Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Powieść opowiada o 17 letniej dziewczynie- Leonorze, która jest córką znanego uczonego i wybitnej poetki.Niemal całe dzieciństwo spędziła z dala od rodziców, dziko biegając po zapomnianych przez świat wrzosowiskach, wychowana przez babkę, która pieniądze wyrzuca do rzeki. Leonora to bardzo uczuciowa dziewczyna, zachwyca się każdym kwiatkiem, każdym świergotem ptaszka, każdemu ufa, wszystkim się raduje, a każda niesprawiedliwość łamie jej niewinne serce. Babka Leonory - Klotylda, której życzeniem było wysłać wnuczkę do szkoły umiera, zostawiając ten kłopot Ilzie, która prędko zawozi nieokiełznaną dziewczynkę do miasta, do jej ojca Wilibalda i do pałacyku pana Eryka Claudiusa - bogatego mieszczanina. "Nie ma widoków tu, wśród moich cudnych, rozległych wrzosowisk! Byłam oburzona takim niedocenianiem mojej najmilszej ojczyzny. Heinz zawiózł pannę Streit z kufrem do najbliższego miasteczka. Pozwolono mi podjechać kawałek. Po pożegnaniu stałam długo, patrząc aż zniknie na horyzoncie powiewający welon panny Streit..."-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 325
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Eugenie Marlitt
SAGA Egmont
Księżniczka wrzosów
Copyright © 1872, 2018 Eugenie Marlitt i SAGA
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788711662595
1. Wydanie w formie e-booka, 2018
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA oraz autora.
SAGA Books, spółka wydawnictwa Egmont
Maleńka rzeczułka, płynąca przez ciche wrzosowiska, jest niby samotny wędrowiec. Jej fale toczą się cicho po żwirze, wśród wybrzeży gęsto zarośniętych wierzbiną i olszyną, kryjących zazdrośnie tę drobną, życiem tętniącą żyłkę wśród wielkiej płaszczyzny.
Trzeba widzieć wrzosowiska późnym latem! Wówczas równina, ta smutna żebraczka, przystraja się w płaszcz królewski różowo-lila wrzosów, przetykany brzęczącym złotem pszczół, zakończony, niby szlakiem wspaniałym, ciemną obwódką lasów.
Jak okiem sięgnąć ciągnie się rozległa, falista przestrzeń ubogich piasków, na których jeden tylko niewybredny wrzos wyżywić się może, ale ciemna linia w oddali na widnokręgu majacząca to las, wspaniały las liściasty, jakich mało, a za lasem leżą łąki, pola złote od zbóż, wioski ze strzelistymi wieżycami kościołów. Kraina ta nie jest bynajmniej taką pustynią, jak ją opisują w książkach.
Rzeczułka wprawdzie płynie czas długi przez puste, niezamieszkane przestrzenie, by wreszcie wryć się w gąszcz leśny. Licznymi zakrętami podrywa ona i znosi swe ciche brzegi, tworząc tu i ówdzie miniaturowe zatoki stojących niemal wód, rzęsą zarosłych, na których brzegu, wśród ciemnej zieleni olch srebrzy się od czasu do czasu pień brzózki, niby cudne dziecię z baśni, któremu ciepły powiew lata bez przerwy strząsa z włosów srebrzyste talary.
Było to przy końcu czerwca. W chłodnej wodzie miniaturowej zatoki brodziła para mocno opalonych nóżek. Małe, również silnie opalone ręce podciągały ostrożnie ponad kolana grubą, z wełnianego samodziału tkaną, czarną sukienkę. Woda odbijała twarz drobną w okoleniu lnianej chusteczki, zawiązanej na ramionach.
Tajemniczo wyglądały w wodzie, niby krucze skrzydła, włosy, wijące się w krótkich czarnych lokach. Chusteczka bieliła się jak wielki, zaklęty wodny kwiat, jak w najpiękniejszej jakiejś, dawnej bajce.
Nagle przepływająca przez niebo ciemna chmura, oblana czerwonym blaskiem zachodu, rzuciła dziwne jakieś cienie na wodę. Przejrzysta, niebieska toń zamieniła się w mroczną, krwawymi lśnieniami przebłyskującą czeluść, z której błyskało dwoje ogromnych, przerażonych oczu.
Opalone, bose nóżki wyskoczyły na brzeg. Czy widział kto podobnego do mnie tchórza? Przestraszyć się własnych oczu?
Zawstydziłam się sama przed sobą i przed moimi przyjaciółmi, świadkami tej sceny. Moja poczciwa Krasula wprawdzie niewiele na nią zwróciła uwagi, przeżuwając leniwie soczyste źdźbła nadbrzeżnej trawy. Za to Szpic przyjął rzecz tragicznie. Zerwał się i zaczął ujadać, jakby Zły we własnej osobie wygnał mnie z wody. Ze śmiechem wskoczyłam z powrotem do rzeczułki, depcząc obydwiema nogami kłamliwe zwierciadło, aż rozprysło się w tysiące perlistych atomów.
Nagle zjawił się niedostrzeżony przez nas trzeci świadek.
— Cóż tam robi moja księżniczka? — zabrzmiał głos dobrze mi znany.
— Ach, to ty, Heinz! — Jego przynajmniej się nie wstydziłam, bo i on zmykał, jak zając, przed wszystkim, co mu się wydawało niesamowite. Nikt by w to nie uwierzył, widząc tego olbrzyma, że gotów stchórzyć przed byle szmatą bielejącą w mroku. Nieraz bawiłam się opowiadaniem mu bajek i legend o strachach, tak przerażających, że sama dostawałam gęsiej skórki. Baliśmy się wtedy na wyścigi.
— Rozdeptuję parę oczu, Heinz — powiedziałam, uderzając raz jeszcze z całej siły nogą, tak że woda prysnęła na niego. — Tu straszy, wiesz?
— Co, w biały dzień?
— Co to obchodzi wodnicę, jak jest zagniewana? — spytałam.
— A co, nie mówiłem — zawołał triumfująco. — Nigdy ci już nie będę pomagał, choćby tam te muszle tysiącami leżały na dnie!
Ładnego narobiłam bigosu. Tak lubiłam szukać pereł w strumyku, a Heinz, który umiał je otwierać, był moim wiernym pomocnikiem.
— Nie, nie, Heinz, to był tylko głupi żart! — zawołałam. — Spójrz no, to przecież tylko moje własne oczy. Czemu to ja właśnie mam takie straszne, wytrzeszczone oczy, a nie takie jak Ilza?
— O, Ilza ma bystre oczy, księżniczko — rzekł Heinz, grożąc mi żartobliwie swą olbrzymią pięścią, marszcząc przy tym zjeżone brwi i przesuwając palcami po zwichrzonych, płowych włosach.
Wyskoczyłam do niego na brzeg, a Krasula podeszła do nas, skubiąc trawę.
— Rety, jakże ona wygląda! — zaśmiał się Heinz.
Krasula była wspaniale przystrojona. Z rozłożystych jej rogów zwieszała się girlanda z polnych róż i zieleni, łańcuch z rumianków okalał szyję, nawet do ogona miała uwiązany bukiecik polnych kwiatów, którymi obijała sobie plecy przy każdym machnięciu ogonem.
— Wygląda bardzo wspaniale, tylko ty się na tym nie znasz, Heinz. A teraz zgadnij: Krasula wystroiła się, a we dworze pieką ciastka. Co to za uroczystość?
Żądałam za wiele. Prostoduszny Heinz nie umiał zgadywać. Stał bezradny i zawstydzony, jak dwuletnie dziecko.
— Tak, niegodziwy, nie chcesz mi powinszować. Przecież to dziś moje urodziny!
Wzruszenie odmalowało się w jego ciężkich, poczciwych rysach. Wyciągnął swoją wielką łapę, którą uścisnęłam serdecznie.
— A ileż to lat ukończyła nasza księżniczka? — spytał.
— To już nie wiesz? W zeszłym roku szesnaście… a więc teraz?
— Co? Siedemnaście? Nie może być? Takie dzieciątko! — Podniósł do góry obie dłonie.
Czułam się dotknięta tym niedowierzaniem. A jednak mój stary przyjaciel miał słuszność, od trzech lat ani o cal nie urosłam. Byłam maleńka i zostałam drobnym stworzeniem, zmuszonym przejść przez życie nogami dziecka.
Nie omieszkałam zburczeć Heinza, ale ten zdobył się na przebiegłość — zmienił temat rozmowy.
— Na twoje urodziny, księżniczko, będziesz miała widowisko! Wykopują króla!
Jednym skokiem znalazłam się na wrzosowiskach. Musiałam dłonią zasłonić oczy, tak potężnie jarzyły się blaski zachodu. Wrzosy jeszcze nie kwitły, gładko, jak po stole, rozciągała się brunatnozielona przestrzeń, wznoszącą się tylko w pięciu miejscach falisto, kędy leżały kurhany, cztery mniejsze i jeden większy. Jak głosiła wieść gminna, kryły one ciała olbrzymów, dawno wygasłe pokolenie, pod którego stopami drżała ziemia, olbrzymów, którzy niby drobnymi kamykami miotali potężnymi złomami skał. Na grzbiecie najwięk szego wzgórza rozgościły się jałowce, na zboczu jego rosło samotne drzewo derenia o żółtym kwieciu.
— Tu leży król, gdzie są te żółte kwiaty — mawiałam do Heinza, gdy byłam dzieckiem. Wiedziałam, że tam, gdzie rośnie drzewo, spoczywa potężna królewska głowa w złotej koronie, a długa, srebrna broda spływa na kapę z purpury, którą okryto jego zwłoki. Wiedziałam to i zazdrościłam drobnym mrówkom, które przenikają w głąb ziemi, że one wiedzą więcej.
Do tej chwili kurhan był moim ogrodem, moim królestwem. Nigdy, odkąd sięgnę pamięcią, nie zjawiał się tu nikt obcy. Teraz stała tam grupa ludzi. Motyką wydzierali wielkie piędzi ziemi z mojego wzgórza. Było mi, jakby krajano czyjeś żywe ciało.
Bez opamiętania pobiegłam w tamtą stronę, pełna niewyrażalnego współczucia, a jednocześnie palącej ciekawości, co tam się na światło dzienne ukaże? Szpic biegł ujadając za mną, a za nami w tyle zmierzał i Heinz swoim siedmiomilowym krokiem.
Ogarnęło mnie teraz uczucie onieśmielenia, dziecinny lęk przed każdą obcą twarzą. Cofnęłam się i pochwyciłam Heinza za skraj siermięgi, tu była przynajmniej jakaś siła i obrona.
Przy wzgórzu w milczącym oczekiwaniu stało trzech panów, podczas gdy robotnicy kopali i odrzucali ziemię. Na wściekłe ujadanie Szpica obcy obrócili głowy, a najmłodszy z nich zamachnął się laską na psa, po czym chłodnym wzrokiem zmierzył Heinza i mnie i odwrócił się znów do nas plecami.
Krzaki jałowca leżały dokoła z podkopanymi korzeniami, na ich miejscu widniał głęboki, ciemny otwór.
— Trafiliśmy na kamień — zauważył jeden z panów, gdy motyki uderzyły z brzękiem o coś twardego.
Usunięto resztki ziemi i oczom ukazał się potężny złom skalny. Panowie cofnęli się, gdyż robotnicy zaczęli podważać kamień. Heinz podszedł bliżej, widać uważał, że ludzie nie dość biorą się do dzieła. Po chwili kamień z głuchym jękiem potoczył się na bok.
W pierwszej chwili nic nie mogłam widzieć, bo panowie zasłonili otwór. Serce mi biło, co się też tam ukaże?
Nachyliłam się. W głębi wzgórza nie leżał żaden król srebrnobrody, czarna jaskinia otwierała swą paszczę na mnie.
Obcy panowie uważali widać, że wszystko jest w porządku. Najstarszy z nich, który nosił okulary, a na plecach miał wielką, podłużną puszkę blaszaną, wpełznął w głąb otworu, a za nim najmłodszy z panów, podczas gdy drugi, wysoki, smukły mężczyzna, przyglądał się wewnętrznej ścianie odsuniętego złomu skalnego. Twarzy jego nie widziałam, ale wydał mi się stary, bo miał spokojne ruchy, a spod brązowego kapelusza wymykał się kosmyk srebrnych włosów.
— Kamień jest obrobiony — powiedział, przesuwając dłonią po jego powierzchni.
— Tamte wsporniki również — odezwał się głos z głębi grobu. — A co za wspaniały kamień pokrywa grobowiec!
Młody pan wyszedł z grobowca, niosąc wielką glinianą, żółtoszarą urnę.
— Ostrożnie! — upomniał pan w okularach. — Urny te zaraz po wydobyciu są bardzo kruche, ale na powietrzu prędko twardnieją…
W tej samej chwili urna postawiona na granitowym złomie rozpękła się na kawałki. Podniosła się chmura popiołu, fragmenty ludzkich kości potoczyły się na ziemię.
Pan w okularach wydał okrzyk ubolewania. Ostrożnie podniósł jedną ze skorup i zaczął się przyglądać z bliska masie glinianej, z której była zrobiona.
— Niewielka szkoda, panie profesorze! — powiedział młody człowiek. — Jest ich jeszcze ze sześć takich samych.
— Mówi pan jak laik — ofuknął go profesor.
Młodzieniec zaśmiał się dźwięcznym śmiechem.
— Jestem laikiem, przyznaję, ale nie pozbawionym zapału. Musi mi pan wybaczyć! Ach, cóż za wspaniałości! — dodał na widok skarbów, które profesor rozłożył tymczasem na kamieniu.
Uczony zdawał się nie słyszeć jego słów. Był pochłonięty oglądaniem znalezionych przedmiotów. Hm! filigranowa obróbka srebra! — mruczał sam do siebie.
— Srebro w germańskim grobowcu, panie profeorze? — spytał młody człowiek nie bez odcienia ironii w głosie. — A niech pan spojrzy na ten prześliczny brąz! — To, co trzymał w ręku, było sztyletem czy też nożem. — Germańskiej pięści nie zadowoliłoby takie bawidełko. Nie germańskiego pochodzenia jest również i ta subtelna robota ze srebra, którą pan profesor trzyma w ręku. Ostatecznie, doktor von Sassen ma słuszność, mówiąc, że te kurhany są grobowcami Fenicjan!
Doktor von Sassen! Jakże mnie zdumiało to nazwisko. I czy wszystkie oczy nie obróciły się nagle na mnie? Nie, tylko Heinz skinął ku mnie głową i zawołał na cały głos:
— Ej, księżniczko, ci panowie mówią o…
— Cicho, Heinz! — krzyknęłam ostro, po raz pierwszy w życiu zła na niego.
Popatrzył na mnie chwilkę, jak skamieniały, potem odwrócił nieśmiało oczy. Na szczęście jednak panowie nie zwrócili uwagi na naszą rozmowę. Wzmianka o Fenicjanach podnieciła profesora. Musiał być przeciwnikiem tej hipotezy. Zaczął gwałtownie zwalczać przytoczone przez młodego pana poglądy.
Wysoki pan nie interesował się widać uczonymi sporami. Spokojnym krokiem przechadzał się tam i z powrotem. Długo wpatrywał się w rozkopany grobowiec, potem wszedł na wzgórze i rozglądał się po równinie.
Na widnokręgu zagasły ognie zachodu w głębokich fotelach. Na ciemniejącym błękicie nieba zarysował się blady sierp księżyca.
Pan stojący na wzgórzu spojrzał na zegarek.
— Czas ruszać! — powiedział. — Godzina upłynie. nim wrócimy do wozów.
— Ach, co za nieznośna droga! — westchnął młody człowiek. — Wlec się po tych przeklętych wrzosowiskach!
— Innej nie ma! — wzruszył ramionami profesor.
— Nie pojmuję, co różni poeci widzą w tych wrzosowiskach. Nudne, monotonne pustkowie, niby pokutnik w brązowym habicie! Ani śladu życia, ani cienia ludzi, a choćby ptaków!
Profesor wskazał palcem w stronę południową. Tam leżał nasz dwór, Dierkhof. Mocny, wysoki dach wznosił się pośród zieleni czterech potężnych dębów. Wielkie kłęby dymu, świadczące o wesoło płonącym ogniu, unosiły się z komina, a na tle nieba rysowała się sylwetka pani bocianowej, odprawiającej na jednej nodze straż na swym chruścianym gnieździe. Dość jeszcze było jasno, by stąd odróżnić zieleń ogrodu i jasną plamę, jakby pozostawioną przez gorejące blaski zachodu. Były to ukochane przez Ilzę nagietki. Ku dworowi spokojnym truchcikiem zmierzała Krasula, uzupełniając obraz sielskego dostatku.
— Nie taka znowu straszna tu pustynia, mój panie! — zaśmiał się profesor.— A niech pan tu wróci za miesiąc, kiedy wrzosy kwitną! Co za bajeczny widok! Miodem płynąca kraina. A czy wie pan, że w tych małych strumyczkach są perły?
— Tak, perły wodnych kropel — zauważył młody człowiek.
Profesor potrząsnął głową. Jakże polubiłam tego człowieka mimo jego okularów, uczoności i blaszanej puszki na plecach! Bronił przecież moich wrzosowisk, rozumiał ich czar! Sama nie wiem, skąd zdobyłam się na odwagę, ale nagle podbiegłam ku niemu i w milczeniu wyciągnęłam dłoń, na której spoczywało pięć perełek.
— Widzi pan, panie Claudius, to dziecko chce pana przekonać. Brawo, córeczko! — zawołał zdziwiony profesor, śmiejąc się wesoło.
Młody pan nic nie odpowiedział. Może zdziwiło go zuchwalstwo dziecka wrzosowisk w samodziałowej sukience i zgrzebnej chusteczce. Powoli, jakby ociągając się, wyciągnął rękę po perły. Jak łapa murzyniątka wyglądała moja dłoń przy jego ręce o wysmukłych, jakby z kości słoniowej utoczonych palcach. Ze wstydu omal że nie upuściłam pereł.
— Doprawdy! Nie są przedziurawione! — zauważył, przyglądając się maleńkim kuleczkom.
— Kształt i barwa wprawdzie pozostawiają wiele do życzenia — oświadczył profesor. — Są to perełki barokowe bez wielkej wartości, ale w każdym razie stanowią interesujące zjawisko.
— Chętnie bym je zachował — powiedział młody człowiek. W głosie jego brzmiała uprzejma prośba.
— Niech pan weźmie — odpowiedziałam krótko, nie podnocząc oczu. Zdawało mi się, że wszyscy słyszą bicie mogo serca.
Pan w brązowym kapeluszu wyciągnął z kieszeni sakiewkę jedwabną, w której coś brzęczało.
— Masz tu, moje dziecko — rzekł, kładąc na mojej dłoni pięć wielkich, błyszczących krążków.
Podniosłam ku niemu oczy. Pod szerokim rondem kapelusza dostrzegłam niebieskie okulary, rzucające trupi cień na blade policzki.
— Co to jest? — spytałam zdziwiona.
— Nie wiesz, co to pieniądze, dziewczynko? Nigdy nie widziałaś talara? — spytał pan.
— Nie, panie, nie zna ona tego — wtrącił się Heinz. — Starsza pani nie znosi widoku pieniędzy, co znajdzie, bez litości wrzuca do rzeki.
— Co?… A kimże jest owa dziwna starsza pani? — zaczęli pytać panowie.
— No, przecież babka księżniczki.
Młody pan roześmiał się głośno.
— Tej księżniczki? — spytał, wskazując na mnie.
Upuściłam na ziemię talary i uciekłam. Niedobry, niegodziwy Heinz… Ach, czemuż opowiadałam mu bajkę o księżniczce na ziarnku grochu, czemu pozwoliłam, żeby mnie od tej pory nazywał „księżniczką”? Nazywał mnie tak, bo zdawało mu się, że nie ma na świecie drugiej tak maleńkiej i delikatnej osóbki, jak to dzikie dziecko, które z nim włóczyło się po wrzosowiskach.
