Niebajka - Raymond E Feist - E-Book

Niebajka E-Book

Raymond E Feist

0,0

Beschreibung

Odosobniona farma, prastary las i czyhające starożytne zło. Poszukując nowych inspiracji, znany amerykański filmowiec opuszcza ciepłą Kalifornię wraz z rodziną, by zamieszkać na farmie w stanie Nowy Jork. Ich nowy dom, otoczony przez ciemny las, szybko ujawnia swoje mroczne sekrety. Wkrótce życie rodziny zamienia się w walkę o przetrwanie w obliczu niewyobrażalnego terroru. Czy rodzinie uda się pokonać demoniczne siły? Powieść idealna dla fanów Stephena Kinga i Lovecrafta!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 536

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Raymond E Feist

Niebajka

Tłumaczenie Kinga Dobrowolska

Saga

Niebajka

 

Tłumaczenie Kinga Dobrowolska

 

Tytuł oryginału Faerie Tale

 

Język oryginału angielski

Cover image: Midjourney

Copyright ©1989, 2024 Raymond E Feist i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727154657 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Jednym z prawdziwie rzadkich skarbów w życiu jest przyjaźń. Pod tym względem uważam się za prawdziwego szczęśliwca. Przyjaciele są mi oddani z całego serca, a nawet i bardziej, co wyraża się na zbyt wiele sposobów, abym mógł je tu wszystkie wymienić — lecz nade wszystko w miłości, akceptacji i wsparciu. Nigdy nie zdołam im dorównać pod względem wielkoduszności.

Niemniej, jako skromny dowód swego uznania, dedykuję tę książkę:

WSZYSTKIM PIERWOTNYM UCZESTNIKOM WIECZORÓW CZWARTKOWYCH:

 

Steve’owi A., Jonowi, Anicie, Alanowi, Timowi, Richowi,

Ethanowi, Jeffowi, Lorri, Steve’owi B. i Bobowi

(a także April — albowiem nie pamiętam już czasów, kiedy jej tam nie było),

z czasów, gdy dom April i Steve’a był jeszcze mieszkaniem Steve’a i Jona, a my pociliśmy się pospołu nad egzaminami końcowymi, wynikami doświadczeń, egzaminami ustnymi, obroną, poszukiwaniem pracy, wzlotami i upadkami, nad cierpieniem, miłością i zżywaniem się... naszej wspólnoty.

PODZIĘKOWANIA

Proszę, by głębokie wyrazy szacunku za pomoc przy realizacji tego raczej niezwykłego pomysłu przyjęły następujące osoby:

April i Steve Abrams, Richard Freese, Ethan Munson, Richard Spahl, Adrian Zackheim, Jim Moser, Lou Aronica, Pat LoBrutto, Janny Wurts.

Raymond E. Feist kwiecień 1987  San Diego, Kalifornia

PROLOG

MAJ

Barney Doyle siedział w swym zagraconym warsztacie i po raz czwarty w ciągu ostatnich siedmiu lat usiłował naprawić leciwą kosiarkę elektryczną Olafa Andersena. Zdjął już nakrętkę cylindra i rozważał właśnie, czy wypada mu odprawić nad nią ostatnie obrzędy — spodziewał się, że dobrzy ojcowie z kościoła Świętej Katarzyny nie pochwaliliby tego pomysłu. Nakrętka pękła — to dlatego Olaf nie mógł włączyć silnika — a ścianki cylindra były już cienkie niemal jak papier od zużycia i poprzednich renowacji. Najlepsze, co mógłby zrobić Andersen, to zainwestować w jedną z tych ścinarek do trawy Toro, z tymi ich fikuśnymi dzwonkami i gwizdkami, a starą maszynę rzucić w kąt, by dordzewiała do końca. Barney wiedział jednak, że Olaf będzie strasznie zrzędził, gdyby przyszło do kupna nowej, ale to już problem Olafa. Barney wiedział także, że wydobycie choćby centa od Olafa za taką diagnozę graniczy niemal z cudem. Najlepiej dla wszystkich zainteresowanych byłoby, gdyby Barney potrafił wycyganić jeszcze jeden sezon pracy od zdychającej maszyny. Przyłożył do ostrzy osełkę i zamyślił się głęboko. Może trzeba spróbować jeszcze raz. Być może uda się, jeśli założy za duży pierścień — może też zespawać tę małą szczelinę, a wtedy uda się odzyskać prawie normalne sprężenie. No, ale jeśli nie wyjdzie, wtedy Barney straci czas i pieniądze włożone w części. Nie, zadecydował w końcu, lepiej powiedzieć Andersenowi, żeby szykował pogrzeb.

Gorący, wilgotny podmuch wiatru załomotał otwartą okiennicą. Barney w roztargnieniu odsunął koszulę ze spoconej piersi. Meggie McCorly, pomyślał znienacka, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech. Była dlań uosobieniem piękna w tej swojej prostej, bawełnianej sukience, opinającej pełne, rozkołysane biodra i obfite piersi, kiedy codziennie wracała ze szkoły do domu. Na chwilę zalał go przypływ wspomnień tak żywych, że w starych lędźwiach ozwało się echo dawnego pożądania. Barney wyjął chusteczkę i otarł czoło. Rozkoszował się zapachem wiosny, gorącymi, wilgotnymi aromatami nocy, tak podobnymi do tych, które unosiły się nad sadami i polami hrabstwa Wexford. Barney myślał o tamtej nocy, kiedy on i Maggie urwali się z potańcówki, z zatłoczonej i dusznej sali, wymknęli się nie zauważeni, gdy całe miasto świętowało na weselu Paddy’ego O’Shea i Mary McMannah. Gorące wspomnienia sprawiły, że Barney musiał jeszcze raz przyłożyć do czoła chusteczkę i poczuł, że coś tam drgnęło w okolicach pachwiny. Śmiejąc się pod nosem, pomyślał, że w jego starym ciele zostało jeszcze trochę życia.

Na długą chwilę zatracił się we wspomnieniach o na wpół zapomnianych namiętnościach, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas przeciąga osełką po ostrzu Andersenowej kosiarki, tak iż zdążył już doprowadzić krawędź do srebrzystego połysku. Opuścił osełkę, zachodząc w głowę, co też w niego nagle wstąpiło. Nie myślał o Meggie McCorly, odkąd wyemigrował do Ameryki, jeszcze w trzydziestym ósmym. Ostatni raz słyszał o niej, kiedy, wyszła za mąż za jednego z chłopaków Cammacków z Enniscorthy. Nie mógł sobie przypomnieć za którego, a to napełniło go smutkiem.

Przez malutkie okienko służącej za warsztat szopy dostrzegł znienacka jakieś ledwie dostrzegalne, szybkie poruszenie. Odłożył osełkę i podszedł do okna, by wyjrzeć w słabnące światło wieczoru. Nie dostrzegłszy jednak nic, co mogło przyciągnąć poprzednio jego uwagę, powrócił w głąb warsztatu. Gdy tylko okno znalazło się poza jego polem widzenia, znów dostrzegł coś kątem oka. Otwarł drzwi szopy i postąpił o krok. Potem stanął w miejscu.

Kiedy powoli cofał się do wnętrza szopy, ogarnęła go gwałtowna fala dawnych wyobrażeń, na wpół pamiętanych baśni i zasłyszanych w dzieciństwie pieśni. Poczuł jednocześnie i radość, i przerażenie tak piękne, że wywoływało łzy w oczach, przełamując wszelkie bariery racjonalności. Powierzone jego pieczy narzędzia cywilizacji — zepsute tostery, kosiarka, robot kuchenny z przepalonym silnikiem, a nawet jego malutki telewizorek do oglądania meczy baseballowych — wszystkie legły pokonane przez tradycję tak starożytną, że poprzedzała nawet pojawienie się ludzkich społeczności, a która teraz objawiła się znienacka przed drzwiami do jego szopy. Nie odrywając wzroku od tego, co dostrzegł przed progiem, wciąż cofał się wolno, po omacku, dopóki plecami nie natrafił na stół z narzędziami. Sięgając za siebie, ściągnął z zawieszonej na ścianie półki zakurzoną butelkę. Dwadzieścia dwa lata temu, kiedy ślubował abstynencję, umieścił na tej półce butelkę whisky Jamesona jako przypomnienie i wyzwanie. W ciągu tych dwudziestu dwóch lat nauczył się z czasem ignorować jej obecność, zamknął uszy na jej syreni śpiew, dopóki nie zespoliła się całkowicie z wnętrzem małej szopki, w której zwykł pracować.

Powoli wyciągnął korek, rozrywając szeleszczący, zetlały papier banderolki akcyzy. Nie odwracając głowy, nie odrywając wzroku od drzwi, podniósł butelkę do ust i zaczął pić.

WZGÓRZE KRÓLA ELFÓW

CZERWIEC

— Wy dwaj, przestańcie!

Gloria Hastings stała, wspierając się rękoma pod boki, i patrzyła w ich stronę. Sean i Patrick przestali więc wykłócać się o to, kto ma większe prawo do baseballowego kija. Dwie pary wielkich niebieskich oczu już wcześniej przyjrzały się matce i, jak jedna, doszły do wniosku, że jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. Zgodę osiągnęli na zwykły sobie sposób — dzięki szczególnemu porozumieniu bez słów. Sean zrzekł się kija na rzecz Patricka i obaj wymknęli się na zewnątrz.

— Nie odchodźcie za daleko! — zawołała za nimi Gloria.

Przysłuchując się przez chwilę, jak jej ośmiolatkowie zbiegają z hałasem po starych schodkach u wejścia, pogrążyła się w myślach o niemal nadnaturalnej więzi, jaka łączyła obu chłopców. Przed ich narodzinami wszystkie te opowiastki o bliźniakach, ich empatii oraz podobieństwie wyglądu i upodobań zdawały się jej stekiem ludowych bajd, lecz teraz skłonna była przyznać, że istnieje między nimi coś niezwykłego, jakaś bliskość znacznie głębsza niż ta, która zwykle bywa między rodzeństwem.

Kończąc rozmyślania, rozejrzała się po bałaganie, jaki zostawiła po sobie ekipa od przeprowadzek, i po raz kolejny zwątpiła w sensowność tego pomysłu. Wędrowała bez celu wśród pootwieranych skrzyń z dobytkiem, przygnębiona już na samą myśl o prostym przecież zadaniu posortowania setek drobiazgów, które przywieźli ze sobą z Kalifornii. Samo tylko zdecydowanie, gdzie każdy z nich powinien się znaleźć, zdało jej się iście syzyfową pracą.

Rozejrzała się po pokoju, jakby spodziewała się, że od czasu ostatnich jego oględzin coś zdążyło się w nim zmienić. Świeżo wypolerowane, pełne słojów deski podłogi — które na nowo będą wymagały polerowania, kiedy wyniesie się stąd wszystkie skrzynie i pudła — wskazywały na całkowicie jej obcy styl życia. Przyjrzała się wielkiemu kominkowi z ręcznie rzeźbioną fasadą, jakby był tworem z innej planety, tak jaskrawy kontrast stanowił z prymitywnymi, ceglasto-kamiennymi kominkami z czasów jej dzieciństwa na kalifornijskim ranczo. Schody w holu z balustradą z polerowanego klonu oraz rozsuwane drzwi wiodące do jadalni i pokoju dziennego stanowiły relikty innej epoki, przywodząc na myśl obraz Williama Powella jako Clarence’a Daya albo Cliftona Webba w Cheaper by the Dozen. Ten dom aż się prosi — raczej się domaga, poprawiła się w myślach — o wysokie krochmalone kołnierzyki w erze dżinsów. Gloria z roztargnieniem odsunęła z twarzy zabłąkany kosmyk jasnych włosów, który próbował wymknąć się spod zawiązanej na głowie czerwonej chustki, i zwalczyła w sobie niemal nieprzeparty atak tęsknoty za domem. Rozglądając się w poszukiwaniu miejsca, od którego należało zacząć porządkowanie — na pierwszy rzut oka bezkresnego bałaganu — z rezygnacją uniosła ręce.

— Laureaci Oskara nie tym powinni się zajmować! Phil!

Kiedy nie doszła jej żadna odpowiedź, opuściła wielki pokój dzienny i wykrzyczała imię męża na wiodących na górę schodach. I znów żadnej odpowiedzi. Wąskim korytarzem przeszła do kuchni i pchnęła wahadłowe drzwi. Stary dom wyeksponował kuchnię na wschód, dzięki czemu otwierane na zawiasach okiennice nad zlewem i suszarką wpuszczały do środka poranne światło. W lipcu będzie tu rano gorąco, pomyślała, ale za to wieczorami będzie można posiedzieć w przyjemnym chłodzie, kiedy pootwiera się okna i drzwi wiodące na oszkloną werandkę z tyłu domu, żeby wpuścić wieczorny wietrzyk. Taką w każdym razie miała nadzieję. W południowej Kalifornii w dzień potrafiło być gorąco jak w piecu, ale był to suchy upał, wieczory zaś bywały niesłychanie piękne. Boże, pomyślała sobie w duchu, co ja bym dała za uczciwe patio i o połowę mniej wilgoci! Zwalczywszy nagły przypływ żalu z powodu przeprowadzki, odciągnęła lepiącą się do skóry bluzkę i wpuściła pod nią dla ochłody trochę powietrza, po czym jeszcze raz wrzasnęła imię męża.

W odpowiedzi usłyszała pod stołem jakiś chrobot. Przestraszona, odwróciła się gwałtownie i wypowiedziała ulubione przekleństwo: „A niech to wszyscy diabli!” Pod stołem w kuchni zobaczyła Wielkiego Pecha, rodzinnego czarnego labradora. Ze skruszoną miną leżał przy dziesięciofuntowej paczce psiej karmy, którą właśnie splądrował. Po podłodze potoczyły się chrupiące granulki.

— Wynocha! — zakomenderowała.

Wielki Pech znał reguły gry równie dobrze jak chłopcy, więc bez wahania wyskoczył spod stołu. Wpadł w poślizg, szukając drogi ucieczki, skołowany, bo nieoczekiwanie znalazł się na zupełnie obcym terenie. Przybył tu ledwie wczoraj wieczorem, nie miał więc czasu na opanowanie tutejszych wyjść awaryjnych. Zawrócił najpierw w jedną stronę, potem w drugą, machając z lekka nisko spuszczonym ogonem, aż wreszcie Gloria przytrzymała mu wahadłowe drzwi wiodące na korytarz. Pies wypadł przez nie jak strzała i popędził korytarzem w kierunku wyjścia z domu. Ona sama ruszyła za nim, otworzyła mu drzwi wyjściowe, a kiedy znalazł się na zewnątrz, krzyknęła:

— Idź poszukać chłopców!

Odwróciwszy się, wypatrzyła wyciągniętego wdzięcznie na schodach wielkiego czarnego kocura. Philip nazwał zwierzaka Hemingway, ale wszyscy wołali nań Ernie. Zaczynała powoli tracić nerwy, złapała więc kota i wystawiła za próg.

— Ty też wynocha! — warknęła, zatrzaskując za nim drzwi.

Ernie był okrzepłym w bojach weteranem tego rodzaju rodzinnych wybuchów, zatem przyjął to z taką godnością, jaką są w stanie osiągnąć tylko brytyjscy ambasadorzy, biskupi Kościoła episkopalnego i kocury. Rozejrzał się po ganku, wyszukał nasłonecznioną łatkę podłogi i tam ułożył się do drzemki.

Gloria natomiast wróciła do kuchni, nadal wołając męża. Ignorując chwilowo bałagan pozostawiony przez Wielkiego Pecha, opuściła kuchnię i przeszła się po kuchennej werandzie. Obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem wysłużoną pralkę i suszarkę. Już wcześniej doszła do wniosku, że nie obejdzie się bez wizyty w domu handlowym, ponieważ opanowało ją ponure przeświadczenie, że owe dwa urządzenia tylko czekają, by pożreć każdą sztukę odzienia, jaką w swojej naiwności mogłaby do nich włożyć. Miała nadzieję, że sprowadzenie nowych zajmie nie więcej niż kilka dni. Przystanęła na chwilę przed wyblakłą, wystrzępioną sofą, która zajmowała sporą część przestrzeni kuchennej werandy, i do swojej listy zakupów u Searsa dodała w duchu zestaw werandowych mebli.

Otwarła zewnętrzne drzwi z siatki i zeszła po schodkach na podwórze za domem — rozległa połać nagiej ziemi, wyznaczana z jednej stony przez dom, rząd starych jabłoni po lewej, walący się garaż po prawej i równie zrujnowaną stodołę naprzeciwko — dobre pięćdziesiąt metrów od domu. W pobliżu stodoły wypatrzyła wreszcie męża, który rozmawiał właśnie z córką. Wciąż wygląda jak profesor z Ivy League — pomyślała — z tymi wolno postępującymi zakolami, siwiejącymi włosami i intensywnym spojrzeniem brązowych oczu. Ale miał też uśmiech, od którego topniało w człowieku serce, dzięki któremu wyglądał czasem jak chłopiec. Gloria zauważyła, że jej pasierbica, Gabrielle, przechodzi właśnie jeden ze swych rzadkich, acz intensywnych ataków dąsów, rozważała więc przez chwilę, czy nie zawrócić i nie zostawić ich samych. Wiedziała, że Phil właśnie poinformował Gabbie, iż ta nie może mieć tego lata swojego konia.

Gabbie stała z ramionami splecionymi ciasno na piersi, ciężar ciała przerzuciła na lewą nogę — poza typowa dla nastolatek, którą swego czasu Gloria i inne ponaddwudziestoletnie aktorki musiały naśladować, ryzykując wywichnięcie stawów. Przez krótką chwilę Gloria podziwiała urodę pasierbicy. Kiedy się pobrali, Phil był właśnie u szczytu kariery, a Gabbie pozostawała pod opieką babki ze strony matki i uczęszczała do jakiejś prywatnej szkoły w Arizonie. Ojca i jego nową żonę widywała tylko na Boże Narodzenie, Wielkanoc i przez dwa tygodnie lata. Po śmierci babki zamieszkała z nimi. Gloria lubiła Gabbie, jednak nie było łatwo im się porozumieć, a teraz miała okazję obserwować, jak dziewczyna o zmiennych nastrojach przeistacza się w piękną kobietę. Nagle doznała ukłucia żalu oraz lekkiego poczucia winy, że ona i Gabbie być może już nigdy się ze sobą nie zżyją. Odłożyła na bok chwilowy niepokój i podeszła bliżej.

— Słuchaj, skarbie — mówił Phil — to potrwa jeszcze tydzień lub dwa, a potem zagroda zostanie naprawiona i będzie można pomyśleć o wypożyczeniu jakichś koni. Wtedy ty i chłopcy będziecie mogli sobie jeździć, kiedy tylko zechcecie.

Gabbie odgarnęła długie jasne włosy, przymrużyła brązowe oczy. Glorię uderzyło, jak bardzo dziewczyna przypomina swoją matkę, Corinne.

— Nadal nie rozumiem, dlaczego nie możemy przywieźć z domu Bumpera, ojcze. — Słowo „ojcze” wymawiała w ten charakterystyczny dla młodych dziewcząt sposób, mający podkreślić, że dawno straciły wszelką nadzieję, iż kiedykolwiek zostaną zrozumiane. — Pozwoliłeś chłopakom przywieźć tego niedorozwiniętego psa, sam też wziąłeś Erniego. Słuchaj, jeśli chodzi o pieniądze, to przecież zapłacę. Dlaczego musimy wypożyczać jakieś głupie konie od farmerów, kiedy w Kalifornii nie ma kto jeździć na Bumperze?

Gloria zdecydowała, że czas przejąć dowodzenie — podchodząc bliżej, włączyła się do rozmowy.

— Przecież wiesz, że tu nie chodzi o pieniądze. Dzwonił Ned Barlow i powiedział, że w zeszłym tygodniu jeden z koni wpadł w panikę na pokładzie i że musieli w końcu go uśpić, bo stanowił zagrożenie dla załogi i jeźdźców. Ned przez to o mało co nie stracił i drugiego konia. Towarzystwo ubezpieczeniowe kazało mu zamknąć interes, dopóki nie uporządkuje bałaganu. Do tego minął już pierwszy tydzień czerwca, a Ned twierdzi, że minie ze cztery lub pięć tygodni, zanim uda mu się znaleźć odpowiedni wóz i kierowcę, potem kolejny na samo przewiezienie konia, jeśli brać pod uwagę wszystkie konieczne postoje. Kiedy Bumper tu w końcu trafi, ty będziesz się już zbierać do wyjazdu na uniwersytet. Będziesz musiała wysłać go z powrotem, żeby był na miejscu, kiedy wrócisz do szkoły i będziesz chciała pojeździć. Czy mam mówić dalej? Posłuchaj, Gabbie, już Ned dopilnuje, żeby o niego zadbali i żeby ktoś na nim jeździł. Zobaczysz, że będzie czekał na ciebie w dobrej formie, kiedy tam wrócisz.

— Oooch! — jęknęła z irytacją Gabbie. — Nie wiem, dlaczego musieliście mnie wlec na tę farmę! Mogłam spędzić wakacje z Ducky Summers. Jej rodzice już się zgodzili.

— Przestań marudzić — rzucił ostro Phil, lecz po jego minie widać było, że żałuje swego tonu.

Tak samo jak jej matka, Gabbie instynktownie wiedziała, jak mu dopiec, nawet się zbytnio przy tym nie wysilając. Różnica między nimi polegała na tym, że Gabbie korzystała z tej umiejętności rzadko, zaś Corinne — regularnie.

— Słuchaj, skarbie, przykro mi, ale nie lubię Ducky i tych jej modnych przyjaciół. To smarkacze, którzy dysponują zbyt wielką ilością pieniędzy i czasu, a nie mają na spółkę nawet uncji zdrowego rozsądku. A do tego mama i tato Ducky są teraz gdzieś w Europie. — Posłał żonie znaczące spojrzenie. — Wątpię, czy mają pojęcie, kto ostatnimi czasy sypia w ich domu.

— Słuchaj, wiem, że Ducky ma w głowie fiu bździu i co dwadzieścia minut nowego chłopaka, ale przecież potrafię o siebie zadbać.

— Wiem, że potrafisz, skarbie — odparł Phil — ale dopóki nie skończysz szkoły, musisz znosić ojcowskie prerogatywy. — Dotknął dłonią jej policzka. — I tak pewnie zaraz ukradnie mi cię jakiś facet, Gabbie. Nigdy nie mieliśmy dla siebie zbyt wiele czasu. Pomyślałem, że moglibyśmy urządzić sobie takie rodzinne lato.

Gabbie westchnęła z rezygnacją i pozwoliła ojcu na lekki uścisk, lecz widać było, że nie jest zadowolona. Gloria doszła do wniosku, że czas zmienić temat.

— Ludzie, przydałaby mi się pomoc. Dobre wróżki od przeprowadzek ogłosiły strajk, więc nasze pudła nie rozładują się same.

Phil posłał żonie uśmiech, Gabbie zaś wydała z siebie cierpiętniczy jęk i powlokła się ciężko w stronę domu. Kiedy weszła po stopniach werandy, Phil odezwał się:

— Zapewne jej nie doceniam, ale wciąż prześladowały mnie wizje, że będę musiał lecieć z powrotem, żeby ją wykupić z aresztu za posiadanie narkotyków.

— Albo żeby załatwić jej pierwszą aborcję? — podsunęła Gloria.

— To pewnie też. Chciałem powiedzieć: jest już na tyle dorosła.

— Już od kilku lat, kolego — odrzekła Gloria, wzruszając ramionami. — Ja w jej wieku nie byłam, ale mnie wychowywały w bojaźni Bożej zakonnice od świętej Genowefy.

— No cóż, mam nadzieję, że wykaże w tych sprawach trochę rozsądku. Spodziewam się, że już raczej za późno na poważne rozmowy ojca z córką.

— Jeśli sądzić po tym, jak wypełnia sobą dżinsy, to o jakieś sześć lub siedem lat za późno. A poza tym, to nie twój interes, chyba że sama zapyta o radę.

Phil roześmiał się, lecz nie całkiem wesoło.

— Tak, pewnie tak.

— Wyrazy współczucia, stary. Ciężko stać się od razu rodzicem nastolatka. Niemniej, w ciągu ostatnich dwóch lat spisywałeś się wcale przyzwoicie.

— Tobie też nie jest łatwo — odbił piłeczkę.

Posłała mu wesoły uśmiech.

— A pewnie. Nie jestem jej matką, a poza tym sama jeszcze pamiętam, jak to jest mieć naście lat. Słuchaj, jeśli ktoś zaraz mi nie pomoże przy tych pudłach, Gabbie nie będzie tu jedyną osobą, która ciska się na wszystkie strony. Kiedy odliczyć wojownicze bliźniaki, klauna w przebraniu psa i przemądrzałego dachowca, zostajemy ja, ty i Panna Amazonka z Encino.

Phil zachmurzył się nieznacznie. Z przebłyskiem troski w ciemnych oczach zapytał:

— Czyżbyś zaczynała żałować, że się przeprowadziliśmy?

Gloria zawahała się, zastanawiając się w duchu, czy powinna podzielić się z Philem swymi wątpliwościami. Jednak zaraz doszła do wniosku, że tęsknota za starym domem minie, kiedy się zadomowią i nawiążą nowe znajomości, więc odpowiedziała:

— Nie, nie bardzo. To tylko przez to rozpakowywanie. — I zaraz zmieniła temat: — Jakąś godzinę temu dzwonił Tommy.

— I co tam nowego u superagenta? Kolejna propozycja do filmu? — spytał żartobliwie.

— Nie. — Kuksnęła go w żebra. Tommy Raymond był jej agentem, kiedy pracowała w teatrze off-Broadway, a potem w Hollywood. Gdy wyszła za Phila, rzuciła aktorstwo, ale przez wszystkie te lata Tommy pozostawał z nią w kontakcie, a ona zaliczała go do swych nielicznych bliskich przyjaciół z branży. — Zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że Janet White wystawia jesienią sztukę na Broadwayu. Wznawiają Kres długiej drogi.

— Znów cię świerzbi?

Uśmiechnęła się.

— Już nie, odkąd sztuka, w której grałam ostatnio, zrobiła klapę w Hartford. — Phil wybuchnął śmiechem. Gloria nie zrobiła wielkiej kariery ani w Nowym Jorku, ani w Hollywood, gdzie się poznali. Phil jednak zaczął nazywać ją „laureatką Oskara”, co wkrótce stało się ich rodzinnym żartem. Nie żałowała dokonanego wyboru, nie była zbyt żądna sławy, ale od czasu do czasu tęskniła za teatrem, za wyzwaniem, jakie stawiała przed nią praca, i za koleżeńską atmosferą za kulisami. — Tak czy owak, mamy zaproszenie na premierę.

— Smoking z wypożyczalni i cała reszta, jak przypuszczam.

Parsknęła śmiechem.

— Ja też tak przypuszczam. Zakładając, że Janet przeżyje najazd z prowincji. — Ciągnąc męża za rękaw, dodała: — Chodź, przystojniaku, pomóż mi. Kiedy już się uporamy z bałaganem, możesz skoczyć po obiad do McDonalda albo Pułkownika, a gdy dzieci pójdą do łóżek, wyszoruję ci plecy i pokażę kilka sztuczek, których nie nauczyłam się u dobrych siostrzyczek od świętej Genowefy.

Phil pocałował ją w policzek i mruknął:

— Tak jak się spodziewałem. Poskrobiesz lekko z wierzchu grzeczną katolicką irlandzką pensjonarkę, a znajdziesz pod spodem rozpustną staruchę.

— Coś się nie podoba?

— Ależ skąd — odparł, całując ją w szyję. Przytuliwszy go, Gloria wetknęła mu rękę pod ramię i razem pomaszerowali w stronę starego budynku, który odtąd miał być ich domem.

Sean i Patrick maszerowali wzdłuż niewielkiego strumyka, lawirując wśród skał w ślad za drobnymi strużkami wody. Koryto pogłębiło się znacznie, a Sean, jako ten ostrożniejszy, przestrzegł:

— Lepiej wejdźmy na górę. — Wskazał ręką na wznoszący się po prawej brzeg.

W tej właśnie chwili korytem strumienia — z wywieszonym czerwonym ozorem i ogonem majtającym dziko na powitanie — przybiegł pędem ku nim Wielki Pech. Okrążył chłopców, potem zaczął obwąchiwać ziemię.

— Czemu? — zapytał Patrick, który miał w głębokiej pogardzie wszystko, co choć trochę przypominało ostrożność.

— Bo moglibyśmy tam utknąć — odparł Sean, wskazując ręką miejsce, gdzie koryto opadało gwałtownie w niewielką kotlinkę. Głos chłopca brzmiał cienko i niepewnie na tle wesołego bulgotania wody. — Poza tym, mama kazała nam nie odchodzić daleko.

— Nie bądź głupi, ona zawsze mówi takie rzeczy — zabrzmiała odpowiedź Patricka, a on sam szarpnął za ucho Wielkiego Pecha i ruszył z biegiem strumienia. U paska zwisała mu na rzemyku rękawica łapacza, a czapka Angelsów tkwiła zawadiacko na głowie. Na ramieniu niósł kij Louisville Slugger w taki sposób, w jaki żołnierze zwykle dźwigają karabin. Sean zawahał się chwilę, potem ruszył za bratem, starając się utrzymać na głowie sfatygowaną czapeczkę Padresów. Może i byli bliźniakami, ale Seanowi jakoś brakowało tej naturalnej pewności siebie, jaką wykazywał Patrick, a wrodzona nieśmiałość pozbawiała go także gracji, sprawiając, że częściej ślizgał się po kamieniach i żwirze.

Sean potknął się i wylądował twardo na tyłku. Pozbierał się na nogi, a całą złość wywołaną upadkiem skierował przeciwko bratu. Otrzepał się z kurzu i zaczął ostrożnie pokonywać stromy spadek koryta. Na poły zlazł, na poły ześliznął się po pochyłości, przez cały czas mocno dzierżąc w lewej ręce rękawicę i piłkę baseballową. Kiedy dotarł na dno kotlinki, po Patricku nie było już śladu. Strumyk wykonywał w tym miejscu ostry zakręt, ginąc z oczu po prawej stronie.

— Patrick? — wrzasnął Sean.

— Tutaj — dotarła do niego odpowiedź. Sean pospiesznie ruszył w tę stronę, minął zakręt i stanął tuż obok brata.

W takich właśnie chwilach chłopcy potrafili się porozumiewać bez słów. Bezgłośnie doszli do zgodnego wniosku:

„Strasznie tutaj”.

Przed nimi przycupnął stary kamienny mostek, który rozpinał się nad strumieniem, tak by wydeptana tam ścieżka mogła ciągnąć bez przeszkód swą wędrówkę przez las. Nawet kamienie, z jakich go wzniesiono, wydawały się jakoś sfatygowane i wymęczone, jakby ze wszystkich sił opierały się takiemu ułożeniu i ugięły się dopiero przed brutalną siłą. Każdy kamień porastał dziwny czarnozielony mech — dowód na obecność zła tak zgubnego, że swym trującym wyziewem zatruwało znajdujące się dookoła kamienie. Po obu brzegach zarośnięte krzewami aż do samej linii wody wejście pod most ziało ku nim jak czarna, głęboka czeluść. W ciemnościach pod łukiem mostu nie było widać nic z wyjątkiem mniejszego kręgu światła po drugiej stronie. Wyglądało to tak, jakby światło zatrzymywało się u granic mostu i wolno mu było świecić dopiero, kiedy minęło te granice.

Chłopcy wiedzieli, że w tych ciemnościach znajduje się czyjeś leże. W ponurym mroku pod mostem coś się czaiło. Coś niedobrego.

Wielki Pech spiął się nagle i zaczął warczeć, jeżąc sierść na grzbiecie. Patrick złapał go za obrożę w chwili, gdy miał rzucić się pod most.

— Nie! — krzyknął, kiedy pies pociągnął go za sobą. Wielki Pech natychmiast stanął, choć skamlał, żeby go puścić.

— Lepiej wracajmy — rzucił Sean. — Niedługo będzie obiad.

— Tak, obiad — zgodził się Patrick, który przekonał się, że trudno mu oderwać wzrok od czarnej czeluści pod mostem. Wycofywali się krok za krokiem. Wielki Pech z niechęcią usłuchał Patrickowego rozkazu i szedł razem z nimi, najpierw skamląc z podkulonym ogonem, potem szczekając.

— Hej! — Zza pleców dobiegł ich czyjś krzyk. Chłopcy aż podskoczyli z przestrachu, tracąc na chwilę dech. Patrick przywarł mocniej do obroży Pecha, a labrador zawarczał i okręcił się, by bronić chłopców, ale zarazem zbił Patricka z nóg.

Patrick poleciał przed siebie, a Sean rzucił się psu na kark, żeby powstrzymać atak na nieznajomego, który pojawił się za ich plecami.

Mężczyzna wyciągnął ku nim obie ręce na znak, że nie ma żadnych złych zamiarów. Wielki Pech wyrywał się ze wszystkich sił.

— Przestań! — krzyknął Sean. Pies cofnął się, wciąż warcząc na obcego.

Bliźniacy zmierzyli nieznajomego wzrokiem. Był młody, choć oni nie określiliby go w ten sposób, gdyż dla ośmiolatka każdy powyżej osiemnastki to już dorosły.

Mężczyzna z kolei przyglądał się bliźniakom. Obaj mieli kędzierzawe, brązowe włosy wystające spod baseballowych czapeczek, głęboko osadzone, wielkie niebieskie oczy i okrągłe buzie. Gdyby byli dziewczynkami, uznano by ich za ładnych. Kiedy będą starsi, zostaną pewnie uznani za przystojnych. Obcy uśmiechnął się i rzucił:

— Przykro mi, że przestraszyłem was i waszego psa. Do diabła, to moja wina. Nie powinienem był krzyczeć. Powinienem przewidzieć, że pies będzie nerwowy. — Mówił tak jakoś miękko, melodyjnie. Jego mowa brzmiała inaczej niż ta, do jakiej przywykli bliźniacy.

Nie widząc żadnego bezpośredniego zagrożenia dla chłopców, Wielki Pech przestał warczeć i wstrzymał się na razie z opiniami o obcym. Bliźniacy wymienili spojrzenia.

— Słuchajcie, chłopaki, przepraszam, że was przestraszyłem. W porządku?

Obaj jednocześnie kiwnęli głowami. Patrick zagadnął:

— Co pan miał na myśli, mówiąc, że Wielki Pech będzie nerwowy?

Mężczyzna roześmiał się, a chłopcy od razu poczuli się pewniej.

— Wielki Pech, co?

Słysząc swe imię, pies ostrożnie machnął ogonem. Mężczyzna powoli wyciągnął przed siebie rękę i pozwolił labradorowi ją obwąchać, potem poklepał go po łbie. Po chwili machanie ogonem stało się bardziej wyraziste.

— Będziemy kumplami, co, stary? — mówił nieznajomy. Pochylił się do przodu, wsparł ręce o kolana i zapytał: — A kim wy jesteście, chłopaki? Nie wiedziałem, że tu mieszkają jacyś wielkoligowcy.

Chłopcy uśmiechnęli się szeroko, słysząc aluzję do swoich czapek i sprzętu.

— Dopiero co przeprowadziliśmy się tutaj z Kalifornii. Mieszkamy na farmie.

— Wasz ojciec to Philip Hastings? — Bracia przytaknęli w milczeniu. — Słyszałem, że ma się wprowadzić na Farmę Starego Kesslera, ale nie wiedziałem, że już tam jest. No, ja chyba też powinienem się przedstawić. Nazywam się Jack Cole. — Wyciągnął do nich rękę, ale nie tak, jak to zwykle robią dorośli, kiedy chcą się ponabijać z dzieci, a normalnie, jak do nowo poznawanych ludzi. Chłopcy z kolei podali mu swoje imiona, wymienili uścisk dłoni i w milczeniu orzekli, że Jack Cole, choć stary, jest znośny.

— Co pan miał na myśli, mówiąc, że Wielki Pech będzie nerwowy? — powtórzył Patrick.

— W tej części lasu od miesiąca grasuje wielki samiec szopa. Bardzo prawdopodobne, że to jego właśnie wywęszył wasz pies tam pod mostem. Jeśli tak, to dobrze się stało, że go nie spuściliście. Ten szop rozszarpał już większość kotów i połowę psów w okolicy.

Chłopcy popatrzyli na mężczyznę bez przekonania. Jack Cole roześmiał się.

— Słuchajcie, daję wam słowo. To nie żaden mały zwierzaczek z kreskówki. Ten szop jest prawie tak wielki jak wasz pies, a do tego jeszcze stary, cwany i wredny. A to jego teren, jasne?

Chłopcy wymienili spojrzenia i kiwnęli głowami. Jack spojrzał w górę strumienia.

— Zresztą, to i tak nie najlepsze miejsce do zabawy. Na wzgórzach w pobliżu jeziora zdarzają się nagłe ulewy, a kiedy trafia się jakaś szczególnie obfita, w strumyku błyskawicznie wzbiera woda. Rozumiecie, mogłaby was tu zaskoczyć. Na przyszłość trzymałbym się z dala od tego miejsca, wiecie? — Przytaknęli w milczeniu. — Chodźcie, odprowadzę was do domu. Pewnie zbliża się pora obiadu. Poza tym, chciałbym poznać waszego tatę.

Chłopcy pociągnęli za obrożę Wielkiego Pecha i zaczęli wspinać się w górę koryta. Kiedy mijali zakręt, Sean obejrzał się w stronę mostu i przez chwilę miał wrażenie, że ktoś... albo coś... obserwuje go z głębokiego mroku pod przęsłem.

Gloria przyjrzała się groteskowym rzeźbom wyciętym w poprzecznej belce na daszku werandy i, skonsternowana, pokręciła głową. Obrzuciła wzrokiem pokraczne figurynki, które przykucnęły pod okapem dachu, i mruknęła do siebie:

— O tym właśnie marzy każda dziewczyna: żeby zamieszkać w Notre Dame.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyła ten dom, podała w wątpliwość zdrowie psychiczne męża, i to nie do końca żartem. Budynek miał wiele dostrzeżonych przez Phila zalet: solidną konstrukcję z przełomu wieków, deski z najsolidniejszego drewna, a przy każdym zawiasie ozdobne okucia, wzmocnione dla pewności gwoździami. Wykonano go z materiałów, o jakich współczesny budowniczy może tylko, pomarzyć: z jesionu, dębu i świerku, z wiekiem stwardniałych na kamień, z marmuru i łupku. Podłogi były z tekowego drewna, a cała instalacja z miedzi. Lecz do Phila nie dotarło jakoś, że stanowi on także żywy obraz braku wdzięku, świadectwo upodobań ojca Hermana Kesslera, który wyraźnie pozbawiony był gustu. Pierwszy Kessler postawił architekturalny galimatias. Rozległy balkon, porwany z jakiejś plantacji sprzed wojny secesyjnej i przewieziony na północ na farmę tego pana, sterczał z lewej strony domu pod ślepym spojrzeniem gotyckich okien. Meble z czasów regencji ścierały się z kolonialnymi, a na ścianie pokoju, który miał być gabinetem Phila, wisiała wypchana tygrysia głowa, spoglądając żałośnie na najbrzydszy perski dywan, jaki Glorii zdarzyło się oglądać. Biorąc to wszystko pod uwagę, doszła do wniosku, że doprowadzenie do ładu domu staruszka Kesslera potrwa co najmniej rok.

Weszła z powrotem do domu i ruszyła szybko w stronę kuchennego wyjścia, spodziewając się, że będzie musiała wołać chłopców dobre dziesięć minut, zanim raczą się zjawić. Ale w chwili kiedy miała otworzyć siatkowe drzwi werandy, późnopopołudniowe powietrze przeszył krzyk Patricka:

— Mamooo!

Pchnęła drzwi i z półuśmiechem przyglądała się idącym od strony lasu bliźniakom. Dookoła chłopców skakał Wielki Pech, a nieco z tyłu szedł nieznajomy młody mężczyzna. Miał na sobie dżinsy i flanelową koszulę z podwiniętymi rękawami, a na nogach dość solidne buty. Kiedy wszyscy trzej zbliżyli się na odległość krzyku, Patrick wrzasnął:

— Mamo, to jest Jack! Co na obiad?

Gloria zerknęła na zegarek i zorientowała się, że dochodzi piąta.

— Hamburgery albo kurczak, co tam wasz ojciec zdoła przywieźć z miasteczka. Witaj, Jack.

— Dzień dobry, pani Hastings — odparł młody człowiek z szerokim uśmiechem i zdecydowanie południowym zaśpiewem w głosie.

— W jaki sposób pańskie ścieżki skrzyżowały się z tymi oto Jackiem i Plackiem?

— Zauważyłem, że chłopcy wędrują wzdłuż koryta strumienia. A wiosenne powodzie potrafią pojawić się niepostrzeżenie, jeśli ktoś nie zna wcześniejszych ich oznak. — Widząc, że oczy Glorii zwężają się niebezpiecznie, szybko dodał: — Ale nie ma się czym martwić, pani Hastings. Od paru tygodni na wzgórzach nie padało, więc nie ma szans na błyskawiczny przybór wód. Mimo wszystko jednak to nie najlepsze miejsce do zabaw. Pomyślałem sobie, że dobrze będzie im o tym powiedzieć. — Gloria utkwiła pełen dezaprobaty wzrok w synach, którzy natychmiast doszli do wniosku, że czas najwyższy zniknąć w głębi domu, co zaraz uczynili z łomotem odzianych w trampki stóp na werandzie, przerwanym trzaśnięciem siatkowych drzwi.

Gloria wzniosła oczy ku niebu, a następnie spojrzała na Jacka.

— Dziękuję, panie...

— Cole. Jack Cole. Nie ma za co, proszę pani. Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe, że chodziłem po pani lesie?

— Po moim lesie? — powtórzyła Gloria.

— To znaczy: waszym, całej rodziny. Wasza posiadłość ciągnie się jeszcze pół mili za mostkiem na strumieniu.

— Pół mili. Mamy posiadłość, która kończy się pół mili od domu?

— Nawet dalej. Mostek jest o prawie ćwierć mili stąd, proszę pani.

— Mam na imię Gloria.

Przez moment sprawiał wrażenie nieco zażenowanego, potem odezwał się:

— Proszę wybaczyć moje zakłopotanie, ale nie spotkałem w życiu zbyt wielu aktorek.

Gloria wybuchnęła śmiechem.

— Mój Boże! Kim pan jest? Czyżby moim fanem, tu w tej głuszy, i to po tylu latach?

— No cóż, nigdy nie widziałem pani na scenie, ale czytałem o pani mężu, a tam wspomniano też o pani karierze.

— Ulotna sławo! — westchnęła Gloria z udanym smutkiem. — Tak czy owak, sam fakt, że wiedział pan o mojej skromnej karierze, wymaga, abyśmy się czegoś napili, zakładając, że lodówka jeszcze działa, a pan ma ochotę na piwo?

— Bardzo dużą ochotę — odparł młodzieniec z uśmiechem. — Miałem cichą nadzieję, że uda mi się poznać panią i pani męża.

— W takim razie proszę wejść do środka, a ja spróbuję znaleźć dla pana jakieś piwo. Phil powinien zaraz wrócić z jedzeniem.

Prowadząc młodego człowieka do kuchni, Gloria zdjęła z głowy chustkę, puszczając luzem jasne włosy. Nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że pragnie mu się podobać, co jednocześnie rozbawiło ją i lekko zaniepokoiło. Od czasu urodzenia bliźniaków ani razu nie stanęła przed kamerami, straciła więc odruch nieustannego sprawdzania własnego wyglądu, właściwego wszystkim młodym aktorkom w filmowej dżungli. A teraz ten młodzieniec, sądząc z wyglądu niewiele starszy od Gabbie, sprawił, iż żałowała, że nie ma pod ręką lustra i myjki. Nagle poczuła się głupio i powiedziała sobie w duchu, że ani myśli przepraszać za swój wygląd. A jednak — był przystojny w ten naturalny sposób, jaki najbardziej jej odpowiadał: smagły, ciemnowłosy, o sylwetce sportowca, ale nie zanadto umięśniony. Gloria uśmiechnęła się w duchu na myśl, jak zareaguje na niego Gabbie. Był naprawdę słodziutki. Odwracając się do Jacka, rzuciła:

— Wciąż jeszcze jesteśmy w trakcie rozpakowywania.

Jack zrobił zafrasowaną minę.

— Bardzo panią przepraszam, jeśli przyszedłem nie w porę. Mogę wpaść innego dnia.

Potrząsnęła głową i otworzyła lodówkę.

— Nie, chciałam w ten sposób przeprosić za ten bałagan. — Wręczyła mu piwo. — A poza tym, jestem Gloria, nie „pani”.

Jack uniósł w zdziwieniu brwi, kiedy przyjrzał się białej butelce.

— Royal Holland Brand — rzucił z wyraźną aprobatą.

— Phil należy do tych najrzadszych ptaków— jest dobrze opłacanym pisarzem. Kupuje je skrzynkami.

Jack łyknął piwa i uśmiechnął się zadowolony.

— Wyobrażam sobie. Wystarczy pomyśleć, jaki sukces odniosły nakręcone na ich podstawie filmy. Niemniej, często się zastanawiałem, dlaczego nie napisał kolejnej książki.

— Czytałeś którąś z książek Phila? — Glorię zaczął nagle interesować ten młody człowiek.

— Czytałem wszystkie. A także wszystkie opowiadania, jakie opublikował. Powinno się je złożyć w antologię.

— Czytałeś wszystkie trzy książki Phila — rzuciła, siadając.

— Cztery — poprawił ją Jack. — Napisał też ten romans pod pseudonimem Abigail Cook.

— Mój Boże! Odrobiłeś pracę domową!

Jack uśmiechnął się — chłopięcym uśmiechem na męskiej twarzy.

— Trafiłaś w sedno z tą pracą domową. Kończę studia na uniwersytecie we Fredonii...

Rozmowę przerwał im nagły hałas dobiegający od drzwi, wszczęty przez bliźniaków i Wielkiego Pecha.

— Jest tato! — darł się Patrick, a Sean wtórował mu jak echo.

— Dzieci, przejdźcie może do zwykłego, umiarkowanego ryku — poleciła Gloria. Tak jak się spodziewała, została całkowicie zignorowana. Choć rozpakowywanie było dla niej źródłem nieustających cierpień, chłopcy uważali, że jedzenie z tutejszych imperiów żywieniowych przez dwa wieczory pod rząd to niebywała gratka.

Przez drzwi w holu wkroczył Phil, dźwigając dwie baryłki pyszności od Pułkownika. Postawiwszy je na stole, pocałował Glorię w policzek i odezwał się:

— Witam! A to co? Już mnie zdradzasz?

Gloria puściła tę uwagę mimo uszu.

— Phil, to Jack Cole, nasz sąsiad. Jest twoim fanem.

Phil wyciągnął rękę do gościa i obaj wymienili uścisk dłoni.

— Niewielu ludzi zwraca uwagę na to, kto napisał scenariusz, Jack.

— On czytał twoje książki, Phil. Wszystkie.

Phil wyglądał na zadowolonego, kiedy powiedział:

— No cóż, w takim razie, Jack, mało jest ludzi, którzy czytali moje... Czy Gloria powiedziała „wszystkie”?

Jack uśmiechnął się wesoło.

— Nawet Wichry mrocznej namiętności Abigail Cook.

— A niech mnie! Słuchaj, a może zjesz z nami kolację? Mamy kurczaki klasyczne i ekstra chrupkie, a tam, skąd pochodzi ta butelka piwa, na pewno znajdzie się jeszcze jedna.

Jack już szukał wymówki, gdy wtem do kuchni weszła Gabbie, niosąc papierowe torby pełne bułeczek, ziemniaków i innych dodatków do kurczaka. Miała rzucić jakąś uwagę, gdy nagle dostrzegła Jacka. Przez krótką chwilę dwoje młodych stało naprzeciwko siebie, wyraźnie szacując się wzrokiem i — jak nietrudno się domyślić — obojgu spodobało się to, co przed sobą zobaczyli. Kiedy Gloria oznajmiła: — To Jack Cole, a to Gabrielle — na twarzy Jacka pojawił się najszerszy tego wieczoru uśmiech.

Młodzi wymienili krótkie ukłony, a w tym czasie Phil zagnał bliźniaki do mycia rąk. Gloria zwalczyła w sobie gwałtowną chęć parsknięcia chichotem. Gabbie dotknęła w roztargnieniu kołnierzyka, policzka, potem pasemka ciemnych włosów, Gloria zaś dobrze wiedziała, że dziewczyna w tej chwili dałaby wszystko za lustro, grzebień i czystą bluzkę. A i Jack nagle wyraźnie nie mógł usiedzieć w miejscu. Gloria spojrzała na Jacka, potem na Gabbie i orzekła:

— W porządku, jeden więcej na obiedzie.

Obiad przebiegał w luźnej atmosferze. Phil, Gloria, Jack i Gabbie usadowili się wokół kuchennego stołu, podczas gdy bliźniacy przysiedli na skrzyni przed telewizorem w salonie. Jack mówił niewiele, ponieważ swymi pytaniami sprowokował Phila do opowiedzenia całej historii i przyczyny ich rodzinnej przeprowadzki z Kalifornii.

— Tak więc — mówił Phil — kiedy Gwiezdni piraci i Gwiezdni piraci 2  okazały się, wielkimi hitami, dostała mi się duża część z wpływów kasowych, a także honorarium za prawa do Piratów 3  i 4 , i ile tam ich jeszcze zdołają nakręcić, uzyskałem sumkę, którą zwykłem zwać „idź do wszystkich diabłów”.

— „Idź do wszystkich diabłów”? — zdumiał się Jack.

— Tato rozumie przez to — odpowiedziała mu Gabbie — że ma dość pieniędzy, żeby móc powiedzieć każdemu hollywoodzkiemu producentowi: „Idź do wszystkich diabłów”.

Gabbie zdołała dorwać się do lustra, grzebienia, myjki i świeżej bluzki, a teraz przez cały wieczór prawie nie odrywała wzroku od Jacka.

— No właśnie. Teraz mogę powrócić do tego, czym zajmowałem się przedtem, a co idzie mi o wiele lepiej, to jest do pisania książek.

— Ode mnie nie usłyszy pan słów sprzeciwu. Niemniej, większość pańskich filmów była całkiem niezła. Piraci mieli diabelnie dobry scenariusz w porównaniu z innymi filmami tego gatunku. Bardzo podobało mi się to specyficzne poczucie humoru. Dzięki niemu postacie zdawały się bardziej realne. No i intryga była sensowna — no, może swoiście sensowna.

— Dziękuję, ale jeśli nawet tak było, to film i tak jest bardziej dziełem reżysera. Nawet biorąc pod uwagę poprawki redaktora, książka to wytwór jednego człowieka. Zbyt wiele lat upłynęło od czasów, kiedy mogłem pisać bez zmian w scenariuszu, bez uwag reżyserów, producentów, innych pisarzy, a nawet aktorów, z których każdy wywrzaskiwał mi nad uchem niezbędne poprawki. W filmie pisanie to praca kolektywna. Nie wiesz, co to życie, jeśli nie uczestniczyłeś w omawianiu scenariusza. — W głosie Phila dźwięczał ton na poły prześmiewczy, na poły poważny. — Torquemada pewnie by za nimi przepadał. Jakiś idiota z międzynarodowego konglomeratu, któremu trzeba wyjaśniać po kolei każdą linijkę wierszyka dla dzieci, mówi ci, jak masz przerobić sceny, żeby nie obraziła się żona prezesa rady nadzorczej. Albo agent domaga się zmian w pięknie przemyślanym scenariuszu, bo działania bohatera mogą źle wpłynąć na image jego gwiazdy. Są agenci, którzy kazaliby wszystko pozmieniać samemu Szekspirowi — kazaliby rozwieść Otella z Desdemoną, bo fani ich klienta nie zaakceptują go w roli żonobójcy. Albo studio filmowe życzy sobie nieco więcej rozbieranych scen, żeby film był dozwolony od osiemnastu, a nie od piętnastu lat, bo wydaje im się, że nastolatki nie pójdą na film dozwolony od piętnastu lat. Mówię wam, to czysta Alicja po drugiej stronie lustra.

— Naprawdę jest aż tak źle? — zapytał Jack.

Gabbie podniosła się z krzesła i zaczęła zbierać ze stołu papierowe talerze i serwetki.

— Jeśli wskaźnikiem może być poziom głośności wrzasków taty, to rzeczywiście jest źle.

Phil sprawiał wrażenie urażonego.

— Ja nie wrzeszczę.

— Owszem, wrzeszczysz — wtrąciła się Gloria. — Już kilka razy myślałam, że rozwalisz telefon, kiedy trzasnąłeś słuchawką po rozmowie z kimś ze studia. — Zwróciła się teraz do gościa: — Przez cały wieczór tylko słuchasz, Jack. Nie daliśmy ci szansy, żebyś opowiedział nam coś o sobie.

Jack uśmiechnął się radośnie, kiedy Gabbie postawiła przed nim kolejną butelkę piwa, dając mu do zrozumienia, że powinien zostać dłużej.

— Och, naprawdę, niewiele mam ciekawego do opowiedzenia. Jestem zwykłym chłopakiem z Durham w Karolinie Północnej, który zrobił licencjat z anglistyki na tamtejszym uniwersytecie i powędrował na północ, żeby postudiować na uniwersytecie we Fredonii. Miałem do wyboru kilka programów seminaryjnych, w tym jeden bardzo kuszący w San Diego, ale chciałem, aby moją promotorką została Agatha Grant, więc pociągnąłem za kilka sznurków, dostałem się do niej i oto jestem tutaj.

Phil otworzył szeroko oczy.

— Aggie Grant! To stara przyjaciółka rodziny! Była i moją promotorką, kiedy pisałem pracę magisterską z literatury współczesnej na uniwersytecie w Cornell. Jest we Fredonii?

— Na emeryturze. Odeszła w zeszłym roku. To właśnie miałem na myśli, mówiąc o pociąganiu za sznurki. Jestem jej ostatnim seminarzystą. Zależy mi na doktoracie z literatury. Za kilka miesięcy, po egzaminach ustnych, przekonam się, czy pozwolą mi rozpocząć studia doktoranckie, a po drodze obronię pracę magisterską. O powieściopisarzach, którzy pisali na potrzeby filmu, oraz o tym, jak praca w filmie wpłynęła na ich późniejsze pisarstwo. Przyglądam się sylwetkom pisarzy, którzy zajmowali się jednym i drugim: Fitzgeraldowi, Runyonowi, Williamowi Goldmanowi, Faulknerowi i Clavellowi. No i oczywiście panu. Choć zasadniczo skupiam się na Fitzgeraldzie. Kiedy tylko obiorę zasadniczy kierunek swojej pracy, pewnie skoncentruję się na nim.

— Umieściłeś mnie w zacnym towarzystwie. — Uśmiechnął się Phil.

— Całość jest dość hermetyczna i pewnie dosyć nudna. — Jack był wyraźnie zakłopotany. — Kiedy tutejsza gazeta napisała, że kupił pan ten dom, pomyślałem sobie, że może się wproszę i przeprowadzę z panem wywiad.

— No cóż, pomogę, jeśli tylko zdołam — odparł Phil. — Ale niewiele mam wspólnego z Fitzgeraldem. Nie piję tyle co on, nie mam romansu z innym pisarzem, a moja żona zachowuje się racjonalnie... przeważnie.

— Dzięki — rzuciła z przekąsem Gloria.

— Miałem zamiar zadzwonić do Aggie, wziąć wolny weekend i pojechać do Ithaki. Nie miałem pojęcia, że się przeprowadziła. Przy pierwszej nadarzającej się okazji podskoczę do Fredonii, żeby się z nią zobaczyć. Boże, ile to już lat!

— Właściwie to wcale nie musi pan jechać do Fredonii. Agatha mieszka teraz po drugiej stronie lasu, na skraju Pittsville. To właśnie jest część naszej umowy. Mam tu drugi etat jako ogrodnik, totumfacki do wszystkiego, a od czasu do czasu kucharz, choć zwykle woli sama miotać się po kuchni. Na uniwersytet wpada tylko wtedy, kiedy musi: na kolokwia, gościnne wykłady, czasem zjazdy absolwentów i tym podobne uroczystości.

— Powiedz Aggie, że wpadnę do niej za dzień lub dwa.

— Przez następne dwa tygodnie będzie na uniwersytecie w Nowym Jorku. Opracowuje zbiór esejów na jakieś sympozjum w Brukseli, ale zaraz potem powinna wrócić. Za nic nie przepuści obchodów Czwartego Lipca w Pittsville.

— No dobrze, więc gdy tylko wróci, przypilnuj, żeby do nas zadzwoniła.

— Ucieszy się, kiedy usłyszy, że już dotarliście. Spodziewam się, że z tej okazji przygotuje jakiś specjał. — Jack dokończył piwo i podniósł się z miejsca. — No cóż, chciałbym bardzo podziękować za gościnę i kolację. To była dla mnie naprawdę wielka przyjemność. — To ostatnie zdanie zostało mało subtelnie skierowane pod adresem Gabbie.

— Mam nadzieję, że wkrótce cię ujrzymy, Jack — odparła Gloria.

— Nie chciałbym się państwu narzucać. Zwykle włóczę się po okolicy, kiedy myślę nad jakimś problemem dotyczącym mojej pracy, czasem jeżdżę też konno po okolicznych lasach.

— Konno? — podchwyciła Gloria, a po jej twarzy przemknął cień zastanowienia. Obecność Jacka sprawiła, że po raz pierwszy od chwili przyjazdu Gabbie miała lepszy nastrój, a Glorii bardzo zależało na tym, żeby dziewczyna miała czym zająć myśli i nie stroiła fochów.

— Kilka mil dalej wzdłuż autostrady leży farma, gdzie hodują konie. Pani Laudermilch jest przyjaciółką Agathy, więc czasem mi je pożycza. A wy jeździcie konno?

— Rzadko — odparł Phil. — Ale nasza Gabbie łapie każdą okazję, jaka się nadarzy.

— O?

— Bumper — mój koń — to czempion rasy Blanket Appaloosa. Najlepszy w biegach stadionowych w całej południowej Kalifornii i jeden z najlepszych w krosie ze stajni Highridge.

— Nigdy nie jeździłem na appaloosach. Są trochę mało wrażliwe, jak słyszałem. Ale chyba dość pracowite? Czempion, tak? Spodziewam się, że dość drogi?

— No cóż, jest dobry... — Gabbie wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że pieniądze nie grają tu roli. Gloria i Phil uśmiechnęli się do siebie.

— W domu miałem tennesee walkera. Może miałabyś ochotę wybrać się na przejażdżkę któregoś popołudnia, kiedy już się zadomowicie?

— Jasne, w każdej chwili.

— Jadę odwiedzić rodzinkę w Durham, pojutrze. Pobędę tam ze dwa tygodnie. To może kiedy wrócę?

— W porządku — odparła Gabbie, wzruszając ponownie ramionami.

— W takim razie załatwione. Jak już mówiłem, było mi bardzo miło gościć u państwa. Z góry cieszę się na następne spotkanie.

Phil wstał i uścisnął dłoń młodzieńca.

— Zawsze będziesz mile widziany — rzuciła Gloria, kiedy Jack opuszczał dom kuchennymi drzwiami. Powróciwszy do męża, odezwała się: — No, Gabbie, sprawy nie przedstawiają się aż tak źle, prawda?

Gabbie westchnęła.

— Zdecydowanie niezły towar. Jak powiedziałaby Ducky Summers: dla takiego tyłka warto umrzeć. Ale jak mam powstrzymać odruch wymiotny, kiedy zjawi się tu z niedorozwiniętą, twardogłową i zimnokrwistą rolniczą szkapą? Fuj!

Gloria uśmiechnęła się w odpowiedzi.

— Rozpakujmy jeszcze jedną skrzynię, a ja potem zagnam chłopaków do łóżek.

Gabbie z rezygnacją pokiwała głową, a Phil wyprowadził ją z kuchni. Gloria ruszyła za nimi, ale kiedy wychodziła z kuchni, ogarnęło ją nagle przeczucie, że jest obserwowana, jakby ktoś utkwił w niej nieprzyjazny wzrok. Odwróciła się raptownie i przez ułamek sekundy wydawało jej się, że dostrzegła coś za jednym z okien. Poruszywszy głową, zobaczyła już tylko migoczące przebłyski światła, kiedy blask żarówki odbijał się od wszystkich nierówności szyby. Lekko zaniepokojona wyszła z kuchni.

Sean próbował zakopać się głęboko na swojej pryczy piętrowego łóżka. Tutejsze zapachy stanowiły dlań zupełną nowość. Kiedy okazało się, że przywiezione z domu poduszki chłopców nie znajdują się tam, gdzie się spodziewano, wyciągnięto z tutejszego schowka stare poduszki z pierza, które mimo czystych powłoczek nadal czuć było stęchlizną. A dom nieustannie rozbrzmiewał jakimiś dziwnymi odgłosami. Lekkie poskrzypywania i pojękiwania, dziwne ćwierkania i szepty, wydawane przez nocne stwory, powodowały, że Sean zakopywał się coraz głębiej pod ciężki koc i wyzierał sponad jego krawędzi, niezdolny ani na chwilę rozluźnić się w swym niespokojnym nocnym czuwaniu.

— Patrick? — szepnął, ale odpowiedział mu tylko głęboki oddech śpiącego brata. Patrickowi obcy był Seanowy strach przed ciemnością. Pierwszego wieczoru Patrick próbował siłą wymusić dla siebie spanie na górnej pryczy — każdego z chłopców nęciło nowe przeżycie, związane ze spaniem tak wysoko nad ziemią — ale mama zapobiegła bójce i to Sean wybrał liczbę najