Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 - Wawrzyniec Podrzucki - E-Book

Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 E-Book

Wawrzyniec Podrzucki

0,0

Beschreibung

Czy Ziemia, jaką znamy, ma szansę w konkurencji z nieprzewidywalną, wciąż rozrastającą się tajemniczą strukturą? Drzewo to gigantyczna nanostruktura od wieków zamieszkała przez ludzi. Współistniejąca z tym organizmem ludzkość przeszła szereg przemian i podzieliła się na odrębne kultury. W tym niezwykłym świecie sąsiadują ze sobą prymitywne plemię Ux, zaawansowana technologicznie społeczność Apeksu, Anhelosi przemieszczający się w antygrawitacyjnych galeonach, fanatyczni wyznawcy Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia czy bezwzględni łowcy nagród. Drzewo wchodzi właśnie w fazę intensywnych przemian i tylko nieliczni jego mieszkańcy zdają sobie sprawę, że są świadkami zmierzchu dotychczasowego świata. W podróż po tej niezwykłej rzeczywistości wyrusza Thomas Farquahart - młody strażnik prawa żyjący dotąd w spokojnej osadzie. Pierwsza część trylogii "Yggdrasill" to pozycja obowiązkowa dla fanów niesamowitych światów Jacka Dukaja.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 534

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wawrzyniec Podrzucki

Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 

 

Saga

Uśpione archiwum. Yggdrasill 1 

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2003, 2024 Wawrzyniec Podrzucki i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727151908 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

ROZDZIAŁ 1 

Poliprocesory w głowie Thomasa Farquaharta włączyły się automatycznie chwilę po tym, gdy pijany w sztok stoczył się ze schodów w Przewoltowanym Węgorzu i stracił przy-tomność. Tylko ich czujności zawdzięczał, że ranek następnego dnia nie przywitał go obezwładniającym bólem głowy ani smakiem wymiocin w ustach. Służbowe bioimplan-ty, dzięki którym mógł bezkarnie opychać się proszkiem na karaluchy, o alkoholu nie wspominając, nieraz już okazały się prawdziwym błogosławieństwem. Jednak po wczo-rajszej kłótni z arcykonstablem Gerhardem von Klosky'm Thomas chciał jedynie upić się jak za dawnych czasów, toteż z pełną świadomością wyłączył je jeszcze przed progiem baru. Usłużne wszczepy zdołały przez noc oczyścić jego organizm z toksyn, ale niewiele mogły poradzić na moralnego kaca.

Nigdy więcej! — poprzysiągł swemu odbiciu w lustrze, a potem zaczął się zastanawiać, kto pomógł mu w dotarciu do domu. Sam tego nie dokonał, to pewne. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy i jakim sposobem opuścił Węgorza ani co wyprawiał po tym, jak piwo odebrało mu rozum. I lepiej nie myśleć, jakie powitanie czeka go dzisiaj w strażnicy, jeśli paplanina zawistnych języków dotarła już do uszu arcykonstabla.

Thomas otworzył niewielką ścienną garderobę, na której dnie spoczywał cały jego służbowy sort: jeden galowy mundur, dwa polowe uniformy na zmianę, kilka kompletów przepisowej bielizny, no i skórka, zamknięta w niepozornym futerale. Podobnie jak poliprocesory, była prezentem od von Klosky'ego. Z ciężkim sercem Farquahart wyjął ów mały krążek, oczyma duszy widząc już, jak składa go na biurku arcykonstabla razem z całą resztą. Gerhard, co prawda, wybaczał Thomasowi wiele, ale nawet wyrozumiałość tego niezwykłego człowieka musiała mieć swoje granice i trudno było oczekiwać, że von Klosky przymknie oko na wczorajsze wybryki swojego zastępcy. Cóż, Farquahart zdawał sobie sprawę, że sam jest sobie winien, i nie będzie miał prawa narzekać na niesprawiedliwość losu, jeśli Gerhard postanowi odebrać mu insygnia konstabla. Nie wiedział tylko, jak upora się z własnym wstydem i upokorzeniem, których bez wątpienia nie oszczędzą mu najbliższe dni, i z żalem po utracie takich cudeniek jak poliprocesory czy skórka.

Ten jeden, ostatni raz, pomyślał Farquahart ze smutkiem, i przytwierdził krążek na szyi. Gdyby go teraz dotknął opuszką palca, skórka rozwinęłaby się momentalnie w przezroczysty i cienki jak mydlana bańka, a zarazem niewiarygodnie wytrzymały kombinezon, który potrafił wiele ciekawych rzeczy, ale jego głównym zadaniem był kamuflaż, bliski zresztą ideału.

Czy kiedykolwiek jeszcze dane mu będzie z niej skorzystać? Nie wiedział. Wiedział tylko, że ten dzień może okazać się jednym z najgorszych w jego życiu. Założył nowy uniform, starannie dopinając każdy guzik, wyrównał kanty spodni, poprawił niesforną stójkę, sprawdził kaburę (nikt, na szczęście, nie skorzystał z jego wczorajszej niedyspozycji i nie ukradł mu neutralizatora), i przełknąwszy szybko trudne do zidentyfikowania resztki z niesprzątanego od dwóch dni stołu wyszedł z domu.

Była dopiero siódma i do przepisowej pory rozpoczęcia służby została godzina, ale Thomas liczył na to, że spacer pustymi jeszcze uliczkami pomoże mu przewietrzyć umysł i wyrzucić z niego większość przykrych wspomnień z wczorajszej nocy, a przede wszystkim przygotować się psychicznie na spotkanie z przełożonym.

Skromne dormitorium Thomasa znajdowało się po zachodniej stronie Rzeki, podobnie jak strażnica, i gdyby zaraz po przekroczeniu progu skierował się na północ, dotarłby do niej w niecałe dziesięć minut. Wybrał jednak okrężną drogę biegnącą stromymi zaułkami w kierunku placu u stóp Wesendu, gdzie nawet o tak wczesnej godzinie powinny być już otwarte pierwsze stragany i budki z jego ulubioną erba mate. Szedł bez pośpiechu, mijając domy średnio zamożnych mieszczan, nad którymi górowały wille Wysokich Rodów, jak jaskółcze gniazda uczepione skarpy Ryftu. Zabudowa w Keshe była gęsta, niemniej tu i ówdzie pozostały jeszcze nagie skrawki dziewiczego żywogruntu, który o tej porze był w szczytowej fazie cyklu. W ciszy poranka można było usłyszeć, jak regularnie oddycha, wchłaniając stare i oddając świeże, przesycone chłodną wilgocią powietrze.

Thomas starał się nie myśleć na razie o niczym szczególnym, delektował się po prostu rześkością poranka i rozluźniał umysł. Skręcił i, omijając San-Soho, zszedł po drewnianych schodach na główny plac miejski. Tak jak przypuszczał, nad jedną z budek unosiła się para z kociołków, roztaczając w porannym powietrzu kuszące zapachy. Podszedł do niej i z ciekawością zajrzał do środka.

— Dzień dobry — odezwał się do niewysokiego człowieczka, który krzątał się wśród swoich garnków.

— O, pan konstabl! Witam, witam. — Zagadnięty uśmiechnął się szeroko do pierwszego w tym dniu klienta. — A cóż to tak wcześnie?

— Jakoś nie mogłem dzisiaj spać. — Thomas rzucił pierwszy z brzegu powód, jaki przyszedł mu do głowy.

— No tak, czasem najdzie człowieka taka duchota w nocy — przytaknął straganiarz ze zrozumieniem, szybko jednak przeszedł do sedna. — To jak, bierzemy coś?

— Jeśli jest erba mate…

— Oczywiście, i to świeżutko zaparzona. Jak podać: słodką czy soloną?

— Soloną, jeśli można. I z odrobiną mleka.

— Doskonale. — Straganiarz nalał parujący napój do kubka. — A może coś do tego na ząbek?

— Hmm… A co jest?

— No cóż, gdyby było trochę później, miałby pan konstabl w czym wybierać, a teraz jest tylko pokkala na półkwaśno albo ryżopros z ostrym sosem. Ale obydwie rzeczy wyśmienite, gwarantuję.

— Dobrze, niech będzie ryżopros. — Spacer i aromaty z kociołków zdążyły pobudzić apetyt Thomasa.

— Służę z przyjemnością — rzekł tamten i po chwili zręcznym ruchem położył całe zamówienie na wąskim kontuarze.

Kubek parzył w rękę. Erba mate była gorąca, ale taką właśnie Thomas lubił najbardziej. Sączył ją niespiesznie, na wszelki wypadek opierając się o kontuar tyłem do straganiarza. To powinno wystarczająco wyraźnie dać do zrozumienia właścicielowi budy, że pan konstabl nie ma tego ranka ochoty na żadne pogawędki. Niestety.

— Ludziom to już w ogóle nie można dzisiaj wierzyć. — Usłyszał niby to obojętnie wypowiedziane słowa. — Bo przecież niemożliwe, żeby pan konstabl wczoraj…

Farquahart odwrócił się raptownie do straganiarza, rozchlapując na rękę gorący płyn.

— Co wczoraj? — rzucił ostro i spojrzał tamtemu prosto w oczy.

— Ależ nic zgoła! — Straganiarz aż się cofnął na widok niewróżącej niczego dobrego miny strażnika. — Ja tylko… Ja tylko chciałem zapytać, czy sos nie jest przypadkiem za ostry.

— Może być — mruknął Thomas z pełnymi ustami.

Tak naprawdę sos był mdły. Kolejne oszustwo na coraz dłuższej liście, pomyślał. Ale jeszcze na progu domu przyrzekł sobie solennie, że dzisiaj nikomu nie pozwoli się sprowokować i nie wda się w żadną awanturę, bąknął więc tylko:

— Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem — po czym w milczeniu wziął się do kończenia posiłku.

Straganiarz odetchnął z ulgą, a chcąc odwzajemnić uprzejmość, nachylił się nad kontuarem ku konstablowi… I został poczęstowany swoją własną potrawą, którą Farquahart parsknął mu nagle prosto w twarz.

Miska i kubek, wypuszczone z rąk, stuknęły o wypolerowane tysiącami stóp ogniodębowe klepki placu. Thomas złapał się za głowę i zatoczył na ścianę budki, tak rozdzierający był alarm, który niespodziewanie zawył w jego sensorium. Zawył, lecz urwał się gwałtownie po kilku sekundach, pozostawiając Farquaharta w chwilowym szoku.

— Święta macierzy, panie konstablu! — krzyknął szczerze zaniepokojony straganiarz, ścierając z twarzy resztki jedzenia. — Co z wami? Przecież to nie mogło być aż takie ostre, sam kosztowałem! — I z niedowierzaniem rzucił się do swoich garnków, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie przesadził z przyprawami.

Oprzytomniawszy po pierwszym zaskoczeniu, Thomas wysypał na kontuar kilka monet, bez liczenia.

— Zaraz, to za dużo! — Straganiarz zdumiał się na widok całych dwudziestu gloss, lecz Farquahart machnął tylko ręką i pognał na skróty w kierunku południowych rogatek.

W całym Keshe czuwało ponad pięćdziesiąt alarmowych mikroboi, o których istnieniu wiedzieli tylko on, Gerhard i Regulamin. Wszystkie przechwyciły to samo co Farquahart — alarmowy sygnał najwyższego priorytetu, do tego momentu znany mu jedynie z teoretycznego instruktażu — i jednocześnie zlokalizowały most Grynish jako jego źródło. Nie powiedziały wprawdzie, kto go wysłał, ale Thomas wiedział, że nadawca mógł być tylko jeden.

Z coraz głośniej bijącym sercem, w kilku susach pokonał strome schodki zaułka Nofolk, w biegu przeskoczył nad barierką, wylądował na biegnącej poniżej Promenadzie Porcelanowej i zakręciwszy ostro tuż za magazynami, wypadł na ostatni przed mostem prosty odcinek Bulwaru Nadrzecznego. Leciał tak szaleńczo, że wyszarpnięty z olstra neutralizator niemal wyfrunął mu z ręki wprost do Rzeki, lecz kiedy Thomas pokonał ostatni zakręt i wypadł zza skrzydła wiatrochronu, okazało się, że nie ma do kogo wymierzyć służbowej broni. Most był kompletnie pusty. Skonfundowany, przebiegł po nim tam i z powrotem, ale nie dostrzegł żadnych śladów walki ani jakichkolwiek innych dramatycznych wydarzeń. Tymczasem indagowane mikroboje powtarzały z uporem, że sygnał został nadany właśnie stąd, niespełna trzy minuty temu, i że o pomyłce nie może być mowy.

Thomas stanął pośrodku drewnianego chodnika, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Co to ma znaczyć? To on gnał jak wariat, o mało nóg sobie nie połamał, a tu nic? Deus, jeśli to jakiś głupawy żart⁈ Thomas z miejsca zaprzeczył sam sobie. Von Klosky'emu trudno było odmówić poczucia humoru, jednak tak sztubacki numer zupełnie do niego nie pasował. No więc co, do ciężkiej zarazy⁈ I czemu Gerhard nie odpowiada, czemu nawet jego automatyczny transponder nie daje impulsów⁈

Przeszukał pasmo po paśmie, za każdym razem z takim samym skutkiem: zero odbioru. Jakby komunikator von Klosky'ego zniknął z tego świata razem ze swoim właścicielem.

