nie należał do wyjątków. Oddalona od ciekawskich oczu, wyryta głęboko u podnóża trudno dostępnej góry, idealnie ukryta, zawierała setki metrów tuneli i korytarzy, tworząc labirynt znany tylko jemu i jego sługom. Najwyżej położony był hangar, który mieścił największe osiągnięcia Inżynierów.

Członek Świętego Oficjum wolnym krokiem piął się w górę przez kolejne poziomy. Mijał liczne postacie, odziane w niebiesko-złote szaty. Jedne niosły broń, która trafiała do naprawy albo czyszczenia, drugie dźwigały strawę do kolejnych pomieszczeń i posterunków, a jeszcze inne, obładowane rozmaitymi zwojami i pergaminami, szły w sobie tylko znanych kierunkach i próbowały niczego nie pogubić. Każdy człowiek, gdy tylko widział swojego Pana, kłaniał mu się i wracał do obowiązków.

Przechodził obok marmurowych ołtarzy, przy których zawsze ręce do modlitwy składała jakaś zbłąkana dusza. Mijał areny, gdzie jego jednostki uderzeniowe ćwiczyły umiejętności walki wręcz. Przepięknie wykonane zdobienia, rzeźby i obrazy towarzyszyły mu do samego hangaru. Nie były to tylko zwykłe dekoracje. Każda z nich kryła miotacze ognia, wyrzutnie granatów i zatrutych strzałek. W przypadku ataku mogły zamienić wszystkie korytarze i pomieszczenia w prawdziwe strefy śmierci.

Po przejściu trzech tysięcy sześciuset siedemdziesięciu trzech metrów, które część jego wzmocnionego mózgu niezłomnie liczyła, doszedł do wrót wejściowych hangaru. Strzegło go czterech wybranych przez niego Mortusów. Żołnierze najlepsi z najlepszych, a każdy z inną przeszłością. Piechurzy z licznych armii monarchów z całego globu, Interwenci z miast-państw, najemnicy, a nawet recydywiści i pokutujący grzesznicy. Wszyscy oni zostali ponownie ukształtowani przez wiarę i dostali szansę przysłużenia się Stwórcy.

Niektórych przyciągnęła tu ambicja, innych poczucie obowiązku, a część nie miała wyboru. Każdy dostał kontrakt, który musiał podpisać krwią. Tracił wtedy prawo do swojego życia, którym teraz zarządzał Bóg, przemawiający przez Członka Świętego Oficjum. Dlatego nazwa ich jednostki wywodzi się od słowa Mortuus, pochodzącego z Czcigodnego Języka. Oznacza ono Zmarłego, ponieważ dla nich ziemski żywot się skończył. Pozostał tylko Stwórca.

Odziani w stalowo-wolframowe wzmacniane pancerze, uzbrojeni w karabin świetlny model Cereus, podstawowe wyposażenie oddziału, strzegli wejścia. Był to wynalazek inkwizycyjnych Inżynierów, produkowany tylko na potrzeby Oficjum. Broń wyjątkowa, generująca skoncentrowane światło, które z łatwością przepalało większość osobistych środków ochronnych, doszczętnie niszcząc żywe tkanki i kości trafionej ofiary. Cereus oznacza Świecę, gdyż za jego pomocą bogobojny człowiek może rozproszyć mroki grzechów.

Żołnierze zasalutowali i zrobili miejsce, by Inkwizytor mógł przejść. Tytanowe wrota o grubości opasłej księgi otworzyły się. Zobaczył maszyny wraz z pilotami odzianymi w kombinezony z utwardzanej skóry. Zatrzymał się na platformie prowadzącej w dół hangaru.

– Niechaj Światłość nigdy nie zgaśnie, piloci – powiedział donośnym głosem, a zgromadzeni lotnicy stanęli na baczność i odpowiedzieli chórem.

– Tak samo jak ogień naszych dusz. Ona jest wieczna!

Schodząc do poziomu głównej płyty, Witeldon kontynuował przemowę.

– Każdy z was otrzymał przydział. Poderwijcie maszyny w niebo i wypatrujcie plugawej symboliki, zniszczonych obiektów czci i tym podobnych – rozkazał i spojrzał na młodzika z blizną biegnącą przez całą twarz. – Skaza, ty lecisz na Kompleks Świątynny. Tylko tym razem skup się na wszystkim oprócz pięknych kapłanek – lotnikowi zadygotały usta w nieudanej próbie zdławienia uśmiechu. – Magma, ty do dzielnicy biedoty. Szczególną uwagę zwróć na duże zgromadzenia idące w stronę niezamieszkałych budynków – potężna kobieta o długich, rudych włosach energicznie kiwnęła głową. – Cała reszta rutynowy patrol i pełne skanowanie przestrzenne. W razie gdyby cokolwiek było podejrzane, jednostki szturmowe czekają w gotowości na drugi przelot.

Z grupy dwunastu wytypowanych specjalistów wysunęła się w górę mała dłoń.

– A co ze mną, mój Panie?

Inkwizytor dobrze wiedział, kto pyta. Sulla Pax, niższa od niego o całą głowę, tak drobna, że wyglądała nienaturalnie. Wyróżniał ją przepiękny uśmiech, lśniące czarne włosy i to, że była jego najlepszym pilotem.

– Ty podrzucisz mnie do gubernatora Spero, a potem złożymy wizytę w Kuźni numer 41.

Spero, największe miasto na planecie, liczące ponad miliard mieszkańców. Masa ludzka stłoczona bardziej niż szczury, otoczona była iglicami budynków mieszkalnych. Każda konstrukcja, podzielona na poziomy i sektory, zapuszczała swoje betonowo-stalowe korzenie setki metrów w głąb ziemi. Wiele z nich sięgało chmur, tam mogli żyć tylko najbogatsi. Nieprzebrane rzesze ludzkie konały w nieskończonych labiryntach, mając nad głowami inne kondygnacje, z takimi samymi nędznikami. Spero skrywało w swoich murach większość Europy i skupiało uwagę całego globu.

Przypominając sobie słowa Thomasa, Inkwizytor przyznał w duchu, że kryło się w nich ziarenko prawdy. Wielu umierało z głodu, pragnienia i chorób, w ciągnącym się tysiące kilometrów labiryncie z betonu i stali, pracując dla tak niewielu, lecz właśnie takie jest życie. Same zera nie mogą świadczyć o wielkości liczby. O tym świadczy cyfra z przodu.

Sulla kiwnęła energicznie głową.

– Koliber gotowy, zapraszam na pokład – powiedziała i wskazała kierunek.

Ruchem dłoni nakazał pilotom start. Wszyscy doskoczyli do swoich maszyn.

Witeldon zajął miejsce tuż za Sullą. Pancerz bez problemu wpasował się w fotel. Aktywowała silniki i aparatury pokładowe. Koliber ożył. Nazwa maszyny pochodziła ze starożytnych ksiąg, opisujących faunę Ziemi przed Dniem Kary. Zwinny, nieduży myśliwiec uderzeniowy w kilka sekund osiągał maksymalną prędkość ponad tysiąca dwustu kilometrów na godzinę. Miał też inną wybitną cechę: mógł prawie natychmiast zatrzymać się w miejscu, nie zabijając siedzących w środku nagłym przeciążeniem. Małe skrzydła i zwarta konstrukcja z dłuższym dziobem upodabniały go do ptaka, po którym dziedziczył duszę. Podwójne działa szturmowe dwadzieścia milimetrów, wyrzutnie rakiet, którym Inżynierowie dali możliwość podążania za celami i bomby burząco-zapalające – to wszystko, połączone z doskonałą mobilnością, czyniło z niego asa przestworzy i maszynę do zabijania.

Sulla, lekko manewrując sterem, sprawiła, że ten cud technologii i aeronautyki wzniósł się w powietrze i zawisł pięć metrów nad podłogą hangaru. Przekręcił się o czterdzieści pięć stopni w prawo i skierował dziób prosto w światło otwartych wrót zewnętrznych.

– Pasy zapięte, mój Panie? – zapytała, zerkając w stronę Inkwizytora.

– Tak, tak – odparł i najciszej jak mógł wpiął zabezpieczenie do gniazda.

– No to lecimy.

Koliber wyfrunął z hangaru Sacrum, placówki operacyjnej Witeldona. Prędkość maksymalną osiągnęli w ledwie kilka sekund. Generowane przeciążenie było tak duże, że wgniotło ich w fotele. Gdyby nie zastosowane rozwiązania, każdy z pilotów natychmiast straciłby przytomność.

Nie zwalniając nawet na moment, Koliber piął się w górę. Wielu mogłoby się zastawiać, dlaczego specjalistka kieruje statek w stronę niebios, zamiast lecieć prosto do celu. Człowiek z Wyobraźnią zapytał kiedyś o to Sullę. Słońce od zawsze miało dla niej wielkie znaczenie. Przypominało jej o dawnym życiu w powietrznych karawanach. Życiu, zakończonym przez inwazję demonów. Nie mając nikogo ani niczego, co przetrwało tamtą rzeź, samotna kobieta o niezwykłych umiejętnościach postanowiła dołączyć do Oficjum. Sulla należała do nielicznego grona tych, którzy z dużą częstotliwością mogli chłonąć promienie tej wielkiej kuli gazu. Od niepamiętnych czasów Ziemia była zasnuta gęstymi chmurami, które sprawiały, że królującą na niebie gwiazdę ludzie widzieli rzadziej niż prawdziwą żywność i nieskażoną wodę. Granica pomiędzy dniem i nocą była umowna.

Myśliwiec wynurzył się nad brudnymi obłokami. Pilotka wyłączyła wszystkie silniki, a maszyna, korzystając z rozpędu, jeszcze przez chwilę unosiła się w górę, by zawisnąć bezwładnie w powietrzu, w blasku słońca.

– Warto jest żyć choćby po to, by dostać szansę patrzenia na coś tak pięknego – powiedział Witeldon. Kierował swoje słowa do kobiety. Miała teraz wzrok dziecka, które przez szybę zerka na sklepową wystawę z ulubionymi słodyczami.

– Oj tak, Panie – odpowiedziała po chwili. – Teraz jednak obowiązki! Przewidywany czas dotarcia do Pałacu Gubernatora Amadeusa, czterdzieści minut – dodała z determinacją.

– W drogę powrotną nie wyrobimy się przed zachodem słońca, ale na następny lot znów wezmę ciebie – powiedział Inkwizytor czując, jak Koliber nagle przyspiesza.

– Wasza dobroć nie zna granic, mój Panie – Sulla nie potrafiła ukryć radości w głosie.

– Drobiazg – skończyli rozmowę i Inkwizytor zaczął rozmyślać. Muszę utrzymywać motywację moich najlepszych sług i agentów na wysokim poziomie. To jest opłacalne. Zwłaszcza gdy minimalnym kosztem sam czerpię z ich szczęścia lekką przyjemność.

Myśliwiec ciął przestworza w zawrotnym tempie, mijając zasnute pyłem i gruzem jałowe pustkowia. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś rosła tutaj bujna roślinność, pełna dzikich zwierząt. Jako członek Inkwizycji najwyższego kręgu miał dostęp do wszystkich archiwów, w tym legendarnej Zakazanej Biblioteki, w której mieściły się starożytne przekazy tego, co było, i co żyło na Ziemi przed Dniem Kary. Lasy z drzewami różnych gatunków i wielkości. Niektóre miały liście, inne malutkie igły. Były też rośliny składające się z samych gałęzi...

Czytanie takich reliktów z przeszłej ery traktował jako miły dodatek do swojej egzystencji. Czerpał pozytywną energię z przyswajania nowych informacji, dlatego tak skrupulatnie gromadził dane o nowych zagrożeniach, które później z dokładnością chirurga eliminował. Pogrążony w ciszy, zakłócanej jedynie odgłosem lecącej maszyny, obserwował potężne i głębokie rany w ziemi. Niektóre były większe od całych dzielnic mieszkalnych. Ludzie zwykli mawiać, że każdy, kto się do nich zbliży, skończy żywot w mękach.

To była prawda. Kto podszedł zbyt blisko do krawędzi kraterów, momentalnie padał na kolana, wymiotował, krwawił z każdego otworu w ciele i doznawał straszliwych oparzeń. I nawet gdy się takiego nieszczęśnika stamtąd zabrało, to już nie miał szans na przeżycie. Skóra i żyły topiły się, mięśnie rozkładały jeszcze na kościach, a gałki oczne gotowały. Niekiedy umierający tracił całą twarz, która schodziła z niego żywcem. Cierpienie było straszliwe, a agonia długa. Dotknięci złymi siłami z ran w ziemi, sami nieśli śmierć i zabijali tych, którzy podeszli za blisko. Nawet ich ubrania były zabójcze.

Mało było zjawisk, których ludzie bali się bardziej niż kraterów. Niewielu wiedziało, jaka siła ich zabija. Inkwizytor należał do tego grona. Wyjaśnili mu to kiedyś Inżynierowie. Ludzkie ciało i każda inna materia w naszym wymiarze składa się z małych elementów zwanych atomami. U człowieka powstają z nich komórki. Abyśmy mogli żyć, te maleńkie byty muszą być zdrowe i sprawne. Moc, która zieje z ran w ziemi, Inżynierowie nazywali promieniowaniem. My go nie widzimy, ale ono nas przenika, niczym światło z karabinów Cereus. Niszczy nasze komórki i w końcu nas zabija. Potem my nim rezonujemy i zabijamy innych – tłumaczyli mu.

Witeldon dowiedział się też, że promieniowanie nie występowało tak licznie na Ziemi przed Dniem Kary. Zastanawiał się czasami nad tym, jak wielkie grzechy musieli popełnić ludzie tamtych czasów, że tyle tysięcy lat później ludzkość wciąż ponosi karę. Wiele razy widział ostateczną herezję, przyzywanie demonów, składanie ofiar z ludzi, nawet z nowo narodzonych dzieci, które matki zjadały żywcem tylko po to, by ściągnąć uwagę złowrogich mocy. Sam setki razy walczył z plugawymi bytami z Piekła i z dalszych wymiarów. Jednak ciężko było pojąć, że pokuta może trwać wieczność, rzucić cywilizację na kolana, a planetę ogołocić z niemalże całego życia. Nie potrafił wyobrazić sobie grzechów wymagających takich środków. Szczerze wątpił w to, czy umiałby zwalczać takie zło.

Koliber zbliżył się do murów Spero, zgrabnie nad nimi przelatując. Grube i ciągnące się na kilkaset metrów w górę, same z siebie były dystryktami mieszkalnymi. Gigantyczne bramy, do których otwarcia i zamknięcia potrzeba było tysięcy ludzkich rąk, budziły podziw każdego, kto zawitał kiedykolwiek do największej metropolii na planecie. Bezkresne pustkowia od niepamiętnych tysiącleci były pod stałą obserwacją posągów wielkich świętych, inżynierów, wykazujących się największym kunsztem, wybitnych generałów i innych osobistości, które swoimi talentami pomagały kształtować miasto. Figury wyryte w grubym betonie, systematycznie odnawiane, nieprzerwanie kontynuowały swoją wieczną wartę.

Najpierw jego oczom ukazały się dzielnice największej biedoty. Opuszczone przez Stwórcę slumsy ciągnęły się setkami kilometrów wzdłuż murów i dziesiątkami kilometrów w głąb miasta. Przerdzewiałe, przegniłe miejsca narodzin i śmierci niemych, zapomnianych przez historię ludzi. Urodzić się tutaj oznaczało, że już na starcie jest się przegranym. Bez mrugnięcia okiem zabijano tu bliźnich, by zabrać im jakiś chwast czy martwego szczura. Ludzie umierali, kryjąc się głęboko pod ziemią, w wykopanych tunelach, ruinach i w prowizorycznych barakach, na zapchlonych pryczach.

Dalej, wydawać by się mogło, że w nieskończoność, biegły dzielnice mieszkalne. Każdej przysługiwał numer zapożyczony z języka starożytnych: I, II, III, IV i dalej. Potem dodawano zwykłą cyfrę od jednego do stu, opisującą blok mieszkalny. Warunki życia były ciężkie, a ludzie niewiele różnili się od biedoty ze slumsów. Najlepiej obrazowała to sytuacja, która zdarzyła się Witeldonowi trzysta lat temu, kiedy zarządca zawiadomił Interwentów o wizycie pewnego człowieka. Obcy twierdził, że jego matka para się czarną magią i przyzywa demony. Lokalne władze powiadomiły przełożonych, a ze względu na możliwość inkursji nieczystych bytów na miejsce przybył sam Inkwizytor. To, co tam zastał, nie napełniło jego serca świętą nienawiścią, lecz smutkiem.

Zobaczył schorowaną i niedożywioną staruszkę, których w Spero żyło więcej niż było gwiazd na niebie. Mieszkała w betonowym pokoju bez prądu, wody, przyrządów sanitarnych, na powierzchni czterech metrów kwadratowych. Cała klitka wyglądała jak po wojnie i śmierdziała bardziej niż rozkładające się ciało. Kobieta nie wiedziała, kim jest. On sam nigdy jej nie powiedział. Była zbyt niedołężna i wiekowa, by móc to zrozumieć. Nie wyczuł niczego nieczystego. Skropił ją uświęconą wodą, a na wyciągniętą dłoń położył pergamin z modlitwą. Nie dostrzegł żadnej reakcji. Gdyby było w niej jakiekolwiek połączenie ze złem, zawyłaby z bólu. Udzielił staruszce błogosławieństwa i kiedy wychodził, usłyszał jak powiedziała, że przez chwilę poczuła, jakby znów był przy niej jej syn.

Myśląc nad innymi sposobami wykrycia potencjalnego splugawienia, jego wyostrzony poprzez rytuały słuch zarejestrował słowa człowieka, z którym rozmawiał na temat domniemanych okultyzmów staruszki. Usłyszał wtedy głos jej syna, chwalącego się jakiemuś mężczyźnie tym, że lada moment tamten klecha spali ją na stosie i całe mieszkanie będzie jego, tylko jego. Zrozumiał, że zło nie było tam, gdzie go szukał. Zbliżył się do ogniska, przy którym tamten siedział i skręcił mu kark. Przerażonemu kompanowi zabitego powiedział, że teraz to on ma zadbać o staruszkę, a jeśli nie wywiąże się należycie ze swoich obowiązków, to po niego wróci i pokaże, co to cierpienie. Wiele lat później, ilekroć opisywał młodym akolitom ludzką naturę i grzeszność, wracał do tej historii. Uświadamiał im, że Piekło i demony stworzyli oni sami.

Pogrążony w swoich myślach nie zauważył, jak Koliber mija gigantyczne, żelazne Fabrykoria Inżynierów, w których niewolniczą pracę wykonywała ludność miasta. W zakładach produkcyjnych, ciągnących się kilometrami wzdłuż i wszerz, strzeżonych przez Armatusów, ubezwłasnowolnionych i ulepszonych mechanicznie ludzi, wytwarzano wszystko. Od zwykłych stalowych prętów i łyżek, po zaawansowane instrumentory bojowe. Roboty budzące strach i szacunek, przeznaczone dla Korpusów Inżynieryjnych.

Myśliwiec wleciał do dzielnic świątynnych, gdzie sceneria była odmienna. Wokół widać było piękny marmur, przekładany na zmianę ze złotymi posągami świętych. Na ścianach świątyń wyrzeźbiono epizody z życia Stwórcy, zaczerpnięte ze starożytnych ksiąg. Miejsca czci napełniały serce Inkwizytora wiarą i spokojem. W dole miliony pielgrzymów przypominających mrówki szły oddać cześć i unieść ręce w akcie modlitwy. Właśnie tu zarejestrowano działalność tropionej przez niego sekty.

Lecąc z minimalną prędkością i z gracją zawodowej tancerki, Koliber wił się i mijał przepełnione bogactwem siedziby eklezjastów kościoła Stwórcy. W końcu ich oczom ukazał się pałac gubernatora Amadeusa Graviusa, władcy Spero, miasta miliarda dusz.

Największa budowla stała w sercu całej infrastruktury i robiła kolosalne wrażenie. Wysoki i długi na kilka kilometrów pałac wykonano z najdroższych surowców. Bogato zdobiony złotem i platyną, lśnił od przepychu i rozpusty. W głównej części mieściły się trzy wieże. Spiczasta, udekorowana kryształami, z budynkami zawieszonymi w powietrzu za pomocą potężnych zaklęć, należała do Kręgu Magów, którzy siłą woli potrafili kształtować rzeczywistość dla własnych potrzeb. Wielka moc rodzi wielką odpowiedzialność, dlatego to właśnie ich na główny cel wybrały demony. Umysły otwarte na energię z różnych wymiarów były niczym drogowskazy dla nieczystych bytów. Inkwizytor nieraz walczył z apostatami i skażonymi magami, dokonywał egzekucji na niesankcjonowanych czarownikach i wiedźmach.

Po przeciwnej stronie centralnego gmachu stała ciężka, ale znacznie niższa konstrukcja, wykonana z ociosanego kamienia. Były to kwatery Interwentów, służb porządkowych miasta. Solidnie wyposażeni i uzbrojeni w przyzwoitą broń, radzili sobie z każdym powstaniem głodnej ludności i wewnętrznym zagrożeniem. Oczywiście nie licząc tego, co nadnaturalne albo demoniczne.

Pośrodku, otoczone pięknymi, ciągnącymi się przez setki pięter ogrodami i placami, znajdowało się centrum administracji i rachunkowości Spero oraz rezydencja Amadeusa. To właśnie tam kierował się inkwizycyjny Koliber.

– Ile odczytów z wieżyczek obronnych? – zapytał Sullę tonem tak zwyczajnym, jakby sprawdzał pogodę.

– Czterysta dwadzieścia siedem nas namierzyło. Liczba ciągle rośnie – odpowiedziała ze spokojem.

Lot bez zapowiedzi do Pałacu Gubernatora był samobójstwem, lecz Inkwizycja rzadko kiedy puka do drzwi, zanim przekroczy próg. Członek Świętego Oficjum otworzył małą konsolę w pancerzu i magiczny pył, połączony z technologią Inżynierów, ułożył się przed nim w wyświetlacz. Pojawiła się ostrzegawcza runa, która nakazywała podanie celu lotu pod groźbą natychmiastowej anihilacji. Anihilacja. Takie dźwięczne słowo – pomyślał mężczyzna.

– Sześćset dziewięćdziesiąt trzy odczyty – zakomunikowała bez emocji Sulla.

Zwykle powód wizyty zawarty jest w dokumencie liczącym setki stron, z barwnymi polemikami i naklejonymi na nim pieczęciami. Człowiek z Wyobraźnią za pomocą run wygrawerowanych na konsoli napisał jedno słowo: Inkwizycja.

– Dziewięćset potwierdzonych oznaczeń, mój Panie.

– Masz rację Sulla, wystarczy im tej rozgrzewki – powiedział z przekąsem i wysłał wiadomość do Naczelnika Interwentów.

Minęło siedem uderzeń serca i liczba odczytów zaczęła lawinowo spadać, aż w końcu stopniała do zera. W kokpicie myśliwca pojawił się niemiły dla ucha pisk.

– Odbieram transmisję od Naczelnika Kadmuta – zameldowała Sulla.

Na twarzy Witeldona pojawił się grymas lekkiego zirytowania.

– Łącz, przecież trzeba mu wyjaśnić, by nie polerował swojej elektrycznej pałki, ani nie ustawiał trepów w szereg.

Pilotka uśmiechnęła się. Wiedziała, że Inkwizytor nie darzy sympatią Naczelnika Interwentów. Z całkowitą wzajemnością zresztą – dodała w myślach.

– Otwieram łącze – potwierdziła.

– Cyrk do nas przyleciał – parsknął.

Pył przed Witeldonem zaczął formować się w miniaturową sylwetkę mężczyzny, przypominającego z wyglądu generała. Siwiejące włosy, przystrzyżone w charakterystyczny żołnierski sposób, były jedynie dodatkiem dla potężnych i krzaczastych wąsów, którym bez wątpienia poświęcał dużo uwagi. Twarz obszyta setkami malutkich zmarszczek, formujących się zwłaszcza wokół oczu, była książkowym przykładem kogoś, kto osiągnął kres skuteczności odmładzających specyfików.

Inkwizytor znał Kadmuta Podra wiele lat. Liczne zabiegi i magiczne ekstrakty pozwoliły dowódcy Interwentów przeżyć już trzysta sześćdziesiąt lat, lecz gołym okiem było widać, że do końca zostało mu mniej niż więcej. Znacznie mniej. Mężczyzna ubrany był w toporny, prymitywny, ale za to bardzo wytrzymały tytanowo-skórzany pancerz.

– Słyszałem ostatnie zdanie, Inkwizytorze – awatar odchrząknął. Głos miał zachrypnięty od wykrzykiwania rozkazów, jednak wciąż stanowczy i donośny.

– Wiem – odpowiedział, zachowując stalowy wyraz twarzy.

Jeśli Naczelnik był rozwścieczony brakiem szacunku, to nie dał tego po sobie poznać.

– Obstawiam, że przybywasz złożyć wizytę naszemu wspaniałemu Gubernatorowi Amadeusowi, dlatego oddelegowałem do twojej dyspozycji lądowisko P-91. Pan i władca Spero został już poinformowany o twoim przybyciu i czeka w gabinecie – recytował Kadmut, z lekko wyczuwalnym jadem.

Inkwizytor wyciągnął przed siebie opancerzoną dłoń i niedbałym tonem zaczął wyliczankę.

– Po pierwsze, powinieneś pracować jako wieszcz, gdyż marnujesz się w tym pancerzu. Po drugie, ciekawi mnie, co przewiniłeś, że mówisz o Graviusie w takich superlatywach. Po trzecie i ostatnie, nie będziesz mówił członkowi Inkwizycji, gdzie ma lądować i co ma robić. Lecę na jego prywatne lądowisko. Na zewnątrz jest wietrznie, a ja nie chcę się przeziębić – ostatnie zdanie Witeldon powiedział z nieukrywaną kpiną w głosie.

W tym czasie Sulla doleciała na lądowisko, o którym wspomniał Inkwizytor i przystąpiła do posadzenia Kolibra. Kadmut zachował stoicki spokój, lecz nawet na pyłowej projekcji było widać ogień w jego oczach.

– Gdzież bym śmiał, Inkwizytorze, ja tylko służę radą i pomocą – odpowiedział i spojrzał w bok. Lekko parsknął i przemówił ponownie.

– Mógłby szanowny Pan nauczyć pilotów latać. Według moich czujników myśliwiec wystaje z zachodniej części miejsca przeznaczonego do lądowania o jedenaście centymetrów – stary Interwent uśmiechał się.

Witeldon nie krył już irytacji.

– Wyjaśnisz mi, o co ci chodzi?

– Jedenaście centymetrów to jedenaście centymetrów – wycedził Kadmut, uderzając pięścią w otwartą dłoń.

– Pewnie to samo mówiła twoja żona, gdy się rozwodziliście – rzucił i zakończył połączenie. Zobaczył jeszcze rozmywający się obraz Naczelnika, który unosił ręce. Bez wątpienia zamierzał głosić Słowo Boże.

Odpiął pasy bezpieczeństwa i chciał rozkazać Sulli, żeby otworzyła kokpit. Zauważył, że wyciera łzy.

– Płaczesz? – zapytał zdziwiony.

– To dlatego, że nie chciałam przeszkadzać i powstrzymywałam śmiech – odpowiedziała, szeroko się uśmiechając.

– Rozumiem – sam nie dostrzegał w tym ciętym komentarzu niczego, co mogłoby wzbudzić takie emocje. Cóż, młodzi zawsze widzą świat inaczej, w cieplejszych barwach – pomyślał.

Zgrabnym i wyćwiczonym ruchem, który pomimo zbroi nie był pozbawiony gracji i wigoru, wyskoczył z Kolibra. Kiedy metalowe buty uderzyły o kamienne podłoże gubernatorskiego pałacu, rozległ się głośny huk. Mostem, obsadzonym licznymi gargulcami, poszedł w stronę głównego dziedzińca.

– Nie oddalaj się od myśliwca i zachowaj czujność. To nie potrwa długo – rzucił w stronę pilotki, nie odwracając się.

– Tak jest, mój Panie – usłyszał za plecami.

Znalazł się w świecie barwnych ogrodów, bujnych latorośli i pięknych kwiatów, mieniących się w każdym znanym mu kolorze. Wszystko było nawadniane dzięki systemowi miniaturowych kanalików i fontann, którymi cały czas pompowano czystą wodę. Na usta cisnęło się pytanie, jak to jest możliwe, że tutaj wszystko żyje, kiedy dookoła są niemal jałowe pustkowia i zasnute od tysięcy lat niebo? Otóż magowie z miasta, wiele mileniów temu, rozpostarli nad całą gubernatorską wieżą zaklęcia, chroniące roślinność i budowle przed kwaśnym deszczem. Dzięki temu, pomimo braku słońca, flora mogła się tutaj rozwijać.

Główny dziedziniec tętnił życiem. Setki ubranych w złote szaty adeptów z różnych urzędów chodziło wzdłuż i wszerz, roznosząc dokumenty, bądź kierowało się w stronę biur, mieszczących się w pięknych kamienicach atrium. Niektórzy z nich, uformowani w małe grupki, stali pośród zdobionych kolumn i rozmawiali. Wielu skierowało wzrok na Inkwizytora, który nic sobie z tego nie robił. Każdy, na kogo spojrzał, unikał nawiązania kontaktu. Strach jest twoją pierwszą bronią. Przerażona ofiara to łatwy cel – przypomniał sobie słowa swojego mistrza z czasów, gdy sam był młodym sciscitorem.

Wspiął się po dwudziestu stopniach schodów. Ujrzał powitalny napis, wygrawerowany nad potężnymi, tytanowymi wrotami: Ora et labora, co w języku starożytnych znaczyło: Módl się i pracuj.

Dwóch pałacowych gwardzistów pełniło wartę przed wejściem. Gdy spostrzegli idącą ku nim postać, z dużym, rzucającym się w oczy rewolwerem w kaburze u pasa i mieczem na plecach, przeładowali swoje karabiny iglicowe i czekali w gotowości. Widząc przekrzywioną wagę na jego pancerzu, natychmiast opuścił broń.

– Otwieraj wrota, to Inkwizytor, Gubernator się go spodziewa – rozkazał dowódca warty.

Żołnierz skinął głową i nacisnął pozłacaną podobiznę orła. Otwierając bramę, cały czas nerwowo spoglądał na zbliżającego się członka Świętego Oficjum. Wrota z lekkim skrzypieniem rozsunęły się na boki. Witeldon minął obu uzbrojonych mężczyzn, a gdy tylko wszedł do środka, przejście zamknięto.

Otaczały go teraz piękne kolumny pokryte platyną i owinięte bluszczem wykonanym ze złota. Na wysokim suficie wisiały kryształowe żyrandole zasilane prawdziwą energią elektryczną, tak rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach. Na ścianach zawieszono barwne obrazy przedstawiające gubernatorów, którzy rządzili Spero przed Amadeusem. Było ich stu osiemdziesięciu siedmiu, z czego na sześciu Witeldon, podczas swojego długiego życia i inkwizytorskiej służby, sam dokonał egzekucji za popełnione przez nich grzechy.

Gabinet Gubernatora kipiał bogactwem, począwszy od podłogi wypolerowanej tak, że można było zobaczyć swoje odbicie, a kończąc na sklepieniu z zapierającymi dech w piersiach malowidłami, ukazującymi najbardziej wzniosłe chwile aglomeracji.

Właściciel tych cudów był jednocześnie cesarzem całej metropolii. Człowiek, o którym mówiło się, że na stanowisko wybrał go sam Stwórca, Pan i władca największego i najpotężniejszego miasta na planecie, siedział za wielkim biurkiem, wykonanym z najprawdziwszego drewna. Stały na nim gustowna lampa ze świecącą żarówką i, jako dekoracja, dwa kamienne orły, trzymające pieczę nad tym miejscem.

Amadeus Gravius był mikrej postury, lecz odznaczał się przedsiębiorczym umysłem. Idealnie pasowało do niego starożytne powiedzenie, że nie należy oceniać książki po okładce. W tym przypadku jednak właśnie ta okładka była intrygująca. Po twarzy odmładzanej różnymi chemikaliami trudno było dostrzec, że ma lekko ponad sto lat. Ogolony na gładko i z przyjaznymi rysami, przypominał chutliwego młodzieńca, który nie jest pewien, którą pannę tym razem zechce na noc. Lekko szpiczasty nos w parze z małymi, wąskimi ustami i minimalnie wysuniętym podbródkiem, dodawały mu cwaniackiego uroku. Uwagę przyciągały oczy z tęczówkami w kolorze jasnego brązu, przez co jego spojrzenie przywodziło na myśl bursztyny. Długie rude włosy, opadające na ramiona, nadawały mężczyźnie nutę magicznej aury, a jego strój podkreślał nietuzinkowość osoby. Ubrany był w długi, czerwony płaszcz wykonany z mocnego materiału, z licznymi, jak przy sutannie, srebrnymi guzikami w kształcie czaszek. Dzięki otwartej konstrukcji biurka widać było, że nosi skórzane spodnie w kolorze krwistej czerwieni i bordowe oficerki.

Witeldon zastał go w środku pracy. Pan Spero kończył coś pisać i trzymał długie pióro. Odłożył kartkę grubego papieru, a pióro włożył do kałamarza. Przeczesał dłonią bujne włosy, wychylił głowę znad stert papierzysk i spojrzał przed siebie. Na widok gościa uśmiechnął się.

– Czekałem na ciebie, Łowco – tak właśnie Amadeus nazywał członków Świętego Oficjum. Nazwa miała sens, ponieważ to właśnie oni tropili wszelkie plugastwo. Jednak prawdziwi myśliwi polowali dla pożywienia albo sportu. Inkwizycja szukała ofiary, by ją unicestwić.

Wstał, wyszedł przed biurko i oparł się o nie.

– Posłać po strawę, wino czy kobiety? – zapytał, wyraźnie akcentując każde słowo. Złożył przy tym ręce, jakby miał zaraz klasnąć. Wtedy wszystko co wymienił, z pewnością w mig pojawiłoby się w jego gabinecie.

Inkwizytor zatrzymał się trzy kroki od Gubernatora. Protokół nakazywał pokłonić się, jednak ludzie noszący symbol wagi przed nikim nie zginają karku i kolan, a już na pewno nie Witeldon.

– Moje kontakty doniosły, że chciałeś ze mną rozmawiać – powiedział beznamiętnym tonem.

Amadeus kiwnął energicznie głową, nie tracąc uśmiechu.

– Twoje kontakty się nie mylą– zrobił teatralną pauzę, po czym kontynuował. – Otóż potrzebuję się dowiedzieć z pierwszej ręki, czy ktokolwiek bądź cokolwiek, czego szukałeś, było warte spalenia całego bloku mieszkalnego wraz z pięćdziesięcioma tysiącami jego mieszkańców? – lekko parsknął i przemówił ponownie. – Ba, żeby tylko! Ogień rozprzestrzenił się na sąsiednie sektory, zanim został opanowany – rozłożył bezradnie ręce. – Było warto?

Witeldon ukrył poirytowanie. Od początku uważał, że nie został wezwany w sprawie dla niego ważnej, jak choćby opętanie jakiegoś wysokiego rangą kapłana czy nagłe szaleństwo części szlachty. Stawił się, by wysłuchiwać morałów i słabości.

– Nie muszę ci się z niczego spowiadać ani o niczym mówić – zagrzmiał donośnym głosem. – Powinienem odwrócić się i wyjść, żeby nie marnować czasu – dokończył i położył rękę na kaburze z Victoire.

Amadeus uniósł ręce w przepraszającym geście.

– Nie zrozum mnie źle. Nigdy nie wątpiłem w twój osąd, ale znam cię nie od wczoraj – jego oczy przybrały pytający wyraz. – Nawet jak na ciebie było to radykalne przedsięwzięcie.

– Lepiej, by tysiąc niewinnych poniosło śmierć w oczyszczającym ogniu bożej kary, niż jeden klękał przed Szatanem – Inkwizytor bez wahania wyrecytował fragment z Księgi Sądu.

Gubernator uśmiechnął się krzywo.

– Cóż, to bez wątpienia dobra forma zabezpieczenia w jakieś pokręconej logice, prawda? – zapytał, po czym ruszył przed siebie.

Człowiek z Wyobraźnią nie spuszczał z niego wzroku.

– Ta pokręcona logika to księgi, mające wiele tysięcy lat, które zawierają całą prawdę o ludzkiej naturze, o tym, z czym walczą tacy jak ja, i o tym, co trzeba robić, aby ludzkość była wolna od zła – wypunktował stanowczym tonem.

Amadeus odwrócił się w kierunku Inkwizytora.

– Czy mógłbym ci coś pokazać? – zapytał.

– Oczywiście, nie mam przecież nic pilnego do zrobienia – przewrócił oczami, odpowiadając z odrobiną irytacji i wielką ironią w głosie.

– W takim razie za mną! – krzyknął władca Spero. Wyszczerzył się promieniście i machnąwszy ręką kontynuował marsz. Tym razem z większą werwą.

Inkwizytor ruszył za nim, powstrzymując się od skręcenia mu karku. Przeszli do bocznej części budowli. Mężczyzna odziany w czerwony płaszcz zaczął piąć się w górę po schodach, prowadzących na dach biura. Witeldon podążał za nim w milczeniu.

Dość szybko znaleźli się w najwyższym punkcie miasta. Inkwizytorskim oczom ukazała się najprawdziwsza winna latorośl, która występuje tylko w trzech miejscach na świecie. To było jednym z nich. Złote fontanny przedstawiały anioły trzymające wazy z lejącą się wodą.

Podeszli do marmurowej balustrady, za którą, w blasku chwały, rozciągało się Spero. Ogrom miasta przysłaniał horyzont z każdej strony. Inkwizytor oparł opancerzone dłonie na kamiennym zabezpieczeniu i długo wpatrywał się w ten widok.

– Dlaczego chciałeś mi to pokazać? Mapę miasta znam na pamięć – zapytał.

Amadeus nie odpowiedział od razu. Zerwał jedno winogrono i obracał w palcach.

– To jest owoc – powiedział takim głosem, jakby odkrył ruiny zaginionej cywilizacji. Był przejęty, poważny i skupiony. – Ja, podobnie jak i ty, mogę jeść je codziennie – dopowiedział i zjadł grono. Długo przeżuwał, delektując się smakiem, choć przecież każdego dnia raczył się o wiele lepszym pokarmem. – Ci, którzy mogą tego skosztować, to zaledwie krople w morzu dusz – podszedł do balustrady i wyciągnął rękę w dół. – Oni wszyscy tam, poza paroma najbogatszymi szlachcicami i kapłanami, znają takie dobra tylko z legend. Gubernator palcem wskazał na elektryczną latarnię obok Witeldona. – Popatrz, to prawdziwa elektryczność. Daje światło i moc niezależnie od pogody czy pory dnia. Miliardy istnień nigdy tego nie zobaczą. Nie doznają nigdy tego, co udało się nam przywrócić, odbudować i odnaleźć – mówiąc to, spojrzał na Inkwizytora.

