Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Świat, w którym wojna jest wartością samą w sobie - niezależnie, czy w słusznej, czy niesłusznej sprawie. Bohaterowie znani z pierwszej części powieści kontynuują swój wojenny pochód. Tym razem oprócz ludzi przyjdzie im stanąć do walki również z innymi rasami, takimi jak orkowie, licze, reptiliony, żywe szkielety, wampiry czy mantykory. W jakim celu odbywają się te krwawe pojedynki? Wydaje się, że czarnoksiężnik Navarro nie wyjawia najemnikom całej prawdy o swoich planach... Krwista fantastyka, która spodoba się miłośnikom gier typu "Warcraft" czy "Diablo".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 691
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Paweł Jakubowski
Saga
Najemnicy. Część 2
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2015, 2024 Paweł Jakubowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727193779
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W kręgu pustych kamienic siedział na koniu dumny kamienny król. W prawej dłoni trzymał niegdyś wyciągnięty przed siebie miecz, ale ręka była teraz do połowy ucięta. Na lewej siedział jastrząb. Zarówno ptak, jak i wygrawerowane na koronie króla oko, obserwowały w milczeniu uwijających się na placu żołnierzy jednakowo odzianych w kolczugi i czarne peleryny. Jedni kończyli właśnie układać wielki stos ciał. Podpalili go, aby zmarli na powrót nie powstali. Drudzy zawzięcie pracowali łopatami i kilofami, stukając w leżące na ziemi kamienne płyty. Jedna z nich ukruszyła się, odsłaniając ciemną szczelinę. Rozległy się okrzyki, natychmiast przyniesiono pochodnie. Kiedy poszerzono wyrwę ich blask rozświetlił prowadzące na dół schody, kończące się na dużych wrotach z wyrytym symbolem. Kilku mężczyzn wślizgnęło się przez wybity otwór i ruszyło w dół. Z obnażonymi mieczami w dłoniach zatrzymali się tuż przed bramą. Jeden z nich, mężczyzna o okrutnej ogorzałej twarzy i surowym spojrzeniu, zrobił jeszcze jeden krok i dotknął dłonią symbolu. Strzepnął z niego pył i zmrużył oczy.
– Wyślijcie natychmiast gołębia z wiadomością do marszałka von Effena – powiedział szybko nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Znaleźliśmy Go!
– Odwiedzisz nas? – mówił gigantyczny pająk o zdeformowanej, wyglądającej prawie jak ludzka, twarzy. Jego głos zdawał się odbijać wielogłosowym echem. – Chodź do nas! Zabierz ze sobą siostrę! Koniecznie! Na pewno jej się u nas spodoba! Zobaczysz! Musicie nas odwiedzić.
Nende stała na wzgórzu i obserwowała jak ogień pochłania zamek, a wraz z nim jej ojca. Była już dużo starsza. Na jej twarzy nie było widać śladu jakiegokolwiek uczucia.
– Oddaj mi to, co mi się należy! – zażądała. – Oddaj mi moje królestwo!
– Aj... – przeląkł się młody chłopiec o włosach koloru pszenicy – szew puścił! Muszę zszyć jeszcze raz... Na Innych, ile krwi...
Mówił coś jeszcze, ale przesłoniły go tańczące czarne plamy...
– Przysięgnij! – krzyknął ojciec Nende.
– Przysięgnij! – zawtórował rycerz w czarnej zbroi z kolcami i wygrawerowanym dwugłowym orłem na piersi.
Nagle rycerzy było już kilkudziesięciu. Szli w trójkątnym szyku, zabijając każdego, kto stanął im na drodze. Ten na szpicy odbił nawet cios potężnego wojownika z toporem i sam ugodził go mieczem. Rycerze doszli do bramy zamku. Kiedy otworzyła się przed nimi, wkroczyli na dziedziniec. Na dziedzińcu stał ojciec Nende, wciąż krzycząc:
– Przysięgnij!
Najemnicy powtarzali wciąż te same ćwiczenia. Kaprale wydzierali się nieludzko, nie można ich było zrozumieć. Ciągłe kłucie zaostrzoną tyczką w worek z piaskiem. I tak bez końca... A jednak nie. Trening przerwał głos rogów. Z lewej strony pojawili się kawalerzyści. Szykowali się do szarży.
Potężny, muskularnie zbudowany wojownik o długich blond włosach wyszczerzył się w uśmiechu. Wyraźnie z czegoś się cieszył. Kiedy sięgnął po zawieszony na plecach dwuręczny miecz, medalion na jego szyi rozbłysł przerażająco jasnym, oślepiającym światłem.
– Tak mi z tobą dobrze... – mówiła Nende, ale jej głos przypominał głos Anke. – Jeszcze nikt nigdy mnie tak nie dotykał. Skąd w tobie tyle czułości?
Przytuliła się.
Ugodzony nożem mężczyzna leżący w namiocie zaczął mówić dziwnie mocnym i pewnym siebie głosem, zupełnie nie pasującym do głosu umierającego.
– Możemy jej dać to, co jej się należy! Możemy zapewnić jej życie, które jej się należy! Czy możesz powiedzieć to samo? Czy możesz powiedzieć, że zapewnisz jej godne życie? Uważasz, że tułaczka to dobry tryb życia dla dziewczynki? Zwłaszcza dla TEJ dziewczynki. Co z ciebie za brat?
Mówiący wystawił nagle przed siebie rozczapierzoną dłoń. Z jej wewnętrznej strony łypnęło wrośnięte w nią oko.
– Widzę cię. Obserwuję każdy twój gest. Czytam słowa z ruchu twoich warg. Wiem o wszystkim. Nie ukryjesz się przede mną. Nie ukryjesz jej przede mną.
Czifewar stał tuż obok. W rękach trzymał długą pikę. Ziemia zaczęła drżeć.
– Przyjacielu... – Morotańczyk uśmiechnął się. – Tak na wszelki wypadek... Jeśli to miałby być nasz koniec to chcę, żebyś wiedział, że bardzo się cieszę, że cię poznałem i że mogę spędzić być może ostatnie chwile mojego życia u twego boku. Nie żałuję ani jednej chwili spędzonej w naszym oddziale i przy naszym ognisku.
– Pięknej zupy nagotowałem! – zachwycał się Lester. – Śmietana dwa, trzy dni zwietrzała, ale do zupy nic nie szkodzi. Piękna śmietana jest. Pomidory na dnie wiadra pogniecione, popierniczone, za dwa miedziaki kilo kupiłem, ale do zupy to nic nie szkodzi, że pokitwaszone, to nawet lepiej, bo smak się wydobędzie. Piękna zupa będzie, zaraz poczęstuję bo ja nie jestem taki, że aby tylko ja. Bo ja stary rebeliant jestem! On mi mówi, że Torgradczycy drogi pobudowali. A ja mu mówię: tak pobudowali, ale takie drogi, że je po dziesięciu... gdzie po dziesięciu... wróć! Po pięciu latach one się do niczego nie nadają, takie drogi pobudowali, że je można popierniczyć...
Govin stał na wale, nie schował się jak inni i strzała ugodziła go w obojczyk. Chwycił wystające z ciała drzewce, żeby wyszarpnąć grot.
– Zostaw...! – krzyknął Glor, ale ranny go nie posłuchał. Dopiero gdy zobaczył ilość tryskającej z rany krwi, zbladł i upadł.
– Załatwili mnie kurwa... – jęknął. – Zabij ich! Zrobisz to dla mnie? Zabij ich... panienko.
Na stojącym pośrodku pomieszczenia postumencie widniała wielka, czerwona plama. Strugi czerwonej substancji ściekały aż na podłogę, gdzie łączyły się z namalowanymi na szerokości prawie całej podłogi, czerwonymi liniami. Linie łączyły się w jakiś bliżej nieokreślony symbol, w którego centrum był ustawiony postument. Nende stała i wpatrywała się jak zahi-pnotyzowana w namalowanego na ścianie niesamowicie splątanego węża, który zdawał się nie mieć ogona, ale za to aż trzy głowy. Naraz malunek zaczął się poruszać i syczeć.
W celu wyrobienia tężyzny fizycznej zrobisz sobie łajzo czterdzieści pompek! – wrzasnął kapral.
Obok najemnicy ustawiali się w kolejkę do kuchni polowej. W powietrzu rozchodził się zapach gotowanego gulaszu.
Miecznik był wściekły, ale też już nieźle zmęczony. Widząc, że przeciwnik się poddaje, zawahał się. Z jednej strony chciał go zabić z drugiej, honor nie pozwalał mu uśmiercać bezbronnego. Szanse, że się zlituje, wydawały się być podzielone pół na pół.
– Złap mnie! – krzyknęła Nende i pobiegła w głąb ciemnego i poskręcanego korytarza, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Jego skomplikowane odnogi tworzyły skomplikowany labirynt. Niemożliwym było odnalezienie wyjścia z tej plątaniny.
– Chodź! – głos dziewczynki dochodził z oddali i odbijał się echem od ścian. – Musisz coś zobaczyć!
Na okrętach powiewały ciemnoczerwone flagi z czaszką byka. Korsarze mieli na sobie garnczkowe hełmy i czerwone buty. Pokazywali właśnie jakieś obelżywe gesty. Jeden z marynarzy machał rozdartą w kroku damską sztuką bielizny. Nikt nie miał prawa nic im zrobić, ponieważ zostali wynajęci przez armię. Gdzieś w dali płonęło kilka wiosek.
– Miałam miesiączkę. Kobiety tak mają – mówiła spokojnym głosem Nende. – To jest normalne. Nie martw się. To nie pierwszy raz. Wam, jak widzicie ładną dziewczynę, drętwieje członek. My mamy miesiączkę.
Za dwadzieścia trzy dni śmierć minie cię o włos, ale przeżyjesz, co będzie potem, tego nie wiem.
Erl otworzył oczy. Czuł się jak po bardzo, bardzo długim śnie – lekko ociężały, ale zdrowszy i wypoczęty. Leżał na czystym i wygodnym łóżku. Pierwsze co zobaczył to wtuloną w niego Nende, która spała z lekko rozchylonymi ustami. Poczuł ciepło jej ciała i zapach włosów. Jej oliwkowego koloru skóra leciutko pożółkła zapewne przez trudy podróży, ale nadal była delikatna i gładka. Erl z zażenowaniem stwierdził, że ma erekcję. Bał się, że Nende to poczuje, ale jednocześnie obawiał się poruszyć, żeby jej nie obudzić. Długą chwilę leżał nieruchomo, wymyślając sobie od najgorszych i nie wiedząc, co zrobić. „Tortura” pomyślał.
– Erl? – usłyszał. – Erl... obudziłeś się?
Obok na drugim łóżku leżał Czifewar. Młodzieniec najde-likatniej jak potrafił przekręcił się w jego stronę. Dziewczyna wymamrotała coś niewyraźnie, ale spała dalej.
– Czifewar... Gdzie my jesteśmy?
Pomieszczenie było bardzo duże i wypełnione łóżkami. Wszystkie były zajęte, a w kilku miejscach ludzie leżeli na rozło-żonych na podłodze matach. Pośród nich szwendało się kilka kobiet, które od czasu do czasu dawały komuś wodę lub sprawdzały opatrunki.
– W lecznicy w Nankarze – odpowiedział Morotańczyk. – Przeżyliśmy bitwę Erl! Udało nam się!
– Przegraliśmy... – bardziej stwierdził niż zapytał chłopak. – Jesteśmy w niewoli?
– Nie – zaprzeczył przyjaciel. – Wygraliśmy! Pobiliśmy Torgradczyków! Krasnoludy przyszły w ostatniej chwili!
Erl nie mógł uwierzyć własnym uszom. Nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. Tymczasem Czifewar opowiadał dalej. – Cztery dni byłeś nieprzytomny. Felczer nie był pewny czy przeżyjesz, ale ja wiedziałem, że tak. Po prostu to wiedziałem! Nende była przy tobie cały czas. Nie odchodziła ani o krok. Modliliśmy się razem za ciebie.
– A bitwa? – Kiedy wydawało się, że już wszystko stracone, pojawiły się dwa hufce krasnoludów – odpowiedział Czifewar – Ostrzelali kawalerzystów z kusz, a potem jeden oddział ruszył nam na pomoc. Drugi zaatakował od tyłu Torgradczyków szturmujących miasto. Nie dali rady przejść przez bramę! Obrońcy ich zatrzymali, choć podobno niewiele brakowało.
– Ale udało się...
– Tak. Z półtora tysiąca żołnierzy zdołało się wycofać. Do końca maszerowali w zwartym szyku i ostrzeliwali się z łuków. Ranni w środku, zdrowi na zewnątrz. Krasnoludy deptały im jakiś czas po piętach. Też strzelały... ale w końcu pozwoliły im się wycofać. Było ich zbyt mało, żeby mogły całkiem rozbić Torgradczyków. Szkoda, że tego nie widziałeś! Krasnoludy szły w czworoboku i były nie do zatrzymania. Kawalerzyści szarżowali na nich kilka razy, ale nie dali rady przerwać ich szyku i za każdym razem tracili tylko kolejnych ludzi. Rebelianci dostrzegli wtedy szansę na zwycięstwo i też zaczęli bić się z większym duchem walki. A potem... kiedy krasnoludy zaczęły gonić niedobitków... to było niesamowite! Widziałem, jak jednego krasnoluda zaszło trzech nieprzyjaciół. Ten wrzasnął i, wymachując wielkim młotem, spytał po orgońsku, który z nich chce być pierwszy – Czifewar zachichotał. – Myślę, że normalnie we trzech to by go zarąbali, ale chyba stracili już wiarę w zwycięstwo, rzucili broń i uciekli. Potem zostało już tylko uprzątnąć pobojowisko... Zbieranie rannych i grzebanie poległych trwało podobno całą noc i część następnego dnia. Nie wiem na pewno, bo zemdlałem w trakcie.
– Jesteś ranny... – zmarszczył brwi Erl. – Poważnie?
– Odniosłem kilka lekkich ran i w całym zamieszaniu nawet o nich nie pamiętałem. Ale w końcu mnie zmogły. Podobno w trakcie grzebania zabitych przypłynęli Łupieżcy. Kiedy jednak zobaczyli, że bitwa się już skończyła i zostali jeszcze ostrzelani przez krasnoludy, czym prędzej zawrócili i tyle ich widzieli.
– A co z pozostałymi? Z Dhoonem, Jovą... Tegrem?
– Żyją! Wszyscy żyją! Jova wydobrzał już po dwóch dniach. Był tylko potłuczony i miał wstrząs mózgu, ale już wszystko dobrze.
– Tylko wstrząs mózgu... – wyszeptał Erl.
– Tak... – przyznał Czifewar. – Dhoon oberwał gorzej, ale mówią, że jest już dobrze. Też powinien wyzdrowieć. Tegr, nie wiem jakim cudem, ale nie został nawet draśnięty. Szczęściarz! Widocznie Inni mu sprzyjają. Ale wielu naszych poległo. Pamiętasz tych zwiadowców? Jeden taki rudy, drugi się jąkał. Wszyscy zginęli. Wiele, wiele ognisk zginęło.
– Widziałem jak zabili Falkona... A Glor? Wiesz, co z Glorem?
– Był ranny, ale chyba już z tego wychodzi. Ten łucznik z ich ogniska, nie pamiętam imienia...
– Seprimus.
– No właśnie. Seprimus też lekko oberwał, ale to nic poważnego. Oprócz Falkona ktoś jeszcze zginął z ich ogniska. To była prawdziwa rzeźnia!
Erl pokiwał głową.
– Ta bitwa była gorsza niż ta wtedy, kiedy broniliśmy przejścia przez rzekę – powiedział.
Rozmawiali jeszcze długo, przerywając dopiero w momencie, kiedy młoda dziewczyna o zmęczonej twarzy przyniosła im parujące miski z rosołem. Erl jadł, aż mu się uszy trzęsły: obudził się w nim apetyt za te cztery dni, które przeleżał nieprzytomny. „To dobrze – pomyślał. – Chyba wracam do zdrowia.” Nie zdążył jeszcze skończyć, kiedy nad łóżkiem stanęli Jova i Tegr.
– Erl! – wykrzyknął ten pierwszy. – Obudziłeś się!
– No obudziłem, obudziłem – odrzekł między jedną, a drugą łyżką rosołu. – Nie myślałeś chyba, że dam się zachlastać pierwszemu lepszemu Torgradczykowi na koniu.
– Jasne, że nie! Cholera, nawet nie wiesz, jak się cieszę!
Rowończyk przytulił towarzysza i poklepał go po plecach. Widać było, że z trudem powstrzymuje się od płaczu. „Psia krew Jova... robisz się sentymentalny na stare lata” – zaraz zganił się w duchu. Przytulony też był zaskoczony taką reakcją kompana. Tegr stał nieco z tyłu i przez chwilę Erlowi wydało się, że wcale się nie cieszy... wręcz przeciwnie. Zaraz jednak nawet on – zwykle oszczędny w wyrażaniu emocji – uśmiechnął się i skinął rannemu głową. Przez całe to zamieszanie obudziła się Nende.
– Erl! – zawołała i mocno przytuliła brata. – Upadłeś na głowę?! Oszalałeś?! Tak mnie straszyć i leżeć nieprzytomnym tyle czasu! Chciałeś, żebym dostała zawału?!
Dziewczynka, w przeciwieństwie do Jovy, nie powstrzymała łez. Po chwili na zmianę śmiała się i płakała, zasypując brata pocałunkami. Zaskoczony tym wylewem uczuć chłopak przycisnął ją nieporadnie do siebie i, nie wiedząc, co powiedzieć, szeptał tylko w kółko.
– Już w porządku, już dobrze... Jestem cały i zdrowy... Już dobrze Nende...
Dziewczynka wreszcie nieco ochłonęła. Spojrzała na stojących obok Jovę, Tegra i na leżącego na sąsiednim łóżku Czifewara. Wytarła rękawem oczy i pociągnęła nosem.
– Przepraszam... – powiedziała.
– Nende, za co? – spytał łagodnie Czifewar.
– No, że się tak rozkleiłam...
– Daj spokój – Jova pogłaskał ją po głowie. – To normalne. Jesteś wspaniałą siostrą.
– Naprawdę?
– Tak – potwierdził Erl.
– A co z Dhoonem? – zapytała.
– Nic prostszego jak pójść i zobaczyć – uśmiechnął się Rowończyk. – Leży w drugiej części sali.
– Nie chcę zostawiać brata... – Ale nie musisz mnie wcale zostawiać – zaprzeczył Erl. – Ja też chcę zobaczyć co z Dhoonem.
– Chłopak, który się tobą zajmował, mówił, że nie powinieneś jeszcze wstawać – rzekł z zatroskaniem Czifewar.
– A tam! – żachnął się najemnik. – Co oni tam wiedzą. Muszę się zobaczyć z moim bratem.
– Zatem chodźmy! – Jova podał przyjacielowi rękę i pomógł mu się podnieść.
Erlowi zakręciło się w głowie. Przymknął oczy. Na szczęście zawrót minął, ale kroki stawiał powoli i ostrożnie.
– Proszę pana, proszę pana! – zawołał podbiegający ku niemu, na oko piętnastoletni chłopiec o bujnej czuprynie koloru pszenicy. – Pan jest bardzo osłabiony, proszę natychmiast wracać do łóżka!
– Nic mi nie jest! – odparł lekko zirytowany rekrut. Niestety tuż po tych słowach musiał podeprzeć się na ramieniu Czifewara, bo znowu lekko zakręciło mu się w głowie.
Silne emocje najwyraźniej przyczyniały się do osłabienia organizmu.
– Spokojnie Suen – wtrącił się pojednawczo Jova. – Jestem pewien, że mała przechadzka dobrze zrobi naszemu kamratowi. Proszę zobaczyć jak szybko wraca do zdrowia. Potem natychmiast odprowadzimy go do łóżka i przypilnujemy, żeby odpoczywał.
– Mam nadzieję... – mruknął niepocieszony chłopiec.
– Na Tafarela!! – zakrzyknął Dhoon, który usłyszawszy znajome głosy, wsparł się na łokciu, żeby wypatrzyć towarzyszy.
– Dhoon! – krzyknęła Nende i pierwsza podbiegła przytulić się do Vrarańczyka.
– Haha! – zaśmiał się olbrzym. – Witaj siostra! Wygraliśmy bitwa! Dużo, dużo Torgradczyki położyć trupem!
– Dobrze im tak! – zawołała.
Erl się skrzywił, ale nic nie powiedział.
– Może teraz wreszcie rebelia wygra!
– Może... – przytaknął Jova. – Bardziej już pomóc nie mogliśmy, muszą teraz w końcu postarać się sami.
– Młodziak mówił – Dhoon zwrócił się do Erla, którego uwadze nie uszło, że olbrzym coraz lepiej posługuje się orgońskim – że nie wiedzieć czy przeżyjesz, czy nie. Widzę, że już stoisz na nogach!
– Swoją drogą, co to za chłopak? – zapytał brat Nende.
– Pomocnik uzdrowiciela – wyjaśnił Rowończyk. – Jest dużo rannych, za mało uzdrowicieli i felczerów, więc też musiał się zająć opatrywaniem i zszywaniem. Patrząc na ciebie, chyba poszło mu nie najgorzej.
– Zszywał mnie?
– Tak. I ostrzygł.
– Jak to: ostrzygł? – przejechał dłonią po, jak mu się zdawało, prawie na łyso ostrzeżonej głowie. – Mogę zobaczyć lustro?
– Jest w kantynie pielęgniarek – pospieszył z odpowiedzią Tegr. – Może cię wpuszczą.
Orgończyk czym prędzej się tam udał. Dziwnie było mu oglądać swoje odbicie. Blizna na policzku nie zdążyła się jeszcze dobrze zagoić, a już miał nową. Na wygolonej głowie biegła świeżo zszyta czerwona pręga. Naliczył jedenaście szwów. Pocieszał się tylko, że kiedy odrosną mu włosy, rany nie będzie widać. Ale nie chodziło tylko o blizny. Chłopak od bardzo dawna nie miał okazji przyjrzeć się dokładniej swojemu odbiciu i dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo się zmienił. Cała sylwetka wyglądała inaczej i był chyba roślejszy niż miał to w pamięci. Poszerzyła mu się klatka piersiowa, ręce wyglądały na znacznie silniejsze, a ramiona nabrały masy. „To od ciągłego pompowania...” pomyślał. Twarzy też do końca nie rozpoznawał. Niby ta sama, ale jakaś inna... Sam nie wiedział dokładnie na czym to polega. Może chodziło o spojrzenie, a może o ogólny, bardziej surowy rys. „To nie jestem ja... – przyszło mu do głowy. – To patrzy na mnie jakiś twardy sukinsyn, który w walce zarąbał już niejednego człowieka... prawdziwy najemnik.” Ta myśl z jednej strony przyniosła mu trochę satysfakcji, ale z drugiej było w niej coś smutnego. Postanowił na razie nie zaprzątać tym sobie głowy i powoli, krok za krokiem, wrócił do towarzyszy. Po drodze minął Starego Akriego i kilku innych członków starej gwardii. Kapitan Borsuków szedł właśnie odwiedzić Brosto, który również został ciężko ranny.
– Akri... – Erl dosłyszał, jak leżący szepcze do kapitana.
– Eh... Brosto, Brosto ty idioto – stary najemnik pokręcił głową. – Powiedz, po jaką cholerę pchałeś się na pierwszą linię?
– Musiałem dać przykład moim chłopcom – ranny mówił z trudem, ale na jego bladej twarzy pojawił się uśmiech. – Po prostu musiałem.
– Nie po to jesteśmy dowódcami, żeby się wystawiać – odparł Akri.
– A ty? – Brosto wskazał spoczywającą na temblaku rękę kapitana Borsuków. – Po co się wróciłeś?
– Ocalić życie pewnemu durniowi, który zamiast stać na tyłach i dowodzić, ustawił się w pierwszej linii.
– Ale Akri... sam powiedz, nie było warto? Nie było warto przeżyć takiej bitwy? Szarży kawalerii i tego wszystkiego – ranny przymknął na moment oczy. Kiedy tak na nas pędzili... Ta chwila tuż przed... Całe życie stanęło mi przed oczami. To było piękne... I do tego wygraliśmy! Pokazaliśmy im Akri... pogoniliśmy tych zarozumiałych sukinsynów!
– Może i było warto, ale zadaj to pytanie Forgelowi i pozostałym, którzy polegli.
Brosto skinął smutno głową.
– Odpoczywaj Brosto – dodał kapitan. – Co było, to było.
Nie ma o czym mówić. Musisz szybko wyzdrowieć, bo to dopiero początek naszej roboty.
Kilka łóżek dalej dało się słyszeć wiązankę bluzgów Czerwonego Diabła.
– Banda pierdolonych kretynów! Dupa, kurwa, jesteś nie uzdrowiciel! Sam bym, kurwa, lepiej nastawił to złamanie fajfusie jeden! Ja pierdolę...!
Starszy sierżant pomimo zabandażowanej głowy, siedmiu szwów na lewej ręce, kilku mniejszych skaleczeniach na torsie i złamanej nogi darł się na całe gardło i ani trochę nie oszczędzał stojących nad jego łóżkiem mężczyzny i jego matki.
– Możemy pozbawić pana przytomności i... – próbował tłumaczyć znachor.
– Pierdol się, kurwa, chuju! Daj mi lepiej, kurwa, mocnej dobrej wódki!
– Wódki? Ależ...
