Najemnicy. Część 1 - Paweł Jakubowski - E-Book

Najemnicy. Część 1 E-Book

Paweł Jakubowski

0,0

Beschreibung

Oto rzeczywistość, w której rację ma ten, kto jest gotów więcej zapłacić. Orgon znów płonie! Rozbity dzielnicowo kraj po kilkunastu latach spokoju znów pogrążył się w wojnie domowej. To, co dla jednych stanowi życiową tragedię, dla innych jest sensem istnienia. W odpowiedzi na ogłoszenie organizacji Psy Wojny typy spod ciemnej gwiazdy ściągają z całego Orgonu, by wstąpić w szeregi bezwzględnych najemników. Młodzieniec imieniem Erl dzielnie odpiera atak nieprzyjaciół. Los ma jednak wobec niego zupełnie inne plany. Czy udźwignie odpowiedzialność za życie córki najbardziej poszukiwanego człowieka w kraju? Opowiedziana z rozmachem historia wojenna jest inspirowana grą "Aphalon – Świat Księżycowego Ostrza" autorstwa Arka Mielczarka i Dariusza Tarki.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 891

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Jakubowski

Najemnicy

Część 1

Saga

Najemnicy. Część 1

Zdjęcie na okładce: Midjourney

Copyright ©2013, 2024 Paweł Jakubowski i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788727193762

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Oblężenie

Ognisty pocisk rozświetlił na chwilę noc i przeleciał łukiem ponad murem. Rozpryskując się, uderzył w jeden z domów, który natychmiast zajął się płomieniami. Ze środka w panice wybiegły ciemne sylwetki. Szturmujący ani na chwilę nie przestawali być zasypywani gradem strzał. Mimo że wielu z nich padło, już dobiegali do muru i zaczęli przystawiać drabiny. Obrońcy usiłowali spychać je bosakami. Ale ilekroć któryś za bardzo się wychylił, atakujący szyli do niego z łuków. Już kilku nieszczęśników znalazło w ten sposób śmierć. Pierwsi wojownicy sprawnie wspinali się do góry. Szybko spadali rażeni strzałą, oszczepem, zrzuconym kamieniem lub oblani wrzątkiem. Na ich miejsce wstępowali jednak następni. Co zręczniejsi docierali na długość oręża i rozpoczynała się walka wręcz. Zdawałoby się, że obrońcy, wymierzając swoje ciosy z góry, będą mieli przewagę. Jednak, osłaniani z dołu przez łuczników, nacierający powoli pięli się o kolejne szczeble. Lada moment mogli wedrzeć się na mur.

Bramy zamku też nie pozostawiono w spokoju. Oblewani gorącą smołą i rażeni grotami strzał topornicy zawzięcie uderzali w wielkie dębowe wrota. Co chwila któryś z nich dołączał do ścielącego się stosu trupów. Mocna i dobrze zabarykadowana brama ani drgnęła. Teraz jednak topornicy ustępowali miejsca nadjeżdżającemu taranowi. Machina była sporych rozmiarów, do tego osłonięta drewnianym zadaszeniem pokrytym zwierzęcymi skórami, co miało zapobiec podpaleniu. W jej stronę posypał się grad pocisków, ale nie mogły one wyrządzić większej szkody. Wkrótce okuta żelazem, potężna głowica uderzyła z impetem w drzwi, które jęknęły i zadrżały. Wspierające je z drugiej strony belki i skoble zatrzeszczały niebezpiecznie. Było tylko kwestią czasu, kiedy wrota ustąpią.

Tymczasem walka na murze i drabinach stała się jeszcze bardziej zażarta. Jeden ze szturmujących zwinnie odchylił się przed nakierowanym na jego głowę uderzeniem miecza i sam wprawnym ciosem powalił stojącego mu na drodze obrońcę. Na chwilę zrobiła się luka. Wojownik natychmiast to wykorzystał i wszedł na mur. Bardzo szybko, atakowany z dwóch stron naraz, został zarąbany, ale na jego miejsce już wskoczył następny. Kolejni byli u szczytu drabin. Obrońcy zaczęli ustępować. Jeden z nich zrobił krok do tyłu, udając, że cofa się jak inni, po czym nagle naparł do przodu i zepchnął swojego przeciwnika z muru. Rozejrzał się szybko, oceniając sytuację. Zasłonił się tarczą przed ciosem innego napastnika, po czym ustąpił miejsca swojemu towarzyszowi broni. Ruszył w stronę baszty, aby zejść na dół. Wszędzie dało się słyszeć szczęk broni i krzyki walczących. Przy bramie gotował się niewielki oddział z zadaniem zagrodzenia nieprzyjacielowi przejścia po tym, jak ustąpią wrota. Obrońca, który opuścił na chwilę bitwę, odciągnął na bok jednego z żołnierzy.

– Jak się zwiesz, chłopcze?! – zawołał.

– Erl! – odkrzyknął młody chłopak. – Erl...

Tu chciał dopowiedzieć nazwisko, ale huk pękającej bramy zagłuszył jego słowa. Świsnęły strzały. Atakujący z triumfalnym okrzykiem bojowym przedarli się przez zwalone wrota i natarli z impetem. Obrońcy mężnie zastawili im drogę, ale jasne było, że długo nie zdołają utrzymać swojej pozycji. Na murach cofano się do baszt, aby stamtąd jeszcze ostatni raz spróbować odeprzeć nieprzyjaciela.

– Nie ma czasu do stracenia! – krzyknął starszy mężczyzna. – Biegnij teraz do komnat mojej córki! Powiedz jej, że przysłał cię ojciec! Ona pokaże ci sekretne wyjście z zamku! Przysięgnij mi, że się nią zaopiekujesz!

Bitewny zgiełk przybrał na sile.

– Przysięgnij!! – mężczyzna potrząsnął ramieniem chłopaka.

– Przy... przysięgam!

– I pamiętaj! Kiedy stąd wyjdziecie, nikt nie może się dowiedzieć, że jest moją córką!

W tym momencie jeden z walczących na dziedzińcu padł trafiony potężnym buzdyganem. Rosły wojownik w zbroi z kolcami i garnczkowym hełmie rozejrzał się za nowym przeciwnikiem. Swoje przerażające spojrzenie zatrzymał na młodzieńcu.

– Biegnij! Już! – starszy mężczyzna ruszył, żeby przegrodzić drogę wielkiemu napastnikowi.

Godzinę później z pobliskiego wzgórza Erl razem z Nende oglądali płonący zamek jej ojca.

Żywa Krew

– Dobra, zamknąć mordy głąby – przerwał popijawę i wzajemne wyzywanie się herszt bandy, Syriusz. – Sprawa wygląda tak. Ten stary pryk dorobił się całkiem ładnej fortunki na swoich wyprawach do Simirionu. Cholera wie, co on tam robił...

– Wielki chuj z tego, że się dorobił – przerwał z krzykiem Oglut, gruby prostak, chyba najbardziej nielubiany przez Jovę członek bandy. – Przecież się, kurwa, z dobroci serca z nami nie podzieli.

– Jeszcze raz mi wejdziesz w słowo, to na wszystkich Innych przysięgam, że rozpruję ci ten gruby bęben – wycedził Syriusz. – Może mnie z łaski swojej, kurwa, najpierw wysłuchacie do końca, zanim jeden z drugim będą mi przerywać.

– Słuchamy – rzucił ktoś z pozostałych zbirów.

– Obojętnie na czym tam nie zarobił, podpadł jakiemuś simiriońskiemu kapłanowi i musiał uciekać z powrotem do Rowonsu. Straż graniczna chętnie widziałaby złoto w swoich kieszeniach, więc wszystko zakopał niedaleko rzeki Sphix po stronie simiriońskiej. Wystarczy znać dokładne miejsce, przeprawić się nocą za rzekę, wykopać wszystko, załadować do worków i wrócić. Dla spokoju można dać drobną łapówkę jakiejś grubej rybie ze straży, żeby nam chłopaki nie przeszkadzali. Nie wiem dokładnie, ile tam tego jest, ale powinno starczyć dla nas wszystkich.

– Zapominasz o skośnookich – zauważył Dores, śniady i zawsze śmierdzący typek z południa. – Po drugiej stronie Sphixu możemy się na nich natknąć, a oni nie lubią każdego, kto nie ma skośnych oczu.

– Racja, Dores ma rację – potakiwał inny z bandytów.

– Dlatego będziemy w odpowiedniej liczbie i dobrze uzbrojeni – odparł ze zniecierpliwieniem herszt.

Wszyscy członkowie szajki zaczęli szeptać między sobą, zastanawiając się nad planem swojego przywódcy. Tylko Jova milczał posępnie.

– Kurwa! – zirytował się Oglut. – Ale przecież nie znamy, do chuja pana, dokładnego miejsca, gdzie ten stary kurwiszon zakopał swoje pierdolone złoto!

– Ale poznamy – Syriusz przybrał uśmiech, jakby spodziewał się tego zarzutu. – Mówiłem, że nasz ulubieniec natknął się na simiriońskiego kapłana. Otóż żółtek nałożył na niego jakąś klątwę czy zaklęcie. Stary męczy się potwornie, ale nie może umrzeć. Medycy nie są w stanie mu pomóc. Ja się jednak dowiedziałem, że istnieje antidotum. Jest nim Żywa Krew. Bardzo rzadka mikstura, którą umieją sporządzać tylko najzdolniejsi alchemicy. Ma moc uzdrawiania z wszelkich chorób i znoszenia klątw.

Jova drgnął.

– Czy ta cała Żywa Krew może usunąć jakąś wrodzoną chorobę? – odezwał się po raz pierwszy i ostatni podczas całej narady. – Załóżmy nieuleczalną chorobę krwi?

– Z pewnością – odparł przywódca szajki. – W grę wchodzi magia. Ważniejsze jest jednak, że ten specyfik, jak powiedziałem, znosi działanie wszelkich klątw. Wystarczy więc pójść do starego i zaproponować mu, że w zamian za wyjawienie nam, gdzie leży skarb, damy mu Żywą Krew.

– Kurwa mać! – Oglut walnął pięścią w stół. – Jak, do cholery, mamy mu zaproponować Żywą Krew, skoro jej, kurwa, nie mamy?!

Syriusz nie wytrzymał i uderzył grubasa na odlew w twarz. Zapadła cisza.

– Czy jeszcze ktoś ma ochotę zadać jakieś durne pytanie? – spytał po chwili, rozcierając rękę. – Jeśli nie, to poproszę, żeby Grinar opowiedział nam o pewnym swoim znajomym.

Wywołany zbir podniósł się z miejsca. Miał bardzo nieprzyjemną twarz ozdobioną niewielką blizną na policzku. Nosił też przepaskę na oku. Nigdy nie rozstawał się z rzeźnickim nożem – wkładał go nawet pod poduszkę, kiedy kładł się spać. Był chyba najniebezpieczniejszym członkiem całej bandy.

– Swego czasu pracowałem dla pewnego czarnoksiężnika imieniem Kondobar. Paskudny jegomość, ale dysponuje różnymi magicznymi przedmiotami, bardzo możliwe, że także Żywą Krwią. Nawet jeśli nie ma Żywej Krwi, z pewnością wie, jak można ją zdobyć. Mam tutaj mapę pokazującą drogę do jego siedziby daleko na północy Orgonu. Zawsze ma jakieś dobrze płatne zajęcie dla chętnej i bitnej kompanii i myślę, że moglibyśmy ubić z nim interes. Jeśli rzecz jasna nie obleciał was strach.

Nikt nie odpowiedział na zaczepkę. Syriusz patrzył po kolei w oczy każdemu uczestnikowi. Wreszcie nieśmiało odezwał się Juvis – młodzieniaszek, jedyny, którego Jova był w stanie tolerować z całej szajki ze względu na jego rozsądek.

– Nie żebym się bał, ale Grinar powiedział, że ten cały czarnoksiężnik mieszka daleko na północy, a to oznacza, że musielibyśmy przejść przez cały Orgon. Czy to jest aby do zrobienia?

– W Orgonie jest teraz spokojnie – odparł Syriusz – a to tylko jeszcze jeden powód, żeby wyruszyć. Nie wiadomo, czy spokój potrwa długo.

– Nie lepiej spróbować w Morotanie? – rzucił Dores. – Tam co drugi to czarodziej. Na pewno też mają sposoby na klątwy.

– Ale żaden z tych magów nie jest naszym znajomym, a tego Kondobara Grinar zna i to podobno całkiem dobrze. Poza tym wolę już podróżować przez Orgon niż przez Cesarstwo, chyba się ze mną zgodzisz, co Dores? Nie zapominaj, że część z nas nie jest mile widziana w niektórych prowincjach. A tymczasem w Orgonie, jeśli nie wściubiasz nosa w nie swoje sprawy, nikt cię nie pyta kim i skąd jesteś. Panowie – herszt wstał ze swojego miejsca i zwrócił się do wszystkich – dla mnie to wygląda tak. Możemy gnić tutaj, czekając, aż w końcu legioniści ukrzyżują nas przy którymś z kupieckich szlaków. Albo możemy wyruszyć na, nie ukrywajmy, niebezpieczną i trudną wyprawę, no ale przy odrobinie szczęścia obłowimy się tak, że będziemy ustawieni do końca życia. Do końca życia, panowie. Trafia nam się niepowtarzalna okazja i kurewsko szkoda byłoby ją zmarnować. Nie sądzicie?

Syriusz, ze względu na swoje pochodzenie znał się na retoryce i potrafił być bardzo przekonujący. Tylko jedna osoba ostatecznie zrezygnowała z udziału w wyprawie. Grinar zadeklarował się zadbać o to, żeby niezdecydowany zachował wszystko w tajemnicy... Pozostali postanowili, że przed długą i prawdopodobnie niebezpieczną wyprawą należy się jeszcze ostatniego wieczoru porządnie zabawić.

Następnego dnia wczesnym rankiem Jova maszerował żwawym krokiem w stronę orgońskiej granicy. Idąc, kalkulował, ile minie czasu, zanim herszt i reszta szajki się obudzą i stwierdzą, że ukradł im prowadzącą do czarnoksiężnika mapę.

Masz jaja?!

Drzwi gospody rozwarły się z hukiem. Do izby wkroczył ponad dwumetrowy olbrzym z mieczem dwuręcznym zawieszonym na plecach. Towarzyszyło mu trzech również rosłych, chociaż nie tak jak on sam, zębaczy. W niewielu cywilizowanych miejscach tolerowano półorków, ale w tym zajeździe większość klienteli i tak składała się z zabijaków i najemnych zbirów. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że nowo przybyły wielkolud o długich blond włosach pochodzi z któregoś z północnych, barbarzyńskich plemion – z Pelvanu, może z Vraranu. Mimo to odezwał się po orgońsku, prawie bez obcego akcentu.

– Czy ktoś z was, bure suki, ma jaja?!

Większość z obecnych pochyliła niżej głowy i spojrzała w swoje kufle – pełne lub puste. W paru co bardziej drażliwych osobnikach aż się zagotowało, ale nikt nie miał ochoty na walkę z wściekłym Pelvańczykiem i jego nie do końca ludzkimi kompanami.

– Pytałem, czy macie jaja?! Co, nikt?! Siedzą tu same dziwki?!

Jeden najbardziej czuły na punkcie swojego honoru siepacz nie wytrzymał. Cisnął kuflem o podłogę i wstał.

– Nikt nie będzie mnie bezkarnie obrażał! – ryknął. – A już na pewno nie jakiś tępy dzikus z północy!

Kilku innych wprawdzie jeszcze nie wstało, ale położyło dłonie na rękojeściach mieczy i sztyletów, gotowi zaatakować podstępnie nowo przybyłego od boku. Jeden z zębaczy, wyróżniający się tym, że nosił na szyi charakterystyczny medalion w kształcie sierpu księżyca, nie wiedzieć czemu, wyszedł na zewnątrz. Olbrzymi wojownik spokojnie zbliżył się i spojrzał w oczy mężczyźnie, który odważył się wstać.

– A więc ty masz jaja – powiedział niemal szeptem.

– Ta mam, a bo co? – odpowiedział tamten, z najwyższym trudem powstrzymując się, żeby nie zrobić kroku w tył, poczucie honoru było jednak większe niż strach.

– Czy ktoś jeszcze? – ten z wielkim mieczem na plecach znowu zwrócił się do całej sali. – Czy ktoś jeszcze ma tutaj jaja?!

– Tak, ja mam jaja! – z ławy podniósł się kolejny człowiek, krótko ścięty dryblas.

– Ci dwaj mają jaja, ci dwaj mają pieniądze! – oznajmił Pelvańczyk, po czym odpiął przytroczoną do pasa sakiewkę i rzucił ją pierwszemu z mężczyzn.

– Ja też mam jaja! – odezwało się od razu kilka głosów, ale wielkolud je zignorował.

Półork, który wyszedł na zewnątrz, wrócił i wypowiedział chrapliwie jedno słowo.

– Nadjeżdża.

– Za chwilę pojawi się tu człowiek podobny do mnie – długowłosy olbrzym zwrócił się do pierwszych dwóch, którzy odpowiedzieli na jego prowokację. – Chcę, żeby zginął. Zostawię wam jednego zębacza. Pomoże wam i przypilnuje, żebyście wykonali robotę. Karczmarzu, jest tu tylne wyjście?

– Za szynkwasem – odpowiedział oberżysta.

W odpowiedzi wojownik pstryknął mu srebrną monetę.

– Ty zostajesz – wskazał na jednego z półorków i skinął na pozostałych, żeby ruszyli za nim.

– Hej, Pelvańczyku! – zatrzymał go jeszcze pierwszy z mężczyzn. – A dlaczego sam go nie załatwisz, co?

Wojownik zatrzymał się w pół kroku. Odwrócił się powoli i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Spieszy mi się – wyjaśnił i wyszedł.

Nie minęła minuta, kiedy w drzwiach pojawił się drugi barbarzyńca, tym razem chyba Vrarańczyk. W rękach trzymał topór. Zatoczył po całej izbie wściekłym spojrzeniem, ale nie zauważył przykucniętego w kącie zębacza.

– Mężczyzna!! Pelvan!! Gdzie?!!

Odpowiedziała mu martwa cisza. Oberża znajdowała się nie tak znowu daleko od północnej granicy, ale rzadko kiedy przybywał tutaj ktoś z barbarzyńskich krajów. A już dwóch barbarzyńców, jeden po drugim, w takich okolicznościach, to było dla bywalców lokalu trochę za dużo.

– Co sądzisz? – spytał pierwszego mężczyznę „z jajami” drugi.

– Co z tego, że to Vrarańczyk? – zapytał tamten, jakby odgadując myśli swojego kompana. – Od żelaza każdy umiera tak samo, nie?

– Zgoda, daj mi połowę pieniędzy i idę z tobą.

Po chwili wahania pięć sztuk złota powędrowało z jednej ręki do drugiej. Tymczasem przyczajony zębacz najwyraźniej stracił cierpliwość. Z dzikim rykiem przeskoczył ławę i ruszył na osobnika w drzwiach. Muskularny przybysz zerknął szybko w jego stronę i ocenił odległość. W ostatniej chwili odskoczył do tyłu i z całej siły trzasnął drzwiami. Szarżujący z całym impetem rąbnął w nie głową i osunął się na ziemię. Pierwszy z mężczyzn dobył miecza i ruszył w stronę podwórza. Kiedy otworzył drzwi, ostrze topora wbiło się w jego głowę. Barbarzyńca wyszedł z założenia, że pierwszy, kto wyjdzie na zewnątrz, będzie nasłanym na niego zbirem. Miał rację. Tymczasem oszołomiony uderzeniem półork zadziwiająco szybko doszedł do siebie. Agresywnie, ale niezbyt celnie zaatakował swoim sporych rozmiarów tasakiem. Chyba jeszcze do końca się nie otrząsnął i trafił tylko w trzonek topora przeciwnika. Vrarańczyk chciał wyprowadzić kontruderzenie, ale zębacz złapał lewą ręką za jego oręż. Usiłował mu go wyrwać, ale daremnie. Człowiek z północy miał mocny uścisk. Obaj szarpali się dobrą chwilę. Wreszcie Vrarańczyk kopnął z całej siły napastnika piętą w okolicę pachwiny. Półork z impetem wleciał z powrotem do karczemnej izby i legł na plecach. Wkrótce został bezlitośnie dobity. Potężny wojownik rozejrzał się za kolejnymi nieprzyjaciółmi, ale nikt już nie chciał stanąć na jego drodze. Drugi z mężczyzn „z jajami” przyglądał się całej scenie i stał spokojnie.

Nazajutrz Dhoon – bo tak nazywał się Vrarańczyk z toporem – wściekły, że nie dopadł tego, którego od tak dawna ścigał, jechał związany w więziennym powozie, skazany za zamordowanie człowieka (o półorka nikt nie miał pretensji) na dziesięć lat pracy w kamieniołomie.

