Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ta reakcja łańcuchowa doprowadzi do kosmicznej katastrofy. Czy istnieje sposób, by ją zatrzymać? Po długiej wędrówce Thomas Farquahart dociera do Cytadeli - pustynnego fortu i siedziby Ruchu na Rzecz Odnowy. Bohater z czasem urasta do roli najważniejszej postaci tej organizacji. Musi mieć się na baczności, gdyż nie wszyscy członkowie Ruchu są mu przychylni... Do rodzinnego miasteczka Thomasa zmierza bezlitosny kapłan Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia. To zwiastuje problemy! Na dodatek Drzewo wykazuje symptomy potężnej niestabilności. Niektórzy już rozumieją, że jego rozchwiana struktura wkrótce zacznie zagrażać mieszkańcom. Druga część trylogii "Yggdrasill" to pozycja obowiązkowa dla fanów niesamowitych światów Jacka Dukaja.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 375
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Wawrzyniec Podrzucki
Saga
Kosmiczne ziarna. Yggdrasill 2
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2004, 2024 Wawrzyniec Podrzucki i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727151915
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Bystry potoczek u stóp pękniętej przypory nie sprawdził się jako zwierciadło. Dla Hannibale Remmuerisha była to pierwsza okazja od wielu lat, by ujrzeć własną twarz, lecz w wartkim nurcie dostrzegł jedynie jej zniekształcony zarys. Potok dostarczył mu jednak drobnej chwili rozkoszy, gdy zanurzył dłonie w krystalicznie czystej wodzie i poczuł jej chłód. Zaledwie dzień wcześniej Noel Kreuff wraz z przyjaciółmi uwolnili go z koszmar-nego czyśćca i w akcie poetyckiej sprawiedliwości oddali mu we władanie neuromotor jego wieloletniego oprawcy Petra Durqvartza. Teraz Hannibale obawiał się najbardziej, że kontroli nad własnym ciałem będzie się musiał uczyć równie długo i mozolnie, jak no-worodek. Możliwe, że upłyną długie miesiące, nim okiełzna swoje nowe zmysły i uczyni je w pełni podległymi swej woli.
Zaczerpnął wody w złożone dłonie i wychlusnął na twarz, delektując się zimną świeżością i smakiem kropli nieosiągalnym dla zwykłego człowieka z krwi i kości. Tak, niewątpliwie w sferze zmysłowej świat oferował mu teraz znacznie więcej. Czy jednak będzie to dla Hannibale błogosławieństwem, czy też ciężarem, czas pokaże. Na razie musi się w tym świecie na nowo odnaleźć i określić cele, a przede wszystkim nauczyć się żyć z samym sobą i z okrutnymi zmorami przeszłości.
Wstał z klęczek i ruszył w drogę. Kierunek marszruty podporządkował swej ogólnej wiedzy o topografii megastruktury, a także mglistym wspomnieniom z okresu, kiedy był jedynie bezwolnym obserwatorem poczynań Ramireza — diabolicznej karykatury, w jaką niegdyś zamienił go sadystyczny Petro. Dzika i bogata w niespodzianki okolica okazała się dla niego sporym wyzwaniem i zarazem poligonem testowym dla zdolności jego obecnej fizycznej powłoki.
Paradoksalnie, najtrudniej mu było przyzwyczaić się do tempa swoich reakcji. Zaskoczyło go ono już wtedy, gdy wydostał się z mroków tracheoduktu kilka godzin po pożegnaniu swoich wybawców i uprzejmej, acz stanowczej odmowie gościny zaproponowanej przez serdecznych autochtonów. Od razu stanął przed koniecznością pokonania przeszkody w postaci pionowej ściany, która nawet dla gibkiego ciała akrobaty stanowiłaby nie lada problem. Determinacja i pragnienie jak najszybszego uporania się ze wszystkimi niedokończonymi sprawami dodały mu jednak odwagi. Ostrożnie, usiłując ze wszystkich sił skoordynować swoje ruchy, Hannibale zaczął zsuwać się po nieregularnych występach ściany — stopa, ręka, druga stopa. Graw, jakaż to męczarnia, gdy nie można pozostawić żadnego ruchu instynktowej pamięci mięśni! W pewnej chwili uświadomił sobie, że spada, i minęła cała przerażająco długa sekunda, nim dotarło do niego, że palce trzymają się chwytu pewnie jak imadło. To był pierwszy z praktycznych przykładów wyższości nerwów fotonowych nad organicznymi. Będzie się musiał do tego przyzwyczaić i nauczyć wykorzystywać, tak samo jak każde inne nowe narzędzie.
Stworzone przez neuromotor faksymile ludzkiego organizmu nie potrzebowało ani snu, ani odpoczynku, nie wymagało również faszerowania organicznymi szczątkami, by funkcjonować. Niemniej Hannibale odczuwał autentyczny głód, a kiedy odciśnięty w jego świadomości ślad biologicznego zegara odezwał się swoim cichym sygnałem, wbrew rozumowi zabrał się do szukania jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie mógłby się zdrzemnąć. Znalazł je w niewielkim bambusowym gaju, który wyglądał na ofiarę trąby powietrznej. „Thomas!” — Hannibale uśmiechnął się w duchu na wspomnienie wrzącego energią rudowłosego młodzieńca. Po jego żniwiarskim szale pozostał cały stos obeschniętych liści, z których Remmuerish umościł sobie prowizoryczne posłanie. Natychmiast zapadł w sen, lecz po kilkunastu minutach zerwał się, przejęty niewypowiedzianą grozą.
— Nie — wyszeptał, wciskając pięść między drżące wargi. — To Durqvartz nie żyje, to jego piekło pochłonęło, a ja jestem, JESTEM‼!
Spłoszone nagłym hałasem stadko dzikich gryzoni czmychnęło w dół parowu, pozostawiając zdezorientowanego Remmuerisha sam na sam z jego koszmarami i z głuchą ciszą wewnątrz. To nie majaki zbudziły go tak brutalnie, lecz właśnie owa akustyczna pustka odarta z rytmicznego stukotu w klatce piersiowej, murmuranda płynącej w żyłach krwi oraz poszumu wdychanego i wydychanego regularnie powietrza. Nieludzka martwota mechanicznej skrzynki, ruchomego pudełka na gedank…
— Muszę coś z tym zrobić albo zwariuję — oznajmił wyniosłym bambusom, po czym z niesmakiem spojrzał po sobie. — Tak samo jak z tą idiotyczną anielskością.
W tej czy innej postaci Hannibale nadal był mężczyzną, jednak to, co od kilkunastu godzin miał „na sobie”, było aseksualną kukłą pozbawioną jakichkolwiek męskich atrybutów. Nieważne, czy przez jakieś konstrukcyjne niedopatrzenie, czy też dlatego, że neuromotor tworzył zaledwie surowy półprodukt do wymodelowania podług gustu użytkownika. Fakt pozostawał faktem — Remmuerish czuł się jak rzezaniec i bardziej zawstydzał go brak widocznych genitaliów niż jakiegokolwiek przyodziewku. Po chwili namysłu uplótł naprędce przepaskę z uschniętych liści bambusa i owinął nią biodra.
Przez resztę dnia błąkał się w otępiająco monotonnym labiryncie pni, raz po raz gubiąc obrany instynktownie zachodni kierunek marszu. Wiedział, że aby dotrzeć do celu, powinien podążać zawsze w stronę, ku której opadał żywogrunt, a mimo to co chwilę łapał się na tym, że wdrapuje się pod górę. Żywoskłon zaczynał już przygasać, kiedy zwarty masyw Lasu niespodziewanie otworzył się przed nim na płynącą leniwie wodę. Strwożony, błyskawicznie cofnął uniesioną ponad nurtem stopę i kolejny raz pobłogosławił zdumiewający refleks. Przez długi moment wpatrywał się w hipnotyzujące fale, oparty nagimi plecami o najbliższe drzewo. W każdym centymetrze sześciennym swego jestestwa czuł potworne zmęczenie, którego przecież jako manneken nie powinien doznawać. A jednak… To musi być coś takiego jak ból fantomowy w amputowanej kończynie, pomyślał z ironią. I czemu ja się dziwię? W końcu cały jestem teraz protezą!
Coś mignęło srebrzyście w wodzie pomiędzy korzeniami, może jakaś żerująca ryba. Hannibale poczuł naraz potworne ssanie w dołku i bezwiednie oblizał wargi. Kiedy migotliwy kształt przemknął znowu w zielonkawej toni, chwycił go błyskawicznie, lecz niewielka, lśniąca jak rtęć rybka zdołała wyślizgnąć się z ręki. Zanim jednak przeleciała w powietrzu kilka centymetrów, Remmuerish chwycił ją ponownie bez trudu, ściskając przy tym nieco mocniej — ot, na tyle, by nie wyrwała się po raz drugi. Lecz gdy rozwarł palce, miał na nich już tylko krwawą miazgę. Przekleństwo! — westchnął w duchu, zmywając resztki niedoszłej kolacji. Za szybko, za mocno i w ogóle zupełnie niepotrzebnie! Wszak jego głód był całkowicie iluzoryczny, tak samo jak uczucie wyczerpania albo chęć snu. Wszystkie potrzeby prymitywnego i ułomnego ciała zrodzonego z łona kobiety zaczynały teraz przypominać nałóg. Prędzej czy później będzie musiał się z niego wyleczyć albo przynajmniej nauczyć się kontrolować.
Ponownie rozejrzał się po okolicy, starając się przegnać natarczywe pragnienia i skupić na konkretnych problemach. Na przykład, którędy powinien teraz pójść? Ze śladów wspomnień, jakie pozostały mu po Ramirezie, wynikała północ, co oznaczało poruszanie się w kierunku przeciwnym do przepływu wody w akwedukcie. A zatem, tędy… Remmuerish wyprostował plecy i zaczął maszerować po chodniku z korzeni, chybotliwym jak nieskończenie długa tratwa przycumowana do krawędzi Lasu. Trotuar dla cyrkowców, pomyślał, niemniej szedł przed siebie szybko i pewnie, gdyż coraz bardziej nabierał zaufania do swoich nowych fizycznych możliwości.
Neuromotor musiał być wyposażony w coś w rodzaju drogomierza, kiedy bowiem żywoskłon zgasł ostatecznie, Hannibale wiedział, że przebył dokładnie siedem i pół kilometra. Siedem i pół kilometra w niecałe dziesięć minut! Imponujący wynik, ale tym może pozachwycać się później, kiedy już znajdzie w tych kniejach jakieś odpowiednie miejsce do przeczekania nocy. Zapewne mógłby wędrować także i teraz, bo ani chybi ciemność nie stanowiła dla jego obecnych zmysłów żadnej przeszkody, ale wolał nie ryzykować. Poza tym, lęk przed mrokiem był również atawistyczny i pozbycie się go będzie wymagało odrobiny czasu.
Przecisnął się z trudem pomiędzy chropowatymi pniami stojącymi ciasno jak sztachety, wszedł ponownie do smrodliwego Lasu, zrobił kilka kroków i zniechęcony ciągłym wpadaniem na drzewa spoczął pod jednym z nich. Potem przypomniał sobie o zjawisku regularnego przyboru wód w akwedukcie. Mamrocząc inwektywy pod adresem przeklętej puszczy, podniósł się znowu i podjął marsz ku górze, by w końcu ułożyć się w miejscu, które, jak miał nadzieję, znajdowało się wystarczająco daleko od zagrożenia.
* * *
Ranek przyniósł potwierdzenie starej prawdy, że życie to nic innego jak nieustające pasmo niespodzianek. Tym razem niespodzianka miała postać wielkiego, hałaśliwego nosa, który przez moment przesłaniał Hannibale cały świat. Zaraz jednak nos oddalił się nieco i dołączył do pary ślepi wpatrzonych nieprzyjaźnie w Remmuerisha oraz zaślinionej paszczy ziejącej odorem zgniłego mięsa.
— Noga, Halse! — rzucił ktoś ostrym, rozkazującym tonem i wyszczerzone złowrogo zęby natychmiast odsunęły się na przyzwoitą odległość.
Hannibale ogarnął nagły lęk i jednocześnie irytacja na samego siebie. Za to, że nie do końca uwierzył i, co tu kryć, zbagatelizował słowa Kreuffa o tropicielach, których jakoby całe zastępy miały wyruszyć na poszukiwanie między innymi jego skromnej osoby. Zbagatelizował, nie przedsięwziął praktycznie żadnych środków ostrożności, a teraz…
— Ejże, nic ci nie jest? — spytał ten sam głos już o wiele łagodniej.
Hannibale usiadł powoli i popatrzył przed siebie. Ogromny, rudy jak płomień pies wciąż bacznie go obserwował, dla większego efektu powarkując groźnie przez na wpół obnażone kły. Na szczęście nie ruszał się z miejsca. Wzrok Remmuerisha powędrował wyżej, na człowieka, którego niepozorna postura zdecydowanie kontrastowała z potężną bestią warującą u jego stóp. Mężczyzna był w podeszłym wieku i raczej skromnie, by nie powiedzieć nędznie odziany, trzymał się jednak prosto i spoglądał na Hannibale równie uważnie, jak jego czworonożny towarzysz.
— Niemowa, hę? — Nieznajomy nachylił się ponownie ku Hannibale.
— Bynajmniej — odparł Remmuerish równie lakonicznie. Opiekun rudego psa wyglądał raczej na kogoś, kto wyszedł poszukać chrustu na rozpałkę, niż na profesjonalnego łowcę głów, ale przecież mogła to być celowa maskarada.
— No, chociaż tyle. — Staruszek uśmiechnął się półgębkiem. — Halse cię znalazła. Ja tylko usłyszałem te okropne jęki. To tyś tak krzyczał, biedaku?
— Nie wiem — rzekł Hannibale najzupełniej szczerze. Być może we śnie znów nawiedziły go koszmary, niczego jednak sobie nie przypominał.
— Napadli cię jacyś, co? Obili i odarli ze wszystkiego?
— Nie wiem — powtórzył Remmuerish, choć tym razem udał głupiego z większym rozmysłem. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak karygodną beztroską się popisywał, odkąd opuścił tracheodukt. Jakby zapomniał, że na świecie są jeszcze inni ludzie, którym prędzej czy później będzie musiał odpowiedzieć na różne niewygodne pytania. A on nawet nie zadał sobie trudu, żeby wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę.
— Toś musiał na dokładkę i w łeb nieźle oberwać, skoro tak nic a nic nie wiesz. — Mężczyzna pokręcił frasobliwie głową. — Pamiętasz chociaż, jak cię zwą?
— Na imię mam… Astilbeo. — Remmuerish podał pierwsze imię, jakie mu przyszło do głowy, i podniósł się z wilgotnej ściółki. Spróbował okrasić swoje słowa przyjaznym uśmiechem, ale po minie rozmówcy wywnioskował, że udało mu się jedynie wykrzywić twarz w niezbyt pięknym grymasie.
— Astilbeo? Nigdy takiego nie słyszałem. Ale też — dodał pośpiesznie staruszek — niewiele się ostatnio ruszam po świecie, bo i nie ma za bardzo po co. Ja jestem Kristof, a Halse już poznałeś. No, pokaż ten swój czerep, przyjacielu. Rany na takiej wilgoci w mig się ślimaczą i robaczywieją…
— Nie! — Remmuerish cofnął się przestraszony.
— Hola, człowieku. — Kristof wyprostował plecy, a Halse postawiła uszy i znów zawarczała ostrzegawczo. — Czego się lękasz? Toż przecież ja chcę ci pomóc, a nie pogłębiać jeszcze twoją mizerię!
— Dzięki, wielkie dzięki, ale mnie naprawdę nic nie jest — zapewnił go Hannibale. — Ja tylko… Ja tylko od trzech czy czterech dni błądzę w tej okropnej dziczy i z wolna zaczynam tracić rozum.
— Aaa… Trzeba tak było od razu. Nic dziwnego, żeś cały w dygotkach. Las to diabelskie miejsce, a jeżeli się jeszcze go nie zna… Ale gdzieś ty zgubił swój przyodziewek?
— E, nigdzie — bąknął Remmuerish, szperając gorączkowo we wspomnieniach. — Ja… Szliśmy z pielgrzymką do… do…
— Do Oikosgardu?
— Właśnie — podchwycił skwapliwie Hannibale. — Każdy panwirysta przynajmniej raz na wcielenie powinien odbyć wędrówkę do jakiegoś odległego, uświęconego miejsca. Niestety, kilka dni temu nieopatrznie oddaliłem się od grupy, i oto, czym skończyła się moja lekkomyślność.
W uszach samego Remmuerisha wymyślona na poczekaniu bajeczka brzmiała okropnie naiwnie, ale najwyraźniej dla prostodusznego Kristofa okazała się zupełnie wystarczająca.
— No to masz szczęście, przyjacielu — rozpromienił się — żem akurat w pobliżu przechodził, to raz, a dwa, bo właśnie idę do jednego z waszych. Widzę, że stary Anhawar przyda się nam obydwu; tobie wskaże drogę, a mnie może da coś na paskudne boleści brzucha.
A skoro już o brzuchu mowa, to pewnieś głodny jak wilk!
* * *
Ponowny marsz wśród kolumnady pni wymęczył Hannibale nie dlatego, że staruszek gnał przez swój Las jak oszalały, ale właśnie z powodu jego opieszałości. Ani Kristof, ani jego ruda Halse nie należeli do istot opętanych demonem pośpiechu. Żeby im dotrzymać kroku, Remmuerish musiał włożyć wiele wysiłku w pilnowanie swych nóg, które jak na złość bez przerwy wyrywały się do przodu, chcąc pokazać, co potrafią. Jego przewodnik już i tak zadawał sporo pytań, ale na razie wszystkie szczęśliwie omijały kwestie osobiste. Kristof objawił się raczej jako domorosły filozof i szybko wciągnął swego nowego towarzysza w dysputę na temat sensu wiary w życiu, często przeplatając swe logicznie sprzeczne wywody pytaniami o szczegóły z codziennego życia wyznaniowej gminy. Hannibale był mu nawet na swój sposób wdzięczny.
Artykulacja dźwięków, zwłaszcza gdy trafił się jakiś bardziej skomplikowany wyraz, wciąż sprawiała mu trochę kłopotów, potraktował więc rozmowę z ciekawskim staruszkiem jak okazję do treningu. A że dawno temu poznał nieco obyczaje panwirystów, materiału na odpowiedzi mu nie brakowało.
Właśnie przechodził do wyjaśniania zafascynowanemu Kristofowi subtelnych różnic pomiędzy doktrynami eksterioryków i syntetyków, kiedy idąca dotąd spokojnie Halse niespodziewanie postawiła uszy. Staruszek natychmiast się zatrzymał.
— Co jest, malutka?
Suka spojrzała na niego i odszczeknęła cicho w odpowiedzi, a potem pognała w Las. Wkrótce gdzieś spomiędzy drzew dobiegło jej niespokojne ujadanie. Kristof rozejrzał się wokół i rzekł do Hannibale:
— I proszę, jak to czas szybko schodzi na ciekawej dyspucie. Jużeśmy prawie na miejscu.
— Doprawdy? — Remmuerish rozejrzał się wokół ze zdziwieniem. Ten sam monotonny gąszcz pni i ani śladu ludzkiego bytowania.
— Mhm — mruknął staruszek, drapiąc się za uchem. — Tylko czemu ten pies tak się wścieka? Jakbyśmy to nigdy Calaghana nie odwiedzali.
Hannibale drgnął i coś na kształt mrocznej zjawy przemknęło mu błyskawicznie przed oczami duszy.
— Jak powiedziałeś? — szepnął.
— Ale co?
— Calaghan? To do niego idziemy?
— Ha, no toś jednak wcale nie taki obcy, skoroś słyszał o Andre. — Kristof rozpromienił się nie wiedzieć czemu.
— Ja… — zaczął Hannibale i umilkł zdezorientowany. Nigdy nie spotkał nikogo o tym nazwisku, a jednak było ono niepokojąco znajome i na dodatek otoczone aurą jakichś ponurych skojarzeń. — Możliwe, że wspominał o nim któryś z braci. Wszak dla niejednego z nich była to już trzecia albo czwarta pielgrzymka w życiu.
Ruda sierść Halse zamigotała ponownie między pniami. Flegmatyczny spokój, jaki wielkie psisko demonstrowało podczas całego marszu przez Las, przepadł ze szczętem. Suka była czymś wyraźnie podekscytowana. Machała zamaszyście ogonem i nie mogła usiedzieć w miejscu.
— No i czego tak skamlesz, czego? — Kristof zagadał do niej ojcowskim tonem, tarmosząc za uszy.
Ale Halse potrząsnęła tylko niecierpliwie łbem i szczeknąwszy nerwowo, rzuciła się w gęstwinę, by natychmiast zawrócić i powtórzyć swoją natarczywą pantomimę, która w psim języku gestów niewątpliwie oznaczała: „no, ruszcie się w końcu!”.
— Nie mam rozumu, co w nią dzisiaj wstąpiło — westchnął staruszek. — Może Andre ma jeszcze jakichś innych gości z daleka?
Zadowolona, że jej pan podjął wreszcie właściwą decyzję, Halse pobiegła przodem, ujadając na całego. Hannibale wciąż nie mógł dostrzec żadnych oznak zbliżania się do ludzkich siedzib, ba, Las wydawał się tu nawet bardziej gęsty i trudniejszy do przebycia niż wcześniej. W pewnej chwili pnie zwarły się tak ciasno, jak przy brzegu akweduktu, lecz Kristof szedł dalej, ignorując ten paradoks. Remmuerishowi nie pozostało nic innego, jak zdać się na staruszka i jego czworonoga. Od jakiegoś czasu nie dawał mu również spokoju zapach, który wisiał w nieruchomym powietrzu.
— Tam się chyba coś pali — powiedział półgłosem zza pleców Kristofa. Staruszek jednak zamiast odrzec cokolwiek, po prostu wniknął nagle w zwartą ścianę drzew.
Hannibale podążył za nim przez wyłom w palisadzie pni i stanął na skraju szerokiej polany. W oczy uderzyło go pełne światło dnia, w nozdrza przytłaczający odór spalenizny, a w uszy martwa cisza, którą podkreślało niespokojne poszczekiwanie Halse.
Kristof wyprzedził go o kilkanaście kroków i teraz zmierzał prosto do największej z prymitywnych chałup, które stały w równym rzędzie na środku polany. Wyglądały na trochę zaniedbane i zniszczone. Jednej praktycznie w ogóle nie było, pozostała po niej tylko kupa poczerniałych zgliszczy. Ani chybi to one były głównym źródłem drażniącej woni. Głównym, lecz nie jedynym, a im bliżej Remmuerish podchodził do zabudowań, tym bardziej ów drugi komponent przeważał nad zapachem spalonego drzewa.
— Kristof? To miejsce nie wydaje się… — zaczął, ale pełen przerażenia okrzyk przerwał mu w pół słowa:
— O, Matko miłosierna, Remus!
To, co tak wstrząsnęło staruszkiem, znajdowało się po przeciwnej stronie chałup. Remmuerish obszedł je szybko i zobaczył Kristofa stojącego z rozdziawioną gębą na wprost wejścia do głównego domostwa tej niewielkiej osady. Na jednej z kolumn, które podpierały okap, wisiało coś, a raczej…
— Rany macierzy — wyszeptał Hannibale ze zgrozą i aż cofnął się o pół kroku.
Pionową kolumnę przecinała na wysokości dwóch trzecich belka wspornikowa, co ktoś wykorzystał z okrutną pomysłowością, krzyżując swą ofiarę za pomocą drewnianych kołków. Rozpięte na belkach zwłoki nosiły ślady długotrwałych tortur, dłoniom brakowało większości palców, a pierś ozdabiał makabryczny fular z zakrzepłej krwi, która wypłynęła przez szeroko rozcięte gardło. Nieszczęsny chłopak musiał zatem żyć w chwili, gdy oprawca przygważdżał go u wejścia. Przerażającego dzieła dokonano nie tak dawno temu, bo choć muchy kłębiły się już wokół licznych ran, czerwień tu i ówdzie lśniła jeszcze świeżo.
Roztrzęsiony Kristof wbiegł do chaty, zaraz jednak wypadł z niej w jeszcze gorszym stanie ducha. Hannibale podszedł na sztywnych nogach do zmaltretowanego ciała i sam nie wiedząc, dlaczego to robi, dotknął poharatanego boku. Potem roztarł bezwiednie w palcach lepki karmazyn, wspiął się po skrzypiących schodach i potoczył wzrokiem po wnętrzu izby. Kapiąca z pryczy pod ścianą krew nie zdążyła jeszcze stężeć, tyle jej uszło z człowieka przywiązanego do prymitywnego łoża. Miał twarz osoby pogrążonej w głębokim, spokojnym śnie. Nie ukołysała go jednak do tego snu żadna łagodna melodia, tylko ostrze, którym rozpłatano go niczym bydło od mostka do pachwiny. Tak samo jak Hannibale… jak jego ubezwłasnowolnione ręce rozpłatały kiedyś rodzonego syna… Tak samo.
— Och, ludzie, nie…
Remmuerish zatoczył się na wielki stół, przewrócił się razem z nim, w hurkocie spadających z blatu naczyń uderzył plecami w przeciwległą ścianę i osunął się po niej bezwładnie. W chacie panował półmrok, lecz w duszy Hannibale zapadła nagle prawdziwa noc.
— Dlaczego? — wymamrotał drżącymi wargami. — Dlaczego nie chcą mi dać spokoju⁈
Pokuta, nieprawdopodobny zbieg okoliczności, klątwa zza grobu przeklętego Petra Durqvartza? Czymże to było, na wszystkie rany Ziemi? Kałuże krwi i sadystyczne tortury to jakby podpis Ramireza na frontonie domu. Kruchy i dopiero co odzyskany spokój pękł pod naporem powracających wspomnień z seansu, w którym przez sześć lat Hannibale odgrywał rolę widza z oczami otwartymi na siłę. Kościelny zbór, w którym demoniczne alter ego Remmuerisha znalazło azyl, wściekłość i żądza mordu tak potężne, że przedzierały się nawet przez mentalne bariery Hannibale. Jakaś wędrówka przez ostępy, niespodziewany zwierzęcy strach Ramireza przed ciemnością, którym Hannibale pozostanie już chyba skażony do końca swoich dni, wreszcie feeria piekielnych świateł siejących śmierć i zniszczenie w chutorze Calaghana. Więc to dlatego nazwisko było znajome… Potem coś się stało i Hannibale zapadł w niebyt, tracąc ostatni kontakt z Ramirezem. Może mieszkańcy osady stawili temu dewiantowi krótkotrwały opór i unieszkodliwili go na jakiś czas, za co potwór Durqvartza zemścił się na nich bezlitośnie?
— Przecież nie mogłem temu zapobiec, nie mogłem… — jęknął, ogarnięty przytłaczającym poczuciem winy. Remmuerish nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że martwy mężczyzna na pryczy słucha go i dołącza swe bezapelacyjne „tak” do skazującego werdyktu upiornej ławy przysięgłych złożonej z tych wszystkich, których machina zagłady zwana Ramirezem zamęczyła i pozbawiła życia. A spośród chóru ofiar najgłośniej oskarżał go nieszczęsny Enrike…
— Nie! — ryknął Remmuerish i potykając się o przewrócone sprzęty, wybiegł z chaty. — Ja tego nie zrobiłem! Ja tego nie zrobiłem, słyszycie? Nie zabiłem was, to nie były moje ręce, to nie byłem ja!
Gdzieś z daleka dochodziło ujadanie psa, a obok ktoś rzucał w powietrze słowa o wiele za ciepłe i zbyt słabe, by przedarły się przez czarną mgłę. Hannibale runął na kolana przed ukrzyżowanymi zwłokami i przytulił czoło do poranionych stóp. Wiedział, że ułomna pamięć człowiecza tępi się z czasem i wykrusza, podczas gdy bank danych jego neuromotoru przechowa najdrobniejsze szczegóły i nigdy nie pozwoli mu uciec od tych przerażających obrazów. Remmuerish nie mógł nawet zapłakać nad własnym losem i losem tych skatowanych nieszczęśników. Jego nowe, sztuczne ciało nie znało łez.
— Chciałem wam jedynie pomóc, przynieść światło, a nie cierpienie, uwierzcie mi — szeptał błagalnie. — Ale byłem głupi, tak bardzo głupi i ślepy!
— Straszna rzecz. — Wreszcie dotarł do niego cichy, wyraźnie łamiący się głos Kristofa. — Taki był z niego porządny chłopak. I Anhawar… Co tu się wydarzyło, do kroćset chochlików? I kto im to zrobił?
— Ja — wydusił Hannibale.
— Przestańże bredzić, człowieku!
— To wszystko z mojego powodu, to ja ich uśmierciłem.
— Przestań, powiadam! — zdenerwował się staruszek. — Całkiem już odebrało ci zmysły? Spójrz na te rany. Krew jeszcze dobrze nie zakrzepła, a ty szedłeś ze mną od samego rana. Ja wiem, że wy świątobliwi obwiniacie się za wszystko, co złe na tym świecie, ale, na rany Matki, tego już chyba za wiele! Weź się do kupy, przyjacielu, i pomóż mi raczej dojść do tego, co tu się stało.
W trzeźwych słowach Kristofa, choć pełnych pasji i nieskrywanego bólu, była logika i Remmuerish dostrzegł ją od razu. Nie umniejszyło to jednak wcale jego goryczy.
— Nie wiesz, kim naprawdę jestem, i nie pojmujesz, o czym mówię, ale to nawet lepiej — rzekł drewnianym głosem, wstając z klęczek. — Bo gdybyś wiedział… A zresztą w czym ja ci mogę pomóc?
— Nim osiadłem w tej dziczy, byłem obermajstrem w pewnej mieścinie ładny kawałek drogi stąd. Na kilometr rozpoznam łebskiego gościa — nadspodziewanie twardo odparł staruszek. — Andre był mi bliski jak brat i za żadne skarby świata tak tego nie zostawię. Nie proszę o wiele, tylko żebyśmy rozejrzeli się razem po chutorze i poszukali jakichś śladów.
— Po co? — spytał Hannibale obojętnym tonem.
— Ci dranie nie mogli ujść daleko. Niech no tylko trafię na cokolwiek, co mógłbym podsunąć Halse pod nos, kawałek szmaty albo choćby ich plwociny, a ona już…
— Co, chcesz ich może gonić? — przerwał mu cierpko Remmuerish. — I kto tu jest bliższy postradania zmysłów, ty czy ja? Nie dam się znowu namówić na nic podobnego. Raz już popełniłem ten błąd i do dzisiejszego dnia gorzko żałuję. Rób, co uważasz za stosowne, bracie, mścij swych przyjaciół i goń za ich mordercami, ale mnie zostaw w spokoju. Ja mam własną pielgrzymkę do odbycia.
— Zatem niczego po tobie nie mogę oczekiwać? — Kristof popatrzył na niego głęboko zawiedziony. — Nikt mnie jeszcze nie nazwał człekiem małodusznym, ale było nie było, ja pomogłem ci dzisiaj w potrzebie, a ty, choć jeszcze przed chwilą takeś lamentował…
Hannibale spojrzał ponownie na zmasakrowane zwłoki. Staruszkowi nie sposób było odmówić trafności spostrzeżeń, a on sam w pierwszym szoku zbyt łatwo dał się oszukać koszmarom przeszłości. Jeśli jednak nie Ramirez dokonał tej rzezi, to kto? W tej chwili przychodził Hannibale na myśl jedynie jakiś lokalny odłam Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia, bandziory tutejszego chowu albo… albo tropiciele.
— No dobrze, możemy się rozejrzeć. — Remmuerish pośpiesznie uciął wyrzekania staruszka. — Tylko powtarzam, bez względu na to, co odkryjemy, nie pójdę z tobą dalej. No, chyba że…
Kristof czekał na dokończenie, Remmuerish jednak rzucił tylko:
— Chodźmy.
Pół godziny później wiedzieli właściwie tyle samo co przedtem, czyli praktycznie nic.
Ktoś zamordował brutalnie dwóch mieszkańców chutoru, dwóch pozostałych, być może porwanych przez tajemniczych napastników, nigdzie nie znaleźli, chociaż zajrzeli nawet pod spalone bierwiona ostatniej z chałup i nawoływali głośno przez blisko kwadrans. Halse też niczego nie wywęszyła pomimo wciskania nosa w każdą możliwą szparę i ganiania od zabudowań do Lasu i z powrotem.
— Nic z tego nie będzie. — Hannibale usiadł na stopniu obok milczącego ponuro Kristofa. — Jeśli moje przypuszczenia są słuszne, rzecz jasna.
— Jakie przypuszczenia?
— Że to wszystko jednak robota trakerów.
Staruszek odwrócił ku niemu zdziwioną twarz.
— Trakerów — powtórzył Remmuerish. — Tropicieli, łowców głów. Słyszałeś kiedyś o takich?
— A i owszem — mruknął Kristof. — Ale skąd ty możesz o nich wiedzieć? Myślałem, że wasz kult nigdy nie wszedł Cechowi w paradę.
— Nie wyznaję żadnego kultu — odparł Hannibale półgłosem. — Coś ci wtedy musiałem odpowiedzieć i skleciłem na poczekaniu tę historyjkę o panwirystach. Nic mnie z nimi nie łączy.
— Nie? No to kimże ty naprawdę jesteś, hm?
— Już ci mówiłem: lepiej, żebyś nie wiedział.
— Nie do takich odpowiedzi jestem nawykły… — zaczął Kristof z lekka urażonym tonem, lecz Hannibale wskazał zwłoki Remusa i z emocją, ale już bez poprzedniej emfazy powiedział:
— Widzisz go? To moje dzieło, mimo że nie poderżnąłem chłopakowi gardła własnoręcznie. Tak samo jak ten biedny Anhawar i Matka Ziemia wie, ilu przed nimi. Jeśli nie chcesz skończyć w podobny sposób, przestań już pytać mnie o cokolwiek.
— Człowieku, tyś naprawdę oszalał. — Kristof mimowolnie odsunął się od Remmuerisha. — Ciarki przechodzą, kiedy się ciebie słucha!
— Być może — skwitował Hannibale z posępną miną. — Jestem istotą przeklętą i do tego ściganą przez sforę sprzedajnych kanalii. Chcesz usłyszeć przyjacielską radę? Rozstań się ze mną natychmiast i jak najszybciej o mnie zapomnij. Dość mam na sumieniu, żeby dodawać kolejne…
Halse, podczas całej tej rozmowy przycupnięta u stóp swego pana i wodząca ślepiami od twarzy do twarzy, skoczyła naraz jak oparzona i z wściekłym ujadaniem pognała gdzieś w bok.
— A ta czego? — Zaalarmowany Kristof poderwał się ze stopnia. — Halse? Halse! Hej, może to Andre? Halse, czekajże, do diabła!
Ale psisko pędziło już z całych sił przed siebie, jakby chciało powetować sobie wcześniejsze niepowodzenia w szukaniu tropu. Kristof ruszył za nią bez zastanowienia, Hannibale zawahał się jednak. To był dobry moment, żeby oddalić się wreszcie od tego makabrycznego miejsca i jednocześnie od zagrożenia ze strony domniemanych tropicieli. Niewykluczone, że wciąż kręcą się gdzieś w pobliżu. A ten poczciwy człowieczek być może pędzi im właśnie na spotkanie. Z drugiej strony, odwrócić się plecami jak ostatni tchórz i pozostawić towarzysza na pastwę czyjegoś bezwzględnego okrucieństwa…
— Graw, co ja wyprawiam — westchnął i powlókł się za Kristofem, który zniknął właśnie za rogiem sąsiedniej chaty.
Szczekanie Halse straciło jakby na sile i kiedy Remmuerish okrążył domostwo, ujrzał sukę w konfrontacji z jakimś mocno przestraszonym nastolatkiem. Chłopak nieporadnie próbował zasłonić się rękami przed paszczą, która mogła przepołowić go jednym kłapnięciem. Halse nie miała jednak zamiaru atakować.
Wystarczyło jej, że go pilnuje i nie pozwala zawrócić do Lasu, skąd tamten najwidoczniej przybył.
— Nie rusz, Halse! — Kristof rozkazał jej na wszelki wypadek, a potem zbliżył się do dzieciaka. — Spokojnie, chłopcze, spokojnie, ona ci nic nie zrobi. Ani ja, więc przestań się trząść… Ejże, przecież ty ledwie stoisz na nogach! Daj no, pomogę ci.
Kiedy jednak Kristof objął chłopaka, ten aż zawył z bólu.
— A tobie co?
— Przedarłem sobie… W suczy ryj, ojca mi zabili! — wybełkotał niedorostek bez większego ładu i uczynił wysiłek, by stanąć prosto. Ręka Kristofa ześlizgnęła się po jego plecach, cała umazana krwią.
— Matko miłosierna, to już trzeci! Smród i licho, co tu się wyprawia⁈ Astilbeo?
— Jestem. — Remmuerish podszedł do balansującego na granicy przytomności chłopca. — Pokażcie to… graw, ależ okropna rana! Trzeba go jak najprędzej przenieść do chaty i zrobić opatrunek. Zaraz, zaraz, ale ja chyba…
…gdzieś już spotkałem tego dzieciaka, dokończył w myślach. Gdzie to było? Gdzieś w New Cheshire, bez wątpienia, ale gdzie dokładnie? Chyba na przedmieściach. Ramirez zachowywał się tamtego dnia jak kompletny szaleniec, gnając przez miasto za jedną ze swych ofiar. Dopadł ją w jakimś spokojnym domu na peryferiach, ale ofiara — tak, to był właśnie ten mały — wymknęła mu się zwinnie jak małpka.
Oczy chłopca także rozszerzyły się na widok Hannibale, nie było w nich jednak radości z niespodziewanego spotkania, tylko niedowierzanie i paniczny strach.
— Ra… Ram… aaa! — wyjąkał, i zapominając o psich kłach oraz swych rozharatanych plecach, rzucił się na oślep do tyłu, twarzą prosto na sękaty pień drzewa. Gdyby nie Remmuerish, który błyskawicznie znalazł się między przerażonym nastolatkiem a kikutem gałęzi, chłopak niechybnie wbiłby go sobie w czoło.
— A niech mnie…! — Staruszek aż się zatchnął. — Kim ty jesteś, na wszystkie duchy Lasu?
— Skończonym idiotą — odrzekł Hannibale z goryczą, a potem wziął na ramiona nieprzytomnego Kevina Kudlischkę i w milczeniu ruszył ku zabudowaniom.
Ostrożnie i czule, jakby to był jego własny syn, Remmuerish złożył chłopca na barłogu w jednej z mniejszych chałup, nie dbając o to, że plami krwią czyjeś posłanie. Rana nie była specjalnie głęboka, ale za to duża i paskudnie poszarpana na brzegach. Wyglądała na dzieło zwierzęcych zębów albo pazurów.
— I jak? — spytał zafrasowany Kristof.
— Niedobrze — westchnął Hannibale. — A będzie znacznie gorzej, jeśli natychmiast nie powstrzymamy krwawienia. Tylko czym, u licha? Zwykły bandaż mało co tu da, obrażenia są zbyt rozległe. Gdybym miał igłę i jakieś nici, a choćby i kawałek drutu, spróbowałbym to zszyć.
— Nici, powiadasz? Poszukam — zaoferował się bezzwłocznie staruszek. — Anhawar co prawda wiele więcej ponad dotyk i szczyptę ziół nie używał, ale a nuż…
— Tylko szybko. I rozejrzyj się jeszcze za jakąś wodą. Trzeba to przemyć.
Kristof zakrzątnął się po obejściu, podczas gdy Hannibale przewrócił Kevina na brzuch, rozerwał poszarpaną koszulę do końca i delikatnie podwinął przesiąknięty krwią materiał tak wysoko, jak się dało. Plecy chłopca były rozorane od szyi do pasa, zupełnie jakby ktoś przeciągnął go po haku. Albo po złamanej gałęzi, w ranie pełno było bowiem okruchów kory i drobnych kawałków drewna. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby wdała się jakaś infekcja! Podarł prześcieradło na kilka pasów, zwinął jeden z nich w luźny gałgan, i z wielką delikatnością zaczął przecierać ranę.
— Ha, tu są żuki! — zakrzyknął Kristof tryumfalnie.
— Słucham?
— Kopagusy lekarskie, na oko będzie z kilkadziesiąt. Wystarczy, aż nadto. Zaraz, co jeszcze mówiłeś? Aha, woda, woda… jest, i to nawet dwa wiadra. W każdym razie wygląda na wodę i niczym nie zalatuje. O, to też się przyda.
— Kristof!
— Już idę, już — zmitygował się staruszek. Postawił pełny cebrzyk przy łóżku, a na zydlu przy wezgłowiu niedużą gęstą klatkę z ogniodębowych żerdek oraz bardzo stary, lecz całkiem jeszcze sprawny luminar. Hannibale odrzucił przesiąknięte krwią płótno i kątem oka zerknął na klatkę, w której roiło się od ciemnobrązowych chrząszczy, wielkich jak palec.
— I po co je tu przyniosłeś? — rzekł, spoglądając na Kristofa z zaskoczeniem.
— Jak to po co? Żeby małego zacerować. Nie patrz tak na mnie, mówię zupełnie poważnie.
To rzekłszy, potrząsnął klatką, otworzył wieko i ostrożnie wyciągnął jedną sztukę.
— Widzisz? — Przysunął chrząszcza bliżej światła. Chwycony tuż za głową owad natychmiast otworzył w reakcji obronnej potężne żuwaczki, płaskie jak łopaty i drobniutko piłkowane na brzegach. — Kilka razy miałem sposobność oglądać, jak to się robi, chwała Matce. Trzeba się tylko pilnować, bo jak drań chwyci tymi swoimi cęgami, to już go nie oderwiesz, chyba że z kawałkiem mięsa.
— Aa, takie żywe klamry chirurgiczne? — zaciekawił się Hannibale.
— Otóż to — przytaknął staruszek i wrzucił chrząszcza z powrotem do klatki. — Na dodatek mają coś takiego w ślinie, że rany się nie paskudzą i szybciej goją.
— Założę się, że sama natura im tego nie dała — mruknął Remmuerish pod nosem. — Chodź, podnieś małego z tamtej strony, muszę wymyć mu te wszystkie świństwa.
Zanurzył kolejny zwitek płótna w cebrzyku i nie wyciskając go, zaczął czyścić ranę.
— Myślę, że wystarczy, lepiej zresztą nie potrafię tego zrobić. — Hannibale wytarł ręce w pościel i ponownie rzucił okiem na klatkę z kopagusami. — Graw, brzydzę się robactwem. Może ty?
— W porządku, tylko zamieńmy się miejscami — zgodził się staruszek, a kiedy Hannibale przejął bezwładne ciało w swoje ramiona, dodał z profesjonalną nutą w głosie: — Ściągaj brzegi rany, mocno i jako tako równo, o, tak…
Potem wyjął chrząszcza i przytknął jego głowę do skóry chłopca. Gdy tylko potężne żuwaczki zacisnęły się na niej, zgrabnie ukręcił resztę tułowia owada.
— Co ile chcesz je dawać? — spytał Remmuerish.
— Im gęściej, tym lepiej, chociaż i tak blizna zostanie małemu okrutna. Ściągnij o tyle wyżej…
Cała operacja poszła Kristofowi nadzwyczaj sprawnie.
— Uff, mam nadzieję, żeśmy zdążyli — sapnął i przyjrzał się swemu dziełu. — Dwadzieścia jeden główek, aż się wierzyć nie chce!
— Jest młody, na pewno się wyliże — rzekł z nadzieją Hannibale.
Z szerokich pasów prześcieradła zrobili jeszcze nieprzytomnemu Kevinowi ciasny opatrunek i wreszcie okryli go derką ściągniętą z sąsiedniej pryczy.
— Żeby się tylko obudził — westchnął Remmuerish, siadając ciężko na zydlu.
— Żeby tylko — powtórzył niczym echo Kristof i przeniósł wzrok na Hannibale. — Ale czy nie zechce znów dać drapaka w Las, hm? Chłopak wyglądał, jakby zobaczył samą śmierć, kiedyś się nad nim pochylił. Powiesz mi, dlaczego, czy znowu fukniesz, żebym nie zadawał pytań?
— Znam go — mruknął Remmuerish zdawkowo.
— Tyle to i sam się domyśliłem. — Staruszek uśmiechnął się nieco dwuznacznie. — I tego, że mały chyba coś nie za bardzo cię lubi.
— Ja… To nie tak. — Hannibale splótł ręce w zażenowaniu. — Miałem sobowtóra, istne monstrum w ludzkiej skórze, który parę dni temu omal nie posiekał chłopaka żywcem.
— A to dzisiaj?
— Nie, to na pewno nie był on. Wiem to, bo… bo wiem, po prostu. Ale chłopak najwidoczniej nie miał o tym pojęcia i wziął mnie za tamtego potwora. Stąd jego panika.
— Brat-bliźniak?
— W pewnym sensie, tyle że wyrodny. — Hannibale uśmiechnął się kwaśno. — I, jeśli łaska, nie chciałbym już więcej o nim mówić.
— A proszę bardzo. W końcu mnie i tak nic do tego.
Staruszek zamilkł, ale po chwili namysłu Remmuerish postanowił jednak kontynuować rozmowę. Bał się, że mały ocknie się w obecności Kristofa, a zatem lepiej uprzedzić pytania nowego znajomego i odkryć się, nie ze wszystkim, rzecz jasna, lecz na tyle, by uniknąć choćby części niedomówień. Z drugiej strony, gdzie tu konsekwencja? Jeśli zdradzi temu człowiekowi swój sekret, narazi zarówno jego, jak i siebie. No dobrze, o swoją skórę mógł ostatecznie nie dbać, byłoby jednak podle odpłacać staruszkowi takim brzemieniem niepotrzebnej wiedzy. Tylko że ten dzieciak, który pojawił się nie wiadomo skąd, jak ucieleśniony wyrzut sumienia, nie pozwoli mu milczeć. Na myśl, że jeszcze raz ktoś mógłby wziąć go za Ramireza, Hannibale pociemniało w oczach. Trudno, musi zaryzykować.
— Graw, o ileż prościej jest po prostu być złym — mruknął, żeby od czegoś zacząć.
— Hę?
— Słuchaj no, Kristof, słyszałeś kiedyś o mannekenach?
Staruszek zwlekał z odpowiedzią zatrważająco długo jak dla
Remmuerisha, a kiedy się w końcu odezwał, uczynił to z żalem jakimś i nostalgią:
— Ano słyszałem.
Przez chwilę obydwaj milczeli przygaszeni, choć niewątpliwie każdy z zupełnie odmiennych powodów. Najwidoczniej Remmuerish niechcący trafił w jakiś wyjątkowo czuły punkt staruszka i wszystko zależało teraz od tego, czy było to tylko wyblakłe wspomnienie, czy też blizna po drzazdze takiej jak ta, którą Durq-vartz wbił w duszę Hannibale. Tak czy owak, Kristofowi nieobcy byli „zimni”, j ak niektórzy śmiertelnicy pogardliwie nazywali mannekeny.
— Miałeś z nimi złe doświadczenia? — Remmuerish ostrożnie podjął rozmowę.
— Złe? Skądże znowu, jedne z najlepszych.
Westchnienie ulgi, które mimowolnie wyrwało się Hannibale, było tak głośne, że staruszek aż drgnął.
— Domyślam się, że twoje nie były zbyt dobre, hm? — Ton Kristofa był pełen współczucia. — Nie obawiaj się, jestem istotą z krwi i kości.
— Aja nie — wyrzucił z siebie Remmuerish gwałtownie, ze strachu, że w ostatniej chwili opuści go odwaga, i natychmiast zastygł w oczekiwaniu na kontrę. Ale Kristof odchylił się tylko do tyłu i pokiwał dobrodusznie głową.
— Pewnie, że nie.
— To aż tak widać? — bąknął Hannibale, bezwiednie splatając i rozplatając dłonie, i nie patrząc staruszkowi w oczy.
— Po tym, jak wtedy śmignąłeś za chłopakiem, to już nawet głupi by się domyślił. — Kristof rozchylił wargi w półuśmiechu. — Zwykły człowiek nigdy takiej sztuczki nie dokona, tylko zjawa albo ktoś taki właśnie, jak ty.
— Nie jesteś zaskoczony?
— Najbardziej ze wszystkiego, przyjacielu, to ja jestem teraz zasmucony przez nieszczęście, które spadło na bliskich mi ludzi — odparł Kristof, po czym podniósł się ze swojego siedzenia. — I skoro już o tym mowa, trzeba mi się nimi zająć. Ty rób swoje, transformuj się, czy jak to wy tam między sobą nazywacie, ja nie będę ci przeszkadzał.
Oniemiały Hannibale otworzył usta.
— A co, może nie dlatego pytałeś? — Staruszek znów uśmiechnął się jak Sfinks. — Chciałeś wiedzieć, czy przypadkiem nie padnę trupem na widok takich niesamowitości? Ech, przyjacielu, nie takie rzeczy już w życiu widziałem!
Kristof machnął wymownie ręką i odwrócił się do wyjścia, a widząc zrywającego się ze stołka Remmuerisha, dorzucił:
— Nie, nie, poradzę sobie sam. Ty już lepiej czuwaj przy małym.
* * *
I Hannibale czuwał. Mijały godziny, podczas których coś działo się na zewnątrz, lecz on się wyłączył. Tylko raz wstał ze swojego posterunku i wyjrzał na polanę, kiedy w światło gasnącego dnia wmieszał się rdzawy, ruchomy blask. Pełzające po ścianach chaty refleksy pochodziły z wielkiego pogrzebowego stosu.
— Niech was Drzewo przyjmie — wyszeptał i powrócił do przerwanych rozmyślań.
Twarz miał teraz niemłodą i dość pospolitą, pożyczoną od jakiegoś aktora z widimalowych tasiemców, którego nazwiska nawet nie pamiętał. Na ławie pod przeciwległą ścianą znalazł wyszczerbiony kawałek plastikowego lustra i dokonał kilku poprawek wokół ust i nosa. Tak powinno być dobrze, ten aktorzyna zawsze grywał przeciętniaków z tłumu, ludzi nijakich, łatwych do przeoczenia.
— Przecież mogłem ci pomóc w znoszeniu drewna, dlaczego mnie nie zawołałeś? — odwrócił się do Kristofa, który właśnie przekroczył próg.
— Nie ma o czym mówić — sapnął staruszek, wyraźnie zmordowany. — Mów lepiej, co z nim?
— Ciągle nieprzytomny. Jest tu ktoś w okolicy, kto mógłby go fachowo zbadać?
— Był tylko Anhawar.
— I już żadnego innego lekarza?
— W tym segmencie? Na pewno nie.
— A w New Cheshire?
— Gdzie?
— Chciałem powiedzieć, w Keshe — poprawił się Hannibale. Na szczęście pamiętał tę potoczną nazwę, bo oficjalna najwidoczniej nie była powszechnie znana.
— Aa, tam, to tak. Nawet paru, ale chyba niewiele wartych.
— Dlaczego?
— Tak myślę, skoro ludzie przybywali do Anhawara aż z Yssauk. A to jeszcze dalej na północ.
— Ale jacyś są?
— Ano, są.
— W takim razie nie ma co zwlekać — rzekł Hannibale stanowczo. — Wyruszam o świcie.
Ciemność i oślepiające światło na przemian — tym przede wszystkim okazało się Drzewo, które Thomas Farquahart po raz pierwszy w życiu oglądał z zewnątrz. Kilimem utkanym z cienia i blasku, niekończącą się panoramą malowaną jaskrawymi grzbietami konarów oraz migotliwą siecią innych zupełnie nieznanych mu struktur. Cienkich, zdawałoby się jak pajęczyna, lecz kiedy koga Anhelosów przeleciała dostatecznie blisko, Thomas dostrzegł na jednej z tych nitek owalny cień ich statku, mikroskopijny w porównaniu z rozmiarami żylastego słupa. Deus, jakież to wszystko było złudne dla oczu!
— Boja na dziewiątej — rzekł Jesus, który stał przy sterowniczej konsoli. Koga wykonała skręt w lewo z gracją jaskółki, a potem pomknęła ostro w dół.
Krajobraz na zewnątrz po raz kolejny zmienił się jednocześnie we wszystkich trzech płaszczyznach, co tylko wzmogło zakłopotanie Farquaharta. Od pół godziny jego zmysły były wystawione na ciężką próbę. Określenie rozmiarów czegokolwiek, dystansu oraz kierunków świata przychodziło z trudem w sytuacji, gdy jedynym niezmiennikiem był pokład statku Anhelosów pod stopami. Cała reszta świata kręciła się wokół jak wielka okrągła klatka pod dyktando komend Jesusa, który raz po raz korygował kurs okrętu muśnięciami smukłych palców po konsoli. Nawet Noel, który stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wyglądał na lekko oszołomionego.
— Boże mój, ależ to draństwo wyrosło! — szepnął, śledząc masyw odpływającego w półobrocie konaru. — I jak się zmieniło!
Bea, przytulona do Thomasa i tak samo jak on milcząca w obliczu potęgi Drzewa, rzuciła przelotne spojrzenie Kreuffowi, a potem zerknęła w tył ponad ramieniem Farquaharta. Von Klosky, pochłonięty rozmową ze starym Anhelosem, jako jedyny z pasażerów wykazywał obojętność wobec nadzwyczajnej scenerii. Dziewczyna nie wiedziała, czego dotyczyła dyskusja, bo obydwaj mówili bardzo cicho, ale wyraz twarzy Gerharda sugerował, że nie była to gadanina li tylko dla zabicia czasu. Może domawiali się co do opłaty za przewóz tylu nadliczbowych osób? Bądź też, domyślała się, von Klosky wziął starego na spytki, jak się sprawy mają na Dole. Wszędobylscy Anhelosi niewątpliwie byli na bieżąco z najświeższymi plotkami.
— Co to jest? — Podniecony głos Thomasa sprawił, że powróciła wzrokiem do scenerii za burtą. — Przecież mówiłaś, że gwiazdy się nie poruszają!
— Bo nie — odparła dziewczyna półszeptem. — To znaczy, poruszają się, ale z pewnością nie jak rój świetlików…
Uwagę Farquaharta przykuła gromadka kilkunastu tajemniczych światełek tańczących poniżej statku. Swymi chaotycznymi, zygzakowatymi ruchami do złudzenia przypominały chmarę nocnych owadów. Jak daleko były — metry czy setki kilometrów — tego ani Bea, ani Thomas nie potrafili określić. Może Nion mógłby odpowiedzieć na to pytanie, lecz wyczerpany Ux zasnął jak dziecko i nikt nie miał sumienia budzić nieszczęśnika, zwłaszcza dla takiej błahostki. Przyglądali się zatem z ciekawością, dopóki fruwająca konstelacja nie rozproszyła się nieoczekiwanie. Chwilę później światełka zaczęły zmierzać w ich kierunku jedno za drugim, rosnąc w oczach.
— Co za zaraza? — Thomas cofnął się odruchowo przed dziwnym deszczem, którego krople lecące po łamanych trajektoriach niespodziewanie nabrały złowieszczego charakteru.
Koga natychmiast odpowiedziała serią błyskawicznych manewrów. Świat zawirował i Thomas poleciał w dół, pociągając za sobą Beę. Coś niby rozświetlona od środka meduza albo pająk z groteskowo długimi odnóżami przekoziołkowało tuż nad kopułą okrętu. Inny podobny stwór otarł się ze zgrzytem o kadłub, by w następnej sekundzie eksplodować bezgłośnie w czarnej pustce.
— A ty co, synu, śpisz przy tych sterach, czy znowu myślisz o bezeceństwach? — Thomas rozpoznał głos siwego patriarchy. — Pierwszy raz tędy lecisz? No, i patrz, przyjacielu, cała kawa rozlała mi się na kontusz!
Jesus odchrząknął coś niewyraźnie, zmieszany reprymendą.
— Nie mamrocz pod nosem, tylko rób, co do ciebie należy, bo więcej nie pozwolę ci stanąć przy konsoli — wysapał stary, wycierając ubranie haftowaną serwetą. — I przegoń wreszcie te grzybojady! Dobrze wiesz, jak później wszystko po nich śmierdzi!
— No przecież przeganiam, padre. — Jesus nie miał odwagi spojrzeć w stronę rodzica.
Świetliste meduzy, które kłębiły się wokół kogi, jeszcze dwukrotnie podjęły próbę czepienia się statku, szybko jednak zrejte-rowały, porzuciły niefortunnie wybraną ofiarę i rozpierzchły się w nieładzie.
— Deus, więcej tu macie takich niespodzianek? — Thomas spojrzał niepewnie w ciemność. Po intruzach nie pozostał jednak żaden ślad.
— To… ee… żadna niespodzianka. — Jesus potarł grzbiet nosa w konsternacji. — Tylko wydawało mi się, że Marhaderos wreszcie zmądrzeli.
— Kto?
— Marhaderos, hołota z pleśniarni. Nie policzysz, ile razy dostali nauczkę, a oni ciągle zasadzają się na nas z tymi swoimi tresowanymi półwarzywami.
— Hm, coś macie sporo wrogów — rzekł Thomas z przekąsem.
— Marhaderos to nie wrogowie, tylko biedni desperaci. Zwykłe utrapienie, nic więcej.
Wkrótce na aksamitnie czarnym tle znów zalśniły światełka, ale żadne z nich nie zbliżyło się już do kogi. Większość pełzała leniwie we wszystkich kierunkach, migocząc jak płomyczki świec w ledwie wyczuwalnym podmuchu. Thomas zaczynał się z wolna niecierpliwić. Jakiś czas temu stracili z oczu połyskliwe grzbiety konarów, łagodnie zakrzywiające się w oddali, zatem, jeśli dobrze zapamiętał objaśnienia Gerharda, zeszli poniżej ostatniego, licząc od Wierzchołka, piętra korony. Nic jednak nie wskazywało na to, że się zbliżali do legendarnego Dołu i że ów Dół w ogóle gdzieś tu był! Thomas widział tylko nieprzenikniony mrok pocięty rzadkimi prążkami o ton jaśniejszych cieni i te leniwe światła. Może to okręty, które nie śpieszyły się zbytnio, lecąc donikąd? Albo przeciwnie, pomykały nie mniej chyżo od ich kogi, lecz były tak wielkie i odległe, że sprawiały wrażenie sunących w ślimaczym tempie? Czymkolwiek były, wszystkie zdawały się poruszać po tej samej stromo wznoszącej się płaszczyźnie… nie, zaraz, to chyba raczej tor opadania kogi był tak ostro nachylony w stosunku do tamtych. A może wcale nie opadali? Może właśnie wznosili się coraz wyżej i odlatywali coraz dalej od planety?
— Deus, gdzie my właściwie jesteśmy? — Zbolałym wzrokiem szukał choćby jednego szczegółu, który przypominałby znany mu świat. — I kiedy wreszcie dotrzemy na miejsce?
— To już naprawdę niedaleko, amigo — odparł Jesus. — Widzisz tę jasną linię?
Prawdę rzekłszy, Farquahart dostrzegł już wcześniej cienki łuk w ciemnościach, wziął go jednak za jeszcze jeden konar, tyle że widziany z innej niż do tej pory perspektywy.
— To limes.
— Co takiego?
— Terminator, granica pomiędzy wiecznym cieniem Drzewa a światłem dnia. Najdalej za dziesięć minut zobaczysz swoją ziemię obiecaną, senhor Thomas.
* * *
Jak to kiedyś powiedział Gerhard? Że piekło ma bardzo niewiele zalet? Deus, ten człowiek musi darzyć Dół prawdziwie synowską miłością, skoro przechodzą mu przez gardło podobne komplementy! Sypki i gorszy od bagna koszmar pod stopami, kąsający zewsząd chłód, a w płucach powietrze bez grama wilgoci i niemal ogołocone z tlenu. Zamiast lekko przymglonej arkadyjskiej perspektywy segmentów groza nieprzeniknionego czarno-żółtego tumanu i demoniczny poświst wichru, który nim targa i smaga ziemię jak pękiem tytanicznych batogów. Zrobienie kroku było nadludzkim wysiłkiem, oddychanie torturą, utrzymanie zaś kontaktu wzrokowego z pozostałymi — wyczynem zgoła magicznym.
To już nie piekło, bo nawet ono jest dla ludzi, ale coś stokroć gorszego!
Kolejny podmuch walnął go jak maczuga i przyparł do ściany jakiejś budowli — boleśnie twardej, martwej i niemożliwie długiej. Od kilku minut Thomas pełzł wzdłuż niej mozolnie. A może tylko mu się zdawało, że pełznie, podczas gdy w rzeczywistości przebierał jałowo nogami w tej potwornej mące z piachu i lodowych kryształków? Albo też chodzi w kółko jak bezmyślne, oślepłe zwierzę?
— Deus, zginąłem — jęknął i pożałował tego natychmiast. Nic nie pomagało: ani schylanie głowy, ani zakrywanie dłonią ust, bo obrzydliwy pył przeciskał się każdą, najmniejszą nawet szparką. Musiała istnieć przed nim jakaś ochrona, Thomas nie miał jednak niczego oprócz dziesięciu palców i rąbka kołnierza, które były całkowicie bezskuteczne wobec furii piaskowo-lodowej nawałnicy. Gdzieś w jej szalonych objęciach tańczyła reszta jego przyjaciół, ale nie było sensu wołać, bo nikt nie usłyszałby go nawet z bliska.
— Na waszym miejscu poczekałbym do zmierzchu, kiedy narsim ucichnie — mówił stary Anhelos, zanim opuścili kogę. — Teraz jest najgorzej, wiatr ma dobrze ponad osiemdziesiąt węzłów przy gruncie i jeszcze pewnie przybierze na sile. Po cóż taki pośpiech, senhor Klosky? Pogubicie się w moment, albo i gorzej.
Miał całkowitą rację. Ale Gerhard uparł się, twierdząc, że zna Tikt-al-Harruk jak własną kieszeń i że znajdzie drogę z zamkniętymi oczami. A Thomas nie czuł żadnego lęku, tylko ekscytację. Nigdy nie widział burzy piaskowej, ba, nie znał nawet takiego pojęcia, dlaczegóż zatem miałby odczuwać przed nią strach? Tym bardziej że z góry wyglądała zupełnie niewinnie, jak bladożółta mgiełka. Idylliczna ułuda, spotęgowana dodatkowo przez niezawodną maszynerię kogi, która z finezją kontrowała uderzenia huraganu i prowadziła okręt gładko jak po szynach. Na wysokości mniej więcej kilometra Jesus uaktywnił dodatkowe sensory i oczom wszystkich ukazał się nagle klarowny obraz Ziemi odfiltrowany z pyłowych turbulencji. Thomas nie mógł oderwać wzroku od pierwszej ludzkiej siedziby poza Drzewem. Jakże była inna od wszystkiego, co jego umysł kojarzył ze słowem „miasto”! Ani śladu Rzeki, wszędzie pełno kątów prostych, ale też i całej masy obłości. W porównaniu z Keshe osada musiała być ogromna, o ile kopulaste twory stojące w pryzmatycznie załamanych liniach, nie większe od łebka szpilki, były domami. Widział także większe struktury, jak całe Tikt-al-Harruk kształtem zbliżone do smukłych łez. Najbardziej zagadkowym elementem była deltowata ostroga, która wyrastała z tępego końca osady i dzieliła ją na pół. Intrygujący, ale spokojny widoczek z lotu ptaka…
I jak okrutnie kłamliwy! Thomas odepchnął się od chropowatej ściany i ruszył na oślep przed siebie, lecz po kilku krokach ostatecznie uległ żywiołowi. Dalsza droga była niemożliwa, huragan przygniatał go jak prasa i wciąż dosypywał tego miałkiego świństwa, w którym nogi grzęzły bezsilnie.
— Thomas! — Omam słuchowy? Nie, ktoś chwycił go za ramię. — Ty narwańcu jeden, przecież mówiłem, żebyś zaczekał! Masz szczęście, że nie wywędrowałeś na otwartą pustynię!
— Myślałem… Deus, miałem cię tuż przed sobą i nagle zniknąłeś jak duch. — Thomas zasłaniał dłonią usta, ale i tak co dwa słowa pluł piachem. — Wszystko znikło w tym przeklętym tumanie! Co to w ogóle jest? Znowu trafiliśmy w środek jakiejś wojny?
— Tak, człowieka z naturą! No chodź, to już tylko kawałek.
— Żebym jeszcze coś widział. — Thomas spróbował rozewrzeć szerzej powieki, ale momentalnie zamknął je z powrotem. — To draństwo wyżre mi oczy!
— Więc ich nie otwieraj. O, tu. — Pociągnięta przez von Klosky'ego dłoń Farquaharta dotknęła czegoś wiotkiego. — Trzymaj się tej liny i posuwaj wzdłuż niej.
— A co z resztą? Bea?
— Wykazała się większą dozą rozsądku od ciebie. — Słowa Gerharda ledwie przebijały się przez wiatr. — Wszyscy są już bezpieczni pod wiatrołomem. Trzymasz się mocno?
— Trzymam się…
* * *
Tikt-al-Harruk okazało się o wiele dziwniejszym miejscem, niż Thomas przypuszczał. Pomimo gęstej i gwarnej ciżby wydawało się ogłuszająco ciche, kiedy już przekroczyli jego bramy. Wiatr wył co prawda nadal i drobnego pyłu wszędzie było więcej niż pod dostatkiem, ale w porównaniu z gehenną, jaką Farquahart przeżywał jeszcze przed chwilą, był to wprost rajski spokój. Wszystko za sprawą wiatrołomu, jak go nazwał Gerhard. Thomas widział go już wcześniej, na obrazie przekazywanym przez sensory kogi (ów zagadkowy „cień” przepoławiający osadę), dopiero jednak widok z bliska oraz suche wyjaśnienia von Klosky'ego przyprawiły go o prawdziwe zdumienie. Trzy wielkie żebra, sterczące z gruntu jak ości z kręgosłupa gigantycznej ryby, kłoniły się z gracją nad Tikt-al-Harruk. Setki mniejszych ostrołukowych poprzeczek splatało się razem w sieć. Thomas podrapał się w głowę. Nie, porównanie z rybą jest niewłaściwe, już raczej wygląda to jak szkielet dziobowej sekcji jakiejś łodzi wywróconej do góry dnem.
— Ale przecież ta konstrukcja to same dziury! — odezwał się do Gerharda, rozglądając się jednocześnie na wszystkie strony. Jakże dziwnie i bogato odziani byli tutaj ludzie!
— Wiatrołom to cała maszyneria — wyjaśnił von Klosky. — Pierwsze dwie ostrogi są katodami, które ładują dodatnio nadlatujące drobiny piasku, pyłu i lodu. Ostatnia z nich wytwarza pole magnetyczne i odpycha to wszystko jak pług, bokami i górą.
— Wiatr też? — zdziwił się Thomas. — Jakim cudem?
— A czyż wiatr to nie drobiny? — odparł Gerhard pytaniem na pytanie. — Co wylatuje z lufy pulsatora?
— Plazma.
— Czyli co?
— No, ogień…
— Innymi słowy, zjonizowany gaz. Z grubsza rzecz biorąc, wiatrołom robi to samo, co zapłonnik w karabinie, jonizuje powietrze. Nie czujesz charakterystycznego zapachu?
— Czuję. — Thomas pociągnął nosem i kichnął potężnie. Przeklęty pył nie przestawał dawać mu się we znaki.
— To ozon. Na szczęście wiatrołom zaprojektowano tu z głową, w przeciwnym razie wytrułby mieszkańców tej oazy. Zaraz, zaraz, Alem Haddż. To już tutaj.
Von Klosky zatrzymał się przed kopulastą budowlą, typowym przykładem lokalnej architektury. Wielki szyld kołysał się na wietrze, ale wyrysowane na nim miękkie, abstrakcyjne linie nic Thomasowi nie mówiły. Do wnętrza kopuły prowadziła łagodna rampa, którą jakiś człowiek odmiatał cierpliwie (i według Farquaharta zgoła daremnie) z rdzawożółtej posypki. Mężczyzna był jak większość tutejszych zakutany w szeroki szlafrok i miał szczelny zawój wokół twarzy.
— Salaam — zagadnął go Gerhard. — Czy to jest oberża Alem Haddż?
— Salaam bashir — odrzekł tamten głosem stłumionym przez materiał na ustach. — Nie inaczej, szanowni nieznajomi.
— Zgadza się, to tu. — Von Klosky odwrócił się do pozostałych. — Naturalnie, jeżeli dobrze zapamiętałem.
Widząc, że goście kierują swe kroki w dół, człowiek w zawoju odłożył miotłę na bok i pośpieszył przodem, by otworzyć im uprzejmie drzwi.
— Zapraszam, zapraszam. — Szeroki gest podkreślił jego słowa.
Thomas minął go, zgiętego wpół, i wszedł w mroczny przestwór pełen ciężkich, drażniących woni, bełkotu wielu gardeł i jazgotliwej melodii. Deus, czy nawet muzyka na tym padole musiała przypominać płacz i zawodzenie wichru?
— Byłam kiedyś w kafejce prowadzonej przez grupkę imigrantów — szepnęła Bea, zatykając nos. — Reklamowali się jako „oryginalna kuchnia saharyjska”. Albo to byli oszuści, albo sprowadzili imitację swojej kultury do poziomu absurdu na potrzeby klienteli z Wierzchołka, bo ta cuchnąca nora w najmniejszym stopniu nie przypomina mi tamtego lokalu. Graw, jak oni mogą wytrzymać w takim smrodzie?
— Jak oni w ogóle mogą tu żyć? — stęknął Thomas, przeciskając się w ślad za von Kloskym. Z beczkowatego sklepienia zwisało kilka finezyjnie powycinanych lampionów, które dawały akurat tyle światła, by dostrzec zarysy ciał. W pierwszej chwili Thomas przeraził się, że tak naprawdę to nie żadna oberża, ale jakiś przytułek albo hospicjum dla konających, tak przejmujące odgłosy dochodziły do jego uszu i tak nieprzyjemne było uczucie potykania się co chwila o czyjeś wyciągnięte bezwładnie kończyny. Za każdym razem jednak właściciel nóg podciągał je pośpiesznie i mamrotał niewyraźnie jakieś przekleństwa albo przeprosiny, trudno było zrozumieć.
Gerhard dopchał się do stolika na przeciwległym końcu mrocznej sali. Siedział przy nim, a właściwie na modłę pozostałych klientów wpółleżał na wielkim pufie jeden tylko człowiek, który uniósł się na widok zmierzającej ku niemu gromadki.
— Inge?
— Mój Boże, Gerhard! Ile to już lat? Pięć?
— Sześć — westchnął von Klosky. — Nikt cię nie zatrzymywał ani o nic nie pytał?
— Jak zawsze konkretny, co? — uśmiechnął się Inge, a może była to tylko gra świateł. — Nie, nie miałem żadnych problemów. Ale widzę, że nie jesteś sam. Przedstawisz mnie?
Gerhard szybko dokonał prezentacji i wrócił do tematu.
— No dobrze, Inge. Opowiadaj, co i jak.
— A ile wiesz?
— Praktycznie nic więcej poza tym, że zniknął Teodor.
— No to rzeczywiście niewiele — mruknął Inge. — Możesz chociaż powiedzieć, od kogo dostałeś ten kryptogram?
— Od Rasklunda.
— Od Grega? Jesteś pewien?
— Raczej tak. — Szczęka von Klosky'ego poruszyła się niespokojnie. — Dlaczego pytasz?
— Bo cztery miesiące temu całość spraw EsZetu przejął Variliev. — Inge oparł się o ścianę. — Rasklund nie jest już szefem niczego, mój drogi. Od kilku dni nie należy nawet do Dyrektoriatu, podobnie zresztą jak Terrence, Heppherhund i Sessu-Ngabene.
— Terrence i Ngabene? — powtórzył Gerhard w niewesołej zadumie. — Co to za smród? To kto tam teraz rządzi?
— W tym właśnie rzecz, że chyba nikt. — W skąpym świetle grymas Inge wyglądał niemal złowieszczo. — Formalnie Ruchowi wciąż przewodzi Dyrektoriat, ale za fasadą pozornej ciągłości władzy walka frakcyjna wrze na całego, a właściwie lepiej byłoby to nazwać „łap, co się da, i leć w swoim kierunku”. Wróciłeś, bracie, do królestwa bez króla, gdzie prawie każdy tylko myśli w tej chwili, co by tu można jeszcze dla siebie wyszarpać. Obrzydliwa bijatyka sępów, oto czego areną stał się nasz niegdyś szlachetny Ruch. A jakaś tam misja i przesłanie dla świata? Mam wrażenie, że nikogo to już nie obchodzi.
— Mnie obchodzi! — wykrzyknął von Klosky z emfazą. — I nie wierzę, żeby Terrence czy Ngabene poddali się tak łatwo! Przecież to byli najwierniejsi uczniowie Teodora!
— Cóż, biurko to ciężki mebel i potrafi przetrącić nawet najsilniejszy ideowy kręgosłup.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że stara gwardia stała się naprawdę stara. Stetryczała, cyniczna i zaplątana w polityczne swary jak ryba w niewód.
— Hej, czy ja wyglądam na stetryczałego? — oburzył się Gerhard.
— Nie, ale ty jesteś człowiekiem czynu i ciężkiej pracy w terenie. — Inge siorbnął coś z miniaturowej filiżanki. — Do tego od sześciu lat z dala od naszego piekiełka. A sześć lat to bardzo dużo. Ja też zachowuję zdrowie psychiczne tylko dzięki temu, że częściej przebywam poza Cytadelą niż w jej gnijącym wnętrzu.
— I wy chcecie, żebym pomógł wam wygrzebać się z tego łajna, tak? Sam jeden? — Von Klosky parsknął z niesmakiem. — Matko Święta, coś mi się widzi, że prędko pożałuję swojej decyzji o powrocie. Powiedz mi chociaż, czego mam się spodziewać? I na kogo, prócz ciebie, mogę jeszcze liczyć?
— Na Krinda, jeśli go odszukasz. — Inge zaczął wyliczać na palcach. — Na Sessu-Ngabene, o ile zdołasz wyrwać go z umysłowej zapaści. No i na Rasklunda, pod warunkiem, że odkryjemy, gdzie go przetrzymują.
— I to wszystko?
— Obawiam się, że tak. Ta kupa szczątków zwana Ruchem ledwie się trzyma. Dyrektoriat rozdarty wewnętrznymi sporami nie jest w stanie powstrzymać rozpadu, młodzi coraz bardziej się anarchizują, a ogół jest zdezorientowany. Wymarzone okoliczności dla demagogów pokroju La Forge'a. Słowo daję, Gerhard, jeśli potrwa to choćby kilka dni dłużej, ten drań bez większego wysiłku pozbiera resztki i odtworzy Ruch, ale już pod własnymi sztandarami. A wiesz, co jest największą ironią? Że to właśnie ten cwany szczurołap zachowuje się ostatnio najpoprawniej ze wszystkich. Istny wzór polityka i męża stanu, obrońca największych wartości Ruchu.
— Nie żartuj, Inge.
— Och, mówię o tym, jakie La Forge roztacza wokół siebie pozory. — Kątem oka Farquahart dostrzegł poruszenie, jakby nagły przeciąg wdarł się w gęstą zawiesinę dymu i kuchennych oparów wypełniających oberżę. — Ale to może mu w zupełności wystarczyć. Nie wiem nawet, czy nie przybyłeś za późno, bo nastrouhs…
Jakaś niewidzialna ręka szarpnęła głową Ingego i wtłoczyła mu ostatnie słowo do ust. Wygiął się konwulsyjnie i z ramionami nienaturalnie wykręconymi do tyłu wyrżnął nosem o blat, a potem wzniósł się magicznie metr nad swoim pufem. Filiżanki i miseczki przyniesione przez dyskretnego oberżystę, podstawka z jakimś kopcącym leniwie kadzidłem i utensylia niewiadomego przeznaczenia, wszystko to rozbryzgnęło się, gdy masywny blat gwałtownie podskoczył kopnięty czyjąś nogą, chyba von Klosky'ego. Thomas nie był pewien i nie miał czasu się nad tym zastanawiać.
— Gerhard, co się…? Gerhard!
Porwany w powietrze Inge krzyknął coś zduszonym głosem. Zaczął blednąć, znikać, roztapiać się w półmroku. Von Klosky wskoczył na stół i złapał dyndającą nad nim nogę, ale natychmiast sam został zaatakowany przez demoniczne nie-wiadomo-co i wywinąwszy kozła, poleciał twarzą na ścianę. Nawet nie zdążył się z nią zetknąć, tak błyskawicznie niewidzialna siła pociągnęła go w górę za pas podróżnego kombinezonu.
Klepisko zadudniło tupotem nóg ludzi, którzy porzucili swoje niedbałe pozycje. Wrzeszcząc w przerażeniu „Szejtan, to szejtan!”, pognali jeden przez drugiego ku wyjściu. Zdrętwiały Thomas nie wiedział, co ma robić i czego w ogóle jest świadkiem. Demony? Deus, na tym po stokroć przeklętym Dole wszystko wydawało mu się możliwe, nawet najprawdziwsze siły nieczyste. Gerhard walczył jeszcze rozpaczliwie, wił się i wykręcał jak małpka na sznurku, próbując sięgnąć za siebie rękami i strząsnąć niewidzialnego napastnika. Jednak to, co trzymało go w swym uścisku, wydawało się całkowicie nieuchwytne. Potem trzy rzeczy wydarzyły się niemal równocześnie: błękitna aureola strzeliła w sklepienie, von Klosky uległ momentalnej dematerializacji, Noel zaś wykonał imponujący skok z miejsca i również zniknął jak duch.
— Matko wszechzieleni, co tu się wyprawia? — wyszeptał Farquahart i zasłaniając twarz ramieniem, rzucił się w bok. Miał jeszcze na tyle przytomności, by osłonić biednego Niona i odciągnąć go z drogi spadających kamieni.
— Tom, uciekajmy stąd! — Bea szarpnęła go za rękaw.
— Ale Gerhard…
— Szybciej!