Na naocznych świadków też nie było co liczyć i choć jeszcze niedawno Thomas rozkoszował się poranną ciszą wyludnionych uliczek, teraz przeklinał uśpione miasto. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy, nikogo, kim mógłby potrząsnąć i komu rzuciłby w twarz: „Hej, ty! Nie widziałeś przypadkiem arcykonstabla?”. Przechylił się przez barierkę i spojrzał w dół, na znajdującą się kilkanaście metrów poniżej przystań. Opustoszałe tratwy i promy kołysały się łagodnie na wodzie, przycumowane do pływających pomostów. Minie jeszcze co najmniej pół godziny, nim załogi zaczną się krzątać na którejkolwiek z łodzi.

— Niech to jasna krew zaleje! — zaklął w bezsilnej złości. — Co tu się stało?

Zaraz, a może tu się zupełnie nic nie stało? Może Gerhard po prostu wszystko to zaaranżował, żeby sprawdzić szybkość jego reakcji, znajomość procedur, predyspozycje śledcze? Innymi słowy, by zobaczyć, czy jego niezrównoważony emocjonalnie zastępca wciąż jeszcze zasługuje na to miano. Egzamin ostatniej szansy? Ale przecież jest ktoś, kto mógłby to potwierdzić, choćby z czystej przekory! Thomas od razu się rozluźnił, po czym otworzył kanał bezpośredniej łączności ze strażnicą.

— Regulamin!

Po irytująco długiej chwili stary safanduła zaświergolił po drugiej stronie łącza.

— Funkcjonariusz Farquahart?

— No, a kto? Staruszku, bądź tak miły i podaj mi aktualne koordynaty Gerharda.

Po drugiej stronie łącza odezwało się coś jakby ciche chrząknięcie, a potem ironiczne:

— Proszę, proszę… Jak to szybko udało się wam dzisiaj zgubić przełożonego. Jestem pod wrażeniem.

— Posłuchaj, krocionogu, wyjątkowo nie mam nastroju do żartów, więc podaj mi ten namiar, ale już!

— Czy mam to rozumieć jako polecenie służbowe?

— No chyba!

— Znoszące polecenie wcześniejsze, sprzed dwudziestu trzech minut?

— Co? O czym ty mówisz?

— O tym, że jeśli ktoś tu sobie żartuje, to raczej wy ze mnie, a nie na odwrót — Regulamin westchnął jak cierpiętnik. — Dwadzieścia trzy minuty temu otrzymałem od waszego bezpośredniego przełożonego, arcykonstabla Gerharda von Klosky'ego kategoryczny zakaz nawiązywania z nim jakiegokolwiek kontaktu, w formie czynnej bądź biernej w ciągu najbliższych dwóch godzin. Dodam, funkcjonariuszu Farquahart, że owo polecenie zostało przez was, fizycznie obecnego na posterunku, potwierdzone. Co więcej arcykonstabl, być może antycypując moją ewentualną niesubordynację, wyłączył swój transponder w chwilę po opuszczeniu, notabene wraz z wami, perymetru strażnicy. Stwierdziłem to pośrednio, z pomocą posterunkowych monitorów. Nawiasem wspomnę…

— Przestań bredzić! — Farquahart wdarł się w ten słowny strumień. — Dwadzieścia trzy minuty temu nie było mnie w strażnicy, mnie tam dzisiaj w ogóle jeszcze nie było!

I znowu się zaczyna! Regulamin, przejęty przez von Klosky'ego w spadku po poprzednich rezydentach strażnicy i stanowiący dla całych pokoleń kesheńskich konstabli coś w rodzaju sekretu Wielkiej Loży, ukrywanego przed ogółem mieszkańców, był nadzwyczajnym dziwadłem. Ni to maszyna, ni to wielka gadająca gąsienica, zdziwaczały i manieryczny, był na swój sposób inteligentny i, w zasadzie, całkiem do rzeczy. Przeważnie na zadane mu pytania odpowiadał w miarę konkretnie, nawet jeśli zbyt kwieciście i rozwlekle. Czasami jednak rozmowa z nim stawała się po prostu surrealistyczna, co potrafiło doprowadzić Thomasa na skraj furii.

— Powiedzcie mi zatem, funkcjonariuszu Farquahart, kto był? — Ton Regulamina balansował pomiędzy rozbawieniem a irytacją. — Wasz jota w jotę idealny sobowtór? Mnie, staremu i zniedołężniałemu, mogło się jeszcze przewidzieć, i arcykonstabl też jest tylko człowiekiem, ale już w przypadku naszej posterunkowej stacji identyfikacyjnej o pomyłce mowy być już raczej nie może, hm?

Thomas zdębiał, bo z panelem biometrycznym, któremu każdego dnia musiał się „spowiadać”, żeby do strażnicy wejść, dyskusja w rzeczy samej nie istniała.

— Milczycie, funkcjonariuszu Farquahart. Ergo…

— No bo co ja mam ci powiedzieć poza tym, że mnie tam na górze naprawdę, ale to naprawdę dzisiaj nie było!

— Co nie zmienia faktu, że arcykonstabl von Klosky opuścił tego dnia posterunek nie to, że z kimś bliźniaczo do was podobnym, ale z waszą perfekcyjną kopią. Hmmm… jedna mała mieścina i dwóch identycznych Thomasów Farquahartów, oby to nie był początek jakiegoś trendu… A czy wyście się może kiedyś w przeszłości sekretnie retroreplikowali?

— Och, jasna krew, skończ te wygłupy i pomóż mi znaleźć von Klosky'ego!

— Moim skromnym zdaniem, funkcjonariuszu Farquahart, sprawą dla was priorytetową powinno być jednak odszukanie owego klona…

— Ale nie jest! — krzyknął Thomas w krańcowej desperacji. — Mam w nosie swoich sobowtórów, będę ich szukał, jak znajdę czas! Teraz chcę wiedzieć, gdzie jest Gerhard, dociera to do twojej owadziej mózgownicy⁈

— Owszem. — Flegmatyczność Regulamina bywała czasami rozwścieczająca. — Niestety, jak już wspomniałem, nawiązanie przeze mnie kontaktu z arcykonstablem jest w tej chwili niewykonalne.

— Cofam. Ten. Rozkaz!

— Przypominam wam, że tu nie o formalność chodzi, lecz o fizyczną niemożność.

— Transponder!

— No przecież o tym mówię, funkcjonariuszu Farquahart. Czy wyście mnie w ogóle nie słuchali?

— Dobra, pieprzyć ten transponder. Ale jego sygnał alarmowy już na sto procent musiałeś odebrać!

— Tu potwierdzam.

— No!

— Trwał on jednak nie dłużej, niż dziesięć sekund, zgodnie więc z przepisami zignorowałem go jako „włączenie przypadkowe”.

— De-us‼ — Farquahart zacisnął dłonie na poręczy. — To co ja mam teraz zrobić?

— Przykro mi, funkcjonariuszu Farquahart, ale na to pytanie nie odpowiem wam w żaden konkretny ani zadowalający sposób. — Regulamin brzmiał, jakby mu autentycznie było przykro. — Obiecuję jednak, że dołożę wszelkich starań w celu jak najszybszego ustalenia aktualnej pozycji arcykonstabla von Klosky'ego. Oraz, gdyby moje usiłowania odniosły skutek, że bezzwłocznie was o tym poinformuję.

— Ach, czort z tobą. — Zły i sfrustrowany, Thomas przerwał połączenie.

Odepchnął się od zimnych desek i potoczył wzrokiem po moście. Znów mu przemknęło przez głowę, że to tylko sprawdzian. Ale zaraz tę myśl odrzucił. Nie. Musi przyjąć, że to wszystko się dzieje na serio, że von Klosky znalazł się w prawdziwym, a nie wyimaginowanym niebezpieczeństwie. No i ten Regulamin. Safanduła i maruda, owszem, ale przecież nie kłamczuch ani sadystyczna świnia! Nie zmyślił tej historyki z sobowtórem, nawet by nie potrafił. A taki sobowtór, uświadomił sobie Thomas, byłby idealnym sposobem na wyprowadzenia Gerharda w pole. Deus, w co jego szef się wpakował? I jak on, Farquahart, ma mu pomóc, nie mając w tej chwili już nic poza swoimi szarymi komórkami? Od czego powinien zacząć, czego szukać? Żeby chociaż odłamana drzazga, jeden włos, jakikolwiek punkt zaczepienia! Sytuacja była niczym z koszmaru sennego, w którym doznaje się uczucia całkowitej niemocy, kiedy patrząc, nic się nie widzi, słuchając, nie słyszy, a biegnąc, nie można ruszyć z miejsca na krok. Ktoś przeprowadził tu akcję, o jakiej nie było nawet wzmianki w instrukcjach dla stróżów Prawa. Zaplanowaną i wykonaną po mistrzowsku, i to przez kogoś, kto musiał dysponować poufnymi informacjami oraz niebagatelnymi środkami na jej realizację. Tylko kto to był?

Nie mając lepszego pomysłu, Thomas uaktywnił skórkę i zsynchronizował jej receptory z resztą swojego sensorium. Może teraz zauważy albo wyczuje coś, co umyka jego naturalnym zmysłom? Raz jeszcze ruszył wzdłuż mostu, przyglądając się bacznie każdej dziurze w desce, każdemu zarysowaniu i każdemu przebarwieniu drewna, w nadziei że znajdzie coś, co pomoże mu wyjaśnić tajemnicze wydarzenia sprzed kilku minut. I rzeczywiście. Zaledwie kilka kroków dalej, mniej więcej pośrodku przeprawy, odkrył na chodniku oraz fragmencie balustrady resztkowy ładunek po niedawno oddanym strzale z neutralizatora, a na poręczy odcisk dłoni, który ze zdumieniem zidentyfikował jako identyczny z własnym. Odcisk był zupełnie zimny i teoretycznie mógł równie dobrze należeć do niego, jak do jego domniemanego sobowtóra. Sęk w tym, że ostatni raz przechodził mostem Grynish przeszło dwa miesiące temu i od tamtej pory odcisk dawno już powinien ulec zatarciu przez ręce tysięcy innych ludzi.

Ze śladu po neutralizatorze można było wnioskować, że broni użyto kilka minut temu, kto jednak to zrobił ani do kogo z niej strzelał — nie wiadomo. Niemniej, podniecony tymi dwoma drobnymi znaleziskami, Thomas ze zdwojoną uwagą zaczął przeczesywać most w poszukiwaniu kolejnych wskazówek i w chwilę później miał pierwszy dowód, że Gerhard istotnie znajdował się tutaj w tym samym czasie, kiedy użyto neutralizatora: ciepły jeszcze ślad po jego palcach, pozostawiony na przeciwległej barierce. Nie było to wiele, toteż Thomas zbadał odcisk najrzetelniej, jak potrafił.

Wyglądało na to, że Gerhard trzymał się jej kurczowo, i to oburącz. Nie, raczej wisiał na niej, odciski bowiem były bardzo wyraźne i zarazem rozmazane, jakby ręce, które je zostawiły, ześlizgnęły się po wypolerowanym drewnie, nie mogąc utrzymać ciężaru. Ktoś wepchnął von Klosky'ego do Rzeki? Obawiając się najgorszego, Thomas przechylił się przez balustradę i usiłował dojrzeć cokolwiek pod powierzchnią wartko płynącej wody. Jak zwykle w pobliżu przystani, uwijało się w niej trochę ryb, płynęły również jakieś gałęzie i inne śmieci, nie było tam jednak nic, co choćby w przybliżeniu przypominało ludzkie zwłoki.

Przynajmniej tyle, pomyślał, i odetchnął z ulgą. Środkowe przęsło mostu Grynish osadzono na solidnej podstawie konarowego wręgu, który wypychał tu dno i tworzył ponadmetrowej wysokości próg w poprzek Rzeki. Gdyby Gerharda zabito i zrzucono z mostu w dół, prawdopodobnie byłby tam nadal, ściągnięty natychmiast pod wodę przez zawirowania, a później zatrzymany przez garb wręgu. Zatem, nawet jeśli wylądował w odmętach, musiał być na tyle przytomny, żeby samemu utrzymać się na powierzchni. Z drugiej jednak strony, jak Thomas szybko obliczył, przebycie odcinka pomiędzy mostem a powierzchnią Rzeki zabrałoby siedemdziesięciu kilogramom Gerharda prawie dokładnie tyle samo czasu, ile trwał wysłany przez niego sygnał. Wyglądało więc, że zderzywszy się z powierzchnią wody, von Klosky stracił przytomność, co mogło przerwać transmisję. Sprzeczność.

Ktoś go musiał stąd zabrać, rozmyślał Thomas, nerwowo przemierzając most tam i z powrotem. Tylko kto? I dokąd? Od razu wyciągnęli go z wody i zawlekli na brzeg? A może odholowali gdzieś dalej? Jeśli tak, to w którym kierunku: na północ, z biegiem Rzeki, czy na południe, pod prąd? Lecz droga na południe równała się przepłynięciu przez całe miasto, a to instynktownie nie pasowało Thomasowi do obrazu tajemniczych zamachowców, który już zaczął formować się w jego umyśle. Za dużo było w ich dotychczasowym postępowaniu starań i jakoś nie widział ich ryzykujących natknięcie się po drodze na jakiegoś rannego ptaszka. Zatem, jeśli już gdzieś uciekli z obezwładnionym von Klosky'm, to raczej na północ, i Thomas zaczął nawet podejrzewać, dokąd.

Naturalnie w jego logicznym rozumowaniu mógł być błąd; w końcu oparł je tylko na kilku mglistych przesłankach. Poza tym porywacze wyglądali mu na ludzi przebiegłych i przenikliwych. Czyż więc nie można było założyć, że przewidzieli taki tok myślenia i zrobili dokładnie na odwrót, płynąc właśnie na południe? Nie, dość już tych łamigłówek, na coś w końcu musi się zdecydować. Czas uciekał szybko, działał na korzyść przestępców. Drzewo jedno wiedziało, jakie były ich motywy i zamiary wobec arcykonstabla, ilu ich było i jakimi środkami przymusu dysponowali, ale jeśli będzie stał tu i deliberował nad wszystkimi możliwymi scenariuszami, na pewno tego nie dojdzie ani nie pomoże Gerhardowi.

Łudząc się jeszcze, że Rzeka podpowie mu coś więcej, wpatrzył się w dal, podążając za jej nurtem. Nawet jeśli odpłynęli stąd łodzią wyposażoną w ostatnią technologiczną nowinkę, jaką były koła zaopatrzone w elektryczne pędniki, to powinien ich jeszcze zobaczyć. Ale Rzeka była pusta aż po odległy, zamglony horyzont segmentu, zresztą w obydwu kierunkach. Farquahart westchnął, przeczesał palcami włosy, zmierzwione od ciągłego nerwowego drapania się po głowie, i wrócił na brzeg.

*

Most Grynish wyznaczał północną granicę Keshe, poza którą były już tylko chaszcze, kilka rozsypujących się ruin, Katarakta, no i oczywiście Las. Z wielu różnych powodów ludzie zdecydowanie preferowali grunty na południe od miasta i tam też ulokowały się wszystkie farmy oraz przyczółki drzewiarzy, pozostawiając północ zdziczałą i wyludnioną. Kiedyś było tu gwarniej, szczególnie w czasach gorączki inkluzji. Wybuchła ona po tym, gdy pękł jeden z wręgów, odsłaniając złoże drogocennych wydzielin Drzewa. Nad Kataraktą zbudowano wtedy niewielką kopalnię, którą połączono z miastem drogą, i to nie jakąś tam prowizoryczną ścieżyną, ale porządnym, formowanym w macierzy traktem.

Zadano sobie nawet trud skonstruowania kolejki linowej do transportowania urobku, napędzanej jednym z dwóch silników, jakie znajdowały się wówczas w Keshe. Jak na tamte czasy była to ogromna inwestycja, która jednak przez ludzką chciwość i nieostrożność nigdy się nie zwróciła. Złoże okazało się mniejsze, niż początkowo sądzono, ale gorączka zdążyła rozgorzeć na dobre, zaćmiewając rozsądek tych, którzy na nią zapadli. Rozochoceni amatorzy łatwego zarobku rzucili się na poszukiwanie nowych żył. Zapuszczali się coraz głębiej w labirynt wewnątrz pękniętego wręgu i bez opamiętania stosowali wszystkie możliwe środki do osiągnięcia celu, z detektorami indukcyjnymi i chałupniczo poprzerabianymi różdżkami formierzy włącznie. To, naturalnie, musiało skończyć się tragedią. Po tym, jak podrażniony ulewą elektromagnetycznych impulsów wręg zasklepił się nad trzydziestoma górnikami, działalność kopalni ustała z dnia na dzień, a przerażonych ludzi wymiotło z okolicy, która od tamtego czasu zaczęła być omijana jak przeklęta.

Thomas biegł teraz starym górniczym szlakiem, miejscami zupełnie ginącym wśród gęstych chaszczy. Na dodatek co kilkadziesiąt metrów drogę przegradzały mu wielkie, zbutwiałe i porośnięte mchem kłody. Kopalnia upadła na długo przed jego narodzinami, toteż nawet nie zdawał sobie sprawy, że przeskakuje i omija nędzne pozostałości napowietrznej kolejki, niegdyś chluby jego rodzinnego miasta. Dla niego były one zaledwie irytującymi przeszkodami, na których pokonywaniu tracił cenne sekundy. Nie rozpamiętywał w tej chwili dawnych historii, znanych mu jedynie ze słyszenia, zamiast tego wciąż usiłował dociec, kto mógł stać za dzisiejszym zamieszaniem.

Przemytników, popularnie zwanych szklarzami, oraz Kościół Ostatecznego Rozgrzeszenia odrzucił od razu. Pierwszych dlatego, że musieliby być skończonymi głupcami, by podnieść rękę na człowieka, który literalnie otworzył przed nimi bramy raju. Ci drudzy natomiast nie mieli żadnych pieniędzy — na łapówki, lejbwerk, w ogóle na cokolwiek — i podobnego przedsięwzięcia nie mogliby sfinansować. Sprytu, przebiegłości czy finezji także nie mieli w nadmiarze, i gdyby to była ich sprawka, Thomas ślizgałby się po moście w krwawej kałuży, która z pewnością nie byłaby krwią von Klosky'ego. Kto więc pozostawał? Jakiś szubrawiec, mszczący się na Gerhardzie za to, że ten wpakował go kiedyś do magistrackiej celi? Tajemniczy psychopata, działający niezależnie i bez żadnych racjonalnych motywów? Zdradzony mąż? A może te tłuste urzędasy z Rady Miejskiej? Deus, gadać to oni potrafili, ale żeby przedsięwzięli coś takiego? No to kto, do licha? Wysokie Rody?

Ze wszystkich możliwych sprawców zamachu ci wydawali się Thomasowi najbardziej prawdopodobni. Do czasu pojawienia się Gerharda, polityka Wysokich Rodów była prosta: wygrać z Radą walkę o kontrolę nad kolejnym z reprezentantów władzy wykonawczej, żeby potem już spokojnie kontynuować wszystkie swoje machinacje, korzystając z protekcji „prywatnego” arcykonstabla. Sześć lat temu ich przewidywalny świat zaczął jednak rozpadać się w gruzy. Thomas dokładnie zapamiętał datę spektakularnego początku „nowej ery”, był to bowiem akurat dzień letniego Święta Trzech Wymiarów. Wraz z większością mieszkańców Keshe, którzy wylegli wtedy na ulice, żeby się zabawić, najeść do syta na koszt magistratu i pooglądać z bliska ważne figury, stał się mimowolnym świadkiem dramatycznego spektaklu, jaki rozegrał się na oczach oszołomionego tłumu. Spektakl składał się tylko z jednego krótkiego aktu — zuchwałego porwania Davrosa al Dhat Buholtza przez troje zamaskowanych osobników wprost z trybuny, skąd Davros, absolutny wyjątek wśród wysoko urodzonych i jeden z najbardziej lubianych i szanowanych ludzi w Keshe, ogłaszał właśnie powołanie do życia kolejnej ze swoich fundacji dobroczynnych. Porywacze wykonali robotę po mistrzowsku, w mgnieniu oka obezwładniając Davrosa i rozpływając się z nim we wzburzonej ciżbie szybciej niż poranna mgła.

To była bezprecedensowa sytuacja, na którą nawet ówczesny arcykonstabl — ociężały i patologicznie uczulony na arystokratów pijaczyna Hoskin Ray, po czubek głowy tkwiący w kieszeni rajców — musiał zareagować, jeśli nie chciał skończyć jako pierwsza od kilkudziesięciu lat ofiara linczu w Keshe. Zebrał więc pośpiesznie kilku ochotników i bez żadnego szczególnego planu, jedynie z niejasnym przeczuciem, że porywacze zapewne skierowali się gdzieś na północ, ruszył za nimi w pościg. Ray powrócił kilka dni później, lecz już jako potwornie zmasakrowane zwłoki, rozpoznawalne jedynie dzięki insygniom wciąż pobłyskującym na poszarpanych rękawach. Wraz z nim wrócił również Davros, w opłakanym stanie, niemniej nadal żywy. Do miasta nie wmaszerował jednak do końca o własnych siłach, lecz podtrzymywany za ramię przez zupełnie obcego, chudego jak drzewce chorągwi mężczyznę.

Mężczyzną tym był Gerhard von Klosky, i w ciągu zaledwie kilku godzin jego imię obiegło całe miasto. Dalszy ciąg tej historii był w gruncie rzeczy nieunikniony. Z dnia na dzień Gerhard stał się ludowym bohaterem, a że na stanowisku arcykonstabla właśnie pojawił się wakat… Wybór funkcjonariusza tej rangi w drodze aklamacji nie był sam w sobie czymś niesłychanym, nigdy jednak arcykonstablem nie został żaden przybysz spoza granic. Lecz tym razem obywatele z radością wypięli się na tradycję, i pod ich naciskiem, a także w obliczu poparcia, jakiego udzielił Gerhardowi Davros i cały jego wpływowy klan, ławie reprezentantów nie pozostało nic innego, jak tylko zatwierdzić von Klosky'ego jako nowego arcykonstabla Keshe.

Zaskoczeni tak niespodziewanym obrotem spraw notable mogli tylko pozgrzytać zębami. Natychmiast podjęli odpowiednie kroki, ale von Klosky, obcy, tajemniczy i nadspodziewanie zręczny, okazał się nie do oswojenia. I jakby tego było mało, od samego początku zaczął zwalczać przemytników oraz sam przemyt w sposób, który niejednego z wysoko urodzonych przyprawił wkrótce o chroniczną bezsenność. Zaledwie w pół roku po objęciu przez Gerharda stanowiska arcykonstabla monopol Wysokich Rodów na handel ze szklarzami został praktycznie złamany. A że trudno jest zrezygnować z dobrobytu i statusu, który od wieków uważało się za zagwarantowany i nienaruszalny, większość Rodów poddała się przyspieszonemu procesowi adaptacji do nowych warunków. Ich taktyka uległa zmianie i teraz po prostu każdy z nich starał się w sekrecie przed innymi wejść w komitywę z Gerhardem. Dawna międzyklanowa solidarność poszła w kąt, kiedy szeroka dotąd rzeka dóbr skurczyła się nagle do małego strumyczka. I choć arystokracja zawsze między sobą walczyła, to jednak to, co kiedyś było zawiłe i sformalizowane jak gra w go, teraz przekształciło się w bezpardonową wojnę, gdzie wszelkie chwyty były dozwolone.

Rozmyślania przerwała Thomasowi zielona palisada, która jak zatrzaśnięte drzwi wyrosła mu nagle przed nosem. Zauważył ją zbyt późno, by zatrzymać się z gracją, i przejechawszy tyłkiem po wilgotnej darni, z głuchym ponk! uderzającego w pustą rurę ramienia wyhamował na najbliższej z łodyg.

— Jasna zaraza, co za kretyn to tutaj posadził? — Roztarł obtłuczony łokieć.

Nikt, naturalnie. Bambusowy zagajnik sam rozrósł się niepostrzeżenie, przekroczył trakt i doszedł aż do Rzeki. Przez chwilę Thomas siedział na mokrej od porannej rosy trawie, wykorzystując ten nieoczekiwany postój na złapanie tchu. Odchylił głowę do tyłu i głębokimi haustami wciągał chłodne, przefiltrowane przez żywogrunt powietrze, wpatrując się w opalizujący, wypełniony blaskiem przestwór nad sobą. Gdzieś tam w górze, kilometry nad nim, niewidoczne, bo przesłonięte wiecznym oparem, niezliczone heksagonalne źrenice otwarły się już na oścież, ogłaszając kolejny dzień za oficjalnie rozpoczęty. Żywoskłon… Dlaczego zawsze tak go fascynował?

Thomas rozejrzał się. Bambusowa gęstwina całkowicie przegradzała mu drogę, ciągnąc się od samej wody aż po odległą o całe kilometry krawędź prawdziwego Lasu na zachodzie. No nic, trzeba znaleźć jakieś przejście przez ten przeklęty trawnik, pomyślał z determinacją. Otrzepawszy resztki mchu z uniformu, ruszył pod górę wzdłuż brzegu zagajnika, rozglądając się za prześwitem w zwartej ścianie bambusowych łodyg. Znalazł je jakieś dwieście metrów dalej i bez wahania wkroczył w wilgotny półmrok. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, kiedy usłyszał coś jakby ciche sapnięcie albo stłumione, mokre pokasływanie. Może to tylko jakieś zwierzę, bezdomny, zdziczały kot albo wydra? Niepewny, Thomas nie ruszał się z miejsca w nadziei, że dźwięk się powtórzy. I rzeczywiście; dziwny, chlupoczący odgłos ponownie dobiegł jego uszu. Nie, to nie był żaden wałęsający się czworonóg, już raczej człowiek, który taszczył coś ciężkiego brzegiem Rzeki. Thomas raz jeszcze stanął przed wyborem: natychmiast skierować się w stronę źródła dźwięku albo zgodnie z wcześniejszym planem podążyć prosto do ruin kopalni. To drugie wydało mu się sprytniejszym posunięciem, pod warunkiem że ów dźwięk był rzeczywiście tym, czym się zdawał, i… Dosyć, działać! Zawsze przecież może wrócić.

Kilka minut później dotarł do niewielkiej polany i wtedy usłyszał głosy. Jeden z nich był „tylko” podekscytowany, drugi zaś pełen prawdziwej furii. Thomas nie musiał nawet prosić skórki o analizę profilu akustycznego, bo i bez wspomagania natychmiast oba rozpoznał: Hossan Kraushaar i jego spasiony braciszek Rowland. A jednak patrycjat! — pomyślał. Lecz zamiast satysfakcji z tak szybkiego potwierdzenia własnych domysłów, poczuł dreszcz grozy. W całym Keshe trudno było bowiem o bardziej zdegenerowane i wredne kreatury.

Biegł już, lekceważąc przeszkody pod nogami i smagające go gałęzie. Gęstwina poczęła rzednąć, a dialog obu braci zamienił się najpierw w monolog rozwścieczonego Hossana, a wkrótce potem w odgłos gwałtownej szamotaniny. Gdzieś przed nim rozgrywał się dramat. Thomas przyśpieszył do sprintu, kiedy jego kręgosłup zamrowił, co było nieomylnym znakiem, że nie dalej niż sto metrów od niego ktoś użył broni zdecydowanie potężniejszej od neutralizatora. Zagajnik otwarł się nagle na rozświetlone, niemal zupełnie nagie zbocze. Rozpaczliwie usiłując wyhamować szaleńczy pęd i jednocześnie powstrzymać ciało przed upadkiem, Farquahart zarył stopami w mszystą darń, której kępy pofrunęły na wszystkie strony.

— Aaaaooo, Deuus‼! — Nagły atak bólu był tak potworny, że aż pociemniało mu w oczach.

Oślepły, zatoczył się i uderzył w coś miękkiego jednocześnie twarzą, barkiem i kolanem. Odruchowo wyciągnął ręce przed siebie, ale zdezorientowany potknął się i kompletnie straciwszy równowagę, runął twarzą w dół. Otępiały z bólu, próbował się czegoś uchwycić, ale prócz ledwie przyssanych do żywogruntu widłaków i wężotrawów niczego nie było. A najdzikszy odcinek Katarakty, jeśli Thomas poprawnie oszacował odległość przebytą od mostu Grynish, znajdował się dokładnie pod nim.

— B-blok, bloook‼ — krzyczał już na głos, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc poliprocesorom.

Cios był potężny i najwyraźniej precyzyjnie wycelowany w jego wzmacniacze neuromotoryczne oraz w sensorium. Jeszcze chwila, a zupełnie straci kontrolę nad swoim ciałem i bezwładną kupą mięsa osunie się w kipiel.

— Blooo…! — zdołał jeszcze wycharczeć, nim jego szczęki zwarły się w potężnym skurczu. Słyszał chrzęst pękającego szkliwa, czuł, że z kącików ust płynie mu ślina przyprawiona krwią, a kręgosłup wygina się w pałąk przy wtórze nieopisanego bólu.

Ciało Thomasa przestało być jego własnością. Tężejące mięśnie oderwały mu dłonie od fałdów żywogruntu, i poleciał w dół. Nieoczekiwanie na jego paroksyzm nałożył się przejmujący, nieludzki skowyt, zupełnie obcy i przepełniony cierpieniem większym nawet niż jego własne. Słyszał ostatnie wołanie śmiertelnie rannej istoty, coraz wyższe, coraz szybciej modulowane i coraz mniej człowiecze, jak skrzek kotarata rozrywanego i płonącego od środka. W chwilę później Thomasem szarpnęło jak kopniętą padliną i zaczął tracić przytomność.

ROZDZIAŁ 2 

Otworzył oczy i natychmiast zamknął je z powrotem, oślepiony.

— No jak, już lepiej? — spytała pochylona nad nim postać, wysoka i chuda jak kij. Gerhard!

Thomas wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk, zduszony atakiem spazmatycznego kaszlu. Nieopisany ból przeszywał każdy jego mięsień, wdychane powietrze paliło krtań żywym ogniem i czuł się tak, jakby do ust wsypano mu cały wór trocin, ale przynajmniej żył. Leżał na czymś płaskim i w miarę równym, a przecież jeszcze chwilę, przeraźliwie długą chwilę temu spadał, sztywny jak kłoda, wprost w spienione wody Katarakty!

— Gerhard? — wystękał wreszcie. — Co to było?

— Mieszanka różnych świństw, ale głównie tetanospazmina. Jedna z najsilniejszych trucizn, jakie istnieją.

— Ale skąd…?

— Hossan. Drań uderzył w twoje poliprocesory i omal nie połamał ci karku. Słowo daję, myślałem, że już po tobie.

— Zniszczył mi je? — zasmucił się Thomas, który zdążył zżyć się ze swoimi malutkimi aniołami stróżami.

— Może nie całkiem zniszczył, ale bardzo je przeciążył. I, jak to się fachowo mówi, skorumpował.

— To znaczy?

— To znaczy, że podmienił w nich instrukcje na własne.

— A nie da się ich usunąć?

— I przywrócić oryginalny program? Owszem, ale ja tego nie umiem. Jedyne, co mogę, to zdezaktywować ci je na stałe.

— Ty chyba żartujesz! — Thomas spróbował unieść się na łokciu, ale ramię, bezwładne jak kawałek drewna, poddało się pod nim natychmiast. — O, w rozziew, ale boli!

— Ej, leż spokojnie. Dałem ci ponad pięćset jednostek antytoksyny, jednak trochę potrwa, nim zadziała w pełni. A co do poliprocesorów to nie, nie żartuję.

— Chcesz mi je zabrać? — Thomas oblizał wyschnięte wargi i raz jeszcze podjął wysiłek, by usiąść. Niewiele jednak z tego wyszło.

— W tej chwili są już i tak bezużyteczne, a nawet gorzej, niż bezużyteczne.

— Gerhard!

— Ech… — Von Klosky pokręcił głową. — No dobra, póki co i tak jesteś w takim stanie, że lepiej niczego tam nie dotykać, Na razie je uśpij z komendy prywatnej, bo tego na pewno nie złapał. A ja może coś wymyślę po drodze.

Zmaltretowany Thomas dał za wygraną. Antidotum działało jednak szybko i wkrótce mógł już swobodnie usiąść. Ciało wciąż miał jeszcze nieco drętwe, ale to zeszło na dalszy plan wobec pragnienia. Von Klosky zszedł do Rzeki i wrócił z wodą w małym, rozkładanym kubku.

— Pij, tylko ostrożnie.

Farquahart starał się nie spieszyć, ale i tak opróżnił naczynie niemal jednym haustem. A potem, pierwszy raz tego dnia, przyjrzał się uważniej von Klosky'emu. Zawsze tak schludny arcykonstabl przedstawiał sobą doprawdy wstrząsający widok. Jego szarą ze zmęczenia twarz przyozdabiała sina pręga, która biegła przez większą część prawego policzka. Lewy był opuchnięty i cały w bąblach, a uniform, porozdzierany i obkurczony w niezliczonych miejscach, nadawał się już właściwie tylko do wyrzucenia. Ale najbardziej niesamowite wrażenie robiła krew, którą Gerhard zbryzgany był od stóp do głów.

— Deus, wyglądasz, jak rzeźnik. Co tu się właściwie stało?

— A dasz już radę poruszać się o własnych siłach?

Thomas podniósł się powoli. Przez chwilę chodził tam i z powrotem, starając się wygnać z ciała resztki drętwoty.

— Dam.

— W takim razie chodź.

Von Klosky ruszył w kierunku zrakowaciałego wręgu konaru. Dawno temu, wypchnięty ku górze przez nieznany kataklizm wręg przeciął spokojny nurt Rzeki kilkupiętrowej wysokości tamą, dając początek Katarakcie i przewalającemu się teraz nad nią wodospadowi. Wręg wychodził z Rzeki wysoką, kostropatą groblą, siną od porastających ją wężotrawów. Kiedy dotarli na szczyt, oczom Thomasa ukazała się trójkątna platforma wyznaczona przez ową groblę, stok Ryftu oraz rozlewisko. Kilkaset metrów ponad nią rósł bambusowy zagajnik, najprawdopodobniej ten sam, który dostarczył mu tylu emocji.

Gerhard przystanął, położył mu jedną rękę na ramieniu, a drugą skierował w dół.

— Matko wszechzieleni! — wyszeptał Thomas.

Niemal dokładnie pośrodku platformy spoczywały dwa nieruchome ciała; leżały na skraju czegoś, co wyglądało jak rozgrzebany śmietnik. Farquahart otworzył usta, by zadać pytanie, lecz Gerhard już zbiegał w dół, więc Thomas bez słowa, acz ostrożniej, bo nogi wciąż miał trochę słabe, podążył za nim. To, co ze szczytu grobli wziął za porozrzucane śmieci, z bliska okazało się chaotycznym rozsypiskiem mnóstwa kawałków jakiejś szkliście połyskującej substancji, pomieszanych z licznymi strzępami materiału i ubabranych trudną do zidentyfikowania różowawą mazią.

Nie mogąc dociec, na co właściwie patrzy, Thomas zignorował dziwaczne śmietnisko, bardziej zresztą zainteresowany parą trupów. Przez chwilę tylko przyglądał się im w milczeniu, przenosząc wzrok z jednego ciała na drugie. Gerhard obserwował go kątem oka, być może spodziewał się po swoim zastępcy dramatyczniejszej reakcji. Lecz Thomas otrzymał już dzisiaj swoją porcję niespodzianek, a poza tym to, co ujrzał, pasowało do jego wcześniejszych podejrzeń i zaczęło nadawać przynajmniej jakieś pozory sensowności pozostałym zagadkom dnia.

— Coś takiego, stonoga rzeczywiście nie łgała…

Większe z dwóch ciał należało do Rowlanda, syna Juana Kraushaara, głowy jednego z pięciu najznamienitszych klanów w Keshe. Drugi nieboszczyk był jeszcze bardziej znajomy. Farquaharta przeszedł dreszcz, jakby przejrzał się w lustrze z Salonu Grozy i zobaczył siebie samego, tyle, że zmasakrowanego i martwego. Niemal idealnie pośrodku czoła sobowtór miał dziurę. Ale chociaż jego średnica odpowiadała typowej, małokalibrowej broni plazmowej, krawędziom rany brak było charakterystycznych śladów, to jest osmaleń, skauteryzowanych naczyń i tkanek miękkich, czy grudek stopionej kości. Przeciwnie, rana była niemal doskonale okrągła, czysta i gładka, jak wywiercona świdrem. Z głowy nieszczęśnika została praktycznie jedynie twarz, wszystko inne zostało zdmuchnięte przez plazmę. Ale krwi nie było tu prawie wcale. Tylko jakieś lśniące drzazgi i coś, co przypominało kłębki mokrej, poszarpanej waty.

— Ależ to nie jest człowiek! — Wolno podniósł się z klęczek.

Kiedy się jednak przez chwilę nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że było to właściwie jedyne logiczne wytłumaczenie. Pomijając Regulamina, co do którego fizycznej natury wciąż nie mógł się zdecydować, Thomas znał tylko dwa inne mannekeny, Bustera i Charliego, spokojnych i niewadzących nikomu samotników z Esendu. Od lat stanowili atrakcję każdego festynu i jarmarku, zabawiając przechodniów swymi nieprawdopodobnymi zdolnościami do zmiany kształtu ciała, a szczególnie upodabnianiem się na poczekaniu do każdego, kto zechciał rzucić im parę gloss.

Czegoś jednak brakowało Thomasowi w tej makabrycznej scenie.

— A gdzie Hossan? Pozwoliłeś mu uciec?

— Nie. Stoisz przed nim.

Thomas cofnął się odruchowo, spoglądając pod nogi.

— Deus! To jest Hossan Kraushaar?

Gerhard potwierdził skinieniem głowy.

Słowa von Klosky'ego były jak zaklęcie odczarowujące ślepca i Thomas ujrzał nagle w bezładnie porozrzucanych szczątkach fragmenty ludzkiego ciała. Nie dostrzegł tego wcześniej, bo po pierwsze, było tu o wiele za mało czerwieni, po drugie zaś, miejsce rzezi nie tchnęło wcale martwotą. Szczątki poruszały się bowiem, pełznąc coraz szybciej ku środkowi pobojowiska jak czerwie w kierunku mięsa. Thomas poczuł, że włosy stają mu na głowie.

— O, nie, nic z tego! — Von Klosky błyskawicznym ruchem porwał z ziemi jakąś różowawą bryłę i dotykając jej w kilku miejscach nieznanym Farquahartowi przedmiotem. Żywogrunt pod ich nogami lekko zadrżał, a pełzające strzępy momentalnie znieruchomiały. Gerhard odetchnął ciężko, po czym wymamrotawszy pod nosem „później się tobą zajmę”, schował bryłę do jednej z niezliczonych kieszeni swojego zniszczonego uniformu.

Przez chwilę Thomas nie mógł się poruszyć, porażony niesamowitą sceną.

— Mów — wyszeptał wreszcie.

— No cóż. — Von Klosky wytarł ręce w swoją zdefasonowaną tunikę. — Zapomniałem, że niezneutralizowany…

— Nie, nie tak. Od początku.

*

Aż do dzisiaj Thomas był przekonany, że wie to i owo o rodzie Kraushaarów. Gerhard uświadomił mu, że się mylił, i że poza tym, co gadali ludzie, nie wiedział o nich praktycznie nic. Nie miał na przykład pojęcia, że Hossana łączyło z Rowlandem takie samo pokrewieństwo jak jego samego z pseudo-Farquahartem, czyli absolutnie żadne. Różnica polegała na tym, że tamten odgrywał syna Juana Kraushaara już od ponad ośmiu lat, przez cały ten czas wodząc za nos wszystkich w Keshe, ze „swoją” rodziną na czele. Wszystkich, oprócz Gerharda, od dawna świadomego, że Hossan to w rzeczywistości inteligentny i przebiegły manneken, który po wygnaniu go przez enigmatyczną organizację, zwaną przez Gerharda Synodem, znalazł sobie schronienie w Keshe, przedzierzgnąwszy się sprytnie w jednego z Kraushaarów.

Czym konkretnie Hossan naraził się owemu synodowi, tego von Klosky nie potrafił powiedzieć. Ale wystarczyło popatrzeć na charakter tego drania — egotyzm, skłonność do skrajnego okrucieństwa, nadmierną ambicję oraz głęboką niechęć do podporządkowywania się komukolwiek — żeby zrozumieć, iż prędzej czy później każda grupa musiała go uznać za persona non grata.

Jednak to, że był banitą, nie oznaczało wcale jego bierności. Przeciwnie, kiedy tylko poczuł się wystarczająco pewnie w nowym domu, przystąpił do dyskretnego przekształcania Keshe w swoje prywatne imperium. Ostrożny, cierpliwy i konsekwentny, pracował na kilku frontach jednocześnie, krok za krokiem podporządkowując sobie Wysokie Rody, pozbawione celu dzieciaki z ulicy, a nawet czerwono-czarnych, którzy desperacko poszukiwali zwolenników. Wszystko po to, by któregoś dnia stanąć siłą naprzeciw Synodu i odzyskać to, co w jego głębokim przekonaniu zostało mu tak niesprawiedliwie zabrane.

Niespodziewane pojawienie się von Klosky'ego skomplikowało życie Hossana, lecz tylko na krótko. Szybko bowiem dostrzegł w tym niezwykłym obcym potencjalny instrument, który w konfrontacji z synodem mógł się okazać skuteczniejszy od jakiejkolwiek armii. Osobiście Kraushaar niewiele sobie robił z tego, kim naprawdę był nowy arcykonstabl. Nie z takimi miał już w życiu do czynienia. Ale jako zupełnie nowy typ agenta „kretów”, von Klosky stanowił doskonałą przynętę i zarazem straszak dla Synodu.

Ze zręcznie preparowanych przez Kraushaara meldunków począł wyłaniać się obraz Gerharda jako prawdziwego jeźdźca Apokalipsy rodem z najmroczniejszych głębin Dołu, a z drugiej strony Hossana jako opatrznościowego męża, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się we właściwym czasie na właściwym miejscu. Ładnych parę lat zabrało Kraushaarowi urabianie niemrawego i podejrzliwego Synodu, nim połknęli haczyk na dobre i zażądali od swojego niegdysiejszego kamrata podjęcia zdecydowanych kroków.

Od tej pory Hossan grał już tylko na zwłokę i choć teoretycznie mógł usunąć arcykonstabla w każdej chwili, nie zrobił tego, bo im dłużej istniał ktoś taki jak Gerhard, tym dłużej on sam mógł cieszyć się wyjątkową pozycją, a także samą intrygą. Toteż nadal pozwalał von Klosky'emu wyciągać od siebie rozmaite informacje, przekonany, że przecież i tak prędzej czy później je odzyska, razem ze wszystkimi domniemanymi tajemnicami, których tamten nigdy mu nie zdradził. Nie mówiąc o tym, że bawienie się z von Klosky'm w kotka i myszkę po prostu sprawiało mu przyjemność.

— W ostatnich dniach zaczął mi nawet podrzucać najprawdziwsze raporty o postępach, jakie poczynił w doprowadzaniu Synodu na skraj całkowitej paranoi. Lecz jeśli rzeczywiście udało mu się wyrwać Synod z letargu, to tylko pozazdrościć kanalii daru przekonywania. Swoją drogą ciekawy jestem, jak tamci zareagują teraz na jego nagłe milczenie.

— Sądzisz, że zechcą sami przyjść tu po ciebie?

— Niewykluczone, choć prawdę powiedziawszy, byłbym zdziwiony. Synod to żywa skamieniałość, zatopiona we własnej historii.

— A dokładniej?

— Za długo by teraz opowiadać, może innym razem. Tak czy siak, Synod jest grupką dinozaurów, z którą nikt już się w dzisiejszym świecie nie liczy

— Wobec tego nie rozumiem. Tyle zachodu, żeby podlizać się grupie, jak to nazwałeś, dinozaurów? Bez sensu.

— Nie twierdzę, że wszystkie motywy Hossana były dla mnie przejrzyste. Ale jedno wiem na pewno: Synod to prestiż. Elita stara i odsunięta na boczny tor, niemniej wciąż elita przez duże E, przy której tutejsza pseudoarystokracja to zwykła hołota. I możesz się z tego śmiać, lecz dla wielu wykluczenie poza nawias kręgu wybranych to rzecz gorsza od śmierci. Przypuszczam, że tak właśnie było w przypadku Hossana Kraushaara. Nie mógł pogodzić się z utratą statusu i rozpaczliwie pragnął powrócić na łono Synodu. Mając do wyboru siłę, fortel bądź przekupstwo, wybrał to ostatnie — przebłagalną ofiarę w postaci głowy demonicznego von Klosky'ego — i prawie mu się udało. Będąc jednak miłośnikiem barokowych intryg, nie potrafił mnie tak po prostu zabić. Dlatego też jego dzisiejsza akcja wyglądała tak, a nie inaczej.

Gerhard pokrótce opowiedział zdarzenia tego ranka. O tym, jak odkrył, że człowiek, z którym wyruszył rano na rutynowy patrol, nie był jego partnerem, o walce z pseudo-Farquahartem na moście, w czasie której ten nagle zniknął, i o nagłym pojawieniu się Hossana, z którym pojedynek skończył się lądowaniem w Rzece. Zaatakowany znienacka przez Kraushaara, von Klosky ocknął się otoczony cienkimi ścianami bąbla, który nie tylko utrzymywał go na wodzie, ale także blokował wszelkie sygnały, skutecznie uniemożliwiając Thomasowi nawiązanie łączności z arcykonstablem. Na szczęście powłoka nie była z tych szczególnie mocnych ani długotrwałych i stosunkowo szybko poddała się ultradźwiękowemu ostrzu, z którym Gerhard nigdy się nie rozstawał. Zamiast jednak od razu wypłynąć na powierzchnię, von Klosky pozostał jeszcze pod wodą wystarczająco długo, żeby wywrócić membranę na drugą stronę i wleźć w nią z powrotem, tak by ekranowanie działało na jego korzyść.

O mało się przy tym nie utopił i przeżył prawdziwy koszmar, usiłując wydostać się z wody w tej groteskowej prezerwatywie, ale wysiłek opłacił się z nawiązką. Pozostając poza zasięgiem wyczulonych zmysłów Hossana, Gerhard dotarł nad Kataraktę w chwili, gdy kłótnia pomiędzy jego niedoszłymi porywaczami sięgnęła zenitu. Kraushaar musiał wpaść w furię, ujrzawszy, jak spieprzyli całą sprawę, i pierwszy wybuch swego gniewu skierował na pseudo-Farquaharta. Czy pomiędzy dwoma mannekenami doszło do wcześniejszej wymiany żalów, tego Gerhard nie wiedział. Kiedy bowiem wyjrzał zza grobli, nieszczęsny sobowtór Thomasa leciał właśnie bezwładnie z nóg, a rozsierdzony Hossan chował pistolet do olstra. Na drugi ogień poszedł Rowland, któremu oberwało się za wszystko od urodzenia. Wkrótce „bracia” zatracili się we wzajemnym zacietrzewieniu, stwarzając Gerhardowi idealną okazję do ataku. Trafiony skoncentrowanymi ładunkami kolejno w głowę, klatkę piersiową i nogi, Rowland był martwy, nim jeszcze jego tłusta padlina dotknęła żywogruntu. Ale z Hossanem nie poszło już tak łatwo. Tempo jego reakcji było literalnie nadludzkie i mimo że został wzięty z zaskoczenia, pierwszy omal nie odstrzelił von Klosky'emu szczęki, czyniąc ekwilibrystyczne wręcz uniki i szybko posuwając się w stronę arcykonstabla.

Prawdopodobnie Kraushaar wyszedłby z tego pojedynku cało, gdyby nie Thomas. Kiedy wypadał z bambusowego zagajnika, Farquahart myślał jedynie o tym, żeby nie rozsmarować się na stromym zboczu, ale Hossan wziął to za zaplanowany manewr. Przestraszony, że strażnicy chcą wziąć go w dwa ognie, na moment się zawahał, co Gerhard z wielką przytomnością umysłu wykorzystał. Strzelił w głowę mannekena, skupiając w tym jednym wyładowaniu cały zapas energii neutralizatora. Kraushaar runął w konwulsjach na ziemię, ale w ostatnim, mściwym geście zdążył jeszcze przesłać wrogie instrukcje poliprocesorom Thomasa. Von Klosky usłyszał krzyk, lecz nie miał już żadnej broni poza swoją maczetą, i nim Hossan przyszedł do siebie po szoku, Gerhard spadł na niego niczym jastrząb, rąbiąc kanalię ultradźwiękowym ostrzem. Dopiero gdy z Kraushaara zostało to, co teraz leżało u stóp Thomasa, von Klosky pośpieszył z pomocą swojemu zastępcy, niemal w ostatniej chwili ratując go przed zsunięciem się w kipiel Katarakty.

*

Przez chwilę żaden z nich nie odzywał się ani słowem. Wokół panowała cisza jak w jakiejś świątyni, Rzeka płynęła niezmiennie na północ, żywoskłon świecił i tylko ta makabreska wokół Thomasa nie pasowała do spokojnej harmonii otoczenia.

Zamyślony Thomas trącił czubkiem buta pierwszy z brzegu strzęp tego, w co zmienił się niegdyś dumny i pewny siebie Hossan Kraushaar.

— Powinniśmy chyba coś z tym zrobić, nie uważasz?

— Za moment. Na razie chciałbym, żebyś mi pomógł w rozwiązaniu pewnego dylematu.

— Jakiego?

Von Klosky sięgnął do szyi i odpiął stójkę z insygniami swego urzędu. Po krótkim namyśle dorzucił do tego jeszcze obydwa trójwymiarowe emblematy z rękawów. Thomas przyglądał się temu zaintrygowany.

— Takiego, czy pójść za głosem wyższych racji, czy też raczej za namową serca. Albo zwykłego egoizmu, jeśli już nazywać rzeczy po imieniu. Chcesz, możesz zinterpretować to jako tchórzostwo z mojej strony albo ucieczkę przed odpowiedzialnością, masz prawo. Bo rzeczywiście nie byłem wobec ciebie całkiem w porządku. Co prawda nie do końca z własnej winy, ale to i tak niczego nie zmienia. Jednak bez względu na to, co sobie pomyślisz, fakt pozostaje faktem: muszę stąd odejść.

— To znaczy skąd?

— Z New Cheshire, z tego segmentu. Ech, nie tak miało to wyglądać, ale cóż zrobić? Los to już taka złośliwa świnia…

— O czym ty gadasz? — Thomas nie wierzył własnym uszom.

— O problemach, które domagają się mojej obecności w całkiem innym miejscu.

— Problemy? Deus, myślałem, że właśnie się ich pozbyłeś! — Farquahart szerokim gestem wskazał to, co zostało z Hossana i jego wspólników.

— Ach, ci… Nie, to tylko moje osobiste kłopoty, niemające nic wspólnego z tym, o czym mówię.

Na moment zamilkł, ponownie spoglądając ku Keshe.

— Wiesz, czego najbardziej nie lubię, Tom? Roboty, którą się rozpoczyna i w połowie rzuca w kąt. Jeszcze rok, najwyżej dwa, i system napędzałby się sam, a ja mógłbym nareszcie odetchnąć i zająć się czymś normalnym. Może nawet otwarłoby się tu jakąś szkołę z prawdziwego zdarzenia, kto wie? A tak? Sto tysięcy pouchylanych drzwi, przez które ludzie zaczną maszerować na oślep, jeśli nikt tym dalej odpowiednio nie pokieruje. I dlatego chciałem cię prosić — jego chłodny wzrok ponownie spoczął na Farquaharcie — żebyś przejął ode mnie obowiązki arcykonstabla.

Thomasowi zawirowało przed oczami i przez kilka długich sekund wpatrywał się tylko oniemiały w twarz swojego zwierzchnika. Musiał się przesłyszeć.

— Wiem, co w tej chwili myślisz: „Stary cap nawarzył bigosu, i chce mi go wywalić na łeb, a sam zniknie stąd jak szczur”, nieprawdaż?

Thomas miał już przygotowany w głowie własny tekst, teraz jednak zamilkł, skonsternowany, bo Gerhard dosłownie wyjął mu te słowa z ust.

— Tak, narobiłem w waszym mieście zamieszania — kontynuował von Klosky. — Przewróciłem parę rzeczy do góry nogami, wpędziłem w głęboką depresję kilku nadętych pajaców, doprowadziłem do zalegalizowania przemytu, czyniąc z niego zwykły handel. Praktycznie zdemontowałem cały wasz stary układ i diametralnie zmieniłem życie tysięcy tutejszych ludzi, co zresztą od samego początku było moim celem. No, jednym z celów — dodał, uśmiechając się enigmatycznie. — Wiedziałem jednak, że nie będę tu siedział wiecznie, pomyślałem więc, że dobrze byłoby znaleźć kogoś, kto po moim odejściu przypilnuje, żeby skopany przeze mnie zagon nie zarósł na powrót chwastami. Kilku kandydatów wpadło mi w oko, ale głównym byłeś właśnie ty. Niestety, po drodze nie uniknąłem błędów. Po pierwsze, zbyt głęboko dałem się wciągnąć Hossanowi w jego podstępną grę, z wolna zaniedbując wszystkie inne sprawy. A po drugie, o wiele za długo zwlekałem z wtajemniczeniem cię w moje plany, przez co omal nie doprowadziłem do tragedii. Sądziłem jednak, że mam jeszcze mnóstwo czasu.