Wstęp

Stało się tak, że Orgon został wreszcie zjednoczony. W całości. Takiego stanu nie pamiętają nawet najstarsi Orgończycy. Odkąd bowiem w 824 roku król Terlin Żelazne Ramię podzielił kraj pomiędzy swoich trzech synów, rozpoczął się okres rozkładu i upadku. Bratankowie i siostrzeniec króla po jego śmierci uznali się za równych swoim kuzynom i zażądali części królestwa dla siebie. Za ich przykładem poszli dalsi krewni i co potężniejsi magnaci. Próba ukrócenia tych pretensji skończyła się krwawą wojną domową, po której wyłoniło się ostatecznie kilkadziesiąt księstewek. Potomkowie królewscy wyginęli w bitwach i zamachach lub też słuch o nich zaginął. Brak władzy centralnej sprawił, że odżyły wszelkie sąsiedzkie spory i wkrótce krajem wstrząsały kolejne wojny domowe. Przez ponad pięć wieków nie było okresu, żeby jakieś dzielnice nie toczyły ze sobą sporów, a regularnie, co jakiś czas, dochodziło do konfliktu na większą skalę. Tworzyły się i zrywały sojusze. Księstwa, które jednego miesiąca tworzyły koalicję, następnego były już ze sobą w stanie wojny. W takich warunkach gospodarka kraju szybko popadła w ruinę – poza zachodnimi regionami bogatymi w rozmaite surowce, zwłaszcza żelazo. Przechodzące ciągle w różnych kierunkach wojska paliły napotkane wioski lub, w najlepszym razie, rekwirowały całą żywność. Do tego doszły problemy z bandytami, wygłodniałymi wieśniakami i nieopłacanymi najemnikami. Od północy nasiliły się najazdy orków. Na południu przygraniczne ziemie zostały zagarnięte przez Cesarstwo Rowońskie.

Długo żadne z księstw nie zdobywało znaczącej przewagi. Jeśli któryś z książąt stawał się zbyt silny, natychmiast zawiązywał się przeciwko niemu sojusz. Bywało, że pojawiał się jakiś szaleniec, który twierdził, iż jest potomkiem królewskiego rodu. Porywał ze sobą masy, ale zazwyczaj któryś z włodarzy zatrzymywał jego triumfalny pochód. Samozwańcy, a było ich wielu, przepadali równie gwałtownie, jak się pojawiali i wkrótce ludzie o nich zapominali. Zaledwie dwóm udało się zasiąść na orgońskim tronie – w obu przypadkach skończyło się to tragicznie. Jeszcze jeden tak długo zwlekał z Próbą Tronu, że stracił zaufanie i został ukamienowany przez rozsierdzony tłum. Tron Orgonu jest bowiem magiczny i zabija każdego, kto na nim zasiądzie, a w którego żyłach nie płynie dość królewskiej krwi. Mówi się, że kraj tak długo nie będzie zjednoczony, aż na jego tronie nie zasiądzie prawowity władca. Mówi się też, że linia królewskiego rodu już dawno wygasła. Ostatni znany potomek zginął w bitwie z księciem Utelandu – swego czasu jednym z większych i ważniejszych księstw.

Koniec końców musiała się jednak wyłonić jakaś dominująca siła. Stał się nią Torgrad – niewielkie państewko na północnym zachodzie Orgonu, rządzone przez oligarchię wojskową. Torgradczycy nie byli rdzennymi Orgończykami, zostali podbici jeszcze za czasów dziadka Terlina Żelazne Ramię – Wormara Groźnego. Ojciec Terlina – Molgard II krwawo stłumił ich bunty, po czym dla spokoju przyznał im niewielką autonomię. Od tego czasu znani z wojennego usposobienia Torgradczycy zaprzestali rebelii, a ich bitność była wykorzystywana w walkach z orkami na północy. W pierwszym okresie rozpadu kraju Torgrad starał się nie angażować w żadne konflikty. Wkrótce kolejni przywódcy zdali sobie sprawę, że rozbicie dzielnicowe stwarza szansę na odrodzenie ich państwa. Starali się gromadzić siły i mądrze wchodzić w sojusze, zawsze popierając księstwa o dążeniach decentralizacyjnych. Chaos wojny domowej sprawiał, że Torgradczycy długo nie mogli się wybić. Przez pięć wieków za każdym razem, kiedy udawało im się podbić większość sąsiadów i stawali się potężniejsi, zawiązywała się przeciwko nim koalicja i zostawali wypierani z zajętych ziem – sytuacja wracała do punktu wyjścia.

Jednak w 1354 roku, czy to dzięki wejściu w korzystny sojusz z wspomnianym wcześniej Utelandem, czy też dzięki osłabnięciu najbardziej wrogich mu księstw, Torgrad opanował niemal jedną piątą królestwa. Rok później wywodzący się z junty wojskowej dowódcy poszli za ciosem i w błyskotliwej kampanii podbili niemal połowę dawnego Orgonu. Było to możliwe m.in. dzięki zdradzieckiemu atakowi na własnego sojusznika. Ludzie zaczęli dostrzegać w nowym faworycie szansę na zjednoczenie. Mimo to droga do pełnej dominacji była jeszcze daleka. W obliczu zagrożenia, południowe księstwa zawiązały antytorgradzką koalicję. Na jej czele stanął książę Ronald, który po zwycięskiej kampanii pragnął stworzyć urząd namiestnika (wzorując się na leżącym daleko na wschodzie Morotanie). Idea była taka, żeby zjednoczyć Orgon pod panowaniem namiestnika, który nie uzurpowałby sobie władzy królewskiej. Oczywiście w roli namiestnika Ronald widział najchętniej samego siebie. Walka Torgradu z Unią Południową – jak nazywano ten sojusz – i partyzantką księstw podbitych trwała dobrych siedem lat. Dzięki doskonałym rozwiązaniom taktycznym (bardzo często zaczerpniętym z rowońskich podręczników strategii) Torgradczycy zwyciężyli w kilku kluczowych bitwach. Ich armia potrafiła pokonać w polu nawet liczniejszego przeciwnika, dzięki czemu pewne oddziały mogły zostać na podbitych ziemiach i skutecznie walczyć z partyzantami. Unionistom, mimo kolejnych porażek, udawało się wycofać część wojsk i po przegrupowaniu kontynuować działania wojenne. Scenariusz był jednak wciąż taki sam – po wygraniu kilku potyczek i pomniejszych bitew, dochodziło do następnej klęski. Ostatecznie w 1362 roku dowódcom Unii Południowej zabrakło środków do kontynuowania walki i skapitulowali przed torgradzkimi generałami. Pozostałe pojedyncze księstewka nie miały już innego wyboru, jak pójść za przykładem Unionistów. Oznaczało to zjednoczenie Orgonu. Co ciekawe, zwycięzcom spodobała się idea Ronalda – nie wybrali swojego króla, z wiadomych powodów rezygnując z pretensji do tronu. Wprowadzili dyktaturę wojskową, zastrzegając przy tym, że potrwa ona do czasu odnalezienia prawowitego potomka królewskiego. Jeśli takowy by się kiedyś pojawił, miałaby mu zostać zwrócona władza nad królestwem, w którym panuje porządek i dobrobyt.

Po zwycięskiej kampanii Torgrad bardzo energicznie przystąpił do zaprowadzania ładu. Pierwszym poważnym przedsięwzięciem była zakrojona na szeroką skalę krwawa kampania wymierzona przeciwko licznym bandom rozbójniczym. Akcja przyniosła duży sukces – kraj w znacznym stopniu został uwolniony od plagi rozbojów. Pojmani bandyci dostawali prostą alternatywę – albo publiczna bardzo bolesna egzekucja, albo rekrutacja do oddziałów karnych. Jedną z bardziej znanych jednostek karnych były niesławne i siejące postrach Czerwone Nogi, nazwane tak od koloru butów, które nosił ich dowódca. Drugim rozporządzeniem była reforma podatkowa. Nałożono nowe wysokie opłaty. Część uzyskanych w ten sposób wpływów przeznaczano na odbudowę zniszczonych wsi i gospodarstw oraz na sprowadzenie do kraju uczonych z zagranicy. Większość pieniędzy szła jednak dla armii. Torgradzcy generałowie nawet nie próbowali ukrywać, że władzę zamierzają sprawować żelazną ręką i nie będą tolerować nieposłuszeństwa. Tam gdzie pojawiały się głosy niezadowolenia lub odmawiano płacenia podatków, posyłano Czerwone Nogi. Zazwyczaj ich najazd na jedną wioskę sprawiał, że wszystkie pozostałe w okolicy już płaciły, a głosy niezadowolenia znikały bez śladu.

Pomimo zaprowadzonego porządku wielu Orgończykom nie podobały się nowe rządy. Wysokie podatki, despotyzm, brutalność armii i rzeczonych jednostek karnych, często grabiących w majestacie prawa, nie zyskiwały przychylności wśród ludzi. Arystokracja, która mocno straciła na znaczeniu, tęsknie wzdychała do czasów decentralizacji i kiedy tylko miała okazję przypominała, że Torgradczycy nie są rdzennymi Orgończykami i nie mają prawa do władzy. Z drugiej strony ludność miała już dosyć wojen i była skłonna wiele oddać, byleby zachować spokój w kraju.

W trzynastym roku po klęsce Unii Południowej Torgrad gwałtownie stracił na poparciu. Przyczyniły się do tego poczynania nowego naczelnika sił zbrojnych (czyli de facto władcy) – Georga von Effena. Przeforsował on dekret o unarodowieniu wszystkich banków w Orgonie. W praktyce w Orgonie istniały tylko banki krasnoludzkie i oznaczało to, że Torgrad chce zarekwirować znajdujące się tam krasnoludzkie złoto. Było to wydarzenie bez precedensu. Za czasów decentralizacji żaden z książąt nie odważył się nigdy napaść na krasnoludzki bank. Każdy wiedział, że konflikt z Khananarak – państwem krasnoludów – skończyłby się niechybną zgubą dla prowodyra takiego ataku. Jeśli czyjeś wojsko szturmowało miasto, w którym znajdował się krasnoludzki bank, miejscowość mogła zostać zrównana z ziemią, ale w stronę należącego do krasnoludów gmachu nie mogła polecieć ani jedna strzała. W rewanżu krasnoludy (i ich instytucje) pozostawały neutralne wobec konfliktów wewnętrznych swojego ludzkiego sąsiada. Jeśli udzielały pomocy, to tylko w dwóch formach: oprocentowanej pożyczki lub sowicie opłacanych najemników. Formy te były traktowane jako interes, nie jako polityczne zaangażowanie. Mając kontrolę nad całym Orgonem, Torgrad poczuł się na tyle potężny, aby siłą zdobyć skarbce i nie bać się reakcji. Doszło do kilku krwawych starć, w których zginęło zarówno wielu ludzi, jak i wielu krasnoludów. Mimo poważnych strat, w ręce Torgradu wpadły ogromne sumy pieniędzy. Dodatkowo w odwecie organizowano czystki wymierzone przeciwko mieszkającym w Orgonie krasnoludzkim rodzinom (a przy okazji innym nieludziom). Wkrótce inne rasy zaczęły opuszczać królestwo. Było to spełnieniem kolejnego postulatu rządzącej kasty wojskowej – jeszcze przed podbiciem przez Wormara Groźnego znane były poglądy Torgradczyków na temat wyższości ludzkiej rasy, a zwłaszcza jej pewnej części. Krasnoludy borykały się w tym czasie z innymi problemami w podziemiach swojego państwa, dlatego nie wysłały do Orgonu armii, a jedynie pojedyncze oddziały. Odtąd jednak każdy krasnolud stał się zagorzałym wrogiem, nie tyle każdego Orgończyka, ile Torgradczyka.