– Dawaj, kurwa, wódki, nie pierdol! Nie potrafiłeś kurwa, nastawić złamania, ale wódkę kurwa, chyba umiesz, kurwa, przynieść, co? W podskokach, kurwa! Skurwysyn pierdolony! Prostego, kurwa, polecenia nie rozumie! Głupi chuj!
Nie widząc innego wyjścia, uzdrowiciel zniknął gdzieś i wrócił, trzymając drewnianą beczułkę.
– Niech pan sobie nie żałuje...
– Ani, kurwa, myślę – Diabeł złapał beczułkę oburącz, odkorkował ją zębami i przytknął do ust.
Nie odrywał jej bardzo długo. Kiedy wreszcie to zrobił odkaszlnął, łapiąc oddech.
– Czy możemy za... – chciał spytać uzdrowiciel, ale sierżant mu przerwał.
– Jeszcze, kurwa, nie! – wciągnął głęboko powietrze i przyssał się do beczułki ponownie . – Dobra, kurwa, rób, co trzeba. Tylko tym razem, kurwa, ma być tak, jak trzeba!
– Zrobię co w mojej mocy... Suen! Jesteś mi potrzebny!
Chłopak przybiegł natychmiast. Pierwsze co zrobił, to włożył pacjentowi do ust patyk. Znachor i jego pomocnik nachylili się nad rannym. Rozległ się trzask pękającej kości. Czerwony Diabeł zawył z bólu. Z oczu pociekły mu łzy.
– Potrzebuje pan przerwy, zanim...
– Ty skurwysynu zajebany! – najemnik wypluł patyk i puścił kolejną wiązankę takich wyzwisk, że krążące w pobliżu, opiekujące się rannymi kobiety, poczerwieniały ze wstydu.
Uzdrowiciel westchnął i zabrał się za nastawianie złamanej kończyny. Znowu rozległ się przerażający wrzask, ale wyglądało na to, że tym razem operacja przebiegła poprawnie. Suen podniósł beczułkę i wręczył ją sierżantowi. Ten, płacząc z bólu, ponownie się do niej przyssał, a potem kompletnie pijany opadł na łóżko. Na sali zapanowała cisza.
* * *
Czarodziej Krundulnil po zwycięskiej bitwie nie pozwolił sobie na zbyt długi odpoczynek. Na drugi dzień zabrał się ostro do pracy. Do załatwienia było mnóstwo spraw. Po pierwsze, potrzebował nowych ludzi na miejsce poległych najemników. Z ponad trzystuosobowego oddziału bitwę przeżyło niecałe sto pięćdziesiąt osób. Niektórzy z nich zostali kalekami, inni wzięli swoje pięć sztuk złota i podziękowali kapitanom za współpracę. Chętnych i sprawnych na wyprawę do Navarro była mniej niż setka. Wielu spośród nich musiało jeszcze wyzdrowieć po odniesionych podczas walki ranach, a o nowych najemników nie było łatwo. Większość mężczyzn dołączała chętniej do pospiesznie organizowanej armii, mającej iść na pomoc książętom. Mało kto chciał z własnej woli wędrować do na wpół legendarnego miasta, leżącego gdzieś w głębi Gór Dzikich. Obiecana zapłata w wysokości dziewięćdziesięciu pięciu sztuk złota wprawdzie skusiła kilkudziesięciu ochotników, ale byli to w większości krętacze, desperaci lub wieśniacy, którym spalono wioski. Niewielu spośród nich umiało także walczyć, a co gorsza niespecjalnie garnęli się do wykonywania rozkazów... chociaż nad tym ostatnim kaprale i sierżanci zaczęli już pracować. Po drugie, mag musiał kupić jeszcze wiele ekwipunku: wozy, juczne konie, liny, kilofy, ciepłe ubrania, nieco sprzętu do wspinaczki na wszelki wypadek, wreszcie ochronne amulety i umagicznioną broń przeciwko stworom mroku. Przez szalejącą w Orgonie wojnę domową ceny większości towarów poszły znacznie w górę, ale czarodziej wymógł na władzach Nankary pokrycie części kosztów. W końcu, bądź co bądź, wspomógł miasto podczas oblężenia. Jeśli chodzi o koszta, starał się zresztą dołożyć i swoją cegiełkę: w wolnych chwilach próbował uzyskać dodatkowe fundusze, oferując magiczne usługi. Na szczęście wszyscy ranni najemnicy otrzymali od mieszkańców darmową pomoc medyczną, darmowe wyżywienie i zakwaterowanie. Krundulnil negocjował także z rebeliantami, żeby w zamian za poniesione straty w ludziach przydzielili mu jakiś oddział, ale ci bronili się przed tym jak mogli – w końcu sami potrzebowali teraz jak najwięcej żołnierzy. Po trzecie wreszcie, toczył rozmowy z krasnoludami. Pewien krasnoludzki kupiec chciał zaryzykować i reaktywować w Nankarze bank. Układ z magiem był mu bardzo na rękę, ponieważ ten mógł zaoferować wkład, który ułatwiłby rozruch interesu. Z kolei Krundulnil, deponując swoje pieniądze, mógł liczyć na drobny zysk z oprocentowanego konta i jednocześnie zwiększyć w oczach najemników swoją finansową wiarygodność. Tematem sporów była tylko kwota tego wkładu i różne obwarowania umowy. Bankier z Khananarak był w tych sprawach nieugięty i wykłócał się o każdy szczegół. Czarodziej z kolei nie był w stanie przewidzieć, jaką kwotą będzie dysponował po dokonaniu wszystkich niezbędnych zakupów i tak, negocjacje ciągnęły się w nieskończoność.
Wszyscy najbliżsi ludzie czarodzieja też byli zawaleni robotą. Pracodawca ciągle ich po coś wysyłał i kazał zajmować się różnymi sprawami. Tylko Lena nie wychodziła prawie z przydzielonych Krundulnilowi komnat, chociaż nie oznaczało to wcale, że nic nie robiła. Jova zauważył raz przez uchylone drzwi, że kobieta ślęczy nad jakąś księgą i zwojami.
Rowończyk, jako zaufany czarodzieja, też nie narzekał na brak zajęcia. Będąc doświadczonym w miejskim życiu, miał za zadanie dowiedzieć się jak najwięcej plotek o Navarro i w miarę możliwości oddzielić te, w których tkwiło ziarno prawdy, od tych które były zupełną bujdą. Zresztą, nawet gdyby nie otrzymał takiego polecenia i tak sam chciał dowiedzieć się jak najwięcej o miejscu, do którego przyszło mu się wybrać. W międzyczasie miał namawiać najemników, którzy zrezygnowali z wyprawy, żeby zmienili zdanie i, w miarę możliwości, werbować nowych ochotników. Na tym polu odniósł sukces i porażkę: najpierw znalazł sześciu bezdomnych chłopów, którzy siedzieli w karczmie i nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, a potem dostał w twarz od pijanego kolegi z oddziału, którego zaczął zbyt nachalnie przekonywać. Pomimo tego nieprzyjemnego zdarzenia uważał, że zwiększy skuteczność za kilkanaście dni, kiedy rekruci przepiją większość zarobionych pieniędzy.
O Navarro mieszkańcy Nankary mówili raczej niechętnie. Jova dowiedział się, że swego czasu wędrowało tam sporo grup awanturników i poszukiwaczy skarbów. Ze względu na wybudowaną niegdyś drogę wyruszali zawsze z Nankary. Wbrew wcześniej zasłyszanym pogłoskom wielu z nich zdołało wrócić – mniej więcej połowa. Nie wszyscy docierali do miasta. Kiedy jednak były bandyta próbował ustalić, co się z nimi stało i czy ktoś z nich został w mieście, nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Prawdopodobnie część podróżników wracała z niczym – zwłaszcza w późniejszych okresach, kiedy wszystkie skarby zostały już rozszabrowane. Ci, którzy zdołali przynieść ze sobą coś wartościowego, najczęściej szybko padali ofiarą bandytów. Najbardziej niepokojące plotki mówiły o śmiałkach, którzy oszaleli, popełniali samobójstwa lub przepadali bez śladu. Rowończyk nie dawał jednak za wygraną i wreszcie, po kilku fałszywych tropach, dotarł do starego człowieka, który zajmował się kiedyś zaopatrywaniem drużyn łowców przygód w różne magiczne zabawki pomocne przy walce z nieumarłymi i innymi bestiami.
– Znałem jednego, który stamtąd wrócił – powiedział starzec. – Oszalał. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje i czy w ogóle jeszcze żyje. Kiedyś go odwiedzałem, ale za którymś razem stwierdziłem, że przychodzenie do niego nie ma sensu. I tak mnie nie poznawał, mamrotał tylko ciągle od rzeczy. Ostatni raz byłem u niego jakieś niecałe dwa lata temu. Mieszkał w przytułku prowadzonym przez kapłanki Calii. Jeśli chcesz powiem ci gdzie to jest, ale nie wiem, czy go tam zastaniesz, a nawet jeśli to wątpię, żebyś zdołał coś z niego wyciągnąć..
– Nic nie zaszkodzi spróbować.
– Przygotuj się więc na długi spacer. Pytaj ludzi o plac Terlina Żelazne Ramię. Kiedy tam dojdziesz, podążaj ulicą Kamieniarzy. To długa i kręta droga. W pewnym momencie, po swojej lewej ręce ujrzysz strome schody pnące się w górę. Na ich szczycie z pewnością dojrzysz przytułek. To niepozorny budynek, ale nad wejściem powinna być tablica. Mężczyzna nazywa się Oswald. Oswald Hargison. Zanim poszedł do Nawarro, był z niego całkiem radosny i rozgarnięty człowiek. Może i wrócił bogaty, ale już tylko jako strzęp dawnego człowieka...
– Dziękuję panu uprzejmie za te informacje.
– Nie ma za co. Zrobisz jak zechcesz, ale... słyszałem, że oferują wam dziewięćdziesiąt sztuk złota.
– Dziewięćdziesiąt pięć dokładnie.
– Na twoim miejscu wziąłbym te pięć, które dostaliście za dojście do Nankary i zapomniałbym o całej sprawie.
– Hmm... może i tak, ale nie zawsze sami decydujemy o swoim losie – odparł wymijająco Rowańczyk i, jeszcze tego samego dnia, wyruszył na poszukiwanie Oswalda
Gdy dotarł wreszcie do celu stwierdził, że przytułek sprawia przygnębiające wrażenie. Duży, ponury trzypiętrowy gmach z poddaszem straszył oberwanymi okiennicami i obdrapanymi ścianami. W środku duże i przestronne niegdyś sale podzielono sztucznie przepierzeniem, tak aby stworzyć więcej pomieszczeń, które były jednak ciasne i duszne. W wielu miejscach zamiast drzwi wisiały tylko zasłony. Śmierdziało stęchlizną i odchodami. Nie wszyscy mieszkańcy przybytku byli dość samodzielni, a kapłanek opiekunek było najwyraźniej za mało. Zewsząd dobiegały smutne i przerażające odgłosy.
– Nie! Nie! – krzyczał ktoś na górnym piętrze. – Zabierzcie ich ode mnie! Czego wy ode mnie jeszcze chcecie?! Oddałem wam już wszystko! Oddałem wam już wszystko... – krzyk przemienił się w szloch.
– Gala, gala ime. Oman asma thathek ostoropyr uglawe. Szabasz! – mamrotała coś w niezrozumiałym języku siedząca na schodach kobieta. Rowańczyk minął ją i niemal zderzył się ze stojącą w progu wychudłą, młodą kapłanką.
– Matka Calia wita cię w swoim domu – wyrecytowała mechanicznie wychudła młoda kobieta, wydawała się zupełnie obojętną na zawodzenia swoich podopiecznych. – Co cię tu sprowadza, nieznajomy?
– Witaj siostro... – najemnik odchrząknął. – Nazywam się Jova. Szukam niejakiego Oswalda Hargisona. Podobno tutaj przebywał... przebywa.
– Poczekaj – kobieta odwróciła się i odeszła, znikając za jednymi z drzwi.
Po chwili, z tego samego pomieszczenia, wyłoniła się inna kapłanka. Była dużo starsza i bardziej surowa na twarzy.
– Czego chcesz od Oswalda Hargisona, Jova? – spytała. – To bardzo chory i nieszczęśliwy człowiek.
– Słyszałem siostro...
– Matko – poprawiła, ale bez nagany w głosie.
– Matko – skinął głową. – Nie wiem czy słyszałaś... matko. Jestem jednym z najemników, walczyliśmy z Torgradczykami. Wkrótce wyruszamy do Navarro...
– Tak słyszałam – przerwała, nie było w tym jednak protekcjonalności, a jedynie łagodne ponaglenie, żeby przejść do sedna sprawy.
– Słyszałem, że pan Oswald był w Navarro. Chciałbym go wypytać o to miejsce. Dobrze byłoby wiedzieć, czego powinienem się tam spodziewać.