— Ale…

— A ty świetnie byś sobie poradził. — Gerhard nie dopuścił Thomasa do słowa. — Masz w zasadzie wszystko, czego trzeba: charakter, inteligencję, zdecydowanie, a co najważniejsze, potrafisz instynktownie odróżniać dobro od zła. Rzecz jasna, nie zostawiłbym cię zupełnie samego. We wszystkich kwestiach proceduralnych mógłbyś spokojnie zdać się na Regulamina. Znalazłem też w mieście kilka osób, na których można polegać i które z ochotą służyłyby ci wsparciem.

Przy tych słowach wyciągnął w kierunku swojego zastępcy prawą rękę, tę, w której wciąż trzymał pobłyskujące insygnia.

— Więc jak?

Thomas z wahaniem odebrał od niego stójkę i naramienniki. Oto miał w ręku symbole tego, o czym marzył co drugi dorastający smarkacz w mieście. Symbole trzeciej władzy, a może już nawet pierwszej, jeśli dobrze zrozumiał Gerharda. Przez chwilę obracał insygnia w dłoniach, z odrobiną żalu spoglądając na jaskrawe, nieustannie poruszające się w ich półprzezroczystym materiale piktogramy. Arcykonstabl Thomas Slavomir Farquahart, z namaszczenia ustępującego…

— Nie.

O dziwo, Gerhard wcale nie okazał zmartwienia czy rozczarowania, usłyszawszy odmowę. Przeciwnie, nawet się rozluźnił, a na jego napiętej dotąd twarzy pojawił się wyraz ulgi, kiedy Farquahart oddał mu emblematy. Nie nałożył ich jednak z powrotem, lecz zwyczajnie wsadził wszystko do jednej ze swych niezliczonych kieszeni.

— Nie, powiadasz?

— Nie — odrzekł Thomas zdecydowanie. A spostrzegłszy dwuznaczny uśmieszek, wykwitający na wargach von Klosky'ego, dodał szybko: — Rany Drzewa, tylko sobie nie pomyśl, że ze mnie jakiś trzęsidupa albo niewdzięczny zarozumialec. Doceniam twoje zdanie o mnie, i w ogóle… Co tam doceniam, dumny jestem jak paw, taka jest prawda. Jednak nie mogę. Po prostu nie czuję się na siłach. Gdybyś mnie uprzedził, wyjaśnił sprawy wcześniej, przygotował jakoś, do licha! Ale nie tak znienacka, jak łuk z żywoskłonu! Mówiłeś, że są jeszcze jacyś inni, tak? Więc daj to któremuś z nich. Proszę bardzo, możesz im nawet polecić mnie jako zastępcę, chętnie pomogę. Ale arcykonstabl?

— Doskonale cię rozumiem. I szanuję, bo, jak to mówią, im bardziej ktoś pragnie władzy, tym mniej jej wart. Skoro jednak nie interesuje cię urząd, to co byś powiedział na inną propozycję?

— Jaką znowu?

— Idź ze mną.

— Iść z tobą?

— Właśnie. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, że nie przyjmiesz tych świecidełek. Bo wtedy musiałbyś tu zostać, a ja wolałbym nadal mieć cię przy sobie. Ktoś taki jak ty wkrótce może mi się okazać bardzo potrzebny. Uprzedzam jednak uczciwie, że nie będzie to krótka, spokojna wycieczka za miasto. Możesz już nigdy więcej nie ujrzeć swojego Keshe, toteż dobrze się zastanów, zanim odpowiesz. Nie chcę od ciebie żadnej pochopnej decyzji.

Farquahartowi od razu żywiej zabiło serce. Zastanawiać się? Deus, nad czym? Od chwili kiedy von Klosky oznajmił mu swoją szokującą decyzję o opuszczeniu Keshe, w Thomasie kołatała cicha nadzieja, że może to jednak wcale nie jest koniec ich znajomości. Thomas poszedłby z Gerhardem, tak jak stał! Nic go w Keshe nie trzymało, żadna rodzina, kochanka, interesy ani praca. I zawsze marzył, że kiedyś wreszcie wyrwie się z tej zatęchłej mieściny, w której życie coraz bardziej przypominało powolną kastrację. Że zobaczy kawałek innego świata, przeżyje coś ekscytującego. Gdyby nie Gerhard, to kto wie, może nawet któregoś dnia przyłączyłby się do szklarzy, którym zresztą od małego zazdrościł. Nie ich pieniędzy, bo o te niewiele dbał, ale tego, gdzie tamci bywali i co widzieli podczas swoich przemytniczych wypraw. Godzinami mógł słuchać ich gawęd, nieważne, że ubarwionych i często naciągniętych do granic możliwości. Doprawdy, czyżby znał go aż tak słabo, że w ogóle pyta?

— Daleko mielibyśmy iść?

— A gdyby to było nawet bardzo daleko?

— Co, do następnego segmentu?

— No nie, trochę dalej.

— Czyli gdzie? Do Pnia?

— Och, na pewno nie w tamtym kierunku!

— Zatem na południe?

— Zgadza się, na południe. A potem dalej.

Thomas uniósł brwi.

— Jeszcze dalej? Aż do samych gron?

Von Klosky ponownie pokręcił przecząco głową.

— Jasna mgła, Gerhard! — Thomas zniecierpliwił się tą zgadywanką. — To dokąd ty w końcu chcesz iść?

— Na Dół, Tom.

Thomas momentalnie zesztywniał.

— O, Matko wszechzieleni!

Dół. Na wpół mityczny, nieskończenie wielki Dół. Nieznanej natury ani struktury, nieogarniony, budzący odwieczną grozę jego współziomków Dół; że martwy, że wiecznie roztrzęsiony, że śmierdzący i rzygający trucizną… Przerażający, okrutny i zakazany, jak kiedyś straszył go stary Traevervort, w dobrej wierze chcąc obrzydzić dziesięcioletniemu Farquahartowi myśl o dalekich podróżach. Gdzie upadli, wygnani bądź z niepojętych przyczyn dobrowolnie rezygnujący z życiodajnych objęć Drzewa nieszczęśnicy wiedli nader krótki i godny pogardy żywot, dzień za dniem na granicy okrutnej śmierci…

— O, Matko wszechzieleni! — Thomas powtórzył ze szklistymi z emocji oczami. — Na Dół, do hadesu!

Von Klosky milczał, lecz w głębi ducha zastanawiał się, czy aby nie przecenił swoich umiejętności w ocenie ludzkich charakterów. Niewątpliwie Farquahart był wyjątkowym młodzieńcem, prawdziwą perłą wśród reszty tutejszych Eloi, otępionych stuleciami egzystencji w cieplarnianym odosobnieniu megastruktury. Lecz nawet on od urodzenia nasiąkał światopoglądem opartym na prostej dwoistości: z jednej strony Drzewo, ucieleśniony raj i azyl, a z drugiej Dół, równie rzeczywiste i zgoła niemetafizyczne piekło, ostateczna granica i miejsce przeznaczenia wszystkich złych, potępionych i niechcianych. Otwarty umysł i zapał mogły stanowić niewystarczającą przeciwwagę dla atawistycznych lęków chłopca, a przestraszony Farquahart nie był tym, kogo Gerhard teraz potrzebował najbardziej.

— Posłuchaj mnie, Tom. Dół nie jest aż tak straszny, jak myślisz. Żyją tam ludzie, i to nie jakieś półdemony czy wygnani z Edenu wariaci, nie żadni nieszczęśni pokutnicy, w nieskończoność rozpamiętujący zagładę odległej Ziemi, jak to wam od zawsze wmawiano, ale normalni ludzie, tacy jak ty czy ja. Czasami jest im tam bardzo ciężko, to prawda, i mają trochę inne problemy niż wy tutaj, ale mimo wszystko jakoś sobie radzą.

Thomas istotnie się przeląkł, lecz wcale nie zejścia do piwnicy świata, ale jedynie tego, że Gerhard mógł wziąć jego chwilowe osłupienie za objaw tchórzostwa i cofnąć swoją ofertę.

— Dlaczego mówisz do mnie jak do dziecka? Sądzisz, że strach mnie obleciał?

— Taką jednak zrobiłeś minę…

— Bo mnie zamurowało! Rany Drzewa, przecież ja zawsze, odkąd pamiętam, marzyłem o tym, żeby choć raz w życiu być na Dole!

— Ale te wasze legendy…

— Jakie nasze! Szklarstwo je wymyśla, bo to dla nich wygodne. Że niby odstraszą w ten sposób potencjalnych konkurentów. Już ja dobrze wiem, przez ile trzeba podzielić te ich niesamowite bajania, żeby wyszło coś na kształt prawdy.

— No, to też nie jest do końca tak… — zaczął von Klosky, szybko jednak ugryzł się w język. — Czyli że nie miałbyś nic przeciwko temu?

— Przeciwko czemu? Żeby z tobą iść i zostawić to nudne miasto raz na zawsze? Żartujesz chyba! Ty mi tylko powiedz, kiedy wyruszamy.

Zmarszczone czoło von Klosky'ego wygładziło się momentalnie.

— Dzisiaj. Jest jeszcze kilka drobnych spraw, które muszę załatwić, ale długo to nie potrwa. Najpierw jednak — omiótł wzrokiem pobojowisko — trzeba tu zrobić porządek, tak jak mówiłeś. Nie ma sensu niepotrzebnie kusić losu.

*

Uprzątnięcie ciał trochę się przeciągnęło. Najszybciej poszło z pseudo-Farquahartem, którego po prostu wzięli i zanieśli do zarośniętych ruin kopalni. Zrzuciwszy swoje brzemię na omszały podest przed wejściem do dawnej sortowni inkluzji, przez chwilę odpoczywali po wysiłku. Thomas po raz ostatni spojrzał na swoją martwą replikę. Był to dla niego wciąż szokujący i dziwnie nierealny widok, jakby zaglądał w swoją przyszłość albo w głąb innej rzeczywistości, w której jego linia życia została przedwcześnie przerwana.

— Słuchaj no, Gerhard — spytał, nie mogąc wygnać z pamięci niesamowitej sceny z poruszającymi się somnambulicznie fragmentami Hossana. — Co to było ta różowawa gruda, którą wtedy…

— Neuromotor.

— Czyli, co?

— Czyli jego mózg, najkrócej mówiąc, choć u mannekenów to coś więcej. No widzisz, dobrze, że mi przypomniałeś.

Gerhard wydobył maczetę, po czym jednym zgrabnym uderzeniem odciął pseudo-Farquahartowi głowę, a następnie dokładnie ją posiekał.

— To na wypadek gdyby plazmoid z pistoletu Hossana nie był jednak w stu procentach skuteczny. Zawsze lepiej być pewnym. No, dobrze, trzeba to teraz wszystko w coś pozbierać.

W jednym z rozpadających się budynków znaleźli zapleśniałą resztkę płachty do noszenia urobku. Zapakowali w nią doczesne szczątki sobowtóra i ponieśli je do sztolni, kichając od wszędobylskiego odoru stęchlizny.

— Cała zawalona jakimiś dechami. — Thomas zajrzał do środka. — Chociaż założę się, że są kompletnie przegniłe. No, dawaj!

Zamachnęli się i manneken w swoim zetlałym całunie poleciał w ciemność. Spróchniałe deski trzasnęły jak wafelek, z głośnym klekotem osypując się w ślad za nieboszczykiem.

— W porządku, jeden z głowy. Niech się reintegruje w pokoju.

Pozostał im jeszcze Rowland i jego porozrywany na strzępy fałszywy brat.

— Deus, tutaj przydałaby się jakaś porządna miotła…

— Tym się nie przejmuj. Do jutra nie pozostanie po tym nawet ślad.

— Ciekawe dlaczego? Przecież tego żadne zwierzę nie ruszy.

— A kto mówi o zwierzęciu? Drzewo go wchłonie, w końcu mannekeny to jego pomiot. Co, widzę, że znowu mi nie wierzysz? No to spróbuj podnieść jakiś kawałek.

Thomas zerknął na niego nieufnie. Schylił się w końcu i przezwyciężając odrazę, złapał pierwszy z brzegu szczątek, który okazał się akurat częścią stopy.

— A niech mnie, faktycznie nie da się oderwać! — Ze zdumieniem przyglądał się drobnym wypustkom wyrastającym teraz z Hossanowej pięty jak korzonki z nasienia.

— Sam widzisz. — Gerhard ruszył w stronę zwalistego cielska Rowlanda.

Zatrzymał się jednak w pół kroku.

— Z drugiej strony… Wiesz, co? Pozbieraj to, co zostało z jego ubrania, i rzuć w jedno miejsce. Aha, i zwróć uwagę, czy nie ma przy nim jakichś użytecznych drobiazgów.

— To znaczy czego, konkretnie?

— Sam nie wiem. Po prostu odłóż na bok wszystko, co nie jest szmatą albo Hossanem. Ja tymczasem zajmę się Rowlandem.

Wkrótce Thomas miał dwie kupki śmieci: małą i dużą. Nie każdy strzęp bogatego przyodziewku Kraushaara udało mu się uprzątnąć. Niektóre utkwiły pod zrastającymi się z żywogruntem szczątkami i nijak nie dało się ich stamtąd wydostać, toteż po kilku bezskutecznych próbach dał sobie spokój. Z tego, co udało mu się zebrać, wygrzebał jeden większy spłacheć — resztkę karmazynowej tuniki z włókna sztucznego, zapewne wartej majątek — i zgarnął na nią pozostałe ścinki, zawiązując wszystko w poręczny tobołek. W mniejszej ze stert leżał między innymi pistolet plazmowy Hossana. Niestety bezużyteczny, bo w swoim rzeźnickim zapale von Klosky odciął mu lufę.

— Tom, mógłbyś mi pomóc? — Usłyszał zasapany głos Gerharda.

Thomas wstał z klęczek i podszedł do von Klosky'ego, który nieco bezradnym wzrokiem spoglądał na blisko dwustukilowe zwłoki.

— Rany macierzy, jak można było zrobić z siebie takiego wieprza! Przecież nawet we dwójkę nie damy go rady stąd ruszyć! A może po prostu zepchnąć to ścierwo do Rzeki?

— Spokojnie, na wszystko znajdzie się sposób. Na razie przewróćmy go na plecy.

Zaparli się i zaczęli pchać, a nogi rozjeżdżały im się na wilgotnych mchach. Dopiero po kilku próbach unieśli zwaliste cielsko, które z ohydnym plaśnięciem przewaliło się na drugi bok.

— Ha! Coś podobnego! — Gerhard pochylił się nad szerokim, ozdobnym pasem, który otaczał drugiego z Kraushaarów jak obręcz beczkę, i stuknął w niewielki, gruby dysk z pokrętłami. — Retrowolator! Ciekawe tylko, skąd drań go wziął, bo takiej błyskotki jeszcze w Cheshire nie widziałem. Hm…

— Czekaj no… — Thomas przyglądał się niepozornemu urządzeniu. — Przy Hossanie znalazłem takie samo.

— Naprawdę? No, to chyba mamy problem z głowy! Mógłbyś go przynieść?

Kiedy Farquahart wrócił do von Klosky'ego, ten już manipulował przy dysku Rowlanda. Nic się jednak nie działo.

— Cholera, albo ten dureń nie wiedział, że każde urządzenie wymaga zasilania, albo nosił to po prostu na pokaz. Moment…

Po chwili miniaturowe usypisko, tak pieczołowicie ułożone przez Farquaharta, było kompletnie rozgrzebane, a Gerhard trzymał w ręku szary prostopadłościan, nie większy od kciuka.

— Może z tym pójdzie.

— A co to takiego?

— Wygląda na zasilacz — odparł Gerhard i znowu pochylił się nad małym dyskiem. — Zobaczmy teraz.

Rozległ się cichy szczęk i na oczach osłupiałego Thomasa dwa kwintale Rowlanda Kraushaara uniosły się powoli w powietrze.

— Niech mnie rozziew! Gerhard, co to jest?

— Mówiłem ci już, retrowolator. — Von Klosky znowu dotknął małego urządzenia. Trup od razu przestał się wznosić i z bezwładnie dyndającymi kończynami zatrzymał się nieruchomo jakiś metr nad żywogruntem.

— Ależ niesamowita rzecz! — Thomas z niedowierzaniem trącił zwłoki, które zakołysały się, jakby były podwieszone na niewidzialnych linach.

Von Klosky uśmiechnął się z satysfakcją.

— Doskonale. Chyba nawet wystarczy ten jeden.

Dalej wszystko poszło w miarę gładko. Gerhard wrócił do pozostałości po osobistym dobytku Hossana, wybrał z nich jeszcze parę drobiazgów, resztą zaś obciążył zawiniątko ze szmatami i zamachnąwszy się szeroko, wrzucił wszystko do Rzeki. Potem z jednej ze swych przepastnych kieszeni wydobył cienką, półprzezroczystą linkę i zawiązał ją na szyi Rowlanda jak postronek.

— Masz. Ty ciągnij, a ja będę pilnował z tyłu.

— Dokąd?

— W górę, do tych bambusów.

Rozpoczęli ostrożną wędrówkę po skłonie zbocza, Farquahart ciągnął, Gerhard zaś popychał i sterował zarzucającymi na boki zwłokami Rowlanda. Pięć minut później stanęli na skraju gęstwiny, lekko zakłopotani. Bambusowe łodygi rosły o wiele za blisko siebie, żeby mogli pomiędzy nimi przeciągnąć swój makabryczny ładunek.

— Nie lepiej było go zawlec do kopalni jak tamtego?

— Nie. W tej dżungli zniknie szybciej. Tylko znajdźmy jakiś prześwit.

Ruszyli dalej skrajem zagajnika, raz po raz chwytając się wielkich łodyg w obawie przed zjechaniem po śliskiej pochyłości. W pewnej chwili Thomas przystanął, kątem oka dostrzegł bowiem jakiś ruch od strony Rzeki.

— Zaczekaj, Gerhard.

Wzdłuż przeciwległego brzegu płynęły dwa małe promy rybackie, holujące większą tratwę. Cały skład płynął powoli, powstrzymywany kotwami dryfowymi w postaci wielkich, gęsto plecionych koszy. Po jednym kołowym na prom, plus dwóch na tratwie, którzy bez pośpiechu pracowali przy swoich linkach i sieciach. No proszę, nawet tabu można wykorzystać dla własnych celów, pomyślał Thomas z przekąsem. Wystarczy tylko mieć trochę więcej odwagi niż reszta konkurencji.

— Ee, to tylko rybacy. — Odetchnął z ulgą.

Wkrótce znaleźli „łysinkę” — fragment powierzchni, gdzie żywogrunt z jakichś przyczyn uległ nekrozie — którą bambusy omijały bokiem. I przez ten wyłom wciągnęli Rowlanda do zagajnika.

— Pomóż mi go rozebrać.

Nieco dziwaczna to była prośba, Farquahart nie zamierzał jej jednak komentować i bez słowa zabrał się do rozdziewania wiszącego pomiędzy nimi Kraushaara. Pod kilkoma warstwami ubrań, wszystkich bez wyjątku wykonanych z kosztownych, egzotycznych tkanin, wielkie ciało oplatały jakieś przewody z przeróżnymi świecidełkami, których przeznaczenie było dla Thomasa kompletną zagadką i które Gerhard pozdejmował co do jednego, pozostawiając na nagim truchle tylko pas z retrowolatorem. Raz jeszcze pomanipulował przy niewielkim urządzeniu i zwłoki Rowlanda spadły na wilgotną ściółkę, obryzgując ich błotem i zgniłymi liśćmi.

— No dobra, jeśli to wszystko, to znikajmy stąd.

— Jeszcze moment.

Zebrawszy wszystkie błyskotki Rowlanda, Gerhard zawinął je w jego łachy, sobie pozostawiając jedynie ów retrowolator. Po czym wyciągnął maczetę i kilkoma wprawnymi ruchami poćwiartował zwłoki. Tym razem najprawdziwsza krew spłynęła na ściółkę, a w powietrzu rozszedł się odór surowizny.

— Człowieku, tyś się minął z powołaniem! Powinieneś zostać rzeźnikiem, tak ci to dobrze idzie.

— Byłem — odparł Gerhard jak gdyby nigdy nic. — Co prawda ponad trzydzieści lat temu, i krótko, ale jednak. Tak to już jest na Dole, im więcej rzeczy, na których się znasz, tym większe są twoje szanse na przeżycie.

Mówił, jednocześnie rozpylając coś z małej buteleczki nad rozpłatanymi zwłokami Rowlanda. Wreszcie skończył, schował pojemnik do kieszeni i podniósł z ziemi zawiniątko z ubrań.

— Wszystko, idziemy.

— Balsamowałeś go czy co?

— Nie. To było zaproszenie na kolację. Ściśle mówiąc, wabik. Za chwilę zleci się do niego każdy padlinożerca w promieniu stu metrów.

— Padlinożercy, powiadasz? Nie powiem, wcale odpowiedni pogrzeb dla tego ścierwoluba. W porządku, dokąd teraz?

— Z powrotem do miasta.

ROZDZIAŁ 3 

Wracali do Keshe okrężną drogą. Przełączywszy skórki w tryb maskowania podstawowego, które wystarczyło, by przejść niepostrzeżenie obok każdego normalnego człowieka, a sobie nawzajem nie zniknąć z oczu, wydostali się z bambusowego zagajnika i ruszyli prostopadle do Rzeki. Im wyżej wchodzili, tym nachylenie stoku stawało się łagodniejsze i tym bardziej pomarszczony stawał się teren, skryty tutaj pod gęstym kożuchem karłowatych krzewów tamaryszku. Gdzieś około trzeciego kilometra pofałdowanie terenu było już tak znaczne, że zaczęło przywodzić na myśl mózg o iście kolosalnych proporcjach. Wciąż podążali w tym samym kierunku, prosto jak strzelił na zachód, dokładnie w poprzek konaru. Thomas zaczął podejrzewać, że Gerhard chce dojść do Rynny, biegnącej u samej podstawy żywoskłonu. Oznaczałoby to przebycie jeszcze ponad trzydziestu kilometrów, nie mówiąc o konieczności pokonania przeszkody, która właśnie stanęła im na drodze — Lasu.

Drzewo wcale nie było łatwym miejscem egzystencji dla roślin, które długo i z uporem walczyły z nim o prawo do pozostania. Głównym oponentem był żywogrunt: filcowata, wszędobylska powłoka otulająca macierz, żywa i aktywna. Wobec obcych ciał, które chciały się w nią wedrzeć i pozostać na dłużej — czy był to wbity kij, czy też wrastający korzeń — zachowywała się jak zbuntowana podstawka do ikebany, wypychając intruza na zewnątrz. Regulamin nazywał to „stymulowaną biofobowością”. Adaptacja do takich warunków nie była łatwa i wielu gatunkom nigdy się to nie udało. Lecz obok przegranych byli również zwycięzcy i to z nich właśnie powstał Las: na wpół symbiotyczna mieszanina różnych gatunków, która od jakiegoś czasu powoli, ale nieubłaganie zarastała segment. Korzenie wszystkich wchodzących w skład tego superorganizmu drzew — zmodyfikowanych cyprysów, figopalm, pseudonamorzynów, akacji, olch, miniaturowych dębów, i jeszcze wielu innych gatunków, których nazwy dawno powylatywały Thomasowi z głowy — były liczne, cienkie, długie i posplatane z korzeniami sąsiadów. Razem tworzyły gęstą i grubą na ponad metr sieć, bardziej przypominającą coś w rodzaju jednolitej platformy, wytrzymałej i elastycznej. Jej spód zaopatrzony był w miliony mikroskopijnych przylg, które, zamiast wrastać w żywogrunt, trzymały się go niczym jaszczurka sufitu, skutecznie chroniąc gęsty masyw przed ześlizgnięciem się z pochyłości.

Wnętrze Lasu było niewiele mniej zwarte. Teoretycznie dało się przez nie przebić, ale nie za pomocą tego, czym dysponowali w tej chwili, to znaczy jednej, ultradźwiękowej maczety Gerharda. Na szczęście von Klosky skręcił tuż przed ścianą pni i podążał teraz na południe wzdłuż granicy drzewostanu. Żywogrunt był tu mniej gąbczasty i nasiąkliwy niż w okolicy Rzeki, toteż w wielu zagłębieniach stała zielonkawa woda, a parowami płynęły liczne strumyczki. Wkrótce obydwaj byli przemoczeni wyżej kolan i uwalani szlamem z przekraczanych bajorek. No i po co nam jeszcze jakiś dodatkowy kamuflaż? — pomyślał Thomas, spoglądając na idącego przed nim Gerharda, wcześniej tylko obszarpanego, a teraz na dodatek po pas uświnionego błotem. Kto w takich obdartusach rozpozna strażników Prawa?

Von Klosky zatrzymał się na chwilę i przeciągnąwszy się kilka razy dla rozluźnienia mięśni, spojrzał ku Rzece.

— Czemu stajemy? Odpoczynek?

— Poniekąd. Muszę się zastanowić, którędy najlepiej zejść do miasta. Ha, popatrz na to…

Thomas odwrócił się i podziwiał roztaczającą się przed jego oczami panoramę. Choć nigdy jakoś specjalnie nie kochał Keshe, musiał uczciwie przyznać, że wyglądało ono stąd wręcz nierealistycznie pięknie. Jak jakaś dziwaczna, jeszcze niedokończona albo już na wpół zmurszała łódź. Widać było częściowo odsłonięte, nierównej długości wręgi głównych ulic i jej dno wyznaczone przez obydwa centralne Bulwary. Wszystko pokryte grubą, chropowatą naroślą zabudowań, ze srebrnym kilem Rzeki przecinającym ją prawie idealnie na pół.

Po następnych piętnastu minutach marszu minęli najdalej na północny zachód wysunięte schronisko drzewiarzy, bojowników z pierwszej linii frontu w nieustającej wojnie z Lasem, z roku na rok coraz agresywniej napierającego na domenę ludzi. Prócz nich zamieszkiwali tu od czasu do czasu także nieliczni z żyjących jeszcze w Keshe formierze żywogruntu. Kiedyś byli jednym z najaktywniejszych cechów, lecz teraz została ich zaledwie garstka, rozchwytywana i fizycznie niezdolna wykonać nawet trzeciej części wszystkich zleceń, z jakimi dzień w dzień przychodzili do nich interesanci. Najczęściej byli nimi farmerzy, proszący o zreperowanie niecek hodowlanych, nieustannie wymagających rekonstrukcji.

Tuż za schroniskiem von Klosky odbił w lewo i wkrótce dotarli do pierwszych pól hydroponicznych. Dla Thomasa, urodzonego mieszczucha, kolorowa szachownica płytkich basenów z setkami ludzi, uwijających się na przerzuconych ponad uprawami wąskich kładkach, była dość egzotycznym widokiem. Toteż parę razy Gerhard musiał ponaglić go lekkim szturchnięciem w bok, żeby oderwał wzrok od błyszczących od potu, obnażonych piersi wieśniaczek. Thomas miał nawet szczęście dostrzec jednego z formierzy, cierpliwie stymulującego macierz za pomocą czegoś, co do złudzenia przypominało zwykły grzebień, tyle że nadnaturalnych rozmiarów. Tej sztuki nie znał już poza formierzami nikt, i to, w połączeniu z ich charakterystycznym wyglądem oraz zazwyczaj podeszłym wiekiem, czyniło z nich swego rodzaju szamanów albo mistrzów tajemnego stowarzyszenia, a z ich działań — dziwne i niepojęte misterium.