Wielu przepowiadało, że Torgradczycy mają wojnę we krwi i że nie poprzestaną na walkach o zjednoczenie kraju. Wkrótce się to potwierdziło. Kolejną niepopularną decyzją von Effena było wyekspediowanie okrętami przez Morze Wewnętrzne tysiąca zbrojnych do położonego na dalekim wschodzie egzotycznego Morotanu. Wyprawa została zresztą sfinalizowana za złoto krasnoludów. Motywy podjęcia tak szalonej kampanii nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Jedni sądzili, że naczelnik, szukając nowych ziem do podbicia, doszedł do wniosku, że wszyscy sąsiedzi Orgonu są zbyt silni. Postanowił zatem stworzyć zamorską kolonię. Inni podejrzewali, że w grę wchodził jakiś potężny artefakt – plotka głosiła, że von Effen miał obsesję na punkcie potężnych magicznych przedmiotów. Dość, że przedsięwzięcie zakończyło się kompletnym fiaskiem, a z wyprawy do kraju wróciło zaledwie kilkudziesięciu uczestników. To przyczyniło Torgradowi wielu przeciwników i podkopało pozycję tego, który zapewnia pokój i porządek.

W 1376 roku dwaj książęta – Rodryk Sedewyr i Witalij Haszczny ogłosili, że odnalazł się prawowity potomek królewski – Amon zwany Głupcem, którego to Amona przyjmują pod swoją opiekę i żądają dla niego Próby Tronu. Wobec szyderczej odpowiedzi torgradzkich generałów Rodryk i Witalij wszczęli rebelię i wezwali wszystkich Orgończyków do walki z torgradzkim uzurpatorem. Zebrali jednak znacznie skromniejsze siły niż przewidywali. Ludziom nie podobała się perspektywa kolejnej wojny, a wieść o rzekomym potomku królewskim potraktowali z nieufnością i niedowierzaniem. Jednocześnie Torgrad również nie wystawił przeciwko rebeliantom znacznych sił. Wobec spadku poparcia dla swoich rządów, generałowie nie mogli pozwolić sobie na osłabienie garnizonów w nieobjętych rebelią prowincjach. Wkrótce królestwo ogarnęła gorączka – początkowo niechętni do brania udziału w wojnie ludzie stopniowo zaczęli dzielić się na stronników rebelii i Torgradu. Każdy z zaniepokojeniem przyglądał się sytuacji. Skala konfliktu była jak dotąd lokalna, ale wielce prawdopodobnym jest, że po czternastu latach względnego spokoju dojdzie do eskalacji i Orgon stanie w obliczu kolejnej wojny domowej.

Nie wszyscy martwią się wybuchem rebelii. Wojna to doskonała okazja do zrobienia interesu. W pobliżu pierwszych starć natychmiast pojawiły się dawno już niewidziane oddziały wojsk zaciężnych. Ostatni okres był dla najemników ciężki, teraz na pewno będą chcieli się odkuć. Mówi się o nich, że są zwiastunami powrotu do starych czasów decentralizacji i wojen domowych. Wieśniacy na ich widok często spluwają i mamroczą pod nosem przekleństwa. Nie zmienia to faktu, że za każdym zaciężnym hufcem podąża cały orszak składający się z żądnych zysku kupców, wszelkiego rodzaju oszustów i oprychów, prostytutek, żebraków, awanturników i posługaczy.

Część I

Rozdział I

– Jak trzymasz pikę, łajzo!! – wydarł się sierżant, wytrącając zaostrzoną tyczkę z rąk Jovy. – Podnieś to patałachu!! Zresztą, zostaw!! Zrobisz sobie najpierw dwadzieścia pompek!! No już!! Na ziemię i pompujemy!! Do kogo ja mówię?! Do ciebie, łajzo!!

– Tak jest, panie sierżancie!

– Raz, dwa, trzy, cztery...

Sierżant odliczał kolejno, aż doszedł do dziewiętnastu.

– Dziewiętnaście, dziewiętnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. Bardzo dobrze!! A teraz złap porządnie pikę i przekłuj wroga!! O tak, bardzo ładnie!! Nie można tak było od razu, łajzo?!! – wreszcie odwrócił się do kogoś innego. – Jak ty stoisz, kurwa?!! Zegnij kolana!! Nie tak, łajzo!! Luźno ma być!! Tak lepiej!! Kłuj wroga!! To ma być ukłucie?! To ma być ukłucie?! Mocniej, kocie!! On ma pancerz, musisz go przebić!! Inaczej jesteś trupem!! Rozumiesz, łajzo?! Trupem!! T! R! U! P! E! M!

Dźgając długim na trzy metry, zupełnie nieporęcznym kijem w worek z piaskiem, Jova zastanawiał się, co on właściwie tutaj robi i jak do cholery wpakował się w to bagno. Obiecywali przygodę, wikt i opierunek, a przede wszystkim duże pieniądze. Pieniędzy nie widział wcale, żarcie było podłe, a spali pod gołym niebem przy ogniskach. Zamiast przygód od dziesięciu dni przy byle okazji wyzywano go i obrażano, czasem bito i przede wszystkim zmuszano do wykonywania jakichś idiotycznych ćwiczeń. Pobudka codziennie o szóstej rano. Śniadanie, doprowadzenie siebie do porządku, wyczyszczenie broni. Potem przegląd – stara gwardia, jak nazywali dowództwo – za każdym razem musiała się do czegoś przyczepić. Wtedy kazali pompować. Następnie maszerowanie w tę i z powrotem przez dwie–trzy godziny z obciążonym kamieniami workiem na plecach. Sam worek to jeszcze pół biedy. Najgorsza była ta idiotyczna niewygodna tyczka, którą stara gwardia uparcie nazywała piką. Dalej godzina musztry z zaostrzoną tyczką, dwie godziny formowania różnych durnych szyków, zastawiając się zaostrzoną tyczką przed atakiem wyimaginowanej kawalerii, wreszcie godzina wbijania zaostrzonej tyczki w worek z piaskiem i przerwa na obiad. Po obiedzie był zazwyczaj czas wolny, chyba że sierżantom się coś nie spodobało i kazali ćwiczyć dalej aż do wieczora. Zdarzyło się to jak dotąd dwa razy. W czasie wolnym i tak nie było nic do roboty, ale żeby oddalić się od obozu na przykład do wioski, trzeba było prosić o pozwolenie. Zresztą człowiek był już po obiedzie tak zmęczony, że odechciewało mu się wszystkiego i nie miał siły nigdzie iść. Zwłaszcza do oddalonej o trzy kilometry wioski. Znacznie bliżej był obóz ciurów, ale ceny były tam tak wywindowane, że nie było sensu czegokolwiek kupować. Na śniadanie, obiad i kolację było zawsze to samo – papkowaty gulasz z nieokreślonego rodzaju mięsa z dużą ilością cebuli, czasem zaplątał się też kawałek marchewki, do tego suchary. Raz w niedzielę dodali jabłko na deser i niewielki antałek wódki. I tak to wyglądało, dzień w dzień to samo.

„Jeżeli po dwunastu dniach mam już dosyć, to co będzie po miesiącu albo dwóch – rozmyślał Jova, dźgając po raz pięćdziesiąty worek z piaskiem. – Wykończą mnie. Kiedy mogę zrezygnować? Po pierwszym zleceniu. Tylko że, do cholery, nie wiadomo, kiedy jakieś zlecenie dostaniemy! Nie wytrzymam, zdezerteruję! Albo mi się uda, albo mnie złapią i publicznie zatłuką. Żeby dać przykład reszcie”. „Za dezercję pięćdziesiąt batów wymierzonych publicznie” – przypomniał sobie słowa jednego z kaprali, pięćdziesiąt batów oznaczało praktycznie śmierć dla skazanego. –”To jest jakiś absurd! Jak ja tu w ogóle trafiłem?! Czemu byłem taki głupi?!”. I Jova zaczął sobie przypominać.

Do granicy z Orgonem dotarł w dwa dni bez większych kłopotów. Udało mu się dołączyć do karawany kupieckiej. Podobno w jednym z okolicznych miasteczek doszło do buntu gladiatorów, kilkudziesięciu z nich zdołało zbiec. W obawie przed napaścią kupcy przyjmowali więc każdego, kto nosił broń i nawet zapewniali mu ze swojej strony wyżywienie. Nigdzie natomiast Jova nie usłyszał o jedenastu rozwścieczonych kradzieżą mapy zbirach, co było dobrym znakiem. Problem pojawił się przy samym przejściu granicznym. Legioniści przepuścili dokładnie tylu ludzi, ilu widniało na oficjalnej liście uczestników karawany. O żadnych dodatkowych osobach nie było mowy. Jovy oczywiście na liście nie było. Łapówka kosztowała go większość oszczędności, które udało mu się uzbierać na podróż. Zapłacił jednak – wiedział, że odwrotu już nie było. Zmęczony zatrzymał się w pierwszej gospodzie po orgońskiej stronie. Ceny były tutaj niższe niż w cesarstwie, ale też człowiek nie mógł czuć się bezpiecznie. Kilku podejrzanie wyglądających osobników zaczęło mu się przyglądać spode łba. Naraz Rowończyk dostrzegł, że jeden z gości gestem przywołuje go do siebie. Był to chyba któryś z uczestników kupieckiej karawany. Jova podszedł z wahaniem.

– Zapraszam – uśmiechnął się mężczyzna, mówił po rowońsku, ale z dziwnym akcentem. – Szliśmy razem w karawanie.

– Tak, tak, już sobie przypominam – odparł Jova i przysiadł się.

– Czifewar – tajemniczy człowiek podał młodzieńcowi rękę.

– A tak... Ja mam na imię Jova – oddał uścisk w taki sposób, żeby uwidocznić swój sygnet.

– Miło mi.

Musiał być z dziesięć lat starszy od Jovy, który swoją drogą niedawno skończył osiemnastkę. Mężczyzna jednak w swoim zachowaniu nie wykazywał wynikającej z różnicy wieku wyższości. Wręcz przeciwnie, starał się nawiązać nić porozumienia, jak równy z równym. Przy czym odnosiło się wrażenie, że robił to absolutnie szczerze. „Albo rzeczywiście jest szczery, albo to cholernie dobry aktor…” – pomyślał Jova. Z początku wydawało mu się, że jego rozmówca pochodzi z którejś z południowych prowincji cesarstwa. Był dosyć wysoki, miał odrobinę śniadą skórę i czarne włosy oraz wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Jednak akcent w jego mowie wskazywał raczej, że jest cudzoziemcem.

– Skąd jesteś, jeśli wolno spytać?

– Hmm... z Morotanu.

Jova gwizdnął cicho. Morotan leżał po drugiej stronie Cesarstwa Rowońskiego, które było bardzo, bardzo rozległe.

– Co zatem robisz tak daleko od domu?

– Uznasz mnie za szalonego, chcę przejść naokoło Morze Wewnętrzne.

– Co?

– Chcę przejść dookoła Morze Wewnętrzne – powtórzył.

– Ale po co?

– Żeby poznać świat, odwiedzić dalekie kraje, o których dotąd tylko słyszałem. To takie moje marzenie jeszcze z dzieciństwa.

Jova zdał sobie sprawę, że ma przed sobą prawdziwego awanturnika z krwi i kości. Awanturnika i marzyciela w dodatku. Awanturnika, marzyciela i idiotę, który niepotrzebnie naraża swoje życie. Rowończyk zamówił sobie posiłek. Przez chwilę obaj milczeli. Wreszcie Morotańczyk zapytał:

– A ty, co robisz w Orgonie?

– Mam pewne interesy do załatwienia. Niestety dalej na północ.

– Idziesz na północ? Ja zmierzam do Gorhonu, więc pewnie wypadnie nam kawałek po drodze. Jeśli nie masz nic przeciwko, chętnie bym ci potowarzyszył, z tego co słyszałem w tym kraju lepiej nie wędrować w pojedynkę.

Dopiero teraz Jova zdał sobie sprawę, że Morotańczyk po rowońsku mówił świetnie. Obcy akcent był wyraźnie słyszalny, ale poza tym żadnego zająknięcia.

– Czemu nie. Chociaż teraz w Orgonie jest już spokojnie, spokojniej niż kiedyś. Nawet z bandytami już się w większości uporali.

– Ja słyszałem co innego. Podobno wojna domowa wisi w powietrzu. Tutejsi książęta wystąpili przeciwko radzie generałów. Możliwe, że wybuchnie rebelia.

Jovę zdziwiło, że podróżnik z dalekich stron jest tak dobrze poinformowany. Lepiej od niego.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Jeszcze przed przekroczeniem granicy rozpytywałem ludzi o wieści. Lubię dużo wiedzieć o miejscu, do którego się wybieram. Tutejszy karczmarz potwierdził to, co usłyszałem jeszcze przed przekroczeniem granicy.

– No pięknie, widzę, że się nieźle wpakowałem.

Jova dostrzegł niepokojącą rzecz. Wszyscy z gości, którzy mu się przyglądali, po tym, jak dostrzegli, że się do kogoś przysiada, zajęli się swoimi sprawami. Wszyscy, poza jednym. Jegomość miał nasunięty na głowę kaptur, prawdopodobnie pragnął nie rzucać się w oczy, efekt był jednak zupełnie odwrotny. „Amator” – żachnął się w myślach Rowończyk, ale jednocześnie stracił dobry nastrój. Wyglądało na to, że starzy znajomi Jovy już wpadli na trop. „Nie daj nic po sobie poznać, nie daj nic po sobie poznać. Skoro ci się przygląda, to nie jest pewien. Jeśli nie jest pewien, to nie jest to żaden z nich, co najwyżej może znać mój rysopis. Siedź spokojnie”.

– Wszystko w porządku? – Czifewar dostrzegł zdenerwowanie swojego nowego kompana.

– Tak, tak – odparł zamyślony. – Zastanawiam się tylko...

Nie wytrzymał i spojrzał prosto na zakapturzonego. Chciał wiedzieć i mieć to za sobą. Wóz albo przewóz. Tamten zdawał się przez chwilę speszony i zaskoczony bezpośrednim spojrzeniem. Odwrócił głowę w inną stronę, siedział chwilę, wreszcie zerwał się i wybiegł z gospody. Jova pomyślał, żeby wybiec za nim, ale się wstrzymał. Raz, że był za bardzo roztrzęsiony, dwa, że nawet gdyby dopadł mężczyznę, co właściwie mógłby zrobić? „Obezwładnić go? Przekonać, żeby nie informował tych, którzy go najęli? Zabić...? Prawdopodobnie zapłacili kilku obwiesiom, żeby szukali po karczmach i zajazdach młodego mężczyzny z Rowonsu. Do zmroku i tak już blisko, więc uciec dzisiaj nie ucieknę. Ale i oni poruszają się na nie swoim terenie. Gdziekolwiek są, nie zaryzykują nocnego marszu, poczekają do rana... A może ich nie doceniam? Zapewne są na mnie nieźle wściekli i chcą dopaść za wszelką cenę. Psia mać…”.

– Ten co wybiegł z gospody to jakiś twój znajomy? – Czifewar pytaniem przerwał tok myśli Jovy.

– Nie, pierwszy raz widziałem go na oczy – odpowiedział Rowończyk zgodnie z prawdą.

Na śniadej twarzy człowieka ze wschodu odmalowała się mieszanina zdziwienia i nieufności. Najwyraźniej jednak nie chciał na siłę kontynuować tematu. Wieczorem Morotańczyk poszedł spać do wspólnej izby, Jova wynajął pokój na poddaszu. Z bólem serca spostrzegł, że wystarczy mu tylko na jeszcze jeden nocleg w tak luksusowych warunkach. Nienawidził spać stłoczony z pospólstwem i wdychać odoru spoconych ciał. Prawdopodobnie jednak wkrótce będzie musiał do tego przywyknąć. Pieniądze kończyły się w zastraszającym tempie, a to przecież dopiero początek długiej wędrówki. Na przejście całego Orgonu będzie potrzebował około miesiąca, a to i tak tylko wtedy, jeśli nie zastanie go wojna lub nie będzie musiał kluczyć, żeby zgubić tropiących go prześladowców. Na szczęście na zdobycie Żywej Krwi miał jedenaście miesięcy, może nawet nieco więcej. Wzdrygnął się, kiedy o tym pomyślał. Pokój był mały, ale całkiem przytulny. Jego nowy gość sprawdził, czy w razie nagłej potrzeby będzie można wyskoczyć przez okno. Było trochę wysoko, ale ktoś ścigany przez bandę morderców byłby w stanie spaść na ziemię i przy odrobinie szczęścia nie skręcić sobie kostki. Następnie zaryglował drzwi, przystawił do nich stolik – jedyny większy mebel – i sprawdził, czy na pewno je zaryglował. Potem sprawdził jeszcze raz i wreszcie ułożył się do snu. Zasnąć jednak i tak nie mógł. Długo przewracał się z boku na bok i nasłuchiwał, bo wydawało mu się, że na korytarzu słyszy kroki. Swoje noże w razie czego położył na wyciągnięcie ręki. Po godzinie nie wytrzymał i wstał. Pochodził trochę to w jedną to w drugą stronę. Wreszcie zdecydował, że będzie spać na podłodze. Na łóżku poduszkę i pierzynę ułożył tak, aby wyglądało, że ktoś tam śpi. To powinno dać mu cenną chwilę w razie napaści. Uspokoiło go to na tyle, żeby zapaść w płytką przerywaną drzemkę. Obudził się na długo przed ranem. Pospiesznie spakował swoje rzeczy i opuścił karczmę. Droga na północ wiła się pośród lasów i dziko porośniętych łąk. Co krok znajdowało się idealne miejsce na zasadzkę. Kiedy się rozwidniło, Jova doszedł do wniosku, że korzystanie z drogi jest zbyt ryzykowne i dalszą wędrówkę kontynuował, przedzierając się przez wysokie zarośla równolegle do traktu w oddaleniu od niego o jakieś pięćdziesiąt metrów. To go spowolniło i bardzo szybko zmęczyło. Nieprzespana noc dała o sobie znać. Ponieważ wyszło całkiem ładne słońce i zrobiło się ciepło, postanowił zdrzemnąć się na chwilę, ukryty w krzakach. Spał jakiś czas. Kiedy się obudził, miało się już ku południowi. Drogą szedł samotnie jakiś człowiek. Jova zmrużył oczy i doszedł do wniosku, że to Czifewar. Idąc dalej wzdłuż drogi, ruszył śladem Morotańczyka. Serce zabiło mu mocniej, miał bowiem pewne niejasne przeczucie. Mniej więcej po kwadransie na drodze pojawiło się trzech mężczyzn. Kiedy zatrzymali Czifewara, Jova już wiedział, że jego przeczucie się sprawdziło. Rowończyk przykucnął i zaczął się podkradać bliżej.

– Dzień dobry wędrowcze! – pozdrowił Morotańczyka po rowońsku nie kto inny tylko Dores, południowiec, członek szajki, do której jeszcze niedawno należał Jova.

Większość z bandy kradła, zastraszała i brała udział w bójkach, ale niewielu z nich było mordercami. Dores był. „Co z tego, że z zaskoczenia i od tyłu. Właściwie to nawet dla mnie gorzej. Hmm... ten po lewej Doresa to chyba ten sam, co wybiegł wczoraj z karczmy, tego po prawej nie kojarzę zupełnie. Tak łatwo zrekrutowali nowych łotrów?”.

– Dzień dobry! – co dziwne, Czifewar odpowiedział zupełnie spokojnie, wyprostowany i bez cienia strachu w głosie, mimo że od razu było widać, że tamci nie mają raczej pokojowych zamiarów. – Czy mogę wam w czymś pomóc?

– W zasadzie to tak.

Dores był kawałem niezłego drania, mówił miłym tonem i właściwie gdyby był sam, można by dojść do wniosku, że rzeczywiście nie ma żadnych złych intencji. To jego kompani psuli mu całe wrażenie. Od razu było widać, że to typy spod ciemnej gwiazdy.

– Ja i moi koledzy szukamy pewnego człowieka – kontynuował z ujmującym uśmiechem południowiec. – Złodzieja i oszusta...

– Wszystko pięknie, ale co mi do tego? – przerwał Czifewar.

Na jedną chwilę Dores się wściekł, ale zaraz przybrał poprzednią manierę.

– Podobno widziano go wczoraj w twoim towarzystwie. Rozmawialiście. Chcielibyśmy się tylko spytać, czy nie miałbyś może pomysłu, gdzie ten człowiek mógłby się teraz znajdować.

Jeden z towarzyszy mówiącego zrobił jakby od niechcenia kilka kroków w bok, żeby zejść z pola widzenia swojej przyszłej ofiary.

– Na pewno pamiętasz. W gospodzie. Młody Rowończyk, właściwie jeszcze gówniarz. Opalony i co ważne, strasznie pyskaty. Ukradł nam coś i chcielibyśmy to odzyskać. Oczywiście do ciebie nic nie mamy, skąd mogłeś wiedzieć? Na różną hałastrę można natknąć się po karczmach. Ale wiedz, że człowiek, którego szukamy, to złodziej, oszust i stręczyciel.

„No, z tym ostatnim to nieznacznie przesadził” – pomyślał w tym momencie Jova.

