Kiedy pęka tama - Jonathan Kellerman - E-Book

Kiedy pęka tama E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Bestseller New York Times z najsłynniejszym detektywem literatury sensacyjnej! Kto stoi za brutalnym morderstwem na znanym psychiatrze i jego narzeczonej? Zdolny detektyw Milo Sturgis szybko ustala, że jedynym świadkiem tej strasznej zbrodni była siedmioletnia Melody Quinn. Ale jak skłonić zalęknioną dziewczynkę do wyznania okropieństw, jakie musiała widzieć? Alex Delaware, emerytowany psycholog dziecięcy, zgadza się porozmawiać z Melody i pomóc wskazać motyw zbrodni. Wkrótce na jaw wychodzą nowe, wstrząsające fakty o morderstwie pary i Delaware odkrywa, że tajemnica zbrodni to tylko jedno z ogniw czterdziestoletniego spisku... Lektura przypadnie do gustu miłośnikom sensacyjnych thrillerów psychologicznych, gdzie wartka akcja łączy się z plastycznymi opisami bohaterów. Na motywach powieści w 1986 r. powstał amerykański film w reżyserii Warisa Husseina ze scenariuszem Phila Penningtona. Oto pierwszy tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu.WHEN THE BOUGH BREAKS, Copyright © 1985 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 398

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Kiedy pęka tama

 

Saga

Kiedy pęka tama

 

Tytuł oryginału When the Bough Breaks

 

Język oryginału angielski

WHEN THE BOUGH BREAKS, Copyright © 1985 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1985, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540954 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Dla Faye, Jessego i Rachel

Zapowiadał się piękny poranek. Ostatnią rzeczą, o jakiej chciałbym usłyszeć, było morderstwo.

Od dwóch dni wzdłuż wybrzeża szalał zimny prąd pacyficzny, spychając zanieczyszczenia do Pasadeny. Mój dom tuli się do wzgórz tuż za północnym krańcem Bel Air i stoi na szczycie starej trasy do jazdy konnej, która oplata dolinę Beverly. Bujne zielone kaniony przechodzą tutaj w wielokilometrowy pas plaż. To dzielnica wypasionych porsche i kojotów, śmierdzących ścieków i wąskich strumyczków.

Dom ma pięćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Zbudowany jest z drewna sekwojowego w kolorze srebra, zwietrzałego kamienia i barwionego szkła. Na peryferiach miasta wyglądałby pewnie jak zwyczajna chałupa, ale tu, na pogórzu, przypomina przyjemne wiejskie ustronie – nic szczególnie luksusowego, jednak wiele tarasów, pięter, ciekawych skosów i architektonicznych niespodzianek decyduje o jego uroku. Budynek zaprojektował dla siebie węgierski artysta, który szybko zbankrutował, próbując sprzedać galeriom na La Cienega wielkie wielobarwne trójkąty. Strata dla sztuki, dla mnie – dzięki prawu Los Angeles – zysk. W pogodne dni – takie jak dziś – z okien rozciągał się wspaniały widok na ocean: modry pas, nieśmiało wystający nad Pacific Palisades.

Spałem przy otwartych oknach. Do diabła z włamywaczami i neomansonistami! Obudziłem się o dziesiątej – nagi, skłębiona pościel leżała na podłodze – w środku umykającego snu. Rozleniwiony i ogarnięty błogostanem, podparłem się na łokciach, potem przykryłem się i zagapiłem na karmelkowe smugi słonecznego światła wpadającego przez żaluzje. Całkowicie rozbudził mnie dopiero atak muchy, która szukała padliny w pościeli. Od czasu do czasu atakowała moją głowę jak mały bombowiec.

Powlokłem się do łazienki i puściłem wodę do wanny; później poszedłem do kuchni, żeby coś przekąsić. Mucha ze mną. Zaparzyłem kawę i podzieliłem się z muchą cebulowym bajglem. Dwadzieścia po dziesiątej, poniedziałek rano – a ja nie musiałem nigdzie iść ani nic zrobić. Ach, błogosławiona dekadencja.

Mijało już prawie pół roku, od kiedy przeszedłem na dużo wcześniejszą emeryturę, i ciągle zaskakiwała mnie myśl, jak łatwo się przemienić z pracoholika w rozpasanego nieroba. Najwyraźniej byłem nim od urodzenia.

Wróciłem do łazienki, usiadłem na krawędzi wanny i żując bajgla, luźno planowałem dzień: spokojna kąpiel, pobieżny przegląd porannej gazety, może jogging do kanionu i z powrotem, później prysznic, odwiedziny u…

Z zadumy wyrwał mnie dzwonek do drzwi.

Obwiązałem się w pasie ręcznikiem; zanim jednak dotarłem do frontowego wejścia, Milo sam się wpuścił do środka.

– Zapomniałeś zamknąć. – Zatrzasnął za sobą drzwi i rzucił na sofę „Timesa”. Wgapiał się we mnie, więc szczelniej okryłem się ręcznikiem. – Dzień dobry, naturysto.

Gestem zaprosiłem go do salonu.

– Naprawdę powinieneś się zamykać. Mam na posterunku całą stertę akt bardzo szczegółowo opisujących, co przydarza się ludziom, którzy tego nie robią.

– Witaj, Milo.

Wszedłem do kuchni i nalałem kawy do dwóch filiżanek. Milo przywlókł się za mną jak ociężały cień. Otworzył lodówkę i wyjął talerz z zimną pizzą – nawet nie pamiętałem, że ją mam. Potem wrócił do salonu. Opadł na starą skórzaną sofę – pamiątkę po moim gabinecie na Wilshire – postawił sobie talerz na udzie i wyciągnął długie nogi.

Zakręciłem wodę w łazience i usiadłem naprzeciwko przyjaciela na otomanie z wielbłądziej skóry.

Milo jest dużym facetem – metr osiemdziesiąt osiem, prawie sto kilo wagi – z dużym luzem, czasem nawet za dużym. Tego ranka wyglądał jak posadzona na poduszkach wielka lalka z szeroką, sympatyczną twarzą – niemal chłopięcą, gdyby nie spora liczba blizn po trądziku i zmęczony wzrok. Oczy miał zielone, białka zaczerwienione; zmierzwione ciemne brwi i szopę gęstych czarnych włosów przywodzącą na myśl przedstawicieli klanu Kennedych. Ogromny, garbaty nos, usta pełne i dziecięco miękkie. Dziobate policzki porośnięte baczkami niemodnymi już od co najmniej pięciu lat.

Ubrany był, jak zwykle, w stylu braci Brooks: oliwkowozielony gabardynowy garnitur, żółta rozpinana koszula, rypsowy krawat w miętowozielone i złote paski, krwistoczerwone, dziurkowane buty z noskami. W tym stroju przypominał mi ucznia prywatnej szkoły W.C. Fieldsa w czerwonych tenisówkach.

Koncentrował się na pizzy, na mnie nie zwracał uwagi.

– Fajnie, że załapałeś się na śniadanie – zagaiłem.

– Co u ciebie słychać, stary? – zapytał po chwili, gdy już wyczyścił talerz.

– Wszystko świetnie, do twojego przyjścia. Co mogę dla ciebie zrobić?

– A kto mówi, że czegoś chcę? – Strząsnął okruszki z ubrania na dywan. – Może to wizyta towarzyska?

– Wtargnąłeś tu bez zapowiedzi, z miną psa gończego. Nie, to na pewno nie wizyta towarzyska.

– Cóż za intuicja. – Potarł dłońmi twarz, jakby obmywał ją wodą. – Chciałem cię prosić o przysługę – dodał.

– Dobrze, bierz samochód. Nie będę go potrzebował aż do późnego popołudnia.

– Nie, nie, tym razem nie o to chodzi. Potrzebuję twojego profesjonalnego wsparcia.

Zaskoczył mnie.

– Leczyłem dzieci, pamiętasz? Ty jesteś za stary – odparłem. – Poza tym już nie pracuję.

– Nie żartuję, Alex. Jeden z twoich kolegów po fachu leży u mnie w kostnicy. Morton Handler.

Znałem nazwisko, chociaż nie kojarzyłem twarzy.

– Handler jest psychiatrą – uściśliłem.

– Psychiatra, psycholog, drobna różnica semantyczna. Ważne, że człowiek nie żyje. Podcięte gardło, trochę wypatroszony. Podobnie potraktowali jego przyjaciółkę. Tylko jej okaleczyli jeszcze organy płciowe i odcięli nos. Miejsce zbrodni, to znaczy mieszkanie ofiary, wygląda jak rzeźnia.

„Rzeźnia”. Przypomniałem sobie, że Milo uzyskał stopień magistra z literatury amerykańskiej.

Odstawiłem filiżankę.

– Dzięki, Milo. Właśnie straciłem apetyt. Teraz mów, jaki związek ta sprawa ma ze mną.

Zaczął opowiadać, jakby w ogóle nie słyszał moich słów.

– Wezwano mnie na miejsce zbrodni o piątej nad ranem. Od tej pory ciągle mam wrażenie, że stoję po kolana w strzępach ludzkiej tkanki i krwi. Śmierdziało tam, jak… Ludzie po śmierci strasznie cuchną. Nie mówię o rozkładzie ciała, chodzi mi o odór, który pojawia się wcześniej. Sądziłem, że zdążyłem już do niego przywyknąć, a jednak co jakiś czas czuję ten ohydny powiew, aż skręca mnie tutaj. – Palcem dotknął swego brzucha. – A więc piąta rano. Zostawiłem w swoim łóżku obrażonego kolesia. Głowa mi pęka, boję się, że eksploduje. Wyobraź sobie: kawałki ludzkiego ciała o piątej rano. Jezu!

Wstał, podszedł do okna i zapatrzył się w niebo nad wierzchołkami sosen i eukaliptusów. Z miejsca, w którym siedziałem, widziałem wznoszące się z odległego komina leniwe smugi dymu.

– Tu, na górze, jest naprawdę przyjemnie, Alex. Pewnie wyobrażasz sobie czasami, że mieszkasz w raju. Nic do roboty…

– Nie myśl, że się nudzę.

– Cóż, pewnie nie. I nie masz już ochoty słuchać dalej o Handlerze i jego dziewczynie.

– Przestań kręcić, Milo, i powiedz wreszcie, o co ci chodzi.

Odwrócił się i spojrzał na mnie z uwagą. Duża, brzydka twarz. Zmęczona. Teraz było widać, jak wyczerpującą pracę ma Milo.

– Jestem przygnębiony. – Wyciągnął w moją stronę pustą filiżankę. Z otwartymi ustami wyglądał jak przerośnięty Oliver Twist. – I dlatego przyjmę jeszcze trochę tych pomyj.

Wyjąłem mu z ręki filiżankę i napełniłem. Głośno przełknął kolejny łyk kawy.

– Mamy potencjalnego świadka. Dziewczynka mieszka w tym samym budynku. Jest trochę rozkojarzona. Nie wiem, co właściwie widziała. Spojrzałem na nią tylko raz i natychmiast pomyślałem o tobie. Mógłbyś z nią porozmawiać, może poprzez hipnozę przypomniałaby sobie jakieś szczegóły.

– Nie macie u siebie psychologów?

Milo wyjął z kieszeni marynarki plik zdjęć polaroidowych.

– Popatrz sobie na te śliczności.

Pobieżnie przejrzałem fotki. Doznałem szoku. Natychmiast oddałem zdjęcia.

– Na miłość boską, zabieraj to.

– Niezły bałagan, co? Krew, strzępy ciała. – Mocno przechylił filiżankę, żeby wysączyć ostatnie krople kawy. – Owszem, mamy psychologa, ale on jest wiecznie zajęty szukaniem dziwaków w naszym departamencie. Gdy już znajdzie, godzinami doradza im, jak udawać normalnych. Jeśli napiszę w podaniu, żeby pogadał z małą, każe mi wypełniać stosy formularzy. A potem mi odmówi. Na dodatek nie ma pojęcia o dzieciach. A ty masz, i to całkiem spore.

– Ale nie znam się na zabójstwach.

– Nie szkodzi. To moja działka. Porozmawiaj tylko z tą siedmiolatką.

Zawahałem się. Milo wyciągnął ręce. Dłonie miał nienaturalnie białe, bardzo zadbane.

– Słuchaj, nie chcę nic za darmo. Postawię ci lunch. Znam świetną włoską knajpkę z doskonałymi gnocchi, niedaleko od…

– Rzeźni? – Skrzywiłem się. – Nie, dzięki. Zresztą i tak nie sprzedam się za makaron.

– No to co mogę ci zaproponować? Masz wszystko: dom na wzgórzu, imponujący samochód i sportowe ciuchy od Ralpha Laurena z butami do joggingu. Chryste, przeszedłeś na emeryturę w wieku trzydziestu trzech lat. Wiecznie zadowolony i opalony. Powiedz mi po prostu, że mam się odchrzanić.

– Jak myślisz, czy jestem szczęśliwy?

– No, nie wątpię.

– I słusznie. – Przypomniałem sobie makabryczne zdjęcia. – I oczywiście nie potrzebuję biletu wstępu do Grand Guignol 1  .

– Wiem – przyznał. – Założę się jednak, że za tą radosną fasadą kryje się znudzony młody człowiek.

– Bzdura.

– Bujasz. Jak długo już leniuchujesz? Sześć miesięcy?

– Pięć i pół.

– Pięć i pół. Kiedy cię poznałem, a dokładnie krótko po tym, jak cię poznałem, tryskałeś życiem, energią, pomysłami. Twój umysł pracował wtedy na niezłych obrotach. A teraz słyszę tylko o gorących kąpielach, coraz lepszych wynikach w biegu na półtora kilometra i przeróżnych odcieniach zachodów słońca, które oglądasz ze swojego pięterka. W waszym żargonie coś takiego nazywa się chyba „regresją”. Krótkie gacie, jazda na wrotkach, zabawa w wodzie. Podobnie jak połowa ludzi w tym mieście, funkcjonujesz na poziomie sześciolatka.

Roześmiałem się.

– I proponujesz mi terapię zajęciową? Babraninę we krwi i ludzkich tkankach?

– Alex, możesz siedzieć sobie na tyłku, próbując osiągnąć „nirwanę poprzez inercję”, ale i tak ci się nie uda. Znasz może taki tekst Woody’ego Allena: „Gdy za bardzo dojrzejesz, przejrzewasz, po czym zaczynasz gnić”?

Poklepałem się po gołej piersi.

– Jak na razie, żadnych śladów rozkładu.

– Chodzi mi o twoje wnętrze. Rozkład zaczyna się głęboko w środku, a na zewnątrz wyłazi wtedy, gdy się go najmniej spodziewasz.

– Dziękuję panu, doktorze Sturgis.

Posłał mi pogardliwe spojrzenie i poszedł do kuchni. Wrócił z gruszką w zębach.

– Ale dobra.

– Nie krępuj się.

– W porządku. Zapomnij o mojej prośbie. Znalazłem psychiatrę i pannę Gutierrez martwych i posiekanych. Mam też siedmiolatkę, która twierdzi, że chyba coś widziała albo słyszała, ale jest tak strasznie przerażona, że mówi bez sensu. Proszę cię o głupie dwie godziny, a czasu na pewno ci nie brakuje, i dostaję gówno, nie pomoc.

– Poczekaj, jeszcze nie odmówiłem. Muszę się tylko trochę zastanowić. Dopiero co się obudziłem, a ty pakujesz mi się do mieszkania i informujesz o podwójnym zabójstwie.

Milo szarpnął ręką, odsunął mankiet koszuli i spojrzał na timeksa.

– Dziesiąta trzydzieści siedem. Biedne dziecko. – Obrzucił mnie piorunującym spojrzeniem i wgryzł się w gruszkę. Na podbródek spłynął mu sok.

– Mógłbyś przynajmniej wziąć pod uwagę moje ostatnie traumatyczne kontakty z policją.

– Przypadek Hickle’a był jedyny w swoim rodzaju. A ty padłeś jego ofiarą. W pewnym sensie. Nie zamierzam cię wplątywać w te morderstwa. Proszę tylko, żebyś przez godzinkę czy dwie pogawędził z kilkuletnim dzieckiem. Poddaj małą hipnozie, jeśli uznasz to za konieczne. Potem zjemy gnocchi, ja wreszcie pojadę do domu i spróbuję udobruchać mojego nowego partnera, a ty wrócisz do swojej wspaniałej twierdzy. I tyle. Koniec sprawy. Za tydzień spotkamy się czysto towarzysko. Małe sashimi w Japtown? Pasuje ci?

– Co ta dziewczynka naprawdę widziała? – Diabli wzięli moje plany na miły dzień.

– Cienie, głosy dwóch facetów, może trzech. Ale kto wie? To tylko dziecko, w dodatku okropnie przerażone. Jej matka jest tak samo przestraszona i nie zrobiła na mnie wrażenie przesadnie inteligentnej. Nie wiedziałem, jak do nich podejść. Próbowałem być uprzejmy i swojski. Szkoda, że nie było ze mną młodej policjantki z przygotowaniem psychologicznym. Niestety, nie ma ich u nas zbyt wiele. Departament woli zatrudniać nadętych urzędasów. – Wgryzł się w gruszkę aż do ogryzka. – Cienie, głosy. Tylko tyle. Ale ty rozumiesz język dzieci, prawda? Jesteś specjalistą. Może mała otworzy się przed tobą. Byłoby świetnie. A jeszcze lepiej, jakby podała rysopisy. Jeśli ci się nie uda, trudno. Przynajmniej będę miał czyste sumienie, że próbowałem.

Specjalista od dziecięcego języka. Rzeczywiście, kiedyś tak siebie nazywałem – podczas sprawy Stuarta Hickle’a. Potem jednak zacząłem tracić nad wszystkim kontrolę; niczego innego już nie widziałem, poza twarzą tego potwora i dzieciaków, które skrzywdził. Milo zabrał mnie wtedy na drinka. Około drugiej nad ranem głośno się zastanawiał, jak to możliwe, że molestowane dzieci nie wygadały się wcześniej. Dlaczego tak długo pozwalały się dręczyć Hickle’owi?

– Dzieci nic nie mówiły, bo i tak nikt ich nie rozumiał – odparłem. – Poza tym winiły przede wszystkim siebie.

– Naprawdę? – Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczami, trzymając kufel w obu dłoniach. – Zwykle takie gadki wstawiają psychologowie od nieletnich.

– Cóż, bo tak właśnie rozumują dzieci, egocentrycznie. Uważają, że cały świat kręci się wokół nich. Jak mama się pośliźnie i złamie nogę, obwiniają za to siebie.

– I długo mają takie podejście?

– Niektórzy do końca życia. U innych zmiany zachodzą stopniowo. Około ósmego, dziewiątego roku życia zaczynamy myśleć logicznie i lepiej kojarzyć fakty. Ale tak naprawdę, sprytni dorośli potrafią niemal każdemu dziecku wmówić winę.

– A to dupki – mruknął Milo. – Więc jak wszystko odkręcasz?

– Po prostu znam sposób myślenia dzieci w różnym wieku. Chodzi o stadia rozwojowe. Mówisz językiem danego dziecka, stajesz się specjalistą od jego języka.

– I to właśnie robisz?

– Tak.

– Uważasz, że poczucie winy to coś złego? – spytał Milo kilka minut później.

– Niekoniecznie. Jest niezbędne, stanowi nieodłączną cechę człowieczeństwa. Ale zbyt wielkie poczucie winy może szkodzić.

Milo pokiwał głową.

– Wiesz co? Podoba mi się twoje podejście. Psychiatrzy zwykle mówią, że w ogóle nie należy odczuwać winy. Ja kupuję twoją wersję. Powinniśmy częściej czuć się winni, świat jest pełen pieprzonych barbarzyńców.

Nie polemizowałem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas. Alkohol najpierw nas ożywił, potem rozweselił, w końcu zaczęliśmy niemal płakać.

Barman przestał polerować szklanki i zagapił się na nas.

 

To był marny – naprawdę marny – okres w moim życiu i byłem wdzięczny przyjacielowi, że pomógł mi go przetrwać.

Teraz obserwowałem, jak kończy ogryzać gruszkę zadziwiająco małymi, ostrymi zębami.

– Dwie godziny? – spytałem.

– Nie więcej.

– Daj mi wcześniej godzinę, muszę coś załatwić.

Milo zdołał namówić mnie na rozmowę z dziewczynką. Mimo to moja zgoda go nie rozweseliła. Tylko pokiwał głową i z ulgą wypuścił powietrze.

– Jasne. Pojadę na posterunek i trochę popracuję. – Znów spojrzał na timeksa. – Na dwunastą?

– Dobrze.

Wyszedł na balkon i przez balustradę wyrzucił ogryzek na trawnik przed domem. Gdy schodził po schodach, w pewnej chwili zatrzymał się i podniósł na mnie wzrok. Słoneczny blask padający na jego dziobatą twarz zmienił ją w bladą maskę. Przez moment bałem się, że Milo się roztkliwi.

Niepotrzebnie się martwiłem.

– Słuchaj, Alex, skoro zostajesz w domu, może pożyczysz mi cadillaka? Ten wehikuł – wskazał oskarżycielsko na starego fiata – ciągle się psuje. Teraz siadł rozrusznik.

– Przyznaj, stary, że po prostu podoba ci się mój samochód. – Wszedłem do domu, wziąłem zapasowe kluczyki i rzuciłem przyjacielowi.

Chwycił je zręcznie jak Dusty Baker piłkę, otworzył drzwiczki seville’a, wsiadł i wyregulował siedzenie, żeby zmieścić długie nogi. Silnik natychmiast zamruczał z wigorem. Milo wyglądał w moim samochodzie jak szesnastolatek jadący autem tatusia na swój pierwszy szkolny bal. Powoli ruszył ze wzgórza.

Już od wczesnej młodości żyłem w szaleńczym tempie. Zawsze byłem piątkowym uczniem. Naukę w college’u rozpocząłem jako szesnastolatek; przez szkołę przeszedłem szybko – miałem indywidualny tok nauczania. Potem skończyłem studia doktoranckie z zakresu psychologii klinicznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles i w wieku dwudziestu czterech lat uzyskałem stopień doktora. Odbyłem praktykę lekarską na północy, w Instytucie Langleya Portera, po czym wróciłem do Los Angeles, gdzie zacząłem habilitację. Po stażu w Zachodnim Centrum Pediatrycznym dostałem etat w szpitalu oraz stanowisko wykładowcy w szkole medycznej stowarzyszonej z Centrum. Miałem liczne grono pacjentów, opublikowałem wiele prac naukowych.

Jako dwudziestoośmiolatek zostałem profesorem nadzwyczajnym w dziedzinie pediatrii i psychologii oraz kierownikiem programu pomocy chorym dzieciom. Sekretarki nie potrafiły zapamiętać moich licznych tytułów. Otaczały mnie stosy własnych publikacji: artykuły naukowe, opisy eksperymentów, recenzje z nowych prac badawczych, monografie, rozdziały do podręczników. Napisałem też tom przemyśleń na temat psychologicznych skutków przewlekłych chorób u dzieci.

Pozycję miałem wspaniałą, niestety zarobki marne. Zacząłem więc dorabiać na boku. Przyjmowałem prywatnie w gabinecie wynajętym od psychoanalityka z Beverly Hills. Liczba pacjentów rosła, aż zacząłem poświęcać tym terapiom siedemdziesiąt godzin tygodniowo. Biegałem wtedy między szpitalem a gabinetem jak obłąkana mrówka robotnica.

Gdy odkryłem, że bez odpisów i ulg podatkowych zapłaciłbym fiskusowi sumę, która przeciętnemu Amerykaninowi wystarczyłaby na spokojne przeżycie roku, wkroczyłem do świata ludzi uchylających się od płacenia podatków. Wynajmowałem i zwalniałem księgowych, kupiłem kalifornijską posiadłość, którą sprzedałem ze skandalicznym zyskiem w czasie boomu w handlu nieruchomościami. Potem kupiłem następną. Zostałem zarządcą kamienicy z apartamentami na wynajem; ta działalność zajmowała mi pięć, dziesięć godzin tygodniowo. Opłacałem wielu pracowników: ogrodników, hydraulików, malarzy pokojowych i elektryków. Na Boże Narodzenie dostawałem sporo kalendarzy branżowych.

W wieku trzydziestu dwóch lat miałem dni szczelnie wypełnione, pracowałem niemal bez przerwy, sypiałem niespokojnie po kilka godzin na dobę. Zapuściłem brodę, aby oszczędzić każdego ranka pięć minut, które zabierało golenie. Kiedy przypominałem sobie o jedzeniu, kupowałem cokolwiek w szpitalnych automatach i napychałem sobie usta, równocześnie przebiegając korytarze w trzepoczącym białym fartuchu, z notesem w ręku. Sprawiałem wrażenie pomylonego naukowca albo dziwaka. Ciągle miałem do wypełnienia jakąś misję i brakowało mi czasu dla siebie.

Byłem człowiekiem sukcesu!

W takim życiu niewiele pozostawało czasu na romanse. Angażowałem się w krótkie związki erotyczne, szalone i nic nieznaczące, z pielęgniarkami, stażystkami, studentkami medycyny i pracownicami socjalnymi. Nie zapominałem o czterdziestoletnich, długonogich blond sekretarkach – gdy było już po wszystkim, przeważnie uświadamiałem sobie, że nie są w moim typie. Poświęcałem im dwadzieścia minut za półkami w archiwum medycznym.

W ciągu dnia uczestniczyłem w zebraniach komisji, odwalałem papierkową robotę i próbowałem rozstrzygać spory przepracowanego personelu. Wieczorem stawiałem czoło nieprzerwanej fali rodzicielskich skarg, do których dziecięcy terapeuta dość szybko się przyzwyczaja, oraz dostarczałem pociechy i wsparcia zagubionym dzieciom.

W wolnym czasie wysłuchiwałem narzekań lokatorów, przeglądałem „Wall Street Journal”, aby ocenić stan swoich zysków i strat. Przebijałem się też przez góry korespondencji. Większa jej część pochodziła od przyjemniaczków z białymi kołnierzykami i równie białymi zębami, którzy zamierzali w jednej chwili uczynić mnie niezwykle bogatym osobnikiem. Przekonywali, że jestem „wybitną indywidualnością”, i pragnęli mi sprzedać – za jedyne sto dolarów – oprawną w skórę księgę adresową wyłącznie do szanowanych obywateli.

Podczas tego szalonego okresu zdarzało mi się w środku dnia z trudem łapać oddech. Odsuwałem jednak wszelkie myśli o chorobie, zbyt zajęty, by poddać się badaniom.

W ten codzienny kołowrót wkroczył nagle Stuart Hickle.

Spokojny mężczyzna, emerytowany technik laboratoryjny. Wyglądał jak życzliwy sąsiad – wysoki, lekko zgarbiony, około pięćdziesiątki, lubił rozpinane swetry i zbierał stare fajki z korzenia wrzośca. Szylkretowe okulary osadzone na czubku cienkiego, spiczastego nosa osłaniały dobrotliwe szare oczy. Miał łagodny uśmiech i nienaganne maniery.

Niestety, miał też niezdrowe ciągoty do dziecięcych intymnych części ciała.

Kiedy policja go w końcu schwytała, skonfiskowano mu ponad pięćset kolorowych fotografii, na których zabawiał się z chłopcami i dziewczynkami w wieku od dwóch do pięciu lat, białymi, czarnymi, mieszanymi; płeć i rasa nie odgrywały żadnego znaczenia. Ofiary miały być młode i uległe.

Podczas oglądania tych zdjęć coś zwróciło moją uwagę. Były odpychające, owszem, lecz największe wrażenie zrobiły na mnie spojrzenia dzieci. We wzroku maluchów oprócz oczywistego przerażenia dostrzegłem świadomość własnej bezbronności. Ich oczy wyraźnie mówiły: „Wiem, że to wstrętne. Dlaczego coś takiego przydarza się właśnie mnie?” Na każdym zdjęciu widziałem ten sam wyraz twarzy, nawet u najmłodszej ofiary.

Stał się dla mnie uosobieniem przemocy.

Zaczęły mi się śnić koszmary.

Hickle miał wyjątkowe podejście do małych dzieci. Jego żona – Koreanka Kim, sierota, którą spotkał w trakcie służby wojskowej w Seulu – prowadziła w bogatym Brentwood popularny ośrodek opieki dziennej dla małych dzieci.

Zakątek Kim cieszył się opinią jednej z najlepszych tego typu instytucji. Rodzice zostawiali tu swoje pociechy, gdy szli do pracy, zamierzali się zabawić lub po prostu chcieli pobyć sami. W chwili wybuchu skandalu ośrodek funkcjonował już prawie od dziesięciu lat i mimo niepodważalnych dowodów przeciwko Hickle’owi wiele osób nie chciało uwierzyć, że Zakątek Kim jest miejscem pedofilskich rytuałów.

Z zewnątrz wyglądał przyjemnie. Mieścił się w wielkim dwupiętrowym domu na spokojnej ulicy niedaleko Uniwersytetu Kalifornijskiego. W ostatnim roku działalności w Zakątku bywało ponad czterdzieścioro dzieci, przeważnie z bogatych rodzin. Sporą część stanowiły bardzo małe dzieci, ponieważ Zakątek – jako jedna z niewielu placówek – przyjmował maleństwa, które nie umiały jeszcze same korzystać z toalety.

W budynku znajdowała się suterena – rzadkość w hrabstwie, gdzie zdarzają się trzęsienia ziemi. I właśnie w tym wilgotnym, przepastnym pomieszczeniu policjanci spędzili sporo czasu w trakcie śledztwa. Znaleźli tam stare wojskowe łóżko polowe, lodówkę, zardzewiały zlew i sprzęt fotograficzny wart pięć tysięcy dolarów. Bliższym oględzinom poddano łóżko, które dostarczyło szokujących dowodów sądowych winy gospodarza – znaleziono jego włosy, ślady krwi, potu i nasienia.

Media zajęły się sprawą Hickle’a z łatwą do przewidzenia energią. Stanowiła pikantny kąsek, nie pozostawiała nikogo obojętnym, wyzwalała u widzów i czytelników pierwotny lęk i oburzenie. W dodatku kojarzyła się ze słynnym wcześniejszym przypadkiem Kosmicznego Straszydła. Wieczorne wiadomości pokazywały Kim Hickle – zasłaniając rękami twarz, uciekała przed tłumem reporterów. Kobieta zapewniała, że nie miała pojęcia o postępkach męża. Nic nie świadczyło o jej współudziale, dlatego policja poprzestała na zamknięciu placówki i odebraniu Koreance licencji. Kim złożyła wniosek o rozwód, po czym wyjechała z miasta w nieznanym kierunku.

Ja sam wątpiłem w jej niewinność. Miałem do czynienia z wieloma podobnymi sprawami i wiedziałem, że żony pedofilów często pomagają mężom – otwarcie bądź potajemnie – organizować lub tuszować lubieżne ekscesy. Zwykle były to kobiety, które nie lubiły seksu i zbliżeń fizycznych, więc starały się unikać wypełniania małżeńskich obowiązków i jawnie szukały zastępczych partnerek – lub partnerów – dla swoich mężczyzn. Czasem powstawała wręcz przerażająco okrutna parodia haremu – słyszałem o ojcu, który sypiał ze swoimi trzema córkami, zgodnie z ułożonym przez żonę harmonogramem.

Trudno mi było też uwierzyć, że Kim Hickle układała z dziećmi klocki lego, podczas gdy w suterenie Stuart zabawiał się z bezbronnymi ofiarami. Tak czy owak, kobiecie nie postawiono żadnych zarzutów.

Samego Hickle’a natomiast rzucono społeczeństwu na pożarcie. Sprawę maksymalnie nagłośniono, kamery telewizyjne nagrywały każdy ruch przestępcy. Codziennie można było obejrzeć programy specjalne, w których na żywo wypowiadały się autorytety – co bardziej wygadani z moich kolegów po fachu – oraz specjaliści od praw dzieci.

Zamieszanie trwało dwa tygodnie, potem historia straciła powab nowości i zastąpiły ją doniesienia o innych okropnościach. Jak wiadomo, w Los Angeles nie można narzekać na brak paskudnych zdarzeń. To miasto płodzi moralną zgniliznę niczym drapieżny insekt rodzący krwiopijcze larwy.