Pędziłam jak szalona do dworu. Gnał mnie drwiący śmiech młodego człowieka. W progu stała Ilza, wyglądając mnie z niepokojem, jako że Krasula wróciła sama do domu. Oczy moje z radością dostrzegły jej wysoką barczystą postać. Jakże kochałam tę jasną głowę! Włosy miała równie płowej barwy jak Heinz, tworzyły one niby obłok nad jej czołem. Ilza miała te same kanciaste rysy co jej brat, tę samą zdrową, czerstwą cerę o mocnych rumieńcach, tylko jej oczy, te bystre oczy, których Heinz tak się obawiał, inne były niż u niego. W tej chwili oczy te spoglądały bardzo gniewnie.
— Czyś oszalała, Leonoro? — zawołała ze zwykłą swą lakoniczną ostrością. Była zła, tak zła, jak to się jej rzadko zdarzało przy jej wrodzonej równowadze. Nazwała mnie po imieniu, co się zdarzyło jedynie, gdy była zagniewana. Zamilkła i wskazała palcem na ziemię, gdzie stałam. Opuściłam oczy i z przerażeniem zauważyłam swoje bose nogi.
— Ach, Ilzo, pończochy i buciki zostały nad rzeczką! — zawołałam zawstydzona.
— Jak można! Przynieś zaraz!
Odwróciła się i weszła do kuchni, gdzie na ogniu prażyła się słonina i bulgotał dymiący garnek ziemniaków.
Wieczerza była prawie gotowa, trzeba się było spieszyć, jeśli chciałam zdążyć w porę. Ale przez główne wrota nie przeszłabym już za żadne skarby świata. Gdybym wymknęła się tylną furtką, mogłabym przebiec do rzeki pod osłoną dworu, tak żeby mnie nie dostrzegli ci ludzie na wzgórzu.
Podążałam ku furtce przez tylne podwórze, gdy zatrzymała mnie Ilza.
— Tędy nie można, tam stoi babka! — powiedziała przyciszonym głosem.
Ujrzałam babkę stojącą pod studnią, poruszała szybko w górę i na dół żelaznym ramieniem pompy. Był to widok, do którego od dawna przywykłam.
Babka moja była to kobieta wysoka i tęga. Twarz jej, od siwych włosów nad czołem po szyję, powlekała zawsze równomierna, ceglasta czerwień. To zabarwienie, ta jej postać masywna, ruchy energiczne czyniły z niej groźne zjawisko. Mimo jej czarnych oczu i wschodniego profilu, przypominała mi jakąś legendarną niewiastę cymbryjską, jedną z tych, co owinięte w skóry, rzucały się z toporem bojowym w wir walki na równi z mężczyznami.
Babka trzymała głowę pod mocnym prądem wody, rozpryskującym się dokoła jej twarzy i spływającym po jej niezwykle bujnych, grubych, siwych warkoczach, które zwisały aż do studziennego koryta. Od czasu do czasu odrzucała w tył głowę, oddychając ciężko. Twarz jej była brunatnoczerwona; spod sinawych warg błyskały mocne, zdrowe zęby.
Ilza spoglądała na nią z wyrazem zatroskania i smutku.
— Co dziś jest babce? — spytałam z niepokojem.
— Nic… parny dzień — odpowiedziała Ilza krótko.
— Czy nie ma lekarstwa na te uderzenia krwi do głowy, Ilzo?
— Wiesz przecież, że ona nic nie weźmie. Chciałam jej podać gorącej wody do nóg, to wylała cebrzyk na podłogę. Idź teraz, dziecko, po twoje obuwie.
Z tymi słowy powróciła Ilza do kuchni, ja zaś wymknęłam się z podwórza drugą boczną furtką. Pobiegłam w stronę gęstych, nadbrzeżnych zarośli. Ale tamtędy właśnie podążali obcy panowie! Heinz pokazał im wąski pas trawy, ciągnący się wzdłuż rzeki, najwygodniejszą drogę wśród wrzosowisk. Stali właśnie przy mojej brzózce.
— Aha, tu przebierała się mała księżniczka! — zaśmiał się młody pan. Przyczaiłam się w krzakach z zapartym oddechem Mimo nieznajomości świata wiedziałam, jak powinien wyglądać delikatny pantofelek damski, arcydzieło z safianu lub brokatu. To, co tam leżało, zrobione było z najgrubszego chromu! O Ilzo, i żelazo wydawało ci się nie dość „mocne i trwałe” dla moich nóg niespokojnych!
Dziś rano te buciki zastałam przy moim łóżku, nowiuteńkie, a obok nich parę pończoch wełnianych, tak grubych, że aż sztywnych. Ilza sama je uprzędła i zrobiła; był to podarek urodzinowy. Byłam uszczęśliwiona, a Ilza również kiwała z uznaniem głową, bo szewc wbił w grube podeszwy cały batalion lśniących gwoździ, które teraz migotały, jakby drwiły ze mnie.
— Ach, to dziecko! — zawołał Heinz, potrząsając głową. — Zostawiła buciki, nowiuteńkie buciki. Co na to powie Ilza! — dodał trwożliwie.
— Co to za dziecko, które widzieliśmy przy wzgórzu? — spytał pan w ciemnych okularach swym miękkim głosem.
— Z Dierkhofu, panie.
— Ale jak się ona nazywa?
Heinz przesunął kapelusz na bakier i podrapał się za uchem.
— A jak? Ilza woła na nią „dziecko”, a ja…
— Księżniczko — dodał młody pan drwiąco uroczystym tonem.
— Władczyni wrzosowisk lubi zapewne stąpać mocno! — dodał, zwracając się do pana w brązowym kapeluszu. — Ach, stryju, chciałbym, żeby Charlotta zobaczyła to przedziwne obuwie. Mam ochotę zabrać to ze sobą.
— Bez żartów, Dagobercie! — przerwał zagadnięty surowo. Heinz omal nie krzyknął.
— Ależ, panie, przez litość! Co by powiedziała Ilza! Nowiuteńkie buciki!
— Ta Ilza musi być jakimś smokiem strzegącym bosonogiej księżniczki — zaśmiał się młody pan, opuszczając buciki na ziemię i starannie otrzepując dłonie.
Podziękowali Heinzowi i poszli dalej, a mój stary druh podniósł nieszczęsne buciki i wpakował je do swych obszernych kieszeni. Nie omieszkał tego samego uczynić z pończochami, po czym śpiesznie podążył w stronę dworu.
Nie opuściłam mojej kryjówki, chciałam jeszcze zobaczyć, jak wygląda wzgórze po odejściu obcych. Przedstawiało się lepiej, niż oczekiwałam. Urny i skorupy znikły. Otwór został zasypany, tylko krzaki jałowca leżały wydarte z korzeniami dokoła. Pod jedną z gałązek znalazłam drobną, zwęgloną kosteczkę, którą zapomniano wrzucić do grobu.
Młody pan miał słuszność. Nie były to groby olbrzymów. Kostka zapewne stanowiła cząstkę palca, żywego, ludzkiego palca. Dziwnie pomyśleć, że kiedyś żyli tu jacyś inni ludzie. Przed chwilą też byli tu ludzie obcy, ludzie „ze świata”. Byli i wrócili tam „do świata”. Przecież i ja pierwsze lata swego dzieciństwa spędziłam w tym świecie! Pierwszym wspomnieniem moim była twarz o rzadkich blond loczkach, z perkatym noskiem i wodnistosiwymi oczkami, panna Streit, moja wychowawczyni. Inna twarz wyłania się w bladej poświacie z moich pierwszych wspomnień. Za rzadko ją widywałam, by dobrze pamiętać. Z twarzą tą łączy się dla mnie tylko wspomnienie szeleszczącego jedwabiu i zmęczony głos: „Denerwujesz mnie, dziecko!” Dla mnie było to równoznaczne z gniewem tej pani, która czasem tylko kładła długą, białą dłoń na moim czole. Do tej pani panna Streit mówiła „jaśnie pani”, a mnie kazano mówić „mamo”.
Któregoś dnia obudziłam się, ale już nie w ciemnym pokoju od podwórza. Trzymał mnie na ręku wysoki człowiek o płowych włosach, a obok stała panna Streit zapłakana, w kapeluszu z czarnym welonem. Tuż przed nami widniał dom z czterema dębami, z bocianim gniazdem na dachu. Już chciałam się głośno rozpłakać, ale wysoki mężczyzna zawołał: „Cip, cip, cip!”, i ze wszystkich stron zaczęły się zlatywać kury o najrozmaitszym upierzeniu.
W progu stała kobieta wysoka, o jasnych włosach, Ilza, ta sama Ilza! Ucałowała mnie, płacząc, i ja byłabym się rozpłakała znowu, ale ona podała mi do rąk jakieś stworzonko, po którego jedwabistej sierści ostrożnie przesunęłam ręką; było to małe miauczące kociątko. Po podwórzu brykał cielak, śmiesznie rozstawiając swoje niezgrabne, sztywne nogi, na dachu klekotał bocian, wokoło pełno było słońca, złotego, cudnego słońca, a drzewa szeleściły i szumiały bez przestanku. Z radością biegałam po podwórzu, podczas gdy zapłakana panna Streit przekroczyła próg domu.
Tak to na ręku Heinza weszłam do starego dworu i tu zaczęło się dopiero dla mnie życie. Od tego dnia stałam się szczęśliwym dzieckiem, podczas gdy ludzie płakali nad moją dolą. Hopsa! Dzień w dzień na ramieniu Heinza wesołym truchtem przebywałam wrzosowisko. Tam wśród wrzosów znajdowała się stara lepianka, zbudowana przez ojca Ilzy i Heinza, starego miotlarza. Wejście było tak niskie, że Heinz musiał się schylać. Ale wewnątrz było ślicznie, przytulnie i czysto. Tu mieszkał zacny Heinz — pszczelarz, który za nic nie chciał przenieść się do dworu. Tu czułam się lepiej niż w domu babki.
Panna Streit siedziała w wielkiej świetlicy po całych dniach i zalewała się łzami. Śmiesznie musiała wówczas wyglądać miła, stara świetlica. Na cześć panny Streit wstawiono tu wyściełaną kanapę z miasta, dziwnie odbijającą od bielonych ścian, prostych ław i stołów. W oknach zawiesiła Ilza firanki. Tu lubiła siedzieć panna Streit, która płacząc mówiła zawsze, że boi się tej strasznej, cichej, martwej, wrzosowej pustyni. Gdy ukończyłam pięć lat, zaczęłam miewać z nią lekcje, a Ilza przynosiła swoją robotę, by móc się przysłuchiwać nauce. Miała lat piętnaście, gdy zaczęła służyć u babki mojej w mieście, i wówczas nauczyła się czytać i pisać, a jednak teraz chciała sobie odświeżyć swoje wiadomości. Wieczorami przychodzi Heinz do izby z nierozłączną fajką w ustach; wtedy panna Streit ożywiała się nieco i opowiadała, jak to było „w mieście”. Z tych opowiadań dowiedziałam się, że mój ojciec jest sławnym człowiekiem, a moja zmarła matka była uczoną damą, poetką. Wiele sławnych osobistości bywało w domu moich rodziców. Ja pamiętałam tylko tyle, że z ciemnego, dziecięcego pokoju nieraz słychać było otwieranie drzwi, głosy i kroki. Wtedy podawano mi lodowato zimną kolację i spać musiałam samiuteńka. Gdy bałam się i zaczynałam płakać, wpadała panna Streit w białej toalecie, pakowała mi cukierek do ust, kazała mi być cicho i uciekała. „Miałam białą suknię i różową wstążkę we włosach na wieczorze literackim u jaśnie pani” — wspominała panna Streit, wzdychając.
Tak płynęły miesiące i lata. Panna Streit stawała się coraz bardziej niespokojna. Któregoś dnia spakowała swoje kufry. „Cóż począć, moja dobra Ilzo, nie ma tu dla mnie żadnych widoków” — powiedziała zalewając się łzami.
Nie ma widoków tu, wśród moich cudnych, rozległych wrzosowisk! Byłam oburzona takim niedocenianiem mojej najmilszej ojczyzny. Heinz zawiózł pannę Streit z kufrem do najbliższego miasteczka. Pozwolono mi podjechać kawałek. Po pożegnaniu stałam długo, patrząc aż zniknie na horyzoncie powiewający welon panny Streit. Gdy to się stało, zdjęłam kapelusz i podrzuciłam go wysoko w powietrze, potem zrzuciłam ciasny, krępujący staniczek, który panna Streit kazała mi nosić, i pobiegłam do domu. Tu już zdążyła Ilza zdjąć firanki i wynieść na strych wyściełaną sofę.
— Ilzo, obetnij mi włosy! — prosiłam, wskazując na moje długie, niewygodne loki, które panna Streit tak starannie zwykła zwijać na noc w papiloty. Zazgrzytały wesoło nożyczki; papiloty powędrowały do ognia, kapelusz i staniczek do szafy. Odtąd biegałam po wrzosowiskach w spódniczce i luźnym samodziałowym kaftanie, jak Ilza.
Wszystkie te wspomnienia przewinęły mi się teraz przed oczami duszy, gdy tak stałam pod starym drzeem na wzgórzu, spoglądając w dal, kędy znikły trzy postaci obcych ludzi. Wiedziałam, że pilno im było, jak ongiś pannie Streit, opuścić wzgardzoną równinę. Co by powiedzieli, że ta starsza pani z Dierkhofu porzuciła dobrowolnie ludne miasto, by zagrzebać się na tej pustyni?
Zastanowiło mnie zdziwienie obcych panów nad tą „starszą panią, która nie znosi widoku pieniędzy”. Do tej pory nic mnie w babce nie dziwiło, myślałam, że takie muszą być wszystkie babki, i na tym koniec. Ale czyż nie dziwnym było, że babka moja z biegiem lat zupełnie oniemiała? Albo to że unikała zetknięcia się ze wszystkimi i miotała straszliwe spojrzenia, gdy mnie gdzie napotkała? Albo że nigdy nie wzięła do ust nic z czyjejolwiek ręki? Jajka, którymi głównie się żywiła, podbierała sama z kurnika, sama doiła krowę, by niczyja ręka nie dotknęła naczynia, z którego ona piła. Nigdy nie brała do ust chleba ani potraw gotowanych. Tylko w pierwszym roku popieściła mnie czasem. Później zdawała się nie pamiętać, kim właściwie jestem.
Ojciec mój nie przysłał mi nowej wychowawczyni; dla babki nie istniałam; wioska była za daleko, bym do niej mogła chodzić na naukę. Ilza próbowała mnie uczyć sama, ale szło jej ciężko. Czytywała ze mną biblię, ale bardzo przyciszonym głosem, wciąż nasłuchując i spoglądając w stronę pokoju mojej babki. Do konfirmacji przystąpiłam w miejscowej parafii; przygotowała mnie Ilza. Na tę uroczystość wykradła się ze mną formalnie ze dworu, podczas gdy Heinz pozostał na straży przy babce, która nigdy nie dowiedziała się o niczym.
Wyrosłam tak, dziko i pogodnie, jak te wierzby nad rzeką, w tym pustkowiu wzgardzonym przez ludzi. Nie było ono dla mnie pustkowiem. Zamieszkiwały je całe zastępy wróżek, wodnic i sylfów, i innych postaci z bajek. Bajki były moją ulubioną lekturą; czytywałam je chciwie z książek pozostawionych przez pannę Streit w spuściźnie.
Mgły zaczęły się podnosić nad równiną. Dla mnie były to białe, żywe postacie. Widma zagniewane podnoszą się z naruszonych bluźnierczą dłonią grobów. Fenicjanin, do którego należała znaleziona i odrzucona przeze mnie kosteczka, stał przede mną, mroczny i groźny. Za chwilę zimna ręka jego spocznie na moim ramieniu. Już… Krzyknęłam przeraźliwie.
— Leonoro, co za głupie pomysły! — burczała Ilza. Stała za mną i przytrzymywała mnie w swych mocnych ramionach, inaczej zleciałabym chyba ze wzgórza.
— Ach, Ilzo, Fenicjanin… — wyjąkałam.
— Co-o? — spytała przeciągle. Odsunęła mnie od siebie i zajrzała mi niedowierzająco w oczy. Już raz dziś pytała, czy oszalałam. Wyraz jej twarzy wrócił mi od razu przytomność. Wybuchnęłam głośnym śmiechem i rzuciłam się jej na szyję. Przy niej byłam bezpieczna i przed widmami, i przed luźmi.
— Znowu straszyło… i to pod Bożym niebem? — spytała Ilza. — Ładna mi para zuchów, ty i Heinz!
Poczciwa Ilza! Ujęła moją dłoń w swoją twardą, mocną prawicę. Razem zeszłyśmy ze wzgórza.
Było już po wieczerzy, gdy wróciłyśmy. Ilza jednak oszczędziła mi kazania. Bez słowa zabrała mój talerz z zimnymi kartoflami i podała mi na ich miejsce porcję gorącej jajecznicy. Na podwórzu słychać było kroki Heinza. Chwila nie była może odpowiednia, ale nie mogłam już dłużej wstrzymać pytania, które cisnęło mi się na usta.
— Ilzo, gdzie mieszka teraz mój ojciec?
— Chcesz pisać do niego? — spytała nie bez zdziwienia.
Roześmiałam się głośno.
— Ja? Pisać list? Ach, Ilzo, jakże to brzmi śmiesznie! Nie, chciałam tylko wiedzieć, w jakim mieście mieszka mój ojciec i jak się nazywają ci ludzie, u których on mieszka.
— Koniecznie zaraz?
Nie śmiałam odpowiedzieć „tak”, ale Ilza musiała wyczytać z moich oczu palącą niecierpliwość. W milczeniu poszła do izby mieszkalnej i wyniosła stamtąd szkatułkę.
— Masz, szukaj sobie sama adresu. Tylko mi nic nie zgub i nie szperaj za wiele.
Wyszła. Jakże porządnie złożona była cała skąpa korespondencja Dierkhofu z zewnętrznym światem! Oto cienka paczuszka listów mojego ojca. Wszystkie były adresowane do Ilzy. Parę krótkich słów, uprzejme pozdrowienia dla mnie i dla babki, ale zawsze odmowa na prośby Ilzy zabrania mnie z Dierkhofu, żebym mogła pójść do szkoły. Ilza zawsze sama odpisywała na jego listy, nie bez trudu zapewne. Co do mnie, choć czytałam dobrze i czytać lubiłam, odczuwałam wstręt do pisania i nigdy nie przyswoiłam sobie dobrze tej sztuki.
Obok listów ojca spoczywał inny list, o którym wiedziałam, że nadszedł niedawno. Był adresowany do „Pani Radczyni von Sassen w Hanowerze”, pięknym, delikatnym pismem. Jakaś nieudolna ręka przekreśliła nazwę miasta i dopisała adres wsi, najbliżej od Dierkhofu położonej. Zaciekawiło mnie dziś, co mógł ów list zawierać. Wyjęłam go i położyłam na stole. Adres ojca znalazłam prędko. Na jednym z ostatnich listów dopisał pod swoim podpisem: „Firma Claudius w K…” Przebiegł mnie dreszcz. Przecież nazwisko Claudius parokrotnie wymówił profesor, zwracając się do obcych panów! W tym ostatnim liście pisał ojciec między innymi: „Na list z Neapolu nie będzie odpowiedzi; rozumie się samo przez się, że nie powinien on pod żadnym pozorem dostać się do rąk mojej matki”. Chodziło tu zapewne o ów intrygujący mnie list. Widniał na nim stempel „Napoli”.
Ani słowa nie wspomniał ojciec o ludziach, u których mieszkał… Ale, cóż mnie oni właściwie obchodzą!
Heinz wszedł do izby.
— Wiesz, księżniczko — powiedział — ci obcy nie zabrali tego mnóstwa pieniędzy. Nie chcieli zabrać. Kazali mi to podnieść i oddać tobie. Oto są, księżniczko.
Przeliczyłam błyszczące talary. Było ich pięć, jeden za każdą perłę. Starszy pan w brązowym kapeluszu podał mi je, mówiąc „masz tu, moje dziecko”, tak jakbym żądała za nie zapłaty, a ja przecież chciałam je darować! Ogarnął mnie gniew.