– Właściwie to masz szczęście, że i ciebie nie oszukał, zazwyczaj nie oszczędza nikogo. Sprawdziłeś czy na pewno nic ci nie brakuje?

– Niech no spojrzę... – Morotańczyk pomacał się po kieszeniach i nagle wyciągnął krótki miecz, który nosił przy pasie. – Grunt, że broń jest na miejscu, prawda?

Trzech drabów znieruchomiało. Dores zupełnie przestał się uśmiechać.

– Przypominam sobie człowieka, o którym mówisz. Rzeczywiście z nim rozmawiałem, ale kiedy rano wychodziłem z gospody, już go tam nie było. Nie mam pojęcia, gdzie może być. Proponowałem mu wspólną podróż, ale, jak widać, nie skorzystał z mojej propozycji.

– Musieliście się jednak trochę znać, skoro złożyłeś mu taką propozycję – zbir uważnie obserwował Morotańczyka i swojego kolegę, który powoli zachodził go od tyłu.

– Z widzenia. Przyznam, że nieco niecierpliwi mnie ta rozmowa. Powiedziałem, że niestety nie wiem, gdzie jest człowiek, którego szukacie. Wolałbym też, żeby żaden z was nie stawał za moimi plecami, mógłbym wtedy dojść do błędnego wniosku, że chcecie mnie napaść i jeszcze zrobiłbym wam jaką krzywdę.

Mężczyzna, który już prawie zaszedł samotnego podróżnika od pleców, zrobił krok do tyłu i zerknął pytająco na swoich kompanów. Na twarzy Doresa znów pojawił się uśmiech, ale tym razem zupełnie już niemiły, raczej paskudny. Zaraz zresztą ustąpił miejsca agresywnemu grymasowi.

– Jesteś bardzo pewny siebie, biorąc pod uwagę, że jesteś sam, a nas jest trzech. Brać go! Tylko żywcem, musimy go przepytać!

Czifewar szybko przeszedł w bok, tak, aby widzieć wszystkich trzech napastników. Ten z tyłu się zawahał i stracił okazję ataku z zaskoczenia. Drugi z drabów dopiero odczepiał przytroczoną do pasa pałkę. Tylko Dores już miał w ręce sztylet. Morotańczyk z łatwością zastawił się, prostując rękę i kierując ostrze swojej broni w stronę piersi napastnika.

– Ze sztyletem na miecz? – rzucił tylko.

Rozzłoszczony Dores nie miał innego wyjścia, jak tylko się cofnąć.

– To ostatnia szansa, żeby uniknąć rozlewu...

„Co za idiota, mógł dźgać, kiedy miał okazję…”. Jova podkradł się już całkiem blisko.

Czifewar nie dokończył. Ten, który wcześniej próbował go zajść, zaatakował nożem. Tym razem broniący nie wahał się ani chwili. Uskoczył przed wymachem tamtego i kontratakował. Ciął w szyję. Trafiony cofnął się i złapał za ranę. Kiedy spojrzał na rękę, zbladł. Krew ściekała obficie. Jasne było, że bez szybkiej pomocy zaraz się wykrwawi. Dores i drugi mężczyzna spojrzeli po sobie.

– Ostrzegałem – wyszeptał Morotańczyk.

– Bierzemy go z dwóch stron! – warknął Dores do drugiego ze swoich towarzyszy.

Zbir z pałką posłusznie zaczął zachodzić z prawej. Dores postąpił nieco na lewo. Broniący się spoglądał to na jednego, to na drugiego. Nie czuł się już tak pewnie, ale był skoncentrowany. Wtedy z krzaków wyskoczył Jova i z dzikim okrzykiem ruszył na tego po prawej. Niestety pech chciał, że się potknął w połowie drogi. Stracił równowagę, zrobił jeszcze krok do przodu i runął na ziemię. Wyciągając jednak rękę, zdołał ugodzić nożem zupełnie zaskoczonego przeciwnika w udo. Ranny wrzasnął, wypuszczając z rąk pałkę. Usiadł na środku drogi i próbował wyciągnąć sobie ostrze, nie miał jednak dość samozaparcia, żeby to uczynić. Dores wykorzystał moment, że Czifewar spojrzał w drugą stronę, aby zobaczyć, co się dzieje. Przeszedł tuż obok miecza i wymierzył cięcie w szyję. W ostatniej chwili Morotańczyk zasłonił się ramieniem i ostrze sztyletu przejechało po barku i plecach. Kurtka z utwardzanej skóry nieco osłabiła siłę cięcia. Bandyta zorientował się, że został sam jeden przeciwko dwóm – Jova już podnosił się z ziemi. Odepchnął więc z całej siły tego, przy którym stał bliżej, i rzucił się do ucieczki na przełaj przez krzaki. Młody Rowończyk chciał go gonić, ale po chwili zrezygnował. Odpowiednio zmotywowany Dores biegał naprawdę szybko.

– Dzięki... – powiedział niewyraźnie ranny Morotańczyk.

– Wszystko w porządku?

– Nie wiem, nie widzę swoich pleców, ale chyba mogło być gorzej.

Rana była dosyć głęboka, ale wydawało się, że nic poważniejszego się nie stało. Jova zdarł koszulę i jak umiał najlepiej opatrzył towarzysza.

– A teraz może mi wyjaśnisz, o co tutaj chodzi? – spytał Czifewar, kiedy opatrunek był już gotowy.

Przez dobry moment trwała cisza, Jova zastanawiał się, co może powiedzieć.

– Wiesz, ci ludzie pytali o ciebie, to dosyć dziwne, że akurat nagle wyskoczyłeś z krzaków. Nie dopytywałbym się, ale tak się składa, że z twojego powodu zaatakowali również mnie.

„Ten człowiek to idealista – rozumował Jova, – Jeśli chcę mieć go po swojej stronie, nie mogę skłamać, wyczuje to”.

– Rzeczywiście okradłem ich, ale to, co ukradłem, oni ukradli już wcześniej. Widzisz, należałem do ich szajki. Przyznaję, że nie jestem kryształowym człowiekiem, ale to, do jakich rzeczy zaczęli się posuwać, spowodowało, że musiałem odejść. Nie spodziewałem się, że aż tak ich to rozzłości.

Wędrowiec ze wschodu uważnie przyjrzał się młodzieńcowi. Długo, długo się w niego wpatrywał, aż przeszły go ciarki. „Czego on ode mnie chce? Przecież mu pomogłem…”.

– W porządku – odezwał się w końcu. – Ja też zrobiłem w swojej przeszłości kilka rzeczy, z których nie jestem dumny. Nie moją rzeczą cię oceniać. Nie wiem jednak, czy powinienem razem z tobą podróżować.

– Zrobisz jak uważasz. Na razie chyba i tak wypada nam po drodze.

– Chyba masz rację, poza tym... znasz orgoński?

– Tak.

– Ja nie, a to chyba przesądza sprawę. Wygląda na to, że jednak pójdziemy razem.

– W porządku.

„Kto przybywa do obcego kraju, nie znając języka mieszkających tam ludzi? No przynajmniej zna rowoński, chociaż tyle”.

– Co z nim zrobimy? – Jova pokazał na jegomościa z nożem w nodze.

– Opatrzymy, wypytamy i... puścimy wolno.

„No tak... jakżeby inaczej” – Rowończyk uśmiechnął się krzywo. Ranny nie powiedział im wiele. To był miejscowy rzezimieszek. Swój swego rozpozna. Dores i jeszcze kilku innych wynajęli go, żeby rozejrzał się i popytał po karczmach. Kiedy powiedział, że widział w jednym z zajazdów opisywanego człowieka, obiecali mu dodatkowe pieniądze i udział w łupach. Zapłacili, więc o nic nie pytał. Ten zabity przez Czifewara też był Orgończykiem, czyli Syriusz i spółka musieli nająć ich więcej, co dla Jovy nie wróżyło zbyt dobrze.

– Dawno tego nie robiłem – wypowiedział cicho Morotańczyk nad ciałem bandyty.

– To znaczy czego?

– Dawno nikogo nie zabiłem.

Pobieżnie opatrzonego Orgończyka zostawili przy drodze. Ktoś pewnie prędzej czy później pomoże mu dojść do najbliższej wioski. Jova nie omieszkał go jeszcze przeszukać, ale oprócz pałki nie znalazł zbyt wiele. Z powodu braku łopaty pochowanie zabitego również pozostawili bliżej nieokreślonym przechodniom.

– Niech Inni zlitują się nad jego duszą – wyszeptał Morotańczyk.

Młody rekrut dalej uparcie dźgał worek z piaskiem. Burczało mu w brzuchu, ale wiedział, że do obiadu nie było już daleko. „Dobrze, ale jak to się stało, że trafiłem tutaj…”.

Pierwszą miejscowością, do której trafili, był Ochock – mała śmierdząca mieścina lub większa wioska, jeśli ktoś woli. Zarówno Czifewar, jak i Jova nie mieli już prawie wcale pieniędzy. Ostatnie miedziaki, które pałętały się im na dnach sakiewek, wydali na ciepły posiłek. Miejscowi byli strasznie czymś podnieceni. Jedni chodzili rozradowani i nieobecni, jakby chcieli być gdzieś indziej i robić coś innego. Drudzy dla odmiany byli czymś zaniepokojeni i wyraźnie sfrustrowani. Jedni na drugich patrzyli ze skrywaną lub nie nienawiścią. Dwaj wędrowcy byli nawet świadkami kilku bójek. Pogłoski mówiły, że do dwóch zbuntowanych przeciwko naczelnikowi książąt dołączył nieoczekiwanie trzeci, co diametralnie zmieniało rozkład sił. W pewnym momencie Morotańczyk zwrócił uwagę swojemu kompanowi na dwa przybite obok siebie plakaty. Jeden przedstawiał muskularnego mężczyznę, trzymającego pikę i dumnie patrzącego gdzieś w dal. Na drugim widniała waga z mieczem na jednej i stosem monet na drugiej szali.

– Co jest napisane na tych obwieszczeniach?

– Nie wiem. Umiem mówić po orgońsku, ale nie czytać.

– To mi wygląda na ofertę pracy.

– Może. Nie jestem pewien, ale jest tu podobizna szyldu karczmy „Pod Kogutem”, mijaliśmy taką karczmę. Może tam dowiemy się więcej?

Rozumowanie okazało się słuszne. Przed gospodą stał właśnie wynajęty herold i krzyczał:

– ...każdego zdrowego mężczyznę od lat piętnastu do trzydziestu pięciu! Rekrutom zapewniamy wysoki żołd i udział w łupach! Do tego dostaniesz wyżywienie i zakwaterowanie! Każdy zostanie wyekwipowany i przeszkolony pod okiem najlepszych profesjonalistów! Zdobądź nowe umiejętności bojowe! Zasmakuj pełnego przygód życia żołnierza zaciężnego! Trzymamy się z dala od polityki! Służymy tylko temu, kto dobrze zapłaci! Na co jeszcze czekasz?! Dołącz do nas! Zrobimy z ciebie prawdziwego mężczyznę!