– Wątpię, żebyś dowiedział się czegokolwiek od Oswalda – stwierdziła kapłanka.– Rzadko kiedy odpowiada na zadane mu pytania i nawet wtedy mówi zagadkami lub zdaniami wyrwanymi z kontekstu. Musiałeś jednak zadać sobie wiele trudu, żeby go odnaleźć. Nie wiem, po co idziesz do Navarro i nie chcę tego wiedzieć, ale widzę, że nie jesteś zwykłym żądnym przygód głupcem. Pozwolę ci zatem zobaczyć się z Oswaldem, może widok tego biedaka sprawi, że poniechasz swoich zamiarów.
– Dziękuję, siostr... matko.
– Nie tak szybko – uśmiechnęła się krzywo kapłanka. – Najpierw będę miała do ciebie prośbę.
– Słucham, matko.
– Chciałabym cię prosić o datek dla moich podopiecznych.
– Oczywiście – Jova sięgnął do sakiewki, zawahał się, po czym wyciągnął dwa srebrne. – Czy tyle wystarczy matko?
– To pytanie do twojego sumienia, nie do mnie – kobieta zabrała monetę. – Powiem ci tylko, że to wystarczy na jeden posiłek dla wszystkich podopiecznych. A teraz proszę za mną.
Weszli na pierwsze piętro. Blady mężczyzna opierający się o miotłę sprawiał wrażenie śpiącego na stojąco, kiedy jednak przechodzili obok, ożywił się nagle, jego wzrok stał się rozbiegany, a oczy zdawały się patrzeć w różne strony niezależnie od siebie.
– Nie idź tam! – złapał Rowończyka za rękaw śmiejącsię histerycznie i, jak zdało się najemnikowi, nienaturalnie. – A zresztą... i tak cię dopadną! Zobaczysz! Wszystkich nas dopadną... jednego po drugim!
– Uspokój się Nersen – rzekła łagodnie siostra i położyła rękę na jego ramieniu. – Nikt nikogo tutaj nie dopadnie. Pamiętasz dlaczego?
– Pamiętam matko! – szaleniec pokiwał gorliwie i wyrzucił z siebie najwyraźniej długo powtarzaną formułkę. – Ponieważ Pani Calia ma nas wszystkich w swojej opiece i nie pozwoli, aby komukolwiek w jej domu stało się coś złego.
– Dokładnie tak. A teraz puść Jovę – rozkazała kapłanka i kiedy osobnik z miotłą zastosował się do polecenia, zwróciła się do Rowończyka. – Przepraszam w imieniu Nersena. Nie miał na myśli nic złego.
Najemnik skinął tylko głową.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała po chwili kobieta, wskazując na jedną z zasłon. – To pokój Oswalda. Postaraj się go nie denerwować. Będę w pobliżu i jeśli usłyszę, że jest zaniepokojony, będę musiała przerwać twoją wizytę.
– Rozumiem.
Bez zbędnych słów matka odeszła w głąb korytarza. Jova ostrożnie uchylił zasłonę.
Pomieszczenie wyglądało bardziej na celę niż pokój. Oczom najemnika ukazało się niewielkie okno, prycza, szafa, nocny stoliczek i bujany fotel, na którym siedział opatulony w koc Oswald. Wyglądał na czterdzieści kilka lat, był ogolony na łyso i wpatrywał się tępo w bliżej nieokreślony punkt na ścianie. Gdy mężczyzna się bujał, fotel cicho skrzypiał.
– Witaj Oswaldzie, nazywam się Jova... – zaczął nieśmiało rekrut. – Chciałbym z tobą porozmawiać o...
– Pieprzeni orkowie! – mężczyzna zaczął chyba mówić bez związku ze słowami swojego gościa. – Przegonili nas przez pół Gór Dzikich... Ale daliśmy radę. Daliśmy radę – mruczał ni to do siebie, ni to do Jovy – Chociaż nie wszyscy... Roginsona przywaliła lawina. Cholerne góry! Na chwilę stracisz czujność i już jest po tobie. Lawiny, strome zbocza, przepaście... A mówili, że droga prowadzi aż do końca! Prawda jest taka, że i tak w to nie uwierzyliśmy – dodał po raz pierwszy patrząc w miarę trzeźwo na najemnika – I bardzo dobrze, jak się potem okazało. No ale ostatecznie doszliśmy tam... Doszliśmy. Niech mnie wszyscy diabli! Doszliśmy tam!
Oswald uśmiechnął się do swoich myśli, ale pokręcił zaraz głową. Spoważniał.
– Ale nie wszyscy... – podjął. – Roginsona przywaliła lawina. Pieprzone, pieprzone Góry Dzikie!
– Gdzie doszliście? – próbował wstrzelić się w rozmowę Jova. – Doszliście do Navarro?
– Różowa chmura... – wyszeptał były poszukiwacz skarbów z przerażeniem na twarzy. – Na wszystkich Innych... Ona... ona... wniknęła! Kazał mi to zrobić! Głos kazał mi to zrobić! Nie chciałem tego, ale nie mogłem mu się sprzeciwić... Próbowałem. Pan Wiatru świadkiem, że próbowałem...
Jova przestraszył się, że mężczyzna zacznie krzyczeć i zaniepokoi matkę przełożoną, ale Oswald ucichł nagle, zgasł.
– Grunt to mieć do czego wrócić – powiedział. – To jest najważniejsze. Ja miałem do czego wrócić. I wróciłem.
Wydobył spod koca zawieszony na szyi medalik. Otworzył go: w środku był jakiś malunek. Jova spojrzał mu przez ramię i dostrzegł precyzyjnie namalowaną twarz kobiety.
– Jeśli masz do czego wracać, to wrócisz – mamrotał dalej Hargison. – No i musisz być silny. I zdeterminowany. Jeśli jesteś dość zdeterminowany to wyrzucisz z siebie nawet różową chmurę... Na Pana Wiatru... Zabiłem ich...–mówiącemu zaszkliły się oczy.
– Zabiłem ich... – wymamrotał. – Jednego po drugim... Moich własnych towarzyszy... Oni... oni próbowali mnie ratować, a ja ich zamordowałem...
– Dlaczego próbowali cię ratować? – spytał Jova. – Co ci groziło?
– Różowa chmura... – Oswald powiedział to w ten sposób, że Rowończyk nie wiedział, czy była to odpowiedź na jego pytanie. – Demest wpadł w pułapkę... – kontynuował chory . – Płaskorzeźba zionęła ogniem. Biedak spopielił się, nim ktokolwiek policzyłby do trzech. Przeoczyliśmy płaskorzeźbę... To nie nieumarli, Zuguny czy pająki są najgorsze. Najgorsze są upiory i głosy...
Mężczyzna zniżył głos do szeptu.
– Głosy każą robić różne rzeczy... Okropne rzeczy. A ty musisz ich słuchać... Robisz wszystko, żeby ich nie słyszeć, ale one są w twojej głowie i nie chcą wyjść. Każą robić okropne rzeczy... – urwał i najemnik zauważył, że po policzku spłynęła mu łza.
– Co to za głosy? – próbował drążyć Jova.
– Różowa chmura jest z nich wszystkich najgorsza...
– Co to za chmura? Skąd się bierze?
– Strażnik pilnuje pomieszczenia z kamieniem. Jeśli chcesz zabić strażnika, musisz najpierw znaleźć jego serce.
– Opowiedz o chmurze – naciskał Jova.
– Niszcząc serce, unicestwiasz strażnika, ale ona nie ma serca... To tylko obłoczek, który przenika do twojego ciała. Do twojej duszy...
– Jak... jak można pokonać różową chmurę?
– Każe robić okropne rzeczy! – chory głośno krzyknął i Jova przestraszył się, że zaraz przyjdzie kapłanka. – Zabiłem ich... ale jeśli masz do czego wracać, to wrócisz. Jeśli będziesz zdeterminowany, to wrócisz... Molgard nie miał do czego wracać... Kazały mu zostać... i został. Pewnie teraz jest jednym z nich...
Jova westchnął ciężko. „Na wszystkich Innych! W co ja się wpakowałem? Nawet nie wiem, czy na swój pokrętny sposób Oswald odpowiada na moje pytania, czy mówi zupełnie bez związku. Pytać go dalej? Nie pytać?” Na wszelki wypadek postanowił, że postara się zapamiętać kilka wątków powtarzających się w opowieści poszukiwacza przygód.
– Pieprzenni orkowie! – chory tymczasem wrócił do początku. – Przegoniły nas przez pół Gór Dzikich, ale udało nam się. Dotarliśmy tam. Niech mnie wszyscy diabli, dotarliśmy. Nie wszyscy... Roginsona przywaliła lawina. Szkoda. Dobry był z niego druh. Najlepszy. Grunt to mieć do czego wracać. Ja miałem do czego wrócić i wróciłem... Panie Wiatru wybacz mi, że ich zabiłem... Próbowałem... próbowałem się przeciwstawić, ale nie chciał wyjść z mojej głowy... Kazał mi robić okropne rzeczy...
Mężczyzna schował twarz w dłoniach i zaszlochał. Jova czuł się zupełnie bezsilny. Naraz awanturnik uspokoił się i otarł łzy. Jeszcze raz spojrzał na medalik.
– Grunt to mieć do czego wracać – powtórzył. – Jeśli masz do czego wrócić, to wrócisz. Ja wróciłem – uśmiechnął się nawet przy tym stwierdzeniu. – Powinniśmy byli sprawdzić tę płaskorzeźbę... Z Demesta została tylko garść gorącego żużlu... Cholerne Góry Dzikie...
Jova wyszedł na korytarz. Nie widział dalszego sensu wysłuchiwania mężczyzny. Intrygowało go wprawdzie, kim jest namalowana na medaliku kobieta, ale miał już dosyć. Nie czekając na matkę przełożoną, skierował się do wyjścia. Mężczyzna z miotłą wypadł zza jednej z zasłon.
– Ty naprawdę chcesz tam iść! – rozdziawił gębę w głupim uśmiechu i znów chwycił Rowończyka za rękaw. – A niech mnie! Oni już tam na ciebie czekają! A mówią, że to ja jestem wariatem! Dopadną cię! – zachichotał. – Dopadną!
Zaskoczony i wystraszony Jova odepchnął natręta. Chory wywrócił się razem z miotłą, robiąc przy tym wiele hałasu.
– Co tam się dzieje?! – zawołała któraś z sióstr. Ale Jova nie czekał.Czym prędzej zbiegł na dół po schodach.
– Pani Calia ma nas wszystkich w swojej opiece i nie pozwoli, aby komukolwiek w jej domu stało się coś złego! – chudzielec usiłował śpiewać, ale bardziej przypominało to jakieś upiorne wycie. – Pani Calia ma nas wszystkich w swojej opiece i nie pozwoli, aby komukolwiek w jej domu stało się coś złego!!
* * *
Erl i Czifewar szybko wrócili do formy. Temu pierwszemu przy większym wysiłku lub wzruszeniu kręciło się jeszcze w głowie, ale poza tym nie miał większych problemów. Morotańczyk nie odniósł żadnej poważniejszej rany, był tylko ogólnie wyczerpany i stracił sporo krwi. Na szczęście, po kilku dniach spędzonych w łóżku, był już całkiem zdrowy.
Ponieważ Jova był wiecznie zajęty, a Dhoon jeszcze zdrowiał, najemnicy spędzali teraz dużo czasu we czwórkę – razem z Tegrem i Nende. Stara gwardia wypłaciła żołd i dała rekrutom czas na wyzdrowienie. Ci którzy wstali z łóżek wcześniej, mieli wolną rękę. Szkolono tylko nowych ochotników, ale też z pewnymi ograniczeniami, bo wielu kaprali i sierżantów także leżało w lecznicy. Najemnicy i Nende włóczyli się więc całymi dniami po mieście i odwiedzali wszystkie sklepy, w których można było kupić jakiś smakołyk. Ceny były wysokie, ale z pięcioma złotymi w kieszeni trzeba było trochę odreagować ostatnią bitwę.
– Erl, a mogę cię o coś spytać? – zagadnęła nieśmiało Nende.
– Możesz.
– Ale nie będziesz się na mnie złościł?
– Czemu miałbym się na ciebie złościć? – wzruszył ramionami. – Pytaj o co chcesz, dzisiaj nie mam nastroju na złoszczenie się.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
– No dobra... Jak była bitwa, to ilu zabiłeś Torgradczyków?
Chłopak uśmiechnął się kwaśno, ale powstrzymał cisnącą mu się na usta naganę, słowo się rzekło.
– Niech policzę... – zastanowił się. – Chyba ze dwóch na samym początku. Potem dwóch albo trzech przy katapulcie... I jeszcze jeden nabił mi się na pikę. Nie wiem jak to liczyć. No to powiedzmy, że razem czterech.