– Nie chcę ci psuć przemowy, bo jest naprawdę piękna, lecz oni wszyscy tam na dole mają gorsze problemy niż brak możliwości doświadczenia czegoś takiego jak świecąca żarówka – westchnął. – Każdego dnia umierają ich dziesiątki tysięcy. Wykańczają ich choroby, zbrodnie, niewolnicza praca, czystki przeprowadzane przez takich jak ja i naloty twoich Interwentów. Sam dobrze wiesz, że taki właśnie jest ich los. Na zewnątrz nie przeżyją chwili, a tutaj i tak umrą.

Para ciemnobrązowych, prawie czarnych oczu spotkała się z bursztynowymi.

– Tragiczne to czasy – wtrącił Amadeus.

– To czasy pokuty – mówił dalej Inkwizytor. – Każdy jest równy w oczach Stwórcy. Musi pracować i poświęcać się, aby cywilizacja mogła trwać, a ci, którzy odchodzą od światła i osuwają się w ciemność, muszą ponieść karę – jego twarz wyglądała, jakby połknął coś gorzkiego.

Rudowłosy mężczyzna pokiwał głową.

– Jestem pewien, że gdyby nie tacy jak ty, nasze własne koszmary poderżnęłyby nam gardła. Zapytam jeszcze raz, dlaczego musi ginąć tylu niewinnych, choć domyślam się, że śmierć skraca ich mękę na Ziemi?

– Nie ma ludzi niewinnych, są tylko niedokładnie przesłuchani – Witeldon znowu zacytował słowa z Księgi Sądu i raz jeszcze spojrzał na rozciągający się przed nim bezkres miasta. – Mrok czai się nawet w najczystszej duszy, Amadeusie, a po śmierci jesteśmy osądzani za zło, jakie wyrządziliśmy za życia. Bez wątpienia dobrze o tobie świadczy to, że dostrzegasz problemy ludności. Problemy twoich poddanych. Lecz nie jesteś zbawcą świata. Wszystko co zrobisz, ludzie i tak zapomną, zniweczą albo w ogóle nie będzie ich to obchodziło. Jesteś jednym z wielu, którzy chcą dobrze, lecz świat chce inaczej i na to wpływu nie masz. Świat za to ma wpływ na ciebie.

Pan Spero długo trawił wypowiedziane słowa.

– Mam wrażenie, że ostatnie cztery zdania to nie twoje słowa – powiedział, spoglądając na Witeldona.

– Masz rację, nie ja je wymyśliłem i nie powiedziałem ich pierwszy – przytaknął.

Rudowłosego wyraźnie zaciekawiło to wyznanie.

– Smutne, acz bardzo prawdziwe. W takim razie czyje one są, jeśli mogę spytać?

– Ten człowiek nie żyje od bardzo dawna. Kiedyś był mi bardzo pomocny – Witeldon westchnął.

– Niezniszczalność jednak ma swoje wady – Amadeus uśmiechnął się, choć nie był to szczęśliwy uśmiech.

– Jestem nieśmiertelny, nie niezniszczalny. Lecz prawdą jest, że do pewnego stopnia są to słowa wymienne.

Nagle wszystkie latarnie na szczycie pałacu na chwilę przygasły. Nie uszło to uwadze zamyślonego Łowcy.

– Skok napięcia? – zapytał. Jego ubrany na czerwono rozmówca wyraźnie pobladł.

– Generatory mogą mieć jakieś problemy, za chwilę poślę po inżyniera – Amadeus próbował ukryć niepewność.

Inkwizytor pokiwał głową i wcisnął runę na konsoli, którą otworzył w ramieniu pancerza.

– Kończąc tą dyskusję, chciałem powiedzieć ci raz, a wyraźnie, że incydent w Dzielnicy XV-11 to sprawa Inkwizycji i każdy, kto będzie się w to mieszał, poniesie śmierć albo spotka go znacznie gorszy los – kontynuował.

W oddali dał się słyszeć ryk silnika.

– Masz moje słowo, że nie kiwnę palcem, by cokolwiek zrobić w tym zakresie.

Ryk silnika stawał się coraz głośniejszy. Witeldon pokiwał przecząco głową.

– Słowa nic nie znaczą, liczą się czyny.

Ryk silnika był już wszechobecny. Gubernator rozglądał się gorączkowo, próbując namierzyć źródło hałasu.

– Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem – Inkwizytor z gracją i bez ostrzeżenia przeskoczył nad balustradą.

Amadeus stał chwilę kompletnie zmieszany i zaskoczony. Wychylił się, chcąc zobaczyć spadającego samobójcę. Inkwizytorski Koliber, jakby znikąd, wystrzelił gwałtownie przed nim. Maszyna zawisła idealnie w powietrzu. Na niej stał Człowiek z Wyobraźnią. Przyglądali się sobie. Po chwili kokpit myśliwca otworzył się, Witeldon wszedł do środka i usiadł na fotelu pasażera. Pilotka zamknęła drzwi i dodała silnikom mocy. Koliber szybko zniknął na nocnym niebie.

Pan Spero został sam na szczycie swojego pałacu, z włosami rozwichrzonymi od podmuchu turbin. Tylko jedno wypełniało jego głowę: Słowa nic nie znaczą, liczą się czyny. Dlaczego miał wrażenie, że to zdanie Inkwizytor również usłyszał wcześniej, i to od tego samego człowieka?

– Cel Kuźnia numer 41, Panie? – zapytała Witeldona Sulla.

– Zgadza się – odparł zamyślony mężczyzna.

Rozdział III

Czym są demony? Zwykło się mawiać, że to ucieleśnienie szaleństwa i manifestacja ludzkich koszmarów. Plugawe byty, które potrafią tylko niszczyć i wypaczać wszystko co dobre. Zjadając ludzkie ciało, pożerają również dusze. Wszystkie te słowa są jak najbardziej prawdziwe, lecz nie czynią one obrazu kompletnym. Demony to odzwierciedlenie ludzkich emocji. Jednak tylko negatywnych. Ich budulcem są złość, zazdrość, pogarda, zawiść, chciwość, gorycz, nienawiść, niekontrolowana żądza i inne podobne.

Każdego dnia ludzie swoimi działaniami rodzą nieświadomie kolejne piekielne zastępy, a już narodzone plugawe byty idą w stronę źródeł złej energii, jak ćmy do światła. To człowiek odpowiada za zło świata. To on sprowadza każdego dnia piekło na ziemię. Taka jest ludzka natura i nawet wtedy, gdy groźba przybycia demona odciąga bojaźliwych od złych czynów, kapłani swoimi naukami chronią dusze, a Inkwizycja walczy ze złem, które znalazło się wśród ludzi, to i tak nic nie jest w stanie ochronić nas przed nami samymi...

Fragment z nauk legendarnego inkwizytora

Vladimira Aristova.

Czasomierz pokazywał godzinę 23.47. Idealna pora na szpiegowanie. Koliber leciał wysoko nad miastem. Nagle zaczął gwałtownie spadać. Wpadł w labirynt gigantycznych inżynierskich fabrykoriów. Tysiące dymiących potężnych kominów, morza płynnego metalu i ciągnące się setkami kilometrów linie produkcyjne robiły wrażenie. Efekt geniuszu Inżynierów. Technologie z czasów przed Dniem Kary, te nowo odkryte, a także pokolenia niewolniczej pracy milionów bezimiennych ludzi były jedynie narzędziami w ich rękach.

Krew męczenników jest budulcem każdego imperium – pomyślał Inkwizytor. Gigantyczne fabryki rosły wraz z miastem i w końcu ich właściciele dostali we władanie jego fragment. Duży fragment. Było to nieuniknione z prostej przyczyny.