Tutaj herold nabrał powietrza w płuca i kontynuował.

– Szukasz dobrze płatnego zajęcia?! Oto twoja szansa! Zostań najemnikiem! Nie umiesz walczyć?! Nic nie szkodzi, przyjmujemy każdego zdrowego mężczyznę od lat piętnastu do trzydziestu pięciu...

Jova w kilku słowach przetłumaczył Czifewarowi sens przemówienia.

– Co myślisz? – spytał Morotańczyk.

„Bez pieniędzy Orgonu nie przejdę. Żywej Krwi na pewno też za darmo nie dostanę. Może to nie byłby taki głupi pomysł? Poza tym Syriuszowi trudno byłoby mnie dorwać wśród moich kompanów najemników... Chociaż…”.

– Nie, to nie dla mnie. Pieniądze by się przydały, ale znajdę chyba inne zajęcie. Nie widzę siebie jako najemnika.

– Rozumiem. To może chociaż wejdziesz ze mną? Będziesz mi tłumaczył, co tam powiedzą. Też nie sądzę, żebym się tego podjął, ale chcę chociaż zobaczyć, jakie są warunki.

– Niech będzie.

Nazajutrz kwadrans po szóstej rano rekrut Czifewar i rekrut Jova oraz stu czterdziestu siedmiu innych rekrutów słuchało przemówienia niejakiego starszego sierżanta Czerwonego Diabła – prawej ręki dowódcy oddziału najemników, kapitana Brosto.

– Słuchać, kurwa, łajzy, bo dwa razy powtarzał nie będę! Podpisaliście, kurwa, kontrakt na wykonanie jednego pierdolonego zlecenia! Dopóki więc zlecenie nie nadejdzie i nie zostanie, kurwa, wykonane, będziecie, kurwa, słuchać naszych rozkazów! Jeśli rozkażemy wam w środku nocy zapierdalać pięć kilometrów na bosaka po żwirze, to będziecie zapierdalać pięć kilometrów na bosaka po, kurwa, żwirze! Jeśli rozkażemy wam stanąć na rzęsach, to, kurwa, bez słowa skargi stajecie na rzęsach! Jeśli, kurwa, rozkażemy połowie z was zdjąć, kurwa, portki i wypiąć dupy, a drugiej połowie z was rozkażemy ruchać pierwszą połowę, to, kurwa, wskazana połowa z was zdejmie, kurwa, portki i wypnie dupy, a druga połowa z was zacznie, kurwa, ruchać pierwszą połowę! Jeśli komuś się, kurwa, nie podoba, to niech lepiej spierdala od razu! Tylko pamiętajcie, kurwa, że podpisaliście, że jeśli ktoś spierdoli, to płaci dziesięć sztuk złota odszkodowania! Jeśli ktoś z was, jebane koty, nie będzie chciał, kurwa, wykonać któregoś rozkazu, to...

Starszy sierżant przerwał i zmrużył oczy. Podszedł do pierwszego szeregu rekrutów.

– Kurwa, ty! – ryknął na jednego. – Wyglądasz mi na takiego, co, kurwa, nie słucha rozkazów! Nie będziesz słuchał rozkazów?!

Zdenerwowany mężczyzna pokiwał głową, że nie. Zaraz zgiął się wpół po mocnym ciosie w żołądek.

– Ty, kurwa! – sierżant przeszedł do innego. – Będziesz słuchał rozkazów?!

– Będę!

Cios w żołądek.

– A ty?! Kurwa, wyglądasz mi na kolejną jebaną ciotę, która nie słucha rozkazów?! Będziesz słuchał, kurwa, rozkazów?!

Na twarzy zdezorientowanego, może szesnastoletniego chłopaka pojawiła się panika. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Cios w żołądek.

– Ja pierdolę! Kurwa! Z kim ja pracuję?! Na zadane przeze mnie pytanie, macie, kurwa, odpowiedzieć „Tak jest panie sierżancie!”. Czy to, kurwa, aż takie trudne?! Nie słyszę, kurwa!!

– Tak jest, panie sierżancie! – odpowiedziało sto kilkadziesiąt głosów.

Jova ze strachem zauważył, że sierżant podchodzi do niego.

– Kolejna pierdolona łajza, co mi wygląda, kurwa, na taką, co nie słucha rozkazów! Będziesz słuchać rozkazów?!

– Tak jest, panie sierżancie!! – krzyknął, ile tchu w płucach przestraszony Rowończyk.

– Zajebista, kurwa, odpowiedź! W życiu, kurwa, lepszej nie słyszałem! Ten rekrut ma szansę na osiągnięcie czegoś w swoim nędznym zasranym życiu! Posłuchajcie gówna! Ten tutaj – wskazał na stojącego nieopodal i przypatrującego się przemówieniu młodego mężczyznę o przyjemnej twarzy i nienagannie czystym napierśniku – to jest wasz kapitan. Modlicie się do Innych, ale słuchacie, kurwa, jego! Po panie kapitanie jestem ja! Po mnie są pozostali sierżanci! Po sierżantach są kaprale! Po kapralach są żołnierze! Po żołnierzach są, kurwa, szczury! Po szczurach są ich odchody! Po odchodach szczurów jest, kurwa, zajebista przepaść i jesteście, kurwa, wy – rekruci! Rzygać mi się chce, jak na was, kurwa, patrzę! Jesteście najgorszym, co, kurwa, mogło mnie spotkać! Ale dam wam, kurwa, ostatnią szansę! Bo widzę, że kilku z was... może... może... może za jakiś, kurwa, czas ma szansę zostać namiastką najemnika z prawdziwego, kurwa, zdarzenia! A teraz, kurwa, spierdalać mi z oczu, bo już nie mogę na was dłużej patrzeć!

Ledwo starszy sierżant skończył, do rekrutów podeszli kaprale. Zaczęli dzielić cały oddział na piątki i łajać wszystkich od początku, chociaż trzeba przyznać, że jednak o stopień niżej niż Czerwony Diabeł – on był klasą samą w sobie. Sam kapitan natomiast zdawał się w ogóle nie przejmować rekrutami i od czasu przemówienia był widywany przez nich niezwykle rzadko. Rozpoczęły się ćwiczenia.

„Tak, to było dwanaście dni temu... Że też musiałem wpisać się na tę idiotyczną listę…”. Jova przypomniał sobie długi pergamin z kolumną liczb od jeden do stu pięćdziesięciu. Wpisał się na sto trzydzieste czwarte miejsce tuż po ładnie wykaligrafowanym podpisie „Erl”; Czifewar wpisał się na sto trzydzieste piąte. Najśmieszniejsze było to, że przynajmniej połowa podpisów wyglądała tak samo – trzy krzyżyki. „Większość z tych debili, chociaż może nie powinienem na moim miejscu mówić tak o towarzyszach niedoli, nie umie czytać i pisać. Pewnie połowa z tych, co się podpisali, też nie umie czytać i pisać, nauczono ich tylko się podpisywać. I na podstawie takiej śmiesznie absurdalnej listy obliguje się mnie do robienia tych wszystkich durnych rzeczy. Jestem niewolnikiem…”.

– Co to ma znaczyć, padalcu?! – Jova zamyślił się na chwilę i oczywiście właśnie w tym momencie musiał zauważyć go jeden z kaprali. – Obijamy się?! Jazda na ziemię, szmato!!

– Tak jest, panie kapralu! – tyle młody Rowończyk zdołał się już nauczyć, że nie warto dyskutować.

W ten sposób Jova zrobił dzisiejszego dnia sześćdziesiąt cztery pompki, a według sposobu liczenia starej gwardii równo sześćdziesiąt.

Erl miał nieco więcej szczęścia. Z powodu złego trzymania długiej zaostrzonej tyczki musiał zrobić dwadzieścia dwie pompki. Później nadwerężony kij złamał się podczas kłucia worka z piaskiem. To oznaczało dla młodego rekruta kolejne dwadzieścia pięć pompek. Może dlatego tak mało, że tyczka była już wcześniej nadpęknięta i to że się złamała nie było zupełnie jego winą. Tak czy inaczej razem czterdzieści siedem pompek, a właściwie równo czterdzieści, jeśli liczyć sposobem starej gwardii. Teraz zadzwoniono, że obiad już gotowy, więc istniała spora szansa, że na czterdziestu się skończy. Chłopak odłożył na miejsce swoją tyczkę i czym prędzej pobiegł w stronę kuchni polowej. Zaraz jednak zwolnił i grzecznie ustawił się w kolejce. I tak miał szczęście, dobiegł jako jeden z pierwszych.

– Tak ci się spieszy, łajzo?! – ktoś nie był tak kulturalny jak Erl i próbował się wepchnąć, ale czujny kapral już go wypatrzył. – To sobie powędrujesz na koniec kolejki! Nie, nie. Nie na koniec tej kolejki. Na koniec kolejki jak już wszyscy przyjdą. Dostaniesz żarcie jako ostatni. Apetyt ci urośnie, to i lepiej ci będzie smakowało.

– Ale, panie kapralu... – rekrut był nie tylko niekulturalny, ale jeszcze niezbyt rozgarnięty, skoro przez dwanaście dni nie pojął podstawowej zasady.

– Czy ty ze mną dyskutujesz?!

– Nie, panie kapralu! – mężczyzna wreszcie zrozumiał.

– No to, kurwa, bardzo dobrze, bo już zaczęło mi się zdawać, że chcesz ze mną podyskutować!

– Nie, panie kapralu!

– Na ziemię! Dwadzieścia!

– Tak jest, panie kapralu!

Żołnierz posłusznie opadł na ręce i zaczął pompować.

– ...Szesnaście! Siedemnaście! Osiemnaście! Dziewiętnaście! Dziewiętnaście! Dziewiętnaście! Dziewiętnaście! Dwadzieścia! Wstać i na koniec kolejki!

– Tak jest, panie kapralu!