Policja skontaktowała się ze mną trzy tygodnie po aresztowaniu Hickle’a. Sprawa już właściwie przycichła i ktoś wreszcie pomyślał o ofiarach.

A one przechodziły piekło.

Budziły się z krzykiem w środku nocy. Maluchy, które już wcześniej nauczyły się korzystać z ubikacji, na nowo moczyły się i brudziły. Spokojne, dobrze wychowane maleństwa, zaczęły teraz szaleć: bez powodu biły piąstkami, kopały i gryzły wszystkich wokół. Wiele dzieci miało bóle żołądka i zaburzenia psychiczne. Najczęściej pojawiały się u nich klasyczne objawy depresji – utrata apetytu, apatia, regres rozwojowy, poczucie braku własnej wartości.

Rodziców natomiast dręczyły wyrzuty sumienia i wstyd. Wszędzie widzieli prawdziwe lub wyobrażone oskarżycielskie spojrzenia krewnych i przyjaciół. W końcu małżonkowie często odsuwali się od siebie. Zachowywali się nadopiekuńczo, w ten sposób zmniejszając poczucie bezpieczeństwa pokrzywdzonych dzieci i rozwścieczając ich rodzeństwo. Po pewnym czasie dotarły do mnie informacje, że niekiedy bracia i siostry ofiar czuli się zaniedbywani i wręcz żałowali, iż to nie ich molestowano. Równocześnie dzieci stojące w centrum zainteresowania czuły się winne, że wymagają szczególnego traktowania.

Rodziny rozpadały się, a wiele osób jawnie żądało głowy Hickle’a. Zapewne tragedia znerwicowanych, zmieszanych, przerażonych i dręczonych wyrzutami sumienia ludzi pociągnęłaby za sobą jeszcze inne trwałe skutki, gdyby nie fakt, że daleka ciotka jednej z ofiar działała społecznie w radzie nadzorczej Zachodniego Centrum Pediatrycznego. Na jednym z posiedzeń głośno zapytała, dlaczego, u licha, szpital nic nie zrobił dla ofiar, i jaki jest w takim razie sens działania instytucji służby publicznej. Przewodniczący rady z pokorą przyznał jej rację, a jednocześnie dostrzegł okazję zyskania dobrej prasy dla Centrum. Szczególnie że ostatnio dostało nam się przy okazji wykrycia salmonelli w bufetowej surówce. Pozytywna reklama była więc niezwykle pożądana.

Dyrektor do spraw medycznych wydał oświadczenie prasowe, w którym poinformował o powstaniu programu psychologicznej rehabilitacji ofiar Stuarta Hickle’a. Na terapeutę wyznaczono mnie, o czym dowiedziałem się z „Timesa”.

Kiedy następnego ranka przyszedłem do biura dyrektora, sekretarka natychmiast mnie wprowadziła. Dyrektor – chirurg-pediatra, który nie operował już od dwudziestu lat i stał się zadowolonym z siebie i dobrze opłacanym biurokratą – siedział za lśniącym biurkiem wielkości boiska do hokeja i uśmiechał się szeroko.

– Co się dzieje, Henry? – Podniosłem gazetę.

– Usiądź, Aleksie. Właśnie miałem do ciebie zadzwonić. Rada zdecydowała, że będziesz idealnie nadawał się do tego zadania – oświadczył stanowczo. – To priorytet.

– Jestem zaszczycony.

– Rada pamięta, jak świetnie pracowałeś z Browningami.

– Z Brownellami.

– Jak zwał, tak zwał.

Pięcioro dzieci Brownellów przeżyło katastrofę samolotu w górach. Rodzice zginęli. Dzieci cierpiały z powodu urazów fizycznych i psychicznych: były poparzone, na wpół zagłodzone, niektóre dotknięte amnezją, inne – niemotą pourazową. Pracowałem z nimi przez dwa miesiące, gazety rozpisywały się o moich sukcesach.

– Wiesz, Aleksie – ciągnął dyrektor – że czasami zajęci próbami wykorzystania technologii medycznej najnowszej generacji i niezwykłymi zabiegami, które wymagają zastosowania nowoczesnych metod lekarskich, tracimy z pola widzenia czynnik ludzki. Człowieka.

Wspaniała przemowa. Miałem nadzieję, że dyrektor będzie pamiętał swoje słowa podczas ustalania budżetu na następny rok.

Nadal prawił mi komplementy, mówił, że szpital musi „dawać przykład humanitarnym programem”, wreszcie uśmiechnął się i pochylił w moją stronę.

– A poza tym sądzę, że ta sprawa ma istotny potencjał badawczy i do czerwca uda ci się opublikować dwa albo trzy teksty naukowe.

W czerwcu miałem otrzymać tytuł profesora zwyczajnego. Dyrektor zasiadał w komisji Akademii Medycznej.

– Henry, jawnie odwołujesz się do moich najniższych instynktów.

– Nie myśl tak. – Mrugnął do mnie łobuzersko. – Przede wszystkim pragniemy przecież pomóc tym biednym dzieciom. – Pokręcił głową. – Sprawa jest naprawdę wstrętna. Faceta powinno się wykastrować.

Sprawiedliwość chirurga.

 

Z typowym dla siebie ogromnym zaangażowaniem zacząłem przygotowywać plan programu rehabilitacyjnego. Otrzymałem zezwolenie na prowadzenie sesji terapeutycznych w moim prywatnym gabinecie, choć wcześniej musiałem oczywiście obiecać, że wszelkie zaszczyty przypadną Zachodniemu Centrum Pediatrycznemu. Celem moich działań miała być pomoc rodzinom ofiar w ujawnieniu uczuć tłumionych od dnia, w którym wyszły na jaw piwniczne sprawki Hickle’a. Chciałem również, by pacjenci w trakcie szczerych rozmów na temat własnych emocji poczuli, że nie oni jedni mają podobne problemy. Planowałem intensywny sześciotygodniowy program, oparty przede wszystkim na terapii grupowej – dla dzieci, rodziców, rodzeństwa i rodzin kilkupokoleniowych – oraz, w razie potrzeby, sesjach indywidualnych. Na zajęcia zapisało się osiemdziesiąt procent rodzin ofiar i żadna się nie wycofała. Spotykaliśmy się wieczorem w moim apartamencie na Wilshire, kiedy w budynku było już cicho i pusto.

W niektóre noce wychodziłem z sesji fizycznie i emocjonalnie wykończony wysłuchiwaniem potoku boleści płynących ciurkiem jak krew z otwartej rany. Psychoterapia to jedno z najbardziej wyczerpujących zajęć znanych ludzkości. Nie wierzcie tym, którzy twierdzą, że jest inaczej. Wykonywałem w swoim życiu wiele prac – od wykopywania marchewek w skwarnym słońcu po zasiadanie w komisjach państwowych w wyłożonych boazerią salach konferencyjnych. I nic nie wytrzymuje porównania z kilkugodzinnym słuchaniem ludzi mówiących o swoich tragediach i pocieszaniem nieszczęśników, jeśli ma się do dyspozycji jedynie słowo i współczucie. W najlepszym razie terapeutę podnosi na duchu widok pacjenta, który otwiera się i zaczyna normalnie oddychać, pozbywając się bólu. W najgorszym razie – czujesz się, jakbyś chciał się utrzymać na powierzchni w rozszalałym szambie, gdy co chwila uderza cię kolejna fala fekaliów.

Kuracja odniosła skutek. Oczy dzieci odzyskały blask. Członkowie rodzin na nowo się do siebie zbliżyli i pomagali wzajemnie przetrwać trudny okres. Stopniowo moja rola ograniczyła się do milczącej obserwacji.

Kilka dni przed ostatnią sesją zadzwonił do mnie reporter z „National Medical News”. Nazywał się Bill Roberts, przyjechał akurat do Los Angeles i chciał zrobić ze mną wywiad. Artykuł miał być przeznaczony dla pediatrów i uświadomić im istnienie problemu molestowania dzieci. Projekt wydawał mi się szlachetny, więc bez wahania zgodziłem się na spotkanie.

O dziewiętnastej trzydzieści wyjechałem ze szpitalnego parkingu i skierowałem się na zachód. Ruch uliczny był niewielki, więc jeszcze przed dwudziestą dotarłem do wieżowca z czarnego granitu i szkła, gdzie znajdował się mój gabinet. Zaparkowałem w podziemnym garażu, wszedłem przez podwójne drzwi do cichego holu i wjechałem windą na szóste piętro. Potem ruszyłem korytarzem, skręciłem za róg i stanąłem.

Nikt na mnie nie czekał. Dziwne, myślałem, że dziennikarze są punktualni.

Podszedłem do drzwi gabinetu. Były uchylone, mniej więcej na centymetr. Czyżby sprzątaczka wpuściła Robertsa? Jeśli tak, będę musiał porozmawiać z kierownikiem budynku o ewidentnym pogwałceniu zasad bezpieczeństwa.

Kiedy wyciągałem rękę w stronę klamki, uświadomiłem sobie, że coś jest nie w porządku. Wokół zamka dostrzegłem zadrapania, a na dywanie metalowe opiłki. Mimo to bez wahania wszedłem do środka.

– Panie Roberts?

Poczekalnia była pusta. Zajrzałem do gabinetu. Na sofie leżał mężczyzna. Nie Bill Roberts. Stuart Hickle. Nigdy go nie spotkałem, ale natychmiast rozpoznałem.

Spoczywał bezwładnie na miękkich bawełnianych poduszkach. Głową – a raczej tym, co z niej zostało – opierał się o ścianę. Martwe spojrzenie kierował w sufit. Nogi miał nienaturalnie wykręcone. Jedna ręka spoczywała tuż przy mokrej plamie na pachwinie. Członek Hickle’a był w stanie wzwodu, żyły szyjne – nabrzmiałe. Druga ręka leżała na piersi. Jeden palec zaginał się wokół spustu błękitnostalowego pistoletu. Wylot lufy znajdował się o centymetr od otwartych ust Hickle’a. Na ścianie za głową zauważyłem strzępy mózgu, krew i kawałki kości. Na jasnozielonej tapecie szkarłatna plama wyglądała jak odcisk dziecięcego palca. Strumyczki krwi spływały z nosa, uszu i ust. Pokój wypełniał zapach prochu i ludzkich zwłok.

Zadzwoniłem na policję.

 

Werdykt koronera brzmiał: samobójstwo. Motywy określono mniej więcej tak: Hickle cierpiał na głęboką depresję od czasu aresztowania i nie potrafił znieść publicznego poniżenia związanego ze zbliżającym się procesem, więc wybrał śmierć. Umówił się ze mną telefonicznie jako Bill Roberts, włamał się do gabinetu i tu strzelił sobie w głowę. Kiedy na posterunku przesłuchiwałem taśmy z przesłuchań, uznałem, że głos Hickle’a brzmi podobnie do głosu „Robertsa”: to rzeczywiście mógł być on.