– Pięciu razem z tym co się nabił – sprostowała Nende.
– I co? Zadowolona?
– No... – przytaknęła nieśmiało.
– Pięciu to dużo czy mało? – pytał dalej.
– No dużo! Mam bardzo dzielnego brata!
Nankara była starym miastem i było w niej wiele do odwiedzenia: biblioteka, dzielnica krasnoludów, park, kilka świątyń Białych Innych, ratusz i rynek. Teraz, kiedy minęło zagrożenie, strażnicy pozwalali wchodzić na mury. Rozciągał się z nich wspaniały widok na równinę i pozostałości po torgradzkim obozie. Większość już uprzątnięto, ale jeszcze nie wszystko. W ciągu dnia prawie bez przerwy ktoś wjeżdżał lub wyjeżdżał przez bramę. Przybywali kolejni ludzie pragnący dołączyć się do rebelii, ale także kupcy ludzcy i krasnoludzcy oraz wieśniacy z towarami. Na zewnątrz wyruszały świeżo uformowane oddziały, które spieszyły by wesprzeć książęta, kręcili się także gońcy. Po oblężeniu miasto wracało do życia.
– Zaczynam wierzyć w zwycięstwo rebelii – rzekł Czifewar z uśmiechem na twarzy.
– Wiesz... – wtrącił się Tegr. – To dopiero początek. Generał Godeberg na pewno nie odpuści tak łatwo.
– Może i tak, ale kiedy patrzę na tych ludzi, widzę w nich chęć walki i zwycięstwa.
– Oby tylko coś się wreszcie zmieniło w tym kraju – powiedział Erl. – Bo jeśli to ma być zmiana jednej dyktatury na drugą...
– Niech żyje wolny Orgon! – zawołała tymczasem Nende, wychylając się przez mur.
Jeden ze strażników odwrócił się w ich stronę i pozdrowił wesołym machnięciem.
– Nende nie krzycz tak! – skarcił siostrę brat.
– Dlaczego?
– I kto ci pozwolił się tak wychylać?! Chcesz, żebym dostał zawału?
– Tegr... – zwrócił się tymczasem do kompana Morotańczyk. – Jeśli mogę spytać... chodzi mi to po głowie. Jak to się stało, że wyszedłeś z bitwy bez większego zadraśnięcia?
– Nie będę przed tobą ukrywał – skrzywił się zapytany. – Mówią, że nieźle radzę sobie z mieczem, ale nie jestem najbardziej honorowym człowiekiem. Jeśli mogę, to atakuję od tyłu... oczywiście tylko nieprzyjaciela. Na początku bitwy miałem szczęście. Okazałem się lepszy od pierwszego Torgradczyka, na którego się natknąłem. Potem wykorzystałem całe zamieszanie i wpełzłem do jednego z namiotów. Tam przeczekałem większość bitwy... Pewnie masz mnie za ostatniego tchórza.
– Cóż... Nie. Nie pochwalam cię, ale też nie potępiam. Każdy chce żyć, a ty przecież nie chciałeś brać udziału w bitwie. Na twoim miejscu nie chwaliłbym się tylko starej gwardii.
– Nie zamierzam.
Mijały dni. W wolnych chwilach Czifewar uczył Nende podstaw walki nożem. Z początku brat nie chciał się na to zgodzić, ale w końcu uznał, że może to być przydatne.
– Jak mi idzie? – spytała dziewczynka, robiąc groźny wymach podarowanym jej sztyletem.
– Jak na początek całkiem nieźle – pokiwał głową Morotańczyk. – Jutro poćwiczymy uwalnianie się z uchwytów, ale na dzisiaj myślę, że już wystarczy, mała wojowniczko.
– Nie jestem jeszcze zmęczona, mogę ćwiczyć dalej – zadeklarowała.
– Nie wszystko na raz. Aha, pamiętaj, że w prawdziwej walce nie ma miejsca na sentymenty. Tnij po twarzy, oczach i we wszystkie wrażliwe miejsca.
– W krocze! – Nende wykonała krótki ruch w stronę Czifewara.
Ten wstrzymał oddech i odruchowo zasłonił się ręką. Zaraz jednak się rozpogodził.
– Szybko się uczysz.
Stojący obok Erl skrzywił się, ale nic nie powiedział.
– Jako kobieta nie jesteś zbyt silna – kontynuował lekcję wędrowiec – ale twoja kobiecość też może być atutem. Wykorzystuj ją bezlitośnie. Jeśli jakiś bandzior, tfu, tfu, chciałby się do ciebie dobrać, zgrywaj... no wiesz...
– Sukę! – krzyknęła dziewczynka i przybrała na chwilę wyzywającą minę.
– Nende! – zdenerwował się jej brat.
– Spokojnie, Erl – Czifewar uniósł pojednawczo rękę. – Lepiej, żebyśmy odbyli tę rozmowę. Wszyscy dobrze wiemy, na jakim świecie żyjemy. Oby nigdy nie doszło do takiej sytuacji, ale w razie czego Nende będzie wiedziała jak się zachować.
Chłopak bąknął coś pod nosem i usiadł niezadowolony. Morotańczyk kontynuował.
– Chciałem użyć innego słowa, ale dokładnie tak, Nende. Spojrzyj takiemu prosto w oczy. Jeśli trzeba, odsłoń trochę ciała...
– Czifewar, dosyć już tego! – zaprotestował ponownie Erl.
– ...on na pewno zbaranieje, a wtedy dźgaj go ile wlezie – dokończył podróżnik.
– Oj nie denerwuj się, Erl – uczennica stanęła w obronie nauczyciela. – Przecież dobrze mi mówi!
– W porządku Erl – Czifewar spasował. – Już milknę.
– Czifewar ma rację – Tegr położył rękę na ramieniu kompana. – Różnie bywa. Niech mała wie, co ma robić w razie czego.
– Nie będzie żadnego „w razie czego” – odburknął brat dziewczynki. – Będę zawsze przy niej i nie dopuszczę do takiej sytuacji.
– Mój braciszek się o mnie martwi! – Nende podbiegła i pojednawczo przytuliła się do chłopaka. – Wiem, że nigdy by nie dopuścił, by stało mi się coś złego!
– To nie planujesz iść do Navarro? – spytał Tegr, patrząc gdzieś w bok.
Nende natychmiast nadstawiła uszu, a Erl poczuł, że rola brata zaczyna mu ciążyć. „Pięć sztuk złota rozejdzie się bardzo szybko” – kalkulował w duchu. – „Sto sztuk złota by nas urządziło. Moglibyśmy uciec do Rowonsu albo nawet zostać w Nankarze i przeczekać wojnę... ale przecież nie mogę zostawić jej samej. Co będzie, jak wygra Torgrad? Albo, jeśli przyjdą okultyści?”
– A ty? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ja? – wzruszył ramionami Tegr. – Bo ja wiem... Raczej mnie nie ciągnie do miasta, z którego nikt nie wraca...
– Podobno niektórzy wracają – zauważył Czifewar.
– A więc jest to miasto, z którego mało kto wraca – poprawił rekrut. – Wszyscy doradzają, żeby zabrać swoje pięć sztuk złota, zostać tutaj i zapomnieć o całej sprawie.
– Ja chyba też zostanę... – powiedział, ale niezbyt pewnie, Erl. – Chyba że... Czifewar, zająłbyś się Nende, gdybym poszedł?
– Mówiłem, że chcę iść do Navarro – przypomniał Morotańczyk.
– No tak... – westchnął chłopak. – Sam już nie wiem, co zrobić.
– Nie musisz decydować teraz – rzekł przybysz ze wschodu. – Jest jeszcze czas.
Nende przysłuchiwała się uważnie rozmowie, ale bała się po raz kolejny mówić, że chciałaby zobaczyć Navarro.
Tymczasem Dhoon na dobre podniósł się z łóżka – rehabilitacja zajęła mu około dwóch tygodni. Kiedy wyszedł z lecznicy na ulicę, poraził go ogrom kamiennych budynków i widocznie wszędzie, tłumy ludzi. „Kamienne miasto... Nie wiedziałem, że jest tak potężne!” pomyślał. „Walcząc, nie zwróciłem uwagi na wielkość murów. Chyba giganci musieli pomagać przy jego budowie... ludzie by tego nie zbudowali. Muszę przy okazji spytać się o to Erla. Ciekawe czy Navarro też jest takie wielkie?” Vrarańczyk poczuł się dziwnie i trochę samotnie. Jako człowiek z gór nie przepadał za sytuacjami, kiedy wydawano mu rozkazy i krzyczano na niego, ale teraz pośród brukowanych ulic tworzących prawdziwy labirynt, chciał usłyszeć komendę od kogoś, kto by nim pokierowałi powiedział, dokąd ma iść. Stał przez chwilę bezradny, aż wreszcie wpadł na genialny pomysł.
– Gdzie karczma?! – huknął na pierwszego z brzegu przechodnia.
Miał szczęście. Karczma, jak się okazało, była nieopodal – wystraszony człowiek, nim czmychnął, pokazał mu tylko palcem, w którym iść kierunku. Dhoon ruszył i rzeczywiście po chwili zobaczył szyld. Nie umiał czytać, ale był przecież w podobnym miejscu w Bruku. Nad wejściem wisiała wyrzeźbiona z drewna głowa beczącego barana. Vrarańczyk nie wahał się i szybko wszedł do środka.
Wyglądało to dosyć zachęcająco. Wewnątrz panował ożywiony ruch. Najemnicy ze Spendelem na czele przepijali swój żołd. Wyżywienie mieli zapewnione za darmo, ale pić musieli już za własne pieniądze. Wśród gości nie brakowało też ochotników, którzy chcieli wstąpić w szeregi walczących po stronie książąt a także bezdomnych wieśniaków, którzy próbowali wyprosić coś do jedzenia. Niektórym się to nawet udawało – po wypłacie rekruci zdobywali się na odrobinę dobroduszności. Karczmarz i pomocnicy uwijali się jak w ukropie. Wojownik dla zasady huknął na Spendela i rozsiadł się wygodnie na ławienaprzeciwko.
– Co podać? – spytał obsługujący klientów, brzydki wyrostek z zajęczą wargą.
– Piwo! Dzban!
– Już się nalewa. Sześć miedziaków będzie.
– Ale zdzierają... – nie omieszkał mruknąć Spendel.
Wkrótce chłopak postawił dzban, a Vrarańczyk wychylił go do połowy duszkiem.
– Co do jedzenia? – zapytał, bekając siarczyście.
– Mamy oczywiście baraninę, kurczaka i znajdzie się chyba jeszcze trochę wołowiny. Do tego chleb lub kluski w polewie...
– Dawaj wszystko!
– Wszystko...?
– I dwa piwo!
Chłopak odszedł niepocieszony. Niby władze Nankary zadeklarowały, że pokryją koszta wyżywienia, ale w praktyce mogło być różnie. Właściciele jadłodajni nie mieli jednak odwagi żądać od rekrutów pieniędzy – najemnicy, którym odmawia się czegoś, co im obiecano są zdolni do różnych czynów.
Dhoon pochłaniał kolejne porcje mięsa. Naraz drzwi karczmy rozwarły się z hukiem i do izby wszedł nie kto inny jak Lisik. Łysy wojownik na twarzy i nagim, owłosionym torsie, nosił jeszcze olbrzymie, ciemnofioletowe sińce po zderzeniu z torgradzkim rumakiem. Trzymał się jednak doskonale. Natychmiast wypatrzył Vrarańczyka i ruszył w jego stronę. Bezceremonialnie chwycił Spendela od tyłu za koszulę i zrzucił go na podłogę.
– Ej... no co, no! – zaprotestował mężczyzna, ale rudzielec łypnął tylko na niego i zrzucony umilkł natychmiast.
– Karczmarz! Daj mi to samo, co temu chuderlakowi – wskazał kułakiem na Dhoona. – Razy dwa!
„Chuderlak” znieruchomiał wpół kęsa i z sykiem wciągnął powietrze.
– Karczmarz! Dokładka! – ryknął.
Lisik zerknął wyzywająco na rywala.
– I jeszcze klusek! Też dwa razy tyle, co ten tam pan!
– I dwa kotlet z baran! – dorzucił, zerkając złowrogo na sąsiada obok Dhoon.
– Panowie, panowie! – kompani z oddziału natychmiast się zainteresowali. – Pojedynek! Lisik i Vrarańczyk! Obstawiamy, panowie obstawiamy!