Inżynierowie są niezbędni do funkcjonowania metropolii, ponieważ produkują maszyny, narzędzia i niemal każdą zaawansowaną broń. To ich cybernetyczne sługi przyspieszyły ewolucję aglomeracji. To ich specyfiki i chemiczne suplementy odsuwają widmo śmierci na długie lata, a przecież każdy człowiek boi się końca. Dlatego zwłaszcza możni wymieniają olbrzymie fortuny na możliwość przedłużenia egzystencji na Ziemi albo modyfikacje własnego ciała. Niektóre praktyczne, jak wymiana wadliwych narządów. Inne – czysto estetyczne.

Sulla zręcznie manewrowała Kolibrem pomiędzy ogromnymi maszyneriami i metalowymi budowlami. Witeldon nie pytał, czy wyciszyła całą aparaturę myśliwca. Tego był pewien. Tak samo jak tego, że aktywowała urządzenia zakłócające. Wyprodukowane przez Inkwizycję, wymazywały maszynę ze wszystkich radarów i kamer, które napotkała. Ryk silnika i turbin też nie był problemem, ponieważ hałas tonął w kakofonii dźwięków panujących w Kuźni numer 41.

– Przeleć nad blankami wewnętrznymi – rozkazał.

– Tak jest, mój Panie.

Koliber gwałtownie skręcił i ich oczom ukazało się serce kompleksu – stacja dla statków powietrznych i pojazdów transportowych z wieloma dokami oraz ogromny dziedziniec, prowadzący do wnętrza sanktuarium Keora Xana. Inżyniera kierującego tym miejscem. Plac, zazwyczaj pełny Armatusów, instrumentorów i ludzi, teraz był opustoszały. Wyjątek stanowił wielki posąg, odlany z brązu, przedstawiający trzy zębate koła.

– Nikogo nie ma – zauważyła Sulla.

– Prawda. Schowaj się w tych kontenerach, a ja się rozejrzę. Masz natychmiast odlecieć, gdyby cokolwiek odkryło twoją obecność.

– Mam Pana zostawić? – zapytała zdezorientowana.

Witeldon uśmiechnął się.

– Poradzę sobie.

Czarnowłosa piękność spojrzała na mężczyznę.

– Nigdy w to nie wątpię, Inkwizytorze.

Trzymając się najbardziej zadymionych obszarów, myśliwiec wleciał między kontenery załadunkowe i idealnie wylądował na stacji towarowej. Z otwierającego się kokpitu wydostało się ciche mruczenie. Ubrany w pancerz mężczyzna zręcznie zeskoczył ze statku.

– Panie, mogę zadać jedno pytanie? – nieśmiało zaczęła Sulla.

– Już to zrobiłaś – powiedział, zakładając kaptur na głowę.

Spuściła wzrok, policzki oblał rumieniec, lecz na ustach pojawił się lekki uśmiech.

– To w takim razie dwa.

– Pytaj śmiało – odpowiedział.

– Skoro zamierza się Pan skradać, to czy kolor zbroi nie będzie w tym przeszkadzał? – miała na myśli niebieski lakier pancerza, który nosił.

– Chcesz zobaczyć sztuczkę?

Czarnowłosa pokiwała głową i szerzej otworzyła oczy, by niczego nie przegapić. Witeldon uniósł dłoń i pstryknął palcami. Oboje usłyszeli lekkie kliknięcie, a po chwili powierzchnia zbroi zaczęła ciemnieć, aż stała się czarna, jak bezgwiezdna noc. Ze zdziwienia otworzyła usta.

– Jak Pan to zrobił?

Inkwizytor odwrócił się i ruszył w głąb kompleksu w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania.

– Wystarczy wierzyć, a wszystko jest możliwe. Zachowaj czujność i pamiętaj wytyczne.

Wiara, tak samo zresztą jak i czarnoksięstwo, może naginać rzeczywistość, lecz przy pomocy inżynieryjnej technologii, połączonej z nasączonym magią pyłem, wszystko działa naprawdę spektakularnie – rozmyślał, idąc w kompletnej ciemności. Jego wzrok, ulepszony poprzez rytuały i magiczne runy na ciele, pozwalał doskonale widzieć w ciemności. Szedł aleją, pomiędzy kontenerami i ciężkimi żelaznymi skrzyniami, na których wymalowano białą farbą symbole trzech zębatych kół. Znak rozpoznawczy Inżynierów.

Prócz wzmocnionego ciała korzystał także z wielu nowinek technicznych. Najbardziej zaawansowaną było wzbogacenie gałek ocznych magicznym pyłem. Dzięki temu miał przed sobą wszystko, czego potrzebował – mapy, połączenia przychodzące do wbudowanego w jego głowę niewidocznego odbiornika, ciągłą analizę stanu zbroi, która złączona z jego ciałem licznymi portami sprawiała, że czuł, jakby była jego skórą, i wiele więcej możliwości, o których zwyczajni ludzie nawet nie śnili.

Kontynuując marsz, poświęcał część uwagi na aktywowanie wszystkich zagłuszaczy w pancerzu, technologicznych i magicznych. Dzięki temu miał pewność, że cokolwiek bądź ktokolwiek znajdujący się w Kuźni numer 41, nie zarejestruje jego obecności.

Przeszedł przez dziedziniec, trzymając się cienia i snując przy tym domysły, dlaczego nie ma strażników. W końcu dotarł do bocznych drzwi. Potężne stalowe wrota, wysokie na dwa i pół metra, a szerokie na dwa, przez które mogły przechodzić bojowe instrumentory, były zamknięte. Wejście możliwe było tylko dzięki zainstalowanej w ścianie konsolecie. Ewentualnie po wysadzeniu tego w cholerę – przeszło mu przez myśl, lecz teraz to nie wchodziło w grę. Przybył tutaj po informacje, które chciał zdobyć cicho i niezauważenie. Potem, jeśli zajdzie taka potrzeba, wróci z mieczem w dłoni, ogniem w sercu i modlitwą na ustach.

Choć nie znał żadnego z kodów stosowanych przez Inżynierów, podszedł do panelu sterowania i otworzył własną konsolę, wbudowaną w ramię pancerza. Przyłożył ją jak najbliżej ściany i wyszeptał słowa aktywujące drugie urządzenie. Maszyny różniczkowe w jego zbroi rozpoczęły łamanie szyfrów. Naliczył trzydzieści siedem sekund, nim wrota zaczęły się otwierać.

Stalowy korytarz, wypełniony zimnym białym oświetleniem, był tak samo pusty jak dziedziniec. Myślami rozkazał aparaturze wbudowanej w pancerz przeskanować otoczenie. Na jego gałkach ocznych wyświetliły się informacje, z których wynikało, że teren jest czysty.

Zadziwiające, naprawdę zadziwiające – drwił w myślach. Rzadko zostawiano Kuźnię jedynie pod ochroną automatycznego systemu obrony i pasywnych zabezpieczeń. Działo się tak tylko wtedy, gdy Inżynier wyruszał na zewnątrz, ponieważ namierzył coś, co przykuło jego uwagę, albo szykował przejęcie konkurencyjnej placówki. To pierwsze mogło się czasem rzeczywiście zdarzyć, jednak druga opcja była praktycznie niemożliwa. Wojny pomiędzy Korpusami Inżynierów były wręcz legendarne. Kto jak kto, ale oni dokładnie wiedzieli, ile strat w surowcach i technologii przynosi konflikt. Zwłaszcza gdy korzyści są niepewne.

Serwerownia zawsze znajdowała się w kryptach, na niższych poziomach kompleksu i właśnie tam kierował się przedstawiciel Świętego Oficjum. Urządzenia zakłócające czyniły bezużytecznymi wszystkie czujniki i kamery, a ulepszony magicznie i technologicznie wzrok pozwalał mu wypatrzyć i w porę ominąć pułapki ukryte w podłodze.