— Nie chcę tego, Heinz! — zawołałam, odpychając jego rękę. Pieniądze potoczyły się, ale tym razem nie na miękką ziemię, a na twardą, kaflową podłogę izby. Upadły z okropnym brzękiem i hałasem. Mimo woli rozejrzałam się dokoła. Nagle poruszyła się ciężka pluszowa portiera i zabłysły czarne oczy babki. Schyliłam się, drżąc cała, by podnieść pieniądze, ale mocna dłoń pochwyciła mnie za ramię i niby powiew okrutnej wichury odepchnęła mnie daleko.
— Nie ruszać! — zabrzmiał mi w uszach przeraźliwy okrzyk. Jak wstrząsająco brzmiał ten głos, którego od tylu lat nie słyszano! — Ty! — groziła potężna siwa postać zaciśniętą pięścią Heinzowi.
— Jaśnie pani, proszę się nie gniewać… Zaraz zaniosę te przeklęte świecidła do rzeki. — Heinz drżał jak liść osiki. Po raz pierwszy zobaczyłam popielatą bladość na zawsze czerstwej i rumianej jego twarzy.
Gwałtownym ruchem odwróciła się babka od niego. Długie, siwe warkocze niby bicze uderzyły ją po bokach. Dygocąc oczekiwałam, że teraz rzuci się na mnie. Nagle stąpnęła na jedną z monet. Cofnęła się, jakby nadepnęła na żmiję. Tu nastąpiło coś, czego nigdy nie zapomnę. Z chichotem odrzuciła babka czubkiem pantofla brzęczącą monetę, a potem drugą, trzecią… wszystkie. Tak przepędzała je z miejsca na miejsce po kaflowej podłodze izby. Widać było, że odrzuca monety z gniewem i wstrętem, ale jednocześnie śledziła za nimi z taką piekielną uciechą, z taką nienawistną pożądliwością, że mimo woli przypomniał mi się kot igrający ze schwytaną myszą.
Wtuliłam się w kąt i nie śmiałam wprost oddychać. Szpic, taki zazwyczaj skory do zabaw, wsunął się z podwiniętym ogonem pod ławkę, za Heinza, który stał jak skamieniały. Przez chwilę napotkałam spojrzenie jego oczu, w których malował się lęk śmiertelny. A Ilza?… Gdzież się podziała Ilza? Ona jedna miała moc nad babką. Czyż nie słyszała ona tego przeraźliwego brzęku, który tak okropnym echem rozbrzmiał aż po belkowany pułap starej izby?
Okrutna gra z monetami trwała dalej. Babka biegała, jakby nawet nie zauważyła naszej obecności, biegała tam i z powrotem coś szepcąc sama do siebie i gestykulując. Nagle jakby grom w nią uderzył. Przechodziła właśnie obok stołu. Oczy utkwiła w obrus. Cała jej postać jakby skamieniała. Leżał tam ów list nieszczęsny, który zgodnie z nakazem ojca nigdy do jej rąk dojść nie miał!
— „Do pani Radczyni von Sassen”! — przeczytała, przerywając po raz pierwszy straszliwe milczenie i przesuwając ręką po czole. — To byłam przecież ja!… ja!
Walczyłam z sobą, sama nie wiedząc, czy mam skoczyć i wyrwać jej list, na którym już kładła rękę. Ale cóż znaczyłam, drobne, słabe stworzenie, wobec tej potężnej niewiasty! Czyniłam Heinzowi najwymowniejsze znaki, ale ten spoglądał na mnie bez zrozumienia, i oto stało się, że babka moja wyjęła list z koperty.
— Zobaczymy! — powiedziała, rozwijając papier.
Ale nie czytała listu. Ujrzała podpis. Z okrzykiem wściekłości zmięła list w rękach. — Twoja Krystyna! — roześmiała się przeraźliwie, odrzucając daleko zmiętą kulę papieru, i wpadła do swego pokoju, zamykając za sobą drzwi na zasuwę.
Ilza, która właśnie wchodziła z koszem torfu, przystanęła zdumiona na progu.
— Czy babka tu była? — spytała z niedowierzaniem. Przecież drzwi tych, które się właśnie zatrzasnęły z hałasem, nie używano nigdy. Musiał już zardzewieć w nich zamek.
Dzwoniłam zębami jak w gorączce, ale jednocześnie czułam się wyzwolona. Opowiedziałam szeptem, co się zdarzyło. Widziałam, jak się twarz Ilzy skurczyła, ale swoim zwyczajem nie powiedziała nic. Postawiła kosz przy kuchni i zaczęła wyjmować z niego kawałki torfu, układając je w kącie równiutko. Tylko gdy Heinz zbliżył się do niej, podniosła głowę, jej bystre oczy zmierzyły go miażdżącym spojrzeniem.
— Tyle lat czuwam, żeby nie pojawił się choćby grosz tutaj, a ten mi wnosi całą garść talarów. Ej, piąty krzyżyk za pasem i za grosz rozumu!
Łzy mi stanęły w oczach. Mimo mego samooskarżenia odebrał Heinz burę! On jednak wysłuchał wszystkiego cierpliwie i nie zaprzeczył. Zarzuciłam mu ramiona na szyję, przytulając twarz do rękawa jego szorstkiej siermięgi.
— Tak, pocieszaj go, tego twojego Heinza! — burknęła Ilza. — Trzymacie z sobą jak Cyganie! — powiedziała Ilza, ale już srogość znikła w jej głosie i rysach.
Wzięła lampę ze stołu, na pewno by szukać zmiętego i odrzuconego listu, ale go nie znalazła.
Do tej pory w pokoju babki panowało milczenie, ale teraz dochodziło zeń mamrotanie podnieconego, szorstkiego głosu, przerywane jękami i głębokimi westchnieniami.
— Modli się — szepnął mi Heinz.
Ale modlitwa ta nie była widać odmawiana na kolanach. Wściekłymi, niecierpliwymi krokami przeierzała babka tam i z powrotem pokój, aż uginała się ciężka, pluszowa zasłona za szybkami oszklonych drzwi i dudniła podłoga.
— Światło mi podajcie! — zawołała nagle zalękłym głosem.
— Światło? — powtórzyła Ilza. — Zaniosłam przecież lampę! — Pobiegła wąskim korytarzem, który przebiegał wzdłuż izb mieszkalnych.
Wkrótce wróciła znacznie uspokojona. Na dworze zaskrzypiała pompa, dało się słyszeć pluskanie wody.
— Pociemniało jej w oczach — wyjaśniła Ilza krótko na zapytanie. — Ładna znów będzie noc! — dodała z zatroskaniem sama do siebie, sprzątając naczynia ze stołu.
„Znów”! A więc już przedtem spędzała Ilza przy babce noce pełne niepokoju! To było nowością dla mnie. Mój zdrowy, mocny sen ani mi pozwolił domyślić się, co się tu po nocy czasami dzieje! Teraz uprzytomniłam sobie, że Ilzę nieraz zastawałam z rana zmęczoną i przygnębioną, ale tłumaczyła się zawsze bólami głowy, na które jakoby cierpiała często.