Erl, dziękując w duchu, że to nie spotkało jego, wyciągnął rękę z miską. Obozowy kucharz nalał mu chochlę dymiącego gulaszu. Posiłek był całkiem dobry – smaczny i pożywny. Pewnie nawet nie zdążyłby się jeszcze znudzić przez dwanaście dni, gdyby nie to, że był podawany na śniadanie, obiad i kolację. Trochę monotonna dieta. „Nie narzekaj – skarcił siebie w duchu. Dobrze, że w ogóle masz co jeść. Ciepły posiłek z mięsem to luksus”. Bo Erl pamiętał czasy, kiedy przez cały dzień nie miał nic do jedzenia. Jedząc już w drodze, ruszył do swojego ogniska. Wszyscy rekruci byli podzieleni na ogniska. Przy każdym siedziało po pięciu ludzi. Ognisk było łącznie trzydzieści, co dawało razem sto pięćdziesiąt. Minus jeden, bo przy ognisku cudzoziemców siedziały tylko cztery osoby. Były dwa ogniska, przy których nie siedzieli Orgończycy. Jedną piątkę stanowili Gorhończycy. W Gorhonie, kraju leżącym na północnym wschodzie, panował zawsze porządek. Tamtejsi królowie umieli zaprowadzić pokój wśród swoich poddanych. Zresztą, mając takich sąsiadów – Orgończyków, orki i vrarańskich piratów, Gorhończycy nie mieli wyjścia i musieli dobrowolnie opłacać liczną i dobrze wyszkoloną armię. Mieli za to porządek. Jak łatwo się domyślić, żaden prawy Gorhończyk nie miał specjalnie interesu, żeby przyjeżdżać do Orgonu. Ci, którzy przyjeżdżali, byli najczęściej ścigani w swoim kraju listem gończym. Dla wielu był to dostateczny powód do emigracji, zwłaszcza że każdy znający się na swoim zawodzie zabijaka mógł w Orgonie łatwo znaleźć zajęcie. Przy drugim ognisku towarzystwo było bardziej urozmaicone. Siedziało tam dwóch Rowończyków, nikt ich chyba nie lubił, jeden również Gorhończyk, który najwyraźniej nie dogadał się z pozostałą piątką, i jeden osobnik pochodzący podobno aż z dalekiego Morotanu. Erl nawet nie wiedział dobrze, gdzie to jest, słyszał tylko, że Morotan to kraina czarodziejów i że mieszka tam wielu nieludzi. „Co też go zagnało tak daleko od domu? I czemu wybrał akurat Orgon?” – zastanawiał się młodzieniec. Dwa ogniska składały się na dziesiątkę, którą dowodził kapral. Było ich jednak więcej niż dziesiątek – kapralem był na przykład również główny kucharz. Nad kapralami byli sierżanci, pięciu plus starszy sierżant znany pod pseudonimem Czerwony Diabeł – prawa ręka kapitana. Kapitan – pan Brosto – dowodził wszystkimi. Łącznie do starej gwardii należało około dwudziestu pięciu, może trzydziestu osób. Po obozie krążyła plotka, że to najemnicy walczący za czasów wojny Torgradu z Unią Południową, którzy teraz odtwarzają swój dawny oddział.

Erl rozejrzał się po obozie. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że na jego towarzyszy składają się przybłędy, chłopi, którym nie chce się uprawiać ziemi, pozbawione domu sieroty, bojące się własnego cienia, renegaci z obcych krajów, wypędzeni z rodzinnych wsi pijacy, w najlepszym wypadku, uciekający przed szafotem rzezimieszkowie i wszelkiej maści podobnego sortu nieudacznicy. Prawdopodobnie mało który z nich, tak jak on, brał udział w bitwie i w ogóle miał pojęcie o wojennym rzemiośle. „Zbieranina z całego powiatu… Przecież, jeśli dojdzie do konfrontacji z regularnym wojskiem, to będzie jakaś katastrofa. Połowę z nas wytną już na samym początku… Druga połowa może przeżyje, o ile będzie szybko przebierać nogami, a w szeregach nieprzyjaciela nie będzie łuczników lub kawalerii…”.

– A jak nie ma wolności na górze, a tym bardziej na dole – chłopak już z daleka usłyszał głos swojego kompana z ogniska, Lestera – to jest taka wolność, kurna, dla twardzieli. Tam byś zjechał i od razu byś wyjechał. Tak tam ciężko jest.

Opowiadał o krasnoludzkich górnikach. Było to oczywiste, bo Lester miał tę irytującą cechę, że dzień w dzień mówił o tym samym i zawsze był to bardziej monolog niż rozmowa.

– O, idzie nasza panienka – uśmiechnął się Govin, drugi z ogniskowych towarzyszy. – Siadaj, siadaj.

Zawsze dogryzał Erlowi, gdyż ten miał bardzo delikatne i nieco dziewczęce rysy twarzy, poza tym był szczupły.

– Daj młodemu spokój – wstawił się za chłopakiem Glor, kolejny z kompanów.

– Wiesz, że tak się tylko droczę – Govin wyszczerzył zęby w idiotycznym uśmiechu i poklepał Erla po policzku. – Nie, Erl? Droczę się tylko.

Erl nie odpowiedział, nie lubił swojego towarzysza, ale co miał zrobić. Glor przewrócił oczami, bo Lester kontynuował swoje pełne werwy wywody.

– Krasnoludzcy górnicy to są twardziele. Tych twardzieli jest nieliczni – perorował tak zapamiętale, że czasem aż nieskładnie i z błędami – i z tych nielicznych oni się liczą! Widziałeś, co zrobili, kurna? Jak w zeszłym roku ruszyli na fort torgradzki. Niezadługo to by spalili wszystko. I nie byli odjęci, bo za nimi jeszcze ludzie stali. Ludzie wiedzą, że tego krasnoludzkiego górnika trzeba zawsze poprzeć! Jak on chce... Ale oni chcą, bo oni nie są samoluby, że aby tylko siebie widzą. Nie. Oni walczą za nas! Oni pokazują światu, pokazują Orgonowi, pokazują Torgradowi! Co jest tutaj! A jak będziesz zamaskowane, nie pokażesz, to znaczy, że zaraz zginiesz sam! Przecież oni nas zniszczą! Już my pomału, pomału już my umieramy. Pomału, pomału my się rozbieramy, można powiedzieć niezadługo. Jest coraz gorzej...

Lester był zagorzałym wrogiem Torgradu. Problem polegał na tym, że powtarzał to każdemu po tyle razy, że zrażał do siebie nawet tych, którzy mieli podobne jak on poglądy.

– Lester, kurwa! – wściekł się Govin. – Przecież już to mówiłeś!

– Tak, ja wiem. Bo ja to będę powtarzał po sto i tysiąc razy. Tak, żeby każdy zrozumiał, co to jest Torgrad. Oni wiesz, oni depczą małego człowieka, człowieka pracy. A my mali ludzie sami nic nie możemy, ale jak się połączymy, to my możemy bardzo dużo. Bo wiesz, jaki Torgrad jest, po trupach, aby do celu. Bo wy, młodzi, to nie wiecie, nie pamiętacie, jak było. Dlatego ja wam opowiadam, a wy sobie z tej mojej opowieści wybierzecie, co was interesuje, co się wam przyda w przyszłości.

– Dałbyś chociaż zjeść w ciszy – warknął Glor, ale bez większej nadziei w głosie.

– To wy sobie jedzcie. To nic nie przeszkadza. A jak pracowałem kiedyś, wiesz, dla jednego takiego lichwiarza bezczelnego z Torgradu, bo ja wiele podróżowałem, w wielu miejscach pracowałem. To z towarzyszami strażnicę budowaliśmy i śniadania nam nawet nie dali. Kompani się denerwowali, ale żaden, kurna, nie chciał iść się upomnieć o swoje. Dopiero ja powiedziałem, że pójdę, to dwóch poszło ze mną, ale ja musiałem mówić. I podchodzę do niego, i mówię, że nam robotnikom śniadanie się należy. To wiesz, co on mi odpowiedział? Że jak mi niedobrze, to mogę zaraz z roboty wylecieć i do mamusi sobie iść na śniadanie. Taki bezczelny był, wiesz, tak mi powiedział. Że na śniadanie to do mamusi sobie mogę iść. Ja bym się z nim dalej kłócił, bo ja jestem stary rebeliant. Ja sobie w kaszę nie daję dmuchać, ale już widziałem, że ci dwaj moi towarzysze głowy pospuszczali, uszy po sobie, kurna, i idą do pracy z powrotem. No to ja też poszedłem. A jakbyśmy tak stanęli, kurna, razem i powiedzieli, że bez śniadania nie pracujemy, to by nam musieli dać. Tylko to trzeba solidarnie, a oni się, wiesz, bali.

Erl popełnił błąd, bo spojrzał na mówiącego. On wziął to za oznakę zainteresowania i teraz mówił bezpośrednio do młodzieńca.

– A potem słyszę, że taki jeden z drugim mówią, że im to za Torgradu jest lepiej. To jest mądry człowiek, co tak mówi? To jest mądry człowiek? To ja ci powiem, że to jest robol, a nie człowiek. Sam Erl powiedz, mądry to jest człowiek?

„Tak, dla Lestera wszystko jest proste i jednoznaczne…” – pomyślał Erl, a głośno powiedział:

– Nie wiem, Lester... – ale pytającego wcale chyba nie interesowało jego zdanie, bo nie czekając, mówił dalej:

– Że on miał co do gęby włożyć i se dziurawe portki mógł kupić to mu było dobrze? A że harował dziesięć godzin dziennie, żeby pańszczyznę odrobić i dopiero potem szedł na swoje pole i tam znowu robił? To jest normalne? I tyle zarobił, aby ledwo się utrzymać i nic nie odłożył dla żony, dla dziecka? I on mi mówi, że to jest dobrze? To jest mądry człowiek?

Jedzący dotąd w milczeniu Kregel nie wytrzymał i odstawił miskę obok.

– Ja pracowałem w polu i odrabiałem pańszczyznę dla torgradzkiego osadnika – mówił wolno, a z oczu aż mu szły iskry ze złości. – Chcesz powiedzieć, że nie jestem mądry? Chcesz powiedzieć, że ja jestem głupi?

– A ja nie o tobie mówiłem – Lester się zaśmiał. – Ja o takim moim znajomym, kiedyś towarzyszu, ale takiego towarzysza to ja nie chcę mieć. Co pieniądze ode mnie pożycza, a jak mówię, żeby oddał, to mnie zwyzywał.

– Nie odwracaj kota ogonem! – Kregel wstał. – Mówiłeś przed chwilą, gnoju jeden, że kto robi pańszczyznę dla Torgradu ten nie jest mądry! Może wolałeś, jak się książęta ze sobą cały czas żarli i wioski palili!

– Panowie, spokojnie! – próbował zareagować Glor.

Govin tylko się śmiał. Erl przezornie się odsunął.

– Ty nie tym tonem, młodzieńcze – Lester pogroził palcem. – My możemy porozmawiać, ale jak się trochę opanujesz!

– Ja nie chcę z tobą rozmawiać, ty stary capie! Nikt już ciebie nie chce słuchać! Jeszcze jedno słowo i ci nos przesunę!

– Nikt nie chce ze mną rozmawiać – starszy mężczyzna się zaśmiał i pokazał na Erla. – On chce ze mną rozmawiać i tobie nic do tego! A groźby, chłopcze, to możesz do kogoś innego, ale nie do mnie, bo ja się ciebie nie boję. Ja jestem stary rebeliant, ja się biłem nie raz i nie dwa. Ja robię odskok, doskok, z nogi, z głowy, z łokcia i koniec! Cyrulika można wzywać!