Pół godziny później obaj mocarze oddychali ciężko, ledwo trzymając się na ławach. Przed obydwoma parowała szósta już porcja baraniny. Pozostali rekruci jeszcze przed chwilą darli się wniebogłosy, teraz zamilkli, oczekując w napięciu. Naraz Lisik westchnął po raz ostatni i sięgnął po kotleta. Dhoon obdarzył go pełnym nienawiści spojrzeniem, aż rozszerzyły mu się nozdrza. Łysol już otwierał usta, kiedy nagle zamarł w pół ruchu. Odbiło mu się i przez chwilę wyglądało na to, że zwymiotuje. Powstrzymał się, ale odłożył mięso z powrotem na talerz. Vrarańczyk uśmiechnął się triumfalnie. Owszem, był przejedzony, ale tylko udawał, że już więcej nie da rady. Złapał swoją porcję, wsadził sobie do ust, pogryzł, przeżuł, połknął i dla pewności popił solidnym łykiem piwa. Nie obyło się bez beknięcia. Na ustach zamarł mu jednak pełen triumfu uśmiech, bo okazało się, że i Lisik się zgrywał. Złapał sztukę mięsa w zęby, potrząsnął nią niczym wygłodniały zwierz, czym wzbudził gwizdy podziwu i zjadł bez pomocy rąk. Na koniec zaczął wyć i walić w blat pięściami. Karczmarz zbladł. Biedaczysko przestał zapisywać pochłonięte porcje dwie kolejki temu. Obaj walczący sięgnęli po następny kawałek, ale tym razem nie poszło im tak łatwo. Widać było, że obaj wpychają swoje porcje na siłę. Dhoon, krzywiąc się niesamowicie, zmusił się do przełknięcia ostatniego kęsa. Lisik zrobił to samo dwie sekundy później.
– Koniec! – gospodarz zdjął chustkę z głowy i ze złością cisnął ją na podłogę. – Wyżarliście mi całe zapasy! Nie ma więcej mięsa! Koniec!
– Remis! – zawołał ktoś na całe gardło.
– Dawaj kluski! – zawołał na gospodarza Lisik.
– Żadnych klusek! – zbuntował się właściciel. – Zeżarliście mi już tyle zapasów, że nie będę miał czym gości częstować! Prawdziwych gości, a nie darmozjadów! Ani pajdy chleba więcej ode mnie nie dostaniecie! Ani skwareczka! Nic!
– Panie gospodarzu! – zaperzył się jeden z najemników. – Od darmozjadów nas wyzywacie?! Gdyby nie my, Torgradczycy spaliliby panu tę budę i tyle by było z interesu. Nam nikt nie zapłacił ani złamanego miedziaka za nadstawianie karku. Mogliśmy stać i czekać z założonymi rękami. Więc przynajmniej najeść się chcemy... a że kamraci jedzą troszkę więcej... to już inna sprawa.
– Dobrze już dobrze – machnął pojednawczo ręką karczmarz. – Ale mnie też nikt nie płaci za to, że was stołuję. Miejcie litość dla uczciwego gospodarza. Zjedliście już swoje. Może już wystarczy?
– Dobra, wystarczy – ujął się za karczmarzem inny rekrut. – Uznajmy remis panowie.
– Szczęście – Dhoon wskazał na swojego oponenta. – Lisik szczęście!
– Że ja niby szczęściarz jestem? – odwarknął wskazany. – Ja ci dam szczęście, gałganie jeden! Ilu konnych powaliłeś? No powiedz, ilu? Bo ja... dwóch!
Wojownik poklepał się pięścią po klatce piersiowej i powtórzył, pokazując na palcach.
– Dwóch!
– Panowie, panowie! – wtrącił się któryś z towarzyszy. – Bez kłótni, to porządny lokal. Za znakomity pojedynek stawiam panom po browarze!
Kufle nieco załagodziły spór między dwoma siłaczami. Pili małymi łyczkami wycieńczeni z przejedzenia. W innych warunkach być może i skoczyliby sobie do gardeł, ale obecnie trudno im było podnieść się z ław.
Jedynym najemnikiem, który nie entuzjazmował się pojedynkiem był Seprimus. Siedział w najdalszym kącie i powoli sączył swoje piwo. Miał inne rzeczy na głowie. Podszedł do niego Glor, który dopiero co wszedł do izby.
– Coś przegapiłem? – spytał z rozbawieniem, wskazując na dwóch trzymających się za napęczniałe brzuchy osiłków.
– Ta... pojedynek „kto zje więcej baraniny”.
– I kto wygrał?
– Zdaje się, że remis. Mów lepiej, co udało ci się załatwić.
– Niewiele... – westchnął Glor. – Wszystkie te sknery zaniżają wartości przedmiotów. Tłumaczą się wojną. Zdenerwowali mnie i nic nie sprzedałem.
– Jak to nic nie sprzedałeś?!
– A daj spokój! Mamy na razie żołd, nie ma na co narzekać. Przeżyć, przeżyjemy. A ja nie sprzedam tych wszystkich cacuszek za jedną piątą ceny. Mało przez nie nie straciliśmy życia, pamiętasz?
– Pewnie, że kurwa pamiętam! – zezłościł się rekrut. – Ale nawet jakbyś sprzedał je za jedną piątą ceny i tak bylibyśmy ustawieni! A tak, zamiast gotówki, mamy ten cały szmelc na głowie. Nadal też nie rozumiem, dlaczego byłeś taki hojny dla rodziców Falkona i dla Lefka.
– Dlaczego byłem dla nich taki hojny? – teraz to Glor się zdenerwował. – Może dlatego, że stracili kogoś bliskiego! Pomyśl czasem o kimś innym niż o sobie, Seprimus, dobra?! Falkon tak samo narażał dupę dla tych kosztowności jak i my! Jedna trzecia należy się jego staruszkom i tyle im dałem... W przybliżeniu.
– Dobra już, dobra – skrzywił się łucznik. – Nie zaperzaj się tak filantropie...
– Filan... Od kiedy to znasz takie mądre słówka?
– Mówiłem ci, że ojciec nauczył mnie w życiu tylko jednej przydatnej rzeczy? No to teraz dodam, że nauczył mnie też wielu niepotrzebnych, jak na przykład kilka idiotycznie brzmiących rowońskich słówek. A wracając do rzeczy, to musiałeś oddawać im akurat wszystkie monety? Przecież mogłeś oddać im trochę fantów. Nic by im się nie stało.
– Cholera Seprimus... myślałem, że łatwiej i korzystniej będzie sprzedać te rzeczy. Pomyliłem się, mój błąd, ale nie oddam ich za jedną piątą ceny! – zaperzył się Glor. – Są pewne zasady! Zresztą mamy teraz wypłacony żołd. Raz jeden w życiu trafia w moje ręce mały majątek i nie chcę go uszczuplić na rzecz jakichś lichwiarskich dusigroszy... Oni nie narażają swojego życia, tylko siedzą sobie w swoich ciepłych kramikach. Niech mnie pokręci, jeśli sprzedam im te rzeczy tak tanio!
– Niech cię pokręci... Te rzeczy są też moje!
– Tak? To może się podzielimy i sprzedasz swoją część, za ile ci się będzie podobało i przestaniesz mi marudzić? Hmm... niech zgadnę, nie masz nawet pojęcia, ile te fanty są warte. Beze mnie przepiłbyś wszystko w tydzień. Przepiłbyś majątek!
– No dobra panie mądrala! To jaki masz plan?
– Może po powrocie wszystko nieco przycichnie i kupcy nie będą już mieli wymówki, żeby tak zaniżać ceny.
– Po jakim powrocie? Powrocie skąd? Zaraz, zaraz... Chyba nie chcesz powiedzieć... No nie. Ty chcesz tam iść. Chcesz iść do Navarro.
– Tak.
– Ale... nie... czekaj... przecież... Jak to, kurwa, chcesz iść do Navarro?! Po jaką cholerę?!
– Uspokój się! Nikt cię przecież nie zmusza, żebyś szedł ze mną. Możesz sobie tutaj spokojnie poczekać.
– Na wszystkich Innych! – skrzywił się Seprimus. – Myślałem, że jesteś jednym z tych cwaniaków, którzy nie robią nic innego, tylko kombinują jak się wzbogacić, nie nadstawiając zanadto karku i nie dbają o nic innego tylko o własną dupę! Myślałem, że jesteś normalny, do kurwy nędzy! Taki jak wszyscy! A ty, największy kombinator, krętacz i oszust, mówisz mi nagle, że chcesz iść do Navarro! Po co:ja się, kurwa, pytam?!
– Po pierwsze tylko nie oszust, dobrze? Kombinator, krętacz to i owszem... Ale oszusta to sobie wypraszam. Ja wiem, czemu chcę tam iść? Dziewięćdziesiąt pięć sztuk złota warto dorzucić do naszego małego skarbu...
– Tylko nie wciskaj mi głodnych kawałków! Mamy tego tyle, że nie opłaca nam się ryzykować dla tej wyprawy... Kurwa, sam mi to powiedziałeś!
– Może i tak, ale chodzi też o Lefka... Chce tam iść, żeby za zarobione pieniądze założyć gospodarstwo. Zginął mu brat, ktoś się musi nim zaopiekować...
– Nie wierzę własnym uszom! Nagle zacząłeś się nim przejmować?
– To jest mój... nasz kamrat z ogniska! – wzruszył ramionami Glor – Sam nie wiem... Jakoś głupio mi tak puścić go tam samego... Poza tym... ja chyba chcę zobaczyć Navarro.
– Trzymajcie mnie, bo zaraz padnę...
– A ty nie chcesz?
– Nie!
– W porządku... tak jak mówiłem, przecież cię nie zmuszę. Podzielimy się wszystkim pół na pół. Jak wrócę, a ty jeszcze wszystkiego nie przepijesz, to pomogę ci to dobrze sprzedać...
– Dobra, dobra... – mruknął niechętnie Seprimus. – Bez sentymentalnych przemów. Idę z tobą.
– Jak to?
– A tak to, a tak to! Ktoś musi osłaniać twoją dupę, jak wpadniesz na kolejny durny pomysł. W końcu jak zdechniesz to... tak jak mówisz, przepiję wszystko w tydzień... i po co mi to?
Glor roześmiał się na głos.
– Cholera Seprimus, ale ty marudzisz! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że idziesz! Brakowałoby mi tego zrzędzenia.
– Ta... mogę sobie tylko wyobrazić jak bardzo... Precz z łapami!
Najemnik odepchnął kompana, który wstał i chciał go przytulić.
– Poczekaj chwilkę...
Glor niespodziewanie zwrócił na kogoś uwagę. Pewien wyglądający na nietutejszego chłop próbował zagadnąć grupę rekrutów, ale ci zwyzywali go od łachów i odpędzili. Wieśniak stał teraz na środku izby niezdecydowany, co ma zrobić.
– Przepraszam w imieniu kamratów – towarzysz Seprimusa otoczył mężczyznę ramieniem. – Dostali żołd, trochę popili i... pan rozumie. Wygląda pan, jakby czegoś potrzebował. Mogę w czymś pomóc?
* * *
Tej nocy gwiazdy były wyjątkowo dobrze widoczne na bezchmurnym niebie. Księżyc Snów był w pełni, natomiast sierp Księżyca Czarnej Ręki był bardzo cienki. Niestety z każdym następnym dniem dobry księżyc miał powoli znikać, a Czarna Ręka się zwiększać. Według podań po jego drugiej stronie był przykuty Sarhan – Inny odpowiedzialny za większość zła na całym Aphalonie. To dlatego noce podczas pełni tego księżyca były tak niebezpieczne. Wtedy budziły się złe moce, a stwory mroku stawały się silniejsze i bardziej zuchwałe. Teraz jednak panował względny spokój.
– Klepsydra, Sierp Innych, Młot Skalnego Olbrzyma... Korona Bogów – odnajdywał i wyliczał znane mu konstelacje Suen.
Ranni powoli wracali do zdrowia i chłopak miał wreszcie trochę czasu dla siebie. Nazw i rozpoznawania gwiazd nauczyła go jego mistrzyni, u której terminował. Po śmierci matki i zwerbowaniu brata przez torgradzką armię, to ona zabrała go do Nankary i była właściwie jedyną bliską mu osobą. Chłopak przypomniał sobie noc przed jej zniknięciem.
Obudziły go głosy. Jego nauczycielka przyjmowała nocnych gości. Nie miał pojęcia, dlaczego go nie obudziła, pozamiatałby przecież czy przygotował jakąś strawę. Kiedy podchodził do drzwi swojej malutkiej izdebki, usłyszał jej głos.
– Proszę... nie podnoście głosu. Obudzicie mojego ucznia... Nie chcę go w to wszystko mieszać...
To wystarczyło, by Suen przystawił ucho i w skupieniu słuchał dalszej części rozmowy.
– Zatem, moja droga, zgadzasz się iść z nami – bardziej stwierdził niż zapytał męski głos na tyle dystyngowany, by należeć do jakiegoś wysoko urodzonego szlachcica.
– A mam wybór? – odpowiedziała.
– Wybór jest zawsze – stwierdził drugi głos, znacznie różniący się od pierwszego. Brzmiał surowo i przyprawił Suena o dreszcze.
– W takim razie odmawiam.