— Idź spać, dziecko — powiedziała Ilza — jesteś zmęczona.
Poczułam w tej chwili, jak bezużytecznym, obojętnym stworzeniem byłam dotąd.
— Nie, Ilzo, zostanę z tobą — powiedziałam, usiłując przybrać ton stanowczy. — Skończyłam siedemnaście lat i jestem już dość duża i silna. Nie dam się wysłać do łóżka, gdy ty się będziesz męczyła przy babce.
Zerwałam się — i stanęłam przy niej.
— Tak, tego mi tylko brakowało, żebyś mi się ty plątała pod nogami! — odparła sucho Ilza. — Chyba nie wyobrażasz sobie, czym jest czuwać przy kimś tak mocnym i niespokojnym. Patrzcie mi, kurczątko takie, co ledwie wykluło się z jajka!
— Ilzo, przecież nie jestem takim znowu chuchrem! — przerwałam z oburzeniem.
— Zresztą nie wiem nawet, o co ci chodzi — dodała. — Babka stoi sobie spokojnie na podwórzu i będzie spała za godzinę równie mocno jak my wszyscy. A wiedz i to, że ją drażni, jak się światło tak długo pali w kuchni.
Z tymi słowy wzięła lampę ze stołu. To położyło kres moim bohaterskim zapędom. Z daleka zawołałam „dobranoc!” Heinzowi, który właśnie ryglował bramę, i posłusznie podążyłam za Ilzą do narożnej izby, gdzie sypiałyśmy obie.
— Oto masz, gapiątko, twoje nowe trzewiki! — powiedziała Ilza, wskazując na krzesło przy moim łóżku. — Gdyby nie Heinz, zostałyby na deszczu, a burza nadciąga.
Poczułam, jak żar uderzył w moje policzki na widok tych niezdarzonych towarzyszów nieszczęścia. Wzrok mój padł mimo woli na oświetlony lampą miedzioryt przedstawiający Karola Wielkiego. Prędko odwróciłam oczy. To wysokie czoło, ta fala odrzuconych w tył włosów przypomniały mi obcego młodzieńca ze wzgórza. Nie chciałam myśleć o nieznajomych ani o wszystkich przykrościach, których stali się nie dla mnie przyczyną.
Ilza nie opuściła izby, dopóki się nie rozebrałam i nie położyłam do łóżka. Ale z tak bijącym sercem i myślami pełnymi złych przeczuć nawet młodość usnąć nie może. Ledwie wyszła, narzuciłam z powrotem sukienkę, odsunęłam drewnianą okiennicę zza okna, które wychodziło na tylne podwórze, i wpatrzyłam się w noc. Rozjaśniło się trochę w pokoju i gnębiący mnie lęk rozproszył się nieco.
Coś zadzwoniło o szybę. To gałązka rosnącej tuż przy domu jarzębiny trąciła szyby z lekka. Poza osnową delikatnych liści widać było mroczną dal, za ogrodem i łąką. Ilza wspomniała o zbliżającej się burzy, tymczasem jednak gwieździste niebo roztaczało się nad równiną w całej swej nieporównanej chwale. Cudny, ciepły powiew nocy przenikał do izby. Cisza była wprost olbrzymia. Z dali niósł się zapach ziół, aż hen z lasu, gdzie sarny o tej porze idą pić wodę z rzeczułki.
Serce moje zaczynało bić spokojniej. W domu panowała cisza tak wielka, że słyszałam pobrzękiwanie łańcucha Krasuli w przyległej do dworu obórce. Lada chwila gotowa tu wejść Ilza z lampą. Już chciałam się ze strachu schować pod kołdrę, gdy nagle drgnęłam od huku gwałtownie zatrzaśniętych drzwi, od którego zadrżały wszystkie wiązania starego dworu.
Chciałam zamknąć okno, gdy tuż za nim przemknęła siwa głowa babki.
— Pali się… tu!… tu! — wołała biegnąc i chwytając się oburącz za czoło.
Nie śmiałam wyjrzeć za nią, ale słyszałam, że przystanęła. Przez szybę dostrzegłam jej wyciągnięte ramiona.
— Albowiem ogień wszedł przez zagniewanie Moje! — mówiła uroczyście — i płonąć będzie aż do najniższego piekła, pożerając ziemię z tym, co na niej rośnie, wypalając aż po serce gór!
Z wolna przeszła pod dębami. Widziałam ją wyraźnie, ciemna jej sylwetka rysowała się na tle gwiaździstego nieba. Uroczyste słowa zakończyły się niewyraźnym mamrotaniem. Po chwili z głuchym okrzykiem zerwała się babka znów i zaczęła biegać tam i z powrotem, gdy nagle zwaliła się, jakby porażona przez jakąś niewidzialną siłę.
— Ilzo! Ilzo! — krzyknęłam. Ilza już nadbiegała, jak również i Heinz. Od dobrej chwili stali w bramie, czuwając nad babką. Wyskoczyłam oknem, by pobiec do nich.
— Nie żyje! — szepnął mi do ucha Heinz, gdy się zbliżyłam.
— Milcz! — nakazała Ilza stłumionym głosem. — Dalej, rusz się naprzód! — Nadludzką siłą pochwyciła babkę pod ramiona i dźwignęła ją do góry, podczas gdy Heinz podtrzymywał nogi.
Sapiąc i stękając ponieśli ją do izby kuchennej, a długie warkocze omdlałej wlokły się po kamiennej posadzce. Pobiegłam naprzód i otworzyłam drzwi do pokoju babki, ale musiałam jeszcze usunąć ciężki parawan, który zasłania! półkolem wejście. Po raz pierwszy znalazłam się w tym pokoju. Ogarnęło mnie uczucie, jakiego zaznałam później raz tylko jeszcze, kiedy weszłam do prastarego, mrocznego kościoła, przepełnionego jakimś dziwnym zapachem kadzidła i grobowej stęchlizny.
Złożono babkę na łożu stojącym w rogu, a okolonym firankami ze sztywnego zielonego jedwabiu w złote kwiatki.
Straszliwie wyglądała twarz jej sina z zamkniętymi oczami na tle tej mrocznej zieleni. Heinz mylił się; babka żyła. Oddychała ciężko. Ilza podsunęła jej pod ramiona poduszki tak, by przyjąć mogła pozycję siedzącą, i to jej widać pomogło. Oddech jej stał się mniej świszczący.
Heinz opuścił dwór, zapewne pobiegł po lekarza. Najbliższa wioska była stąd o godzinę drogi pieszo, a stamtąd dopiero dostać można było konie, by pojechać do miasteczka. Upłyną więc conajmniej dwie do trzech godzin, nim lekarz tu będzie.
Ilza odrzuciła wszelką zaofiarowaną przeze mnie pomoc, pozwoliła mi jednak zostać w pokoju.