Przechodził krętymi korytarzami surowej konstrukcji. Inżynierowie nigdy nie słynęli z artyzmu. Liczyły się przede wszystkim praktyczność i efektywność. Cenne materiały oszczędzali na tworzone przez siebie cuda.

Zbliżył się do wejścia, za którym piętra budynku szły w dół. Zaczął schodzić, a wrota zamknęły się z lekkim zgrzytem. Kierował się prosto do banków danych.

Pomieszczenie, w którym przetrzymywano wszystkie informacje na temat rozładunków, załadunków oraz nagrania z kamer i zapisy czujników, znajdowało się przed nim. Standardowe złamanie szyfru nie wchodziło w grę. Owszem, drzwi stanęłyby otworem, lecz włączyłby się alarm. Potrzebny był odczyt kodu genetycznego inżyniera Keora Xana. Wprowadzono go jako drugą linię obrony przed takimi nieproszonymi gośćmi, jak choćby członek Inkwizycji. Witeldon był na to przygotowany.

Siedemdziesiąt osiem lat temu udaremnił zamach na właściciela Kuźni numer 41, przygotowany przez jeden z nowo powstałych demonicznych kultów. Keor został wtedy ranny, co pozwoliło niepostrzeżenie zebrać próbki jego krwi. Dzięki temu ostatnia przeszkoda została pokonana.

Od razu przystąpił do pracy przy głównej maszynie różniczkowej. Złączył swój pancerz z urządzeniem i zaczął działać na konsoli. Jego oczy zalał potok informacji, lecz zaimplementowane wzmocnienia, wspomagania i specjalne systemy skutecznie odrzucały bezużyteczne dane.

– Nie ma zapisów o żadnej zaginionej skrzyni z bronią – wyszeptał sam do siebie. Pliki, statystyki i raporty, nawet jeśli kodowane wcześniej, bez problemu ukazywały się jego oczom. – Lecz porównując ilość wyprodukowanej broni z pojemnością skrzyń, wychodzi na to, że z powodu zmian załadunkowych trzydzieści kufrów nie opuściło Kuźni.

Ciekawe, dlaczego... – zastanawiał się.

Dokonując analiz, porównań i obliczeń, jego ulepszony mózg w pół godziny odkrył w systemie wszystkie nieścisłości. Ktoś zadał sobie dużo trudu, by cały arsenał, który mieli dostać wybici przez niego ludzie, po prostu się rozpłynął.

– A to, co ma znaczyć...?

Na środku monitora ukazał się obraz z kamer, które monitorowały kompleks. Jego uwagę przykuł zwłaszcza jeden z nich. Przedstawiał skrzynie odebrane miejskiej biedocie. Świadczyły o tym numery transportowe. Przewijał nagranie do momentu, w którym akcja zaczęła nabierać tempa. Obok składowiska pojawiła się postać w czarnym kombinezonie. Pomimo kiepskiej jakości nagrania wiedział, że był to strój agenta Inkwizycji. Cienki materiał wytrzymywał trafienie z broni ostrej i energetycznej. Zapewniał przy tym doskonałą mobilność i świetny kamuflaż w nocnej scenerii.

Im dłużej przyglądał się tajemniczemu nieznajomemu, tym bardziej nabierał przekonania, że to mężczyzna. Postać zaczęła kreślić dłonią w powietrzu symbole. Witeldon otworzył szeroko oczy i z niedowierzaniem patrzył na to, co przedstawiają runy, i co się zaraz stanie. Obraz z kamery rozmył się nagle, a gdy powrócił, zobaczył na nim otwarty portal do piekielnych czeluści. Wyszły z niego trzy osoby w takich samych kombinezonach, jaki nosił główny bohater nagrania. Znacznie gorsze było jednak to, co ukazało się potem. Z przejścia wyłonił się kolos odziany w czarny pancerz. Dwukrotnie wyższy od największego z ludzi, górował nad każdym posturą i potęgą. Wielka, okuta w zbroję sylwetka lśniła ogniem. Głowę wysłannika piekieł zdobił potężny hełm o podwójnych rogach, wykuty na podobiznę demonicznego pyska. Witeldon wiedział, czym jest ta plugawa istota.

Rozgoryczeni Mściciele, tak nazywały ich najstarsze zapisy z Zakazanej Biblioteki. Nadludzie z czasów przed Dniem Kary, którzy sprzedali dusze Szatanowi. Pragnęli zgładzić ludzkość i przynieść jej ostateczny koniec. Niszczyciele nadziei, profanatorzy wszystkiego co święte, zwiastuny apokalipsy, głosiciele zagłady – to tylko nieliczne z epitetów, którymi ich określano. Wszystkie były trafne. W każdym aspekcie od siły po zręczność, wytrzymałość, szybkość czy inteligencję byli ponad śmiertelnikami. Człowiek z Wyobraźnią wiedział jednak, czym byli naprawdę.

Przed Dniem Kary ludzie byli zaawansowani technologicznie. Może się to wydać niewiarygodne, lecz umieli pływać w kosmosie i mieli bazę na Księżycu, który każdego dnia okrążał ziemski glob. Witeldon dotarł tam kiedyś, lecz zastał już tylko zgliszcza. Właśnie tam, z dala od tragedii, która spotkała Ziemię, pojawiła się szansa na odrodzenie się planety. Po trwającej setki lat pracy powstali nadludzie. Następny etap w ewolucji gatunku Homo Sapiens. Lecz gdy przybyli na Ziemię, nie zostali powitani jako wybawiciele. Potraktowano ich jak obcych, a zamiast otwartości, spotkali się z wrogością.

Rozgoryczeni posłuchali wtedy podszeptów zgubnych mocy i zmienieni przez największych piekielnych artystów w ostateczną broń ciemności, sprowadzili na ziemię morze pożogi i cier-pienia. Kres ich czynom położyła dopiero Inkwizycja. W otwartym polu, ramię w ramię z inży-nierami, zwykłymi żołnierzami i szlachtą tamtych czasów, stanęło stu czternastu inkwizytorów.

Bitwa trwała dwa dni i dwie noce. Plac boju opuściło jedynie trzech żywych członków Świętego Oficjum, lecz zło zostało pokonane. Poległo ich wtedy ośmiuset osiemdziesięciu ośmiu z armii, która liczyła tysiąc jeden żołnierzy ciemności.

Witeldon też kiedyś namierzył i zneutralizował dwie bandy tych arcyheretyków. Walcząc, jak równy z równym, kilka razy otarł się o śmierć, tracąc przy tym znakomitych ludzi. Zabił ich łącznie dwunastu, choć nie ustępowali mu w niczym. A teraz zagrożenie z ich strony znów stało się realne.

Na ekranie kolos gestykulował i tłumaczył coś czwórce agentów. Jednym z nich była kobieta, która w pewnej chwili przyłożyła dłoń do skroni i skrzynie po kolei zaczęły unosić się i wlatywać do portalu.

– Wiedźma, lecz nie wygląda na spaczoną. Teraz już wiem, jak ładunki opuszczały Kuźnię i co to za nieznani ludzie, o których opowiadał Thomas – mówił sam do siebie.

Nagranie kończyło się wraz z zamknięciem wrót do Piekła i zniknięciem wszystkich oprócz tego, który wrota otworzył.

– Wystarczy, trzeba wracać do Sacrum i przemyśleć następny ruch – podsumował i skierował się w drogę powrotną do Sulli.

Korytarze i dziedziniec wciąż były bezludne. Pilotka czekała w kokpicie myśliwca, uważnie obserwując skanery. Witeldon wysłał kodowany sygnał do Kolibra. Chciał, by z wyprzedzeniem zarejestrowała jego obecność. Kiedy zobaczyła dowódcę, uśmiechnęła się i otworzyła kabinę.

– Znalazł Pan to, po co tu przylecieliśmy? – zapytała.

Inkwizytor uznał, że na tak ogólne pytanie może udzielić jej prawdziwej odpowiedzi.

– Tak, możemy lecieć.