Wybór mojego gabinetu na miejsce samobójstwa ekipa policyjnych psychiatrów wyjaśniła prosto: ponieważ pełniłem funkcję terapeuty ofiar Hickle’a, w sensie symbolicznym byłem dla niego ojcem i naprawiałem szkody, które on wyrządził.

To wszystko.

Jednak nawet w sprawie samobójstwa – zwłaszcza połączonego z poważnymi przestępstwami – trzeba przeprowadzić śledztwo i wyjaśnić szczegóły. Niestety, nikt nie miał ochoty zajmować się przypadkiem Hickle’a. Departament Policji w Beverly Hills przekazał sprawę policji miejskiej Los Angeles. Funkcjonariusze z Beverly Hills przyznawali, że do samobójstwa doszło w ich okręgu, ale jest ono ściśle związane z wcześniej popełnionymi przez Hickle’a przestępstwami, których się dopuścił na terytorium działań wydziału policji Zachodniego Los Angeles. Kropka. Policja Los Angeles miała ochotę pozbyć się problemu, lecz sprawę umieszczono już w aktach, a departament nie chciał narazić się na zarzut zaniedbania obowiązków.

I tak sprawa Hickle’a pozostała w policji Zachodniego Los Angeles. Przydzielono ją detektywowi wydziału zabójstw Milo Bernardowi Sturgisowi.

Moje kłopoty zaczęły się mniej więcej tydzień po znalezieniu ciała Hickle’a. Wcześniej – co zupełnie normalne – byłem mocno odrętwiały. Nikt nie pomyślał, by spytać mnie o samopoczucie. Psycholog powinien przecież sam sobie poradzić z takimi problemami.

Podczas spotkań z dziećmi i ich rodzinami świetnie dawałem sobie radę, sprawiałem wrażenie człowieka spokojnego, mądrego i odpowiedzialnego. Wszyscy wokół mnie sądzili, że panuję nad sytuacją. W trakcie terapii rozmawialiśmy o śmierci Hickle’a. Zwracałem uwagę głównie na uczucia ofiar i ich bliskich. Mówiliśmy o tym, jak „oni” sobie radzą.

Ostatnia sesja zakończyła się małym przyjęciem. Pacjenci podziękowali mi za pomoc, uściskali mnie i wręczyli oprawioną w ramę kopię obrazu Braggsa Psycholog. Przyjęcie było udane. Wszyscy się śmiali i dobrze bawili, zadowoleni, że czują się lepiej, a ich prześladowca nie żyje.

Wróciłem do domu około północy i położyłem się do łóżka. Czułem się wewnętrznie pusty i bezradny jak samotne dziecko na pustej drodze. Następnego ranka zauważyłem u siebie objawy choroby psychosomatycznej.

Stałem się bardzo niecierpliwy. Nie potrafiłem się na niczym skupić. Miałem coraz częstsze i coraz poważniejsze kłopoty z oddychaniem. Z niewyjaśnionych przyczyn byłem ciągle niespokojny, bolał mnie żołądek i nie opuszczała myśl o śmierci.

Pacjenci zaczęli pytać, czy dobrze się czuję. Musiałem naprawdę źle wyglądać, skoro pacjenci – zwykle skupieni tylko na sobie – zwrócili na mnie uwagę.

Jako psycholog dostatecznie wykształcony w medycynie powinienem szybko ustalić, co się dzieje. Niestety, postawienie autodiagnozy zawsze jest trudne.

Nie chodziło o samo znalezienie ciała samobójcy, byłem przyzwyczajony do szokujących zdarzeń. Odkrycie zwłok Hickle’a okazało się jednak czynnikiem, który przyspieszył nadejście kryzysu psychicznego. Z dzisiejszej perspektywy rozumiem, że po sześciotygodniowym okresie pracy z ofiarami zyskałem niebezpiecznie dużo czasu wolnego i mimowolnie poświęciłem go na ocenę własnej osoby. Nie podobały mi się wnioski, do których doszedłem.

Czułem się samotny i wyobcowany, nie miałem ani jednego prawdziwego przyjaciela. Przez prawie dekadę nawiązywałem bliższe kontakty jedynie z pacjentami, a ci są – z definicji – biorcami, nie dawcami.

Uczucie osamotnienia stało się bolesne. Skupiałem się coraz bardziej na swoim wnętrzu i w końcu popadłem w głęboką depresję. Zadzwoniłem do szpitala, powiedziałem, że jestem chory, i odwołałem prywatnych pacjentów. Całymi dniami leżałem w łóżku i oglądałem seriale.

Dźwięk i światło padające z telewizora działały na mnie jak kiepski narkotyk paraliżujący. Byłem ogłuszony, ale moje rany się nie goiły.

Jadłem mało, spałem zdecydowanie za dużo. Czułem się ociężały, słaby i do niczego się nie nadawałem. Wyłączyłem telefon i nie wychodziłem z domu; otwierałem drzwi wejściowe tylko po to, by zgarnąć stosy reklamówek. Potem wracałem do swojej samotni.

Ósmego dnia wegetacji w moim progu pojawił się Milo. Chciał mi zadać kilka pytań. Trzymał notes i miał wyraz twarzy psychoanalityka, chociaż z postury zupełnie nie przypominał terapeuty: duży, zgarbiony, kudłaty, w pogniecionym ubraniu.

– Doktor Alex Delaware? – Podniósł odznakę.

– Tak.

Przedstawił się i popatrzył na mnie. Stałem w szaro-żółtym szlafroku. Brodę miałem jak stary rabin, zmierzwione włosy wydawały się naelektryzowane. Mimo trzynastu godzin snu wyglądałem na niewyspanego i czułem się senny.

– Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam, doktorze. Pański gabinet jest zamknięty, a telefon wyłączony.

Wpuściłem go. Usiadł i badawczo rozejrzał się po mieszkaniu. Stół jadalni pokrywały stosy nieotwartej korespondencji. Zasunięte zasłony nie przepuszczały światła. Czuć było stęchlizną. Na telewizyjnym ekranie migały sceny serialu.

Milo położył na kolanie notes i oświadczył, że przesłuchanie mnie – na prośbę koronera – to tylko czysta formalność. Potem musiałem po raz kolejny opowiedzieć o tej nocy, kiedy znalazłem ciało. Detektyw co rusz mi przerywał, prosząc o szczegóły, drapał się po głowie, notował lub wpatrywał się we mnie. Była to nużąca procedura i często traciłem wątek, dlatego Milo musiał powtarzać większość pytań. Czasami mówiłem tak cicho, że nic nie słyszał.

Po dwudziestu minutach zapytał:

– Wszystko w porządku, doktorze?

– Tak – odparłem nieprzekonująco.

– Aha. – Pokręcił głową, zadał jeszcze kilka pytań, potem odłożył ołówek i zaśmiał się nerwowo. – Wie pan, czuję się trochę dziwnie, zagadując lekarza o jego samopoczucie.

– Proszę się nie przejmować.

Wrócił do przesłuchania, a ja – mimo rozkojarzenia – odkryłem jego ciekawą metodę. Przeskakiwał z tematu na temat. To jeszcze bardziej mnie rozpraszało, a równocześnie wzmagało moją czujność.

– Jest pan docentem w szkole medycznej?

– Profesorem nadzwyczajnym.

– Dość młody wiek jak na profesurę.

– Mam trzydzieści dwa lata. Wcześnie zacząłem.

– No, no. Ile dzieci brało udział w programie terapeutycznym?

– Około trzydzieściorga.

– A rodziców?

– Może dziesięć, jedenaście par; z sześć pojedynczych osób.

– Rozmawialiście o panu Hickle’u podczas kuracji?

– To poufna informacja.

– Oczywiście. Prowadził pan tę terapię w ramach swoich obowiązków w… – zajrzał do notesu – Zachodnim Szpitalu Pediatrycznym?

– Nazwałbym ją raczej „pracą społeczną” związaną z działalnością szpitala.

– Nie zapłacili panu?

– Dostawałem normalną pensję, a szpital zwolnił mnie tylko z dodatkowych zajęć.

– W sesjach brali udział też ojcowie.

– Tak. – Przecież mu wspomniałem o parach małżeńskich.

– Niektórzy z nich na pewno byli mocno wkurzeni na pana Hickle’a.

Pan Hickle?! Tylko policjant mógł ze sztuczną uprzejmością nazywać nieżyjącego zboczeńca „panem”. Przypuszczałem, że między sobą używają znacznie gorszych określeń. Nieznośna etykieta stanowiła zapewne barierę oddzielającą gliniarza od zwyczajnego obywatela.

– To sprawa poufna, detektywie.

Wyszczerzył zęby, jakby chciał powiedzieć: „Ale spróbować wolno”, i szybko coś nabazgrał w notesie.

– Po co tyle pytań w związku z samobójstwem?

– Zwykła procedura – odpowiedział mechanicznie, nie podnosząc wzroku znad notesu. – Jako śledczy jestem sumienny. – Popatrzył na mnie nieobecnym wzrokiem: – Czy ktoś panu pomagał w prowadzeniu terapii?

– Zachęcałem członków rodzin, by czynnie uczestniczyli, pomagali sobie nawzajem. Byłem wśród nich jedynym profesjonalistą.

– Obserwacja i doradztwo?

– Właśnie.

– Stosujemy tę metodę w departamencie. – Zmienił temat. – A więc właściwie pańscy pacjenci w pewnym sensie przejęli kontrolę?

– Stopniowo. Zawsze jednak byłem obecny.

– Czy któryś z nich nie dysponował przypadkiem kluczem do pańskiego gabinetu?

Aha, więc o to chodzi.

– Z pewnością nie. Sądzi pan, że ktoś z mojej grupy zabił Hickle’a i upozorował samobójstwo? – Czułem, że tak właśnie myślał. Zresztą, musiałem przyznać, że i mnie takie podejrzenie przemknęło przez głowę.

– Nie wyciągam wniosków. Prowadzę tylko śledztwo.

Ten facet udzielał mi tak wykrętnych odpowiedzi, że naprawdę mógłby być psychoanalitykiem!

– Rozumiem.

Nagle zamknął notes i schował ołówek.

Wstałem, żeby odprowadzić gościa do drzwi, zachwiałem się i zemdlałem.

 

Pierwsze, co zobaczyłem po odzyskaniu przytomności, to była pochylona nade mną jego duża, brzydka twarz. Wyczuwałem wilgoć i zimno. Milo trzymał nad moją głową gąbkę, z której kapała woda.

– Zemdlał pan. Jak się pan czuje?

– Dobrze. – To słowo najmniej ze wszystkich pasowało do określenia mojego samopoczucia.

– Nie wygląda pan najlepiej. Może wezwać lekarza?

– Nie.

– Na pewno?

– Tak. To nic poważnego. Od kilku dni mam grypę. I muszę coś zjeść.

Detektyw wszedł do kuchni i wrócił ze szklanką soku pomarańczowego. Sączyłem płyn i powoli zacząłem odzyskiwać siły.