Chłopak nie był pewien, ale wydawało mu się, że słyszy charakterystyczny dźwięk wydobywanej z pochwy broni.
– Ależ panie pułkowniku – arystokrata mówił z niezachwianą pewnością siebie. – Jestem przekonany, że to nie będzie konieczne. Negocjacje są trudne, ale zdołamy dojść do porozumienia, prawda?
Najwyraźniej zwrócił się do mistrzyni.
– Wątpię – odpowiedziała lodowato.
– Wszyscy dobrze wiemy – odezwał się surowy głos – że nasza misja jest ściśle poufna.
– Moja droga... wszak mówiłaś, że nie chcesz mieszać w to chłopca... – rzekł głos arystokraty i tym razem Suenowi wydało się, że brzmi niemal sympatycznie choć wyczuł, że w tle czai się jakaś niedopowiedziana groźba.
Deski zaskrzypiały, jakby ktoś zrobił krok w stronę drzwi, za którymi kucał chłopak. Młodzieniec zerknął przez dziurkę od klucza. Zobaczył kogoś bardzo elegancko ubranego, ale stojącego zbyt blisko, by można było ujrzeć jego twarz. Nieco z tyłu stał osobnik, który miał chyba przepaskę na oku, ale jego twarz była w świetle świec bardzo niewyraźna. Mistrzyni stała poza zasięgiem wzroku Suena. Surowy głos również należał do kogoś, kogo przez dziurkę od klucza nie można było dojrzeć.
– Naprawdę byłoby prościej dla nas wszystkich, gdyby się pani zgodziła – zaznaczył arystokrata.
– Dla was na pewno.
– Dla ciebie również – przekonywał sympatyczny głos.
– Myślę – odpowiedziała – że, po pierwsze, szantaż czarodziejki mojego formatu nie jest zbyt dobrym pomysłem. Po drugie, jesteście szaleni, że chcecie tam iść. Wasz przywódca też jest szalony. Chory i szalony. I po trzecie, ja w szaleństwie nie zamierzam brać udziału. Wynoście się!
– Zważaj na słowa... – syknął surowy głos.
– To nie jest szaleństwo, moja piękna – elegancko ubrany odwrócił się plecami do drzwi – tylko śmiałość. Jest różnica. Jesteśmy dobrze przygotowani. W wąwozie za miastem czeka na nas pięciuset znakomicie przygotowanych ludzi. Mamy doskonałe uzbrojenie. Również te magiczne. Mamy maga. Potrzebny nam jeszcze drugi... Ktoś, jak sama raczyłaś to określić, twojego formatu.
Powtórzył i zaśmiał się lekko.
– Jesteś nam potrzebna – dodał, poważniejszym nagle głosem. – Jesteś mi potrzebna. Dlatego pójdziesz z nami.
– Nigdzie nie pójdę. Widziałam i słyszałam wielu, którzy tam szli i mówili to samo co wy. Nie wracali lub wracali obłąkani. Wasze uzbrojenie i wyszkolenie nic wam nie pomogą w obliczu tego, co na was tam czeka. Zginiecie wszyscy... i bardzo dobrze.
– A jednak mimo tych wszystkich słów, pójdziesz z nami – oświadczył spokojnie sympatyczny głos. – Wiesz dlaczego? Nie dlatego, że boisz się o swojego ucznia lub dlatego, że pułkownik dobył przed chwilą miecza. Pójdziesz tam z nami , bo zawsze chciałaś tam pójść. Teraz, moja droga, nadarza się ku temu niepowtarzalna okazja. Wiem, że chcesz to zobaczyć na własne oczy i przekonać się, czy legenda jest prawdziwa. A ja cię zapewniam, że jest. To, czego szukamy, spoczywa tam i czeka, aż to znajdziemy.
Arystokrata zniknął z pola widzenia i poszedł w stronę, z której dobiegał głos mistrzyni. Chyba coś szepnął, ale Suen nie usłyszał co. Rozległo się ciche plaśnięcie jak przy uderzeniu otwartą dłonią w policzek.
– Pójdziesz z nami – powiedział mężczyzna, ale jakby odrobinę mniej sympatycznie.
– Wynoś się z mojego domu. Wynoście się wszyscy!
Trzech osobników już bez słowa wyszło na zewnątrz. Później Suenowi wydawało się, że słyszy płacz mistrzyni, ale trwało to krótko. Uspokoiła się wkrótce i zaczęła chodzić po domu. Szperała po szafach, wkładała coś do plecaka, długo wertowała jakąś księgę, potem znowu przebierała swoje rzeczy. Na koniec całą zawartość spakowanej już torby wysypała na podłogę.
– A niech go poskręca, jeśli myśli, że z nim pójdę! – powiedziała do siebie.
Potem zgasiła wszystkie świece i poszła spać. Jednak, gdy Suen obudził się skulony pod drzwiami – nie pamiętał kiedy zasnął – i wyszedł ze swojej izdebki, zastał puste mieszkanie. Mistrzyni nigdzie nie było. Co dziwniejsze, większość jej rzeczy pozostała na swoim miejscu. Zastanawiał się, czy cała nocna scena nie była tylko snem. „Może wyszła na chwilę po zakupy lub za jakimiś ważnymi sprawami” – pomyślał. Byłoby to dziwne, ponieważ zawsze to jego wysyłała po drobne sprawunki, a jeśli sama miała coś załatwić, mówiła mu o tym. Nigdy nie zostawiała go też samego choćby bez jednego słowa.
Następnego dnia przeszukał dokładnie wszystkie pokoje. Nie miał dokładnego rozeznania, ale odniósł wrażenie, że tylko pozornie niczego w mieszkaniu nie brakuje. Zgadywał, że jego nauczycielka zabrała jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Pieniądze, trochę ubrań i może jakieś magiczne odczynniki. Na regale widać też było kilka pustych miejsc po zabranych, prawdopodobnie w pośpiechu, księgach. Na koniec Suen znalazł zgnieciony i rzucony pod stół wydarty kawałek pergaminu. Widniała na nim tylko jedna litera i krótka kreska, jakby ktoś zaczął coś pisać i nagle się rozmyślił. „S” mogło być początkiem dla wielu różnych słów.
Chłopak nie miał wiele czasu, aby zastanawiać się nad zagadkowym zniknięciem. Późnym popołudniem pod Nankarę przybyły pierwsze oddziały generała Ostragena. Nazajutrz o świcie Torgradczycy rozbili obóz i rozpoczęło się oblężenie. Wszyscy przebywający w mieście zostali zmobilizowani do obrony. Ponieważ Suen znał się dobrze na pierwszej pomocy, a nawet odrobinę na leczeniu, wysłano go do lecznicy. Wkrótce miał tyle roboty, że każdą wolną chwilę wykorzystywał na dosypianie.
Teraz wreszcie mógł się porządnie zastanowić. Mistrzyni nie wróciła, a oblężenie trwało prawie dwa tygodnie. Im dłużej myślał, tym bardziej upewniał się, co do jednego. „Obojętnie czy ją porwali, czy poszła sama, jest tylko jedno miejsce, w którym mogli jej potrzebować. To Navarro” – stwierdził. „Muszę jej pomóc. To jedyna bliska mi osoba. Muszę ją odnaleźć. Muszę dołączyć do najemników...”
* * *
– Ci głupcy nie umieją nawet uczyć się na własnych błędach – generał Godeberg pokręcił z dezaprobatą głową. – Znowu nie zostawili sobie odwodów tylko natarli wszystkimi siłami na raz. Nie można iść na bitwę, nie mając wystarczającej liczby żołnierzy.
– Panie generale – zaniepokoił się jeden z pułkowników – lewe skrzydło się chwieje, rebelianci mogą się przedrzeć i zaatakować nasze oddziały od tyłu.
– Tak, widzę – głównodowodzący machnął niedbale ręką. – Rozkażcie ruszyć jedenastej i dwunastej chorągwi. Trzynasta niech wesprze środek. Widzę, że tam też zaczęło robić się gorąco.
– Jest pan generał pewien, że powinniśmy rzucić wszystkie rezerwy na raz? – wyraził wątpliwości inny oficer.
– Tak. Pułkownik Mainheim wypiera buntowników z prawego skrzydła. Dwa świeże oddziały powinny odwrócić sytuację na lewym skrzydle na naszą korzyść. Środek ma się tylko utrzymać. Oskrzydlimy ich i zgnieciemy jak w imadle.
– Ale czy nie powinniśmy zostawić przynajmniej jednego oddziału na tyłach? Dotarły do nas niepokojące wieści z Nankary...
– Pod Nankarą jest generał Ostragen. Mój przyjaciel i znakomity dowódca. Jestem pewny, że ma sytuację pod kontrolą. Nie pozwolę, żeby buntownicy znowu się wycofali. Tym razem nie damy im na to szans.
Kiedy trzy rezerwowe chorągwie ruszyły na odsiecz walczącym oddziałom, bitwa rzeczywiście zdawała się być już wygrana. Nagle do generała przygalopował goniec.
– Panie generale! Panie generale! Od strony Nankary nadciągają nowe siły rebeliantów! Będą tu lada chwila! Trzeba ich zatrzymać, inaczej uderzą na nas od tyłu!
Generał Godeberg zacisnął wargi, tłumiąc w ustach przekleństwo. Zdał sobie sprawę, że właśnie przegrał bitwę.
Starannie nałożył strzałę. Przymknął jedno oko i długo, długo patrzył w cel. Wreszcie jednym ruchem podniósł łuk i naciągnął cięciwę. Wypuścił strzałę. Grot z charakterystycznym brzdękiem utkwił na skraju zbitej z desek tarczy. Strzelec nie był do końca z siebie zadowolony.
– Brawo Erl! – krzyknęła Nende.
– Przestań Nende, ledwo trafiłem.
– Nie przesadzaj – powiedział Czifewar – jak na początek to wcale nieźle. Strzelasz już z sześćdziesięciu kroków.
– Ale kiedyś uczyłem się strzelać z łuku. Szło mi wtedy dużo lepiej.
– Przerwa robi swoje – stwierdził Tegr. – Potrenujesz trochę i wrócisz do formy. Mogę spróbować?
– Jasne – Erl z rezygnacją podał łuk towarzyszowi.
Tegr nałożył strzałę. Napiął cięciwę i spróbował wycelować. Strzała śmignęła obok tarczy, ale nie tak aż znowu daleko.
– E, mimo wszystko wolę miecz – skrzywił się strzelający. – Jakoś pewniej się czuję z żelazem w garści.
– Strzelałeś kiedyś? – spytał Czifewar.
– Dosłownie parę razy. Nie było wielu okazji.
– Nie celuj zbyt długo jak już naciągniesz cięciwę – poradził Erl. – Im dłużej jest napięta, tym bardziej trzęsą ci się ręce.
– Dzięki za radę. Ale chyba daruję sobie strzelanie.
– Też wolę walczyć z mieczem przeciwko mieczowi – rzekł brat Nende. – Ale ostatnio kilka razy znalazłem się w sytuacji, w której łuk mógłby się przydać.
– Jest coś w tym, co tak często powtarza Seprimus – zauważył Tegr. – Łucznicy nigdy nie stoją w pierwszej linii.
– U nas we Vraran strzelać tylko tchórz – do rozmawiających podszedł Dhoon, który zrobił sobie przerwę w ćwiczeniach z toporem. – Topór, miecz broń mężczyzny, prawdziwy wojownik.
– A rzut włócznią? – spytał Tegr.
– Co rzut włócznia? – nie zrozumiał człowiek z północy.
– Czy rzut włócznią to męskie i godne wojownika czy nie?
– Jeśli rzuci silny wojownik, co ubił wielu wrogów, to nic. Ale jeśli ty tylko rzucasz, ty tchórz.
– Brzmi logicznie – pokiwał głową Czifewar.
– A jak do was strzelają, to wy nie możecie strzelać? – spytała Nende.
– Jak do nas strzelają tchórze, to my do nich dobiegać i rąbać toporami – uśmiechnął się Dhoon. – Kilku wojowników zginąć, ale tchórzy zginąć więcej.
– Aha...
Siedzieli na skraju lasu poza miastem i dla zabicia czasu trenowali walkę oraz strzelanie z łuku. Czifewar niedawno zakończył z Nende kolejną lekcję władania nożem.
Erl spojrzał na siostrę. Podobało mu się, że jest ciekawa i lubił te wszystkie, zadawane przez nią pytania. Pobyt w Nankarze służył dziewczynie. Nie wyglądała już na taką zabiedzoną. Jej cera znowu nabrała zdrowego koloru, a policzki rumieńców. Wydało mu się, że dostrzega nie w pełni jeszcze rozwiniętą dostojność jej rysów i oblicza. Włosy Nende lśniły oświetlone przez południowe słońce i chłopak znowu przyłapał się na tym, że myśli o niej w trochę inny sposób. Na przykład nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi, że Nende ma lekko zadarty nos, co tak lubił u dziewczyn. Zaraz odgonił od siebie te myśli. „I co ja z nią zrobię – wrócił do innego problemu. – Przecież nie mogę zostawić jej samej w Nankarze... Powinienem zostać z nią, ale... nie chcę się jeszcze rozstawać z Dhoonem, Czifewarem... nawet z Jovą...”