Szeroka grobla, którą podążali teraz w kierunku miasta, była zatłoczona. Skórki pracowały jednak bez zarzutu i chociaż mijali po drodze jednego człowieka po drugim, tu zajętego pracą, tam znów odpoczywającego na ławce, ani jedna twarz nie zwróciła się w ich stronę. Dla tych niestrudzonych, skupionych na swojej robocie plantatorów byli mniej materialni niż podmuchy wiatru osuszającego ich spocone czoła.

Niebawem grobla przemieniła się w niezbyt szeroką uliczkę, „wybrukowaną” matą z elastycznie połączonych ze sobą drewnianych kostek, a ta, podążając za rosnącą stromizną Ryftu, przeszła w drewniane schody, płytkie i szerokie aż do rogatek Górnego Esendu, później jednak coraz ostrzej zbiegające w głąb miasta. Niebawem zagłębiali się w kręte, poplątane zaułki kasbah Fair-Nor, dzielnicy, do której porządniejsi obywatele Keshe nie zaglądali bez naprawdę ważnego powodu.

Schodzili wciąż w dół, po stopniach wytartych do połysku przez dziesiątki tysięcy przechodniów. Nawet w sennym Keshe mody zmieniały się od czasu do czasu, ale obuwie z przeciwpoślizgowymi podeszwami wykonanymi ze skóry leśnych gekonów nigdy nie traciło tu na popularności. Pomimo kamuflażu i niezbyt licznych o tej porze ludzi, postępowali z wyczuciem, lawirując pomiędzy przechodniami jak jakieś barowe tancerki. Jeszcze któryś wyrżnie w nieustępliwe nagle powietrze, pomyśli, że to jakiś zły duch stanął mu na drodze i narobi rwetesu na całą okolicę.

Im dalej szli, tym dotkliwiej Thomas uświadamiał sobie, że od rana nie miał nic w ustach. Co krok mijali walające się pod ścianami domów sterty śmieci, przeważnie odpadków z kuchni i resztek jedzenia, w których grzebały do spółki szczury i karłowate szopy pracze. Z otwartych okienek nad ich głowami dobiegały nie tylko odgłosy ludzkiej oraz zwierzęcej krzątaniny, lecz także setki zapachów, wszystkie bez wyjątku nie do zniesienia przyjemne. Niemal na każdym rogu drzwi małych, tanich jadłodajni stały otworem, zapraszając gości.

— Gerhard?

— Tak?

— Jest jakiś konkretny powód, dla którego zwiedzamy tę podejrzaną dzielnicę?

— Musimy odwiedzić jednego z naszych przyjaciół.

Przyjaciel? Thomasowi nie przychodził do głowy żaden, który z własnej, nieprzymuszonej woli chciałby żyć w Fair-Nor. Mieszkało tu natomiast wielu emerytowanych szklarzy, takich, na przykład, jak stary Paluch czy Harrison Psi Ząb. Tylko po co byłby im teraz jakiś szklarz?

— Aha — mruknął i dorzucił niby to mimochodem, zaglądając do kolejnego z barów: — Słyszałem, że w tej części miasta można znaleźć jedne z najlepszych zrazików z gołębi leśnych. O, tu mają nawet wystawiony jadłospis…

— W tej części miasta można co najwyżej dostać niestrawności. Myślisz, że ja nie jestem głodny? Jestem, ale chcę jak najszybciej załatwić, co mam do załatwienia. O żołądek mogę się martwić później.

Thomas westchnął, z żalem przerywając studiowanie menu, i pogonił za von Klosky'm, który zdążył skręcić za kolejny róg. Wolał nie stracić go z oczu. Kasbah Fair-Nor stanowiła jeden wielki labirynt wąskich, mrocznych pasaży i zabłądzić było w niej łatwiej niż w Lesie. Owszem, bywał już tutaj, a teraz miał dodatkowo skórkę i asystę mikroboi, nie był jednak pewien, czy nawet one pomogłyby mu dokądkolwiek trafić w tej gmatwaninie schodków, alejek oraz miniaturowych podwórek. I kiedy zatrzymali się w końcu przed cedrowymi drzwiami z wyblakłą od starości mozaiką margerette, Thomas rozpoznał je od razu jako wejście do domu niejakiego Vlada Karawaniarza. Gdyby jednak kazano mu wrócić następnego dnia w to samo miejsce, już nie wiedziałby jak.

— Karawaniarz? A do czego ci teraz potrzebny ten zgryźliwy dziad?

— Jest mi winien przysługę.

Karawaniarz i przysługa! — Thomas prychnął w duchu pogardliwie. To się dopiero nazywa sprzeczność pojęć! Ciekawe, czy ten chciwy staruch bodaj raz w swym życiu przejął się kimś oprócz siebie? Do tego był szklarzem starej daty, dla którego Nowy Ład von Klosky'ego był jak nigdy niegojący się wrzód na tyłku. Choć wciąż cieszył się zasłużoną renomą najlepszego z żyjących przewodników po zaprzegrodziu, teraz właściwie nikt nie korzystał z jego umiejętności. Cenił się wyjątkowo, a młode szklarskie wilki zaczęły kalkulować koszty pod kątem szerszej, lecz i bardziej liczącej się z groszem klienteli. Sam z siebie prawie przestał chodzić, bo źródło, z którego korzystał, obfitowało w towary luksusowe, na które popyt w ostatnich czasach wyraźnie zmalał. Jego synowie nie pomagali mu już w procederze, zapewne zajęci swoimi rodzinami oraz dopasowywaniem się do zawrotnego, w porównaniu z dawnymi czasami, tempa zmian w mieście. Podsumowując, von Klosky nie mógł być w tym domu mile widzianym gościem. Ten stary dewot prędzej przywita ich stekiem przekleństw, niż w czymkolwiek pomoże. Na razie jednak Thomas zachował te przemyślenia dla siebie.

— Wchodzimy „na ducha”? — spytał, używając ich prywatnego określenia na pełny kamuflaż.

— Bez przesady, Tom. To nie obława.

— Pytam, bo żaden z nas nie wygląda w tej chwili zbyt reprezentacyjnie.

— Nie szkodzi. Nie jesteśmy tu z kurtuazyjną wizytą.

— Mimo to nie chciałbym zostać potraktowany przez tych Kudlischków jak pierwszy lepszy żebrak z ulicy.

— Pożałowaliby tego. Zejdź lepiej stamtąd, ktoś idzie.

Usłyszeli czyjeś nieśpieszne, delikatne kroki. Z dołu nadchodziła młoda kobieta, zresztą całkiem ładna. Smukła, wyprężona, o ruchach płynnych jak falująca trawa, okryta wyzywająco opiętym sarongiem z pajęczego jedwabiu. Przy każdym kroku pod zieloną materią podskakiwały jej pełne piersi, w wyobraźni Thomasa obnażone, strome, z ostrymi sutkami barwy czekolady. No i ten tyłeczek, dziewczęco drobny i z pewnością rozkosznie twardy… Jego męskość nie potrafiła pozostać na to obojętna, niedwuznacznie dając o sobie znać. Na szczęście, kiedy kobieta była już od niego nie dalej niż na wyciągnięcie ręki, przystanęła, i święcie przekonana, iż jest w zaułku kompletnie sama, wsadziła sobie dłoń pod ubranie. Przy wtórze postękiwań oraz całkiem dosadnych przekleństw, zajęła się poprawianiem uwierającej ją bielizny. Skończywszy, splunęła na ręce, przygładziła sobie włosy, po czym ruszyła dalej, znikając szybko za najbliższym rogiem. Ten krótki spektakl wystarczył, żeby wszystkie erotyczne fantazje Thomasa momentalnie się rozwiały.

Gerhard odczekał, póki kroki znikającej za rogiem kobiety nie ucichły całkowicie, i dopiero wtedy dezaktywował kamuflaż, stając na wprost drzwi. Ująwszy w dłoń solidnie wyglądającą kołatkę z ogniodębu, załomotał nią z taką mocą, że z ozdobnego epiklangu wieńczącego portal posypały się na nich kornikowe trociny. Długą chwilę nie było odzewu i von Klosky zamierzał już ponownie użyć drewnianego kolucha, kiedy nagle masywne drzwi otwarły się. W progu stanął młody, postawny mężczyzna, w którym Farquahart rozpoznał Arthusa, najstarszego z synów Karawaniarza.

— A wy co za jedni, zaszczańcy? — warknął Arthus z nieukrywaną wrogością. — Tu datków nie dają, spieprz…

I urwał skonsternowany, kiedy dotarło do niego, kto przed nim stoi.

— Ee… Pan arcyk-konstabl! Ja… Tego… Najmocniej…

— Ojciec w domu? — Gerhard postąpił krok do przodu.

Arthus kiwnął głową.

— No to prowadź.

Pierworodny Vlada cofnął się do sieni, czyniąc przejście dla obydwu strażników. Gerhard wkroczył do środka pierwszy, Thomas tuż za nim.

— Hej! — szepnął życzliwie do Arthusa, przeciskając się obok niego w wąskim przedsionku. — Podnieś swoją szczękę z podłogi, bo ci ją jeszcze kto przydepnie.

Tamten tylko łypnął niezbyt przyjaźnie na Farquaharta i ruszył przodem. Od sieni kilka płytkich stopni prowadziło na krótki korytarz-podest, za którym widać było westybul, oświetlony dwoma archaicznymi żarnikami. Usłyszeli naraz jakiś rumor, tupot, głośne dziecięce śmiechy, i po chwili jak dwa wielkie nietoperze wypadły na nich stamtąd rozchichotane dziewczynki, niemające więcej niż trzy, cztery lata.

— Dziadek, dziadek, choć! — rozdarły się, śmigając tam i z powrotem po schodkach i podeście. — Pany ś miaśta psiśły, dwa bzidkie pany ś miaśta psiśły!

— Wracać mi zaraz do żarcia, pchły jedne, bo wam tyłki na salcesony pozamieniam! No już, do stołu, powiedziałem! — fuknął na nie Arthus i odwróciwszy się do Gerharda, przepraszająco wzruszył ramionami. — Dzikie to takie, nie wiedzieć po kim.

— Te dwie małe to twoje?

— Zgadza siem, panie arcykonstablu.

— Ładne dzieciaki.

— Może i ładne, tyle że bez zdrowego łojenia skóry to siem ich chyba za nic nie wychowa.

— Czy ja wiem, różnie z tym może być. A tak w ogóle to i ciebie przybyło, nie da się ukryć.

— Ano, bo tera człowiek mało co siem z domu rusza, bo to rodzina… no i, jeszcze siem trochę uczem po nocach…

— Uczysz się? A czego?

— Tego, tamtego, wszystkiego po odrobinie — rzekł Arthus z niejakim zakłopotaniem. — Ale trzeba, panie arcykonstablu, trzeba. Ludzie siem tera takie wygadane zrobili, że nawet jak siem przy piwie po robocie zbiorom, to nic, tylko filozofujom. A głupio tak jakoś siedzieć z nimi i tylko gembe rozdziawiać bezrozumnie, nie uważasz pan?

— Patrzcie państwo…

Thomas nie brał udziału w tej luźnej wymianie zdań. Zamiast tego rozglądał się z ciekawością po wielkim westybulu, bardziej niż część mieszkalną przypominającym zapuszczony strych. Okienka nawet jak na typowy przedpokój były tu wyjątkowo małe i przesłonięte żaluzjami z bambusowych listewek, szeleszczących w przeciągu. Wiszące pod sufitem żarniki, nieczyszczone chyba od czasu, kiedy je tam zawieszono, oświetlały westybul raczej symbolicznie. Spowite w półmroku pomieszczenie sprawiało wrażenie o wiele mniejszego niż było w rzeczywistości, wszystko przez nieprawdopodobną mnogość najprzeróżniejszych gratów. Skrzynie, kosze i inne przedmioty luzem, w większości pokryte grubą warstwą kurzu, piętrzyły się wszędzie, pozostawiając zaledwie wąski pas podłogi, którym można się było przecisnąć. Deus, to wyglądało nawet gorzej od niejednej szklarskiej meliny!

— No dobra, Arthus. Poproś tu na chwilę ojca, mam do niego mały interes.

— Ale co też, panie arcykonstablu! Proszem dalej, do jadalnego.

— Nie ma potrzeby przeszkadzać wszystkim w obiedzie… — zaczął Gerhard, jednak przejęty Arthus nie dał mu dokończyć.

— Co nie ma? Żonę poznacie. Proszem do środka, panie arcykonstablu, panie Farquahart, bardzo proszem! Ojcieec!

— A ten czego się drze, jak dziwka udająca dziewicę? — Z głębin domu usłyszeli chropowaty, wyraźnie niezadowolony głos, bez wątpienia należący do Vlada Karawaniarza. — Co się tam dzieje, do ciężkiej zgnilizny⁈

Poprzedzani przez Arthusa weszli do niewielkiej jadalni, pełnej ludzi. Wszyscy siedzieli przy stole, i to wcale nie jakimś drewnianym rupieciu, jak można się było spodziewać, ale prawdziwym cacku z półprzezroczystego karimeru. Może ktoś kiedyś zamówił to u Karawaniarza, a potem zrezygnował, no i zostało.