Siedziałem wyprostowany, ze szklanką w dłoni.

– Dziękuję – powiedziałem.

– Chronić i służyć.

– Teraz naprawdę już wszystko w porządku. Jeśli nie ma pan więcej pytań…

– Nie. Na dziś koniec. – Wstał i otworzył kilka okien; światło raziło mnie w oczy. Wyłączył telewizor.

– Chce pan coś zjeść, zanim wyjdę?

Co za dziwny facet. Niańczył mnie prawie jak matka.

– Poradzę sobie.

– Dobrze, doktorze. Niech pan dba o siebie.

Chciałem, żeby odszedł. Kiedy jednak odgłos silnika jego samochodu w końcu zamilkł, poczułem się zdezorientowany. Nie miałem już takiej depresji jak wcześniej, ale nadal byłem poruszony, niespokojny i zniecierpliwiony. Próbowałem oglądać film, ale nie mogłem się skoncentrować. Bezmyślne serialowe dialogi irytowały mnie. Wziąłem książkę. Nie mogłem się skupić na słowach. Wypiłem trochę soku pomarańczowego. Smakował obrzydliwie i drażnił gardło.

Wyszedłem na patio i zapatrzyłem się w niebo, aż przed oczami zatańczyły mi fluorescencyjne dyski. Swędziała mnie skóra. Ptasie trele były nie do zniesienia. Nie potrafiłem usiedzieć w miejscu. Męczyłem się tak przez całe popołudnie. Czułem się podle.

O szesnastej trzydzieści zadzwonił. Pewnie przed wyjściem włączył mój telefon.

– Doktor Delaware? Mówi Milo Sturgis. Detektyw Sturgis.

– Co mogę dla pana zrobić, detektywie?

– Jak się pan czuje?

– Znacznie lepiej, dziękuję.

– To dobrze.

Zapadło milczenie.

– Hm, doktorze, poruszam się trochę po niepewnym gruncie, ale chciałbym…

– O co chodzi?

– Wie pan, podczas wojny w Wietnamie byłem w Korpusach Medycznych. Często widywaliśmy u naszych żołnierzy objawy zwane ostrą reakcją na stres. Zastanawiałem się, czy pan…

– Czy na to nie cierpię?

– Widzi pan…

– Jaką kurację stosowaliście w Wietnamie?

– Natychmiast wysyłaliśmy tych ludzi do akcji. Im dłużej unikali walki, tym bardziej ich stan się pogarszał.

– Sądzi pan, że powinienem postąpić podobnie? Wrócić do normalnego życia?

– Nie potrafię na to odpowiedzieć, doktorze. Nie jestem psychologiem.

– Diagnozuje pan, ale nie leczy.

– No cóż… Chciałem tylko sprawdzić…

– Nie, nie, proszę zaczekać. Przepraszam za mój ton. Dziękuję, że pan zadzwonił. – Byłem zmieszany i zastanawiałem się nad ukrytymi motywami jego zainteresowania.

– Nie ma sprawy.

– Naprawdę doceniam pańskie starania. Jest pan niezłym terapeutą, detektywie.

Roześmiał się.

– Widzi pan, to czasami nieodłączna część mojego zawodu.

Gdy się rozłączył, poczułem się znacznie lepiej niż w ostatnich kilku dniach. Następnego ranka zadzwoniłem do wydziału policji Zachodniego Los Angeles i zaproponowałem Milowi drinka.

Spotkaliśmy się U Angeli, naprzeciwko stacji Los Angeles-Zachód, na bulwarze Santa Monica. Była to kafeteria z zadymioną salką barową na tyłach. Przy stolikach siedziały grupki dobrze zbudowanych poważnych mężczyzn. Zauważyłem, że kilku z nich skinęło Milowi głową. Niezwykłe. Zawsze myślałem, że gliniarze po służbie witają się krzykliwie, poklepują po plecach i głośno rzucają pikantnymi dowcipami. Ci mężczyźni z namaszczeniem sączyli drinki. I zachowywali się bardzo spokojnie.

Milo był dobrym materiałem na wspaniałego terapeutę. Rozsiadł się wygodnie i przy chivasie słuchał mojej gadaniny. Już mnie nie wypytywał. Po prostu słuchał, a ja wypłakiwałem mu się w mankiet.

Pod koniec naszego spotkania sam zaczął mi się zwierzać.

Przez następne parę tygodni Milo i ja odkryliśmy, że mamy ze sobą bardzo wiele wspólnego. Byliśmy niemal w tym samym wieku – on okazał się tylko dziesięć miesięcy starszy. Urodziliśmy się w podobnych, robotniczych rodzinach w średniej wielkości miejscowościach. Jego ojciec pracował jako hutnik, mój – jako monter instalacji elektrycznych. Podobnie jak ja, Milo był dobrym uczniem, ukończył Purdue ze świetną lokatą i uzyskał stopień magistra literatury na Uniwersytecie Stanu Indiana w Bloomington. Zamierzał zostać nauczycielem, powołano go jednak do wojska. W ciągu dwuletniego pobytu w Wietnamie przeobraził się w policjanta.

Uważał, że praca gliniarza zupełnie nie przeszkadza mu w rozwoju. Twierdził, że detektywi wydziału zabójstw to prawdziwi intelektualiści i nikt w Departamencie Policji nie może się z nimi równać. Dochodzenie w sprawie morderstwa wymaga niewielkiej aktywności fizycznej, za to wytężonej pracy umysłowej. Weterani wydziału zabójstw czasami naruszają przepisy i nie noszą przy sobie broni, tylko kilka ołówków i długopisów. Milo miał przy sobie trzydziestkęósemkę, ale przyznał mi się, że tak naprawdę wcale jej nie potrzebuje.

– Jesteśmy pracownikami umysłowymi. Wykonujemy sporo roboty papierkowej, musimy podejmować decyzje i skupiać się na szczegółach.

Lubił swoją pracę i cieszył się, że łapie przestępców. Od czasu do czasu przychodziła mu do głowy myśl, że mógłby spróbować czegoś innego, nie wiedział jednak, jakie zajęcie sprawiałoby mu równie dużą przyjemność.

Okazało się, że mamy też wspólne zainteresowania. Obaj trenowaliśmy sztuki walki. Milo w wojsku ukończył wszechstronne kursy samoobrony, ja uprawiałem na studiach szermierkę i karate. Żaden z nas nie był w najlepszej formie fizycznej, lecz łudziliśmy się, że w razie potrzeby odzyskamy dawną sprawność, jeśli tylko trochę potrenujemy. Obaj bardzo sobie ceniliśmy wyszukane jedzenie, dobrą muzykę i samotne życie.

Z każdym dniem rozumieliśmy się coraz lepiej.

Mniej więcej trzy tygodnie po naszym pierwszym spotkaniu Milo wyznał mi, że jest homoseksualistą. Zupełnie mnie zaskoczył. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Mówię ci o tym teraz, żebyś nie pomyślał, że próbuję ci się narzucać.

Nagle poczułem wstyd, bo właśnie po jego zwierzeniu coś takiego przyszło mi do głowy.

Mimo całego mojego psychologicznego doświadczenia, początkowo trudno mi było zaakceptować jego odmienność. Znam wszystkie dane. „Oni” stanowią od pięciu do dziesięciu procent każdej populacji. Z reguły nie różnią się od nas wyglądem. Gejem może być przedstawiciel każdej profesji: rzeźnik, piekarz, facet z lokalnego wydziału zabójstw. Większość z „nich” żyje normalnie. Są przystosowani.

A jednak człowiek myśli stereotypowo. Spodziewamy się, że są zmanierowanymi, piskliwymi przylepami z przesadnym makijażem albo ogolonymi na łyso potworami w skórzanych strojach, czy też niedojrzałymi, choć wąsatymi osobnikami w przezroczystych podkoszulkach i spodniach khaki lub dzieciakami w wysokich górskich butach.

Milo nie wyglądał na homoseksualistę.

Był nim jednak i to od wielu, wielu lat. Nie ukrywał swojej orientacji seksualnej, ale też się z nią nie obnosił.

Spytałem, czy departament wie.

– Ho, ho. Nie wpisali mi tego do akt, ale oczywiście wszyscy wiedzą.

– Jak cię traktują?

– Dezaprobata z dystansu. Kamienne twarze. Po prostu mnie tolerują. Stale brakuje nam ludzi, a ja jestem naprawdę dobrym gliną. Co mają zrobić? Ryzykować sprawę w Amerykańskim Związku Praw Obywatelskich i stracić najlepszego detektywa? Ed Davis nie cierpiał gejów. Na szczęście odszedł i teraz jest całkiem znośnie.

– A inni detektywi?

Wzruszył ramionami.

– Zostawiają mnie w spokoju. Rozmawiamy zwykle tylko o sprawach zawodowych. No i nie proponują mi udziału w podwójnych randkach.

Wtedy się zorientowałem, dlaczego mężczyźni w „Angeli” witali się z Milem tak chłodno.

Lepiej zrozumiałem też pomoc i uprzejmość, jaką przyjaciel okazał mi podczas naszego pierwszego spotkania. Wiedział, co oznacza samotność. Detektyw gej nie jest osobą powszechnie aprobowaną. Nigdy nie stanie się pełnoprawnym członkiem policyjnej społeczności, niezależnie od tego, jak dobrze wykonuje pracę. Z kolei środowisko homoseksualistów z pewnością podejrzliwie podchodzi do kogoś, kto wygląda jak glina, zachowuje się jak glina i jest gliną.

– Uznałem, że powinieneś wiedzieć, skoro się przyjaźnimy.

– To niczego nie zmienia, Milo.

– Naprawdę?

– Tak. – Wcale nie byłem tego taki pewny i czułem się trochę winny. Postanowiłem jednak trochę nad tym popracować.

 

Minął właśnie miesiąc od chwili, gdy Stuart Hickle strzelił sobie z dwudziestkidwójki w usta, a jego mózg obryzgał tapetę w moim gabinecie; miesiąc od czasu, gdy dokonałem ogromnych zmian w swoim życiu.

Zrezygnowałem z pracy w Zachodnim Centrum Pediatrycznym i zaprzestałem prywatnej praktyki. Odesłałem wszystkich podopiecznych do mojego dawnego studenta, dobrze zapowiadającego się terapeuty, który akurat zaczynał praktykować i potrzebował pacjentów. Od początku terapii dla rodzin Zakątka Kim nie przyjmowałem już nikogo nowego, dlatego udało mi się zamknąć praktykę niemal bezboleśnie.

Ze sporym zyskiem sprzedałem czterdziestoapartamentowy budynek w Malibu, który nabyłem siedem lat wcześniej. Pozbyłem się też dwupoziomowego mieszkania w Santa Monica. Część pieniędzy, jakie mi zostały po zapłaceniu podatków, ulokowałem w akcjach, resztę w zwolnionych od podatku miejskich inwestycjach. Nie jestem typem człowieka, który potrafiłby szybko i znacząco się wzbogacić, ale moje ostatnie posunięcia zapewniły mi finansową stabilizację. Oceniłem, że przez dwa, trzy lata mogę żyć z samych odsetek od kapitału, jeśli oczywiście nie będę zbyt rozrzutny.

Sprzedałem stary samochód chevy II i kupiłem seville’a z ‘79, ostatniego rocznika, w którym te cadillaki wyglądały jeszcze świetnie. Samochód miał leśnozielone nadwozie, siedzenia obite skórą w kolorze siodła, wnętrze wygodne i wytłumione. Przejeżdżałem tak niewiele kilometrów, że liczba litrów benzyny, które auto paliło na setkę, praktycznie nie miała znaczenia. Wyrzuciłem większość starych ubrań i kupiłem nowe – przeważnie z miękkich materiałów: dziane krawaty, sztruksy, buty na gumowych podeszwach, kaszmirowe swetry, szlafroki, szorty i pulowery.

Zażywałem teraz częstych gorących kąpieli w wannie, której dotąd niemal nie używałem. Zacząłem robić zakupy i pić mleko. Wyciągnąłem z futerału martina i brzdąkałem na balkonie. Słuchałem muzyki. Po raz pierwszy od czasów szkoły średniej czytałem dla przyjemności. Opalałem się. Zgoliłem brodę i odkryłem, że mam całkiem interesującą twarz.

Umawiałem się z miłymi dziewczynami. Później poznałem Robin i powoli świat wydawał mi się coraz piękniejszy.

To był „mój czas dobroci dla samego siebie”. Wczesna emerytura rozpoczęta na sześć miesięcy przez trzydziestymi trzecimi urodzi-nami.

Było fajnie. Aż do dziś.

Ostatnim miejscem pobytu Mortona Handlera – nie licząc kostnicy – był luksusowy kompleks apartamentów w pobliżu bulwaru Zachodzącego Słońca w Pacific Palisades. Domy zbudowano na stoku i zaprojektowano tak, by wyglądały jak plaster miodu: łańcuch odrębnych mieszkań, luźno połączonych korytarzami; apartamenty umieszczono naprzemiennie, dzięki czemu każdy miał wspaniały widok na ocean. Całość była w stylu pseudohiszpańskim: oślepiająco biały, chropowaty tynk, czerwona dachówka, okucia okienne z czarnego żelaza. Na klombach rosły różaneczniki i malwy, a w wielkich terakotowych donicach sporo innych roślin: palmy kokosowe, drzewka kauczukowe, paprocie. Wszystkie wyglądały, jakby postawiono je tutaj tylko na chwilę.

Mieszkanie Handlera znajdowało się na środkowym poziomie. Na frontowych drzwiach dostrzegłem plombę i policyjną taśmę. Alejkę przed drzwiami znaczyło wiele śladów stóp.

Przeszliśmy taras wyłożony wypolerowanymi kamieniami i zastawiony donicami z sukulentami. Stanęliśmy przed drzwiami mieszkania sąsiadującego z miejscem morderstwa. Na drzwi przylepiono litery, które tworzyły napis „Do Orca”. Przez głowę przemknęły mi rozmaite zabawne skojarzenia na temat tych dwóch słów.

Milo zastukał.

Nagle zdałem sobie sprawę, że w całym kompleksie panuje niezwykła cisza. Było tu przynajmniej pięćdziesiąt mieszkań, a w zasięgu wzroku nie zauważyłem żywej duszy ani żadnych innych śladów ludzkiej bytności.

Czekaliśmy kilka minut. Milo już podniósł pięść, by zapukać po raz kolejny, gdy nagle drzwi się otworzyły.

– Przepraszam. Myłam głowę.

Kobieta mogła mieć między dwadzieścia pięć a czterdzieści lat. Jej blada skóra wydawała się cienka jak papier. Wielkie brązowe oczy, a nad nimi wyskubane brwi. Wąskie wargi. Spod pomarańczowego ręcznika, którym owinęła głowę, wystawały brązowe kosmyki. Nosiła wyblakłą bawełnianą koszulę z ochrowopomarańczowym nadrukiem, elastyczne rdzawe spodnie i ciemnobłękitne tenisówki. Strzelała oczami to na mnie, to na Mila. Wyglądała, jakby była często bita i w każdej chwili spodziewała się ciosu.

– Pani Quinn? To doktor Alex Delaware. Psycholog. Opowiadałem pani o nim.

– Miło mi pana poznać, doktorze.

Jej ręka była szczupła, zimna i wilgotna. Cofnęła ją najszybciej, jak mogła.

– Melody siedzi w swoim pokoju. Po tym wszystkim nie puściłam jej do szkoły. Niech sobie poogląda telewizję, byleby nie myślała o całej tej sprawie.

Weszliśmy za kobietą do apartamentu.

Właściwie apartament to dużo powiedziane. Po prostu kilka połączonych ze sobą maleńkich pomieszczeń. Postscriptum architekta. Hej, Ed, mamy dodatkowe sto dwadzieścia metrów kwadratowych za tarasem mieszkania numer 142. Może postawimy kilka prowizorycznych ścian, zadaszymy i przeznaczymy na stróżówkę dozorcy. Pewnie jakiś biedak chętnie tu zamieszka, w końcu żyć w Pacific Palisades to przywilej.

W salonie stała kwiecista sofa, stolik kryty płytą izolacyjną i telewizor. Na ścianie wisiał obraz w ramie przedstawiający Mount Rainier. Wyglądał jak wycięty z kalendarza kasy oszczędnościowej. Poza tym kilka pożółkłych fotografii. Zdjęcia ukazywały zahartowanych, ale wyraźnie niezadowolonych z życia ludzi i prawdopodobnie pochodziły z czasów „gorączki złota”.

– Moi dziadkowie – wyjaśniła dozorczyni.

Z niszy kuchennej obok salonu docierał zapach smażonego bekonu. Na ladzie wielka torba cebulowo-śmietankowych chipsów ziemniaczanych i sześciopak Doktora Peppera.

– Bardzo sympatyczni – rzuciłem.

– Przyjechali tu w 1902 roku. Z Oklahomy. – Mówiła takim tonem, jakby za coś przepraszała.

Zza drzwi z surowego drewna dochodziły salwy śmiechu i oklasków lub odgłosy dzwoneczków i brzęczyków. Teleturniej.

– Melody siedzi tam, w pokoju.

– Świetnie. Najpierw porozmawiamy z panią.

Pokiwała głową.

– Mała rzadko ma okazję oglądać programy rozrywkowe w ciągu dnia. Zwykle jest w szkole.

– Możemy usiąść?

– Och, tak, proszę. – Kobieta miotała się po pokoju jak jętka. Co chwila poprawiała ręcznik na głowie. Poszła po popielniczkę i postawiła ją na stoliku. Przyniosła sobie aluminiowo-winylowe krzesło z kuchni.

Ja i Milo zajęliśmy miejsca na sofie. Gdy dozorczyni usiadła, zauważyłem, że mimo szczupłej budowy miała szerokie biodra i zaokrąglone pośladki. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem tak chciwie, że jej policzki aż się zapadły.

– Ile lat ma pani córka, pani Quinn? – spytał Milo.

– Bonita. Proszę mówić do mnie Bonita. W ubiegłym miesiącu skończyła siedem. – Mówienie o córce wyraźnie ją denerwowało. Znowu mocno zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym. Drugą rękę to zaciskała w pięść, to rozwierała.

– Melody może się okazać naszym jedynym świadkiem zdarzeń z ubiegłej nocy. – Milo popatrzył na mnie, marszcząc ze smutkiem brwi.

Wiedziałem, o czym myśli. Kompleks apartamentów zamieszkany przez siedemdziesiąt, a może i sto osób, i tylko jeden jedyny świadek – dziecko.

– Boję się o nią, detektywie. Co będzie, jeśli inni odkryją, że mała coś wie? – Bonita Quinn wpatrywała się w podłogę, jakby usiłowała na niej odkryć mistyczny sekret Orientu.

– Zapewniam, pani Quinn, że nikt się o tym nie dowie. Doktor Delaware już wiele razy współpracował z policją jako specjalny konsultant.

– Skłamał bezwstydnie i nawet się nie zająknął. – Doskonale rozumie, jak ważne jest zachowanie tajemnicy. – Uspokajająco poklepał kobietę po ramieniu; odniosłem wrażenie, że Bonita Quinn nagle zerwie się i ucieknie.

– Poza tym wszyscy psychologowie są zobowiązani do przestrzegania tajemnicy lekarskiej. Prawda, doktorze Delaware?

– Absolutnie tak. – Nie zamierzałem roztrząsać mętnych kwestii związanych z prawem dziecka do prywatności.

Dozorczyni wydała z siebie dziwny pisk, którego nie potrafiłem zinterpretować. Przypomniały mi się żaby doświadczalne z okresu studiów. Wydawały podobne odgłosy na sekundę przed tym, jak wbijaliśmy im igłę w szczyt czaszki.

– Co z nią zrobi ten cały hipnotyzm?

Zacząłem mówić głosem terapeuty – cichym, kojącym; przez lata stał się dla mnie czymś absolutnie naturalnym, potrafiłem przywołać taki ton niemal na zawołanie. Wyjaśniłem kobiecie, że hipnoza nie ma nic wspólnego z magią, jest po prostu połączeniem ogromnej koncentracji i głębokiego relaksu; osoba zrelaksowana potrafi sobie wyraźniej przypomnieć wiele szczegółów i dlatego policja poddaje swoich świadków hipnozie. Dzieci łatwiej wchodzą w ten stan niż dorośli, bo mają mniej zahamowań i lubią fantazjować. Zapewniłem, że hipnoza nie boli, a większość dzieci uważa ją nawet za bardzo przyjemną; pacjent nie może w tym stanie „utknąć” ani zrobić czegoś wbrew własnej woli.

– To właściwie autohipnoza – dodałem na zakończenie. – Chcę tylko pomóc pani córce. Dzięki temu w niemal naturalny sposób przypomni sobie to, co widziała ubiegłej nocy.

Bonita prawdopodobnie niewiele zrozumiała z moich wyjaśnień, sprawiała jednak wrażenie spokojniejszej.

– Rzeczywiście, niemal naturalny. Ona i tak przez cały czas śni na jawie.

– No właśnie. Hipnoza przypomina marzenie na jawie.

– Nauczyciele stale narzekają, że Melody ich nie słucha i nie wykonuje poleceń. – Powiedziała to tak, jakby oczekiwała, że natychmiast rozwiążę ten problem.

Wtrącił się Milo.

– Czy dziewczynka mówiła pani coś więcej o wczorajszej nocy, pani Quinn?

– Nie, nie. – Bonita stanowczo pokręciła głową. – Nie rozmawiałyśmy o tym.

Milo wyjął notes i przerzucił kilka stron.

– Mam tu zapisane, że Melody nie może spać. Przesiaduje w salonie aż do pierwszej w nocy.

– Być może. Położyłam się o wpół do dwunastej, ale wstałam raz na papierosa dwadzieścia minut po północy. Mała spała. Nie słyszałam, żeby wychodziła z łóżka, a mamy wspólną sypialnię.

– Aha. Córka zeznała: „Widziałam dużych mężczyzn”. Policjant zapytał: „Ilu ich było, Melody?” Odpowiedziała: „Dwóch, może trzech”. Kiedy policjant zagadnął o ich wygląd, potrafiła tylko określić, że byli, hm… „ciemni”. – Milo zwracał się teraz do mnie. – Spytaliśmy ją, czy to może Murzyni albo Latynosi. Żadnej odpowiedzi. „Ciemni”, nic więcej.

– Mogła mieć na myśli cienie. Zresztą siedmioletnie dziecko często pojmuje słowa na swój sposób – odparłem.

– Wiem.

– Albo widziała dwóch mężczyzn, albo jednego mężczyznę i jego cień, albo…

– Nie kończ.

Albo w ogóle nic nie widziała.

– Melody nie zawsze mówi prawdę.

Obaj spojrzeliśmy na Bonitę Quinn. Wykorzystała te kilka sekund, kiedy nie zwracaliśmy na nią uwagi, by zgasić papierosa i zapalić następnego.

– Nie mówię, że to złe dziecko. Ale nie zawsze mówi prawdę. Nie rozumiem, jak możecie polegać na jej zdaniu.

– Ale czy Melody kłamie przypadkowo, czy robi to, by uniknąć problemów? – spytałem.

– To drugie. Kiedy się boi, że jej wtłukę, a wie, że zasłużyła na lanie. Mówi mi wtedy: „Nie, mamo, nie zrobiłam tego”. No i obrywa ode mnie podwójnie. – Bonita popatrzyła na mnie, szukając w moich oczach dezaprobaty. – Za kłamstwo.

– Czy córka sprawia inne kłopoty? – spytałem łagodnie.

– Melody to dobra dziewczynka, doktorze. Tylko ciągle fantazjuje… i jest roztrzepana.

– Ma problemy z koncentracją? – Chciałem wiedzieć jak najwięcej o dziecku, które zamierzałem poddać hipnozie.

– Nie potrafi się skupić.

Nic dziwnego – czy można się skupić w tej maleńkiej celi, rozbrzmiewającej telewizyjnymi odgłosami? Kompleks apartamentowy przeznaczono dla osób dorosłych i Melody Quinn musiała się tu zachowywać bardzo cicho. Większość mieszkańców południowej Kalifornii nie chce widzieć wokół siebie ani ludzi zbyt młodych, ani zbyt starych. Przeciętny Kalifornijczyk żyje teraźniejszością i wyraźnie nie życzy sobie, by mu przypominać, skąd się wziął i co go czeka. Takie podejście wraz z liftingami, przeszczepami włosów i innymi zabiegami kosmetycznymi daje mu przyjemne złudzenie nieśmiertelności. Przez jakiś czas.

Mógłbym się założyć, że Melody spędza większość czasu w mieszkaniu, chociaż w kompleksie znajdują się trzy baseny i świetnie wyposażona sala gimnastyczna. Nie wspomnę o oceanie odległym o kilkaset metrów. Te przyjemności przeznaczone były raczej dla dorosłych.

– Zabrałam ją do lekarza, bo nauczyciele stale pisali uwagi, że Melody nie umie usiedzieć spokojnie i skupić się na czymkolwiek. Doktor powiedział, że ona jest eee… zbyt pobudzona. Coś z mózgiem.

– Nadpobudliwa?

– O, właśnie. Wcale mnie to nie zdziwiło. Jej ojcu też coś tu szwankowało. – Popukała się w czoło. – Nadużywał narkotyków i alkoholu, aż w końcu… – Nagle umilkła i ze strachem popatrzyła na Mila.

– Spokojnie, pani Quinn, nie interesuje nas przeszłość pani męża. Chcemy się tylko dowiedzieć, kto zabił doktora Handlera i pannę Gutierrez.

– A tak, tamtego psychiatrę. – Znowu przerwała i tym razem spojrzała na mnie. – Świat zupełnie zwariował. – Zmusiła się do słabego uśmiechu.

Pokiwałem głową, i uśmiechnąłem się ze zrozumieniem.

– Miły człowiek, ten doktor. – Nie wątpiłem w to, znam tego typu ludzi. – Często ze mną dowcipkował, a ja pytałam go żartem, czy potrafi grzebać w ludzkich głowach. – Bonita zachichotała dziwnie i wyszczerzyła straszliwie zaniedbane zęby. Uznałem, że ma nie więcej niż trzydzieści pięć lat. Za dziesięć będzie wyglądała na staruszkę. – To straszne, co mu się przydarzyło.

– I pannie Gutierrez.

– Tak, jej też. Chociaż akurat za nią nie przepadałam. Meksykanka, ale z wyższych sfer. Tam, skąd pochodzę, nie zaszłaby za daleko. Pewnie pracowałaby jako sprzątaczka. A tu nosiła eleganckie sukienki i jeździła małym sportowym autem. Była nauczycielką.

Najwyraźniej Bonita Quinn nie potrafiła się przyzwyczaić do myśli, że tutaj, w dużym mieście, z dala od pól sałaty, niektórzy Meksykanie mogą żyć i wyglądać jak przeciętni Amerykanie. Myślała o swoich rodakach jak o wołach pociągowych, wykonujących – podobnie jak ona – ciężką pracę fizyczną.

– Zawsze udawała lepszą od nas. Mówiłam jej „dzień dobry”, to odwracała wzrok. – Znów zaciągnęła się papierosem i uśmiechnęła chytrze. – Tyle że ja żyję, a ona nie – dodała.

Obaj z Milem ze zdziwieniem popatrzyliśmy na Bonitę.

– Żaden z panów nie jest Meksykaninem. Nie wiecie, jak nam czasami trudno.

Wydawała się niezwykle zadowolona z siebie. Wykorzystałem jej dobry humor, żeby zadać jeszcze kilka pytań.

– Pani Quinn, czy pani córka przyjmuje jakieś leki obniżające nadpobudliwość?

– Tak, oczywiście. Doktor dał mi dla niej pigułki.

– Ma pani może gdzieś pod ręką receptę?

– Mam buteleczkę. – Wstała i wróciła z bursztynową fiolką, w połowie wypełnioną tabletkami.

Przeczytałem etykietkę. Ritalin. Chlorowodorek metylofenidyny. Superamfetamina – pobudza dorosłych, ale dzieci uspokaja, jeden z najczęściej przepisywanych leków dla amerykańskich kilkulatków. Ritalin uzależnia, jest bardzo silnym środkiem i wywołuje mnóstwo skutków ubocznych, najczęściej bezsenność. Wiedziałem już, dlaczego siedmioletnia Melody Quinn spoglądała przez okno ciemnego pokoju o pierwszej w nocy.

Ritalin jest świetnym środkiem dla rodziców, którzy pragną sprawować pełną kontrolę nad pociechami. Poprawia koncentrację, dzieci są grzeczniejsze – i wszystko pięknie, tyle że objawy nadpobudliwości trudno odróżnić od niepokoju, depresji, ostrej reakcji na stres lub zwyczajnego znudzenia szkołą. Znam dzieciaki, które uznano za nadpobudliwe tylko dlatego, że były znacznie inteligentniejsze od reszty klasy. Podobnie mogą się zachowywać mali świadkowie okropności związanych z rozwodem rodziców albo maluchy, którym przytrafiły się inne bolesne przeżycia.

Dobry pediatra przed przepisaniem ritalinu albo innego leku modyfikującego zachowanie powinien najpierw poddać małego pacjenta dokładnej ocenie psychologicznej i społecznej. Niektórzy, niestety, wybierają łatwiejszą drogę i od razu zapisują dziecku pigułki. Osobiście uważam to za niezgodne albo niemal niezgodne z etyką lekarską.

Otworzyłem fiolkę i wytrząsnąłem na dłoń kilka tabletek. Bursztynowe, czyli dwudziestomiligramowe. Przejrzałem ulotkę. Trzy razy dziennie po jednej tabletce. Sześćdziesiąt miligramów stanowiło maksymalną zalecaną dawkę. Zbyt silną, jak dla siedmioletniego dziecka.

– Podaje je pani trzy razy dziennie?

– Aha. Tak tam piszą, nie?

– Tak. Czy lekarz zaczął od słabszej dawki… od białych albo niebieskich pigułek?

– Na początku miałam podawać trzy niebieskie. Niby działały dobrze, ale nauczyciele nadal skarżyli się na Melody. No to doktor powiedział, że trzeba spróbować tych żółtych.

– I ta dawka pomagała Melody?

– Tak, naprawdę bardzo. Jeśli zapowiada się wyjątkowo ciężki dzień, bo ma przyjść dużo gości, a Melody nie radzi sobie w kontaktach z dużą liczbą osób, daję jej dodatkową tabletkę.

No, teraz mówiliśmy o przedawkowaniu.

Bonita Quinn prawdopodobnie dostrzegła na mojej twarzy zaskoczenie i dezaprobatę, które bez powodzenia próbowałem ukryć.

– Lekarz powiedział, że mogę – dodała szybko podniesionym głosem. – To ważny człowiek, a tu, gdzie pracuję, nie wolno mieszkać z dziećmi. Dostałam tę posadę tylko dlatego, że Melody jest bardzo spokojna. Właściciel tego kompleksu, Biuro Nieruchomości M & M, ostrzegł, że mnie wyrzuci, jeśli tylko lokatorzy zaczną się skarżyć na dziecko. Postawili sprawę jasno.

Pomyślałem złośliwie, że Melody na pewno prowadzi niezwykle bogate życie towarzyskie. Mógłbym się założyć, że nigdy nie miała przyjaciółki.

Co za okrucieństwo – więzić siedmioletnią dziewczynkę w luksusowym nadmorskim kompleksie, zamieszkałym przez samotnych dorosłych. Ukrywać ją w brzydkiej ruderze i otumaniać ritalinem, żeby zadowolić nauczycieli, zaspokoić żądania głupiej matki i Biura Nieruchomości M & M.

Przeczytałem nazwisko lekarza, który zapisał lek. Wszystko stało się jasne.

L.W. Towle. Lionel Willard Towle, doktor medycyny. Jeden z najbardziej szanowanych i poważanych pediatrów na West Side. Nigdy go nie spotkałem, ale znałem jego reputację. Działał w zarządzie Zachodniego Centrum Pediatrycznego i kilku innych szpitali w okolicy. Prawdziwa osobistość w Akademii Pediatrii. Zapraszany na wykłady przez wiele szkół medycznych, rozchwytywany, obecny na wszystkich seminariach poświęconych dzieciom z problemami w nauce.