– Co tak patrzysz Erl? – zapytała niespodziewanie dziewczyna.
– A nic... – zmieszał się lekko, ale nie dał nic po sobie poznać. – Rozmyślam sobie o różnych sprawach.
– O jakich sprawach?
„Znowu te pytania...” – przemknęło mu przez głowę.
– A o takich sprawach, że mam ochotę mocno przytulić moją siostrę.
Nende uśmiechnęła się, podeszła i uścisnęła brata. Zdziwił się, ale poczuł wyrzuty sumienia i tym razem przytulenie się wcale nie było aż takie przyjemne. Miał ochotę pogłaskać ją po twarzy, odgarnąć włosy i może coś jeszcze... Co gorsza Czifewar przyjrzał mu się uważnie, jakby czytał w jego myślach. „Chyba po prostu brakuje mi kobiety...” – stwierdził chłopak i odsunął się od siostry; poczochrał ją lekko po głowie.
– Erl! – zaprotestowała. – Wiesz, że tego nie lubię!
– A jak Dhoon cię poczochrał, to było wszystko w porządku – zauważył.
– Dhoon to co innego! To nieokrzesany barbarzyńca i można mu wiele wybaczyć.
Usłyszawszy to Vrarańczyk odwrócił się i pogroził jej palcem.
– Przepraszam – powiedziała. – Myślałam, że nie zrozumiesz.
Roześmiali się oboje. Ku rozmawiającym zbliżał się tymczasem Glor.
– Witam szanownych kamratów! – zawołał jeszcze z daleka. – I kamratkę! – pozdrowił z uśmiechem Nende.
– Witamy, witamy! – odkrzyknął Czifewar. – Co cię do nas sprowadza?
– Mam interes do Jovy, szukam go po całym mieście. Nie ma go tutaj z wami?
– Niestety – pokręcił głową Morotańczyk. – Nasz kompan ma dużo tajemniczych spraw do załatwienia i trudno go złapać, ale możemy go poszukać.
– Po prawdzie, to interes może być też do was. Chcecie może trochę zarobić na boku?
– To zależy, jaka robota jest do wykonania – odparł Erl, któremu wpadło coś nagle do głowy. – A wiesz Glor, że i ja będę miał do ciebie interes? Ale to później, na osobności.
– Zrobię co się da dla kamrata z pierwszego ogniska. Pogadamy jeszcze. A co do roboty, to wygląda to tak. Kilku zbójów dręczy chłopów z pewnej wioski na północy. Trzeba ich pogonić. Raczej nic trudnego dla kilku wyszkolonych najemników. Można nieźle zarobić, bo chłopi płacą w nieoszlifowanych topazach. Nie pytajcie mnie, skąd je biorą, ale to pewne, bo widziałem jeden kamyk na własne oczy. Są tylko dwa haczyki. Wioska leży około dnia drogi od Nankary, więc trzeba będzie wydębić od starej gwardii pozwolenie na trzydniowy wypad. Z tym raczej nie będzie problemu, bo i tak dają nam teraz sporo luzu, a poza tym jeszcze trochę potrwa zanim wyruszymy do Navarro...
– Idziesz do Navarro? – zdziwił się Erl.
– Tak, tak idę... – uśmiechnął się Glor. – Nawet nie pytaj...
– A drugi haczyk? – zaciekawił się Tegr.
– Drugi haczyk jest taki, że sami będziemy musieli spieniężyć te topazy. Teraz nankarscy kupcy strasznie zaniżają ceny za takie rzeczy. Mam jednak pewną myśl. Wieśniacy nie wiedzą, jakie bogactwo posiadają. Można by zanieść kamyki krasnoludom. Krasnoludzki jubiler oszlifuje je nam za kilka srebrnych od sztuki, tym samym wartość takiego topazu wzrośnie... bo ja wiem... myślę, że przynajmniej dwukrotnie. Inwestycja będzie bardzo opłacalna z tym, że pewnie minie sporo czasu, zanim taki towar będzie można dobrze sprzedać.
– Trochę to wszystko karkołomne – zauważył Tegr.
– Cóż... Mówię wam jak jest. Jeśli chcecie możecie iść z nami, jeśli nie... proszę was tylko o dyskrecję w całej sprawie.
– A kto jeszcze z tobą idzie? – zainteresował się Czifewar.
– Oczywiście Seprimus – odpowiedział najemnik. – Liczęt też na Jovę, bo wspominał, że potrzebuje sporo pieniędzy, a to może być niepowtarzalna okazja. Aha, no i wstępnie gadałem z Lisikiem. Kojarzycie gościa? Taki wielki, łysy drab od Borsuków.
– Lisik? – na dźwięk tego słowa Dhoon natychmiast się ożywił. – Idę!
– Skoro Dhoon się pisze i Jova prawdopodobnie też... – uśmiechnął się Czifewar – to i ja pójdę. I tak nie ma tu teraz wiele do roboty. Tegr, Erl, co wy na to?
– Można spróbować – zastanowił się chłopak. – Dodatkowy zarobek się przyda.
„Może nie będę musiał iść do Navarro” – pomyślał w duchu.
– Ja odpadam – stwierdził Tegr. – Mnie moje pięć sztuk złota wystarczy. Po ostatniej bitwie nie mam ochoty pchać się w kolejną awanturę. Mówicie o dodatkowym zarobku, ale chyba zapominacie o tych bandytach.
– Ci rozbójnicy to najprawdopodobniej jacyś kryjący się po górach maruderzy – stwierdził Glor – Mogą robić wrażenie na wieśniakach, ale są niezbyt groźni dla kilku dobrze uzbrojonych i wyszkolonych ludzi. Musimy to tylko dobrze rozegrać i wziąć ich z zaskoczenia. Z tym, że trzeba się liczyć, że kilku trzeba będzie zabić.
– Mimo wszystko odpuszczę sobie.
– To nawet dobrze się składa – rzekł Erl. – Popilnujesz Nende podczas naszej nieobecności.
– Zgoda.
– Tylko uważaj na siebie braciszku – odezwała się zatroskanym głosem dziewczynka.
– Będę uważał siostrzyczko, nic się nie martw – odparł, sam nie wiedząc dlaczego na słowo „braciszku” coś go ukłuło gdzieś tam głęboko w środku.
„Przeżyłem szarżę torgradzkiej kawalerii, to chyba kilku rozbójników rzeczywiście nie będzie dla mnie wielkim zagrożeniem...” pomyślał.
– Więc to tylko kilku słabo uzbrojonych maruderów? – zapytał jeszcze, żeby utwierdzić się w już podjętej decyzji.
– Dokładnie – odpowiedział szybko zapytany.
– No dobra. Jeśli Czifewar i Dhoon w to wchodzą, to ja też.
– No to świetnie! – Glor zatarł ręce. – Jeśli Jova i Lisik ostatecznie się zgodzą, to mamy siedmiu konkretnych zuchów. To spokojnie wystarczy.
Jova, kiedy tylko usłyszał o możliwości dodatkowego zarobienia, zgodził się natychmiast. Zapracowany czarodziej nie wyraził sprzeciwu. Zdawał sobie sprawę, że jego podwładny potrzebuje jeszcze sporej sumy, a jak dotąd wywiązywał się ze swoich obowiązków należycie. Lisika też nie trzeba było długo prosić. Stara gwardia nie robiła większych problemów – ostatecznie po przybyciu do Nankary każdy rekrut był na powrót wolnym człowiekiem. I tak, wczesnym rankiem następnego dnia siódemka najemników spotkała się z chłopem – zleceniodawcą. Mężczyzna popatrzył po wszystkich ponuro.
– To największe zabijaki w całym oddziale – zarekomendował Glor. – Tak jak sobie życzyłeś.
Tamten tylko pokiwał głową, a Erl przypomniał sobie swoje własne odbicie w lustrze. Jeśli chłop widział to samo co on...
Wszyscy się zgodzili, że o szczegółach zadania mogą posłuchać po drodze. Kiedy szli z gospody ulicą prowadzącą do bramy, dogonił ich chłopak z lecznicy.
– Hej! Hej! Zaczekajcie! – wołał za nimi, mimo że starali się go ignorować. – Mogę iść z wami?
– Nie ma mowy – odpowiedział odruchowo Erl.
– A skąd wiesz gdzie i po co idziemy, co pętaku? – spytał Glor.
– Podsłuchałem, jak rozmawiał pan z tym dużym panem – przyznał się młodzieniec i wskazał na Lisika.
Masywny łysol łypnął złowrogo.
– I co, łupów ci się zachciewa? Po co chcesz z nami iść?
– Wcale nie chcę łupów! – zaprotestował młody. – Chcę iść do Navarro... Jak pójdę teraz z wami, to zobaczę, czy się nadaję.
– Brzmi rozsądnie – jedynie Czifewar spojrzał na nowego ochotnika nieco łaskawszym okiem.
– Daj sobie spokój... – Jova, po tym, co widział w przytułku, nie miał nastroju na zachęcanie nowych śmiałków.
– Jak myślicie, kamraci? – Glor uśmiechał się pod nosem. – Dać mu szansę?
– A po co nam on? – skrzywił się Seprimus.
– Umie łatać rannych – zauważył organizator całej wyprawy.
– Jak chce, to iść – wzruszył ramionami Dhoon.
– Dobra, ale ja go na barana targać nie będę – wymamrotał Lisik.
– Jestem przeciw – pokręcił głową Erl.
– Ja też – powiedział Seprimus.
– A ja dałbym mu szansę – uśmiechnął się Morotańczyk.
– Przeciw – oddał swój głos Jova.
Chłopiec słuchał z napięciem jak inni szybko decydują o jego uczestnictwie w wyprawie. Jego pełne nadziei oczy spoczęły na ostatnim z najemników.
– A ja za – zakończył Glor. – Ktoś od pierwszej pomocy może się przydać.
– Cztery do trzech na tak – Czifewar popatrzył z uśmiechem na towarzyszy.
– Jak tam sobie chcecie – wzruszył ramionami Erl.
– Dobra. Uważaj, co ci teraz powiem, mały – Glor zwrócił się bezpośrednio do młodego ochotnika. – Bezwzględnie się nas słuchasz, jasne?
– Tak jest! – Suen nieumiejętnie próbował ukryć radość.
– Spowolnisz marsz, odezwiesz się niepytany, zrobisz coś nie tak albo coś nam się odwidzi i wracasz do domu, rozumiemy się?
– W pełni!
– Znasz się jeszcze na czymś poza stawianiem na nogi? Umiesz czymś walczyć?
– Umiem strzelać z procy! – chłopak pokazał sznurek z chwytakiem na kamienie.
Erl zaśmiał się na głos.
– Nie śmiej się – ostrzegł Seprimus. – To jest wbrew pozorom cholernie niebezpieczna broń. Może trafić nią niełatwo, ale wyrzucane z tego kamienie mają straszny pęd. Uderzenie w głowę może zabić na miejscu.
– No dobra – uciął Glor. – Suen, jeśli dobrze pamiętam?
– Tak.
– Imiona wszystkich pamiętasz z lecznicy, a jak nie pamiętasz, to usłyszysz po drodze. Idziesz z tyłu, Suen. Miej oczy i uszy szeroko otwarte i przede wszystkim nie spowalniaj tempa.
– Postaram się...
– Nie postaram się, tylko tak jest!
– Tak jest!
– No, teraz już lepiej. Idziemy!
Opuszczali właśnie mury miasta, mijając po drodze ćwiczących za bramą, rekrutów.
– To ma być szyk?! To ma być, kurwa, szyk?! – ryczał kapral. – Jak stoi jeden z drugim?! Wyrównaj! Nogi mają być lekko ugięte! Lekko powiedziałem, cymbale jeden! Gorszych bęcwałów jeszcze nie widziałem! Jesteście najgorszymi rekrutami w całej mojej zasranej karierze! Wszyscy na ziemię i pompować! Myślicie łajzy, że sto sztuk złota same do was przyjdzie?! Raz! Dwa! Trzy!
Jova wreszcie się rozchmurzył.
– Najgorsi rekruci, tak? – zwrócił się do przyjaciół. – Już to kiedyś słyszałem.
– Widocznie ci są jeszcze gorsi – odrzekł z udawaną powagą Glor. – Przecież pan kapral ma zawsze rację!
– Oczywiście, że tak! – przytaknął gorliwie Czifewar.
– Jak to miło usłyszeć, że to ktoś inny, a nie my, jest najgorszymi łajzami – stwierdził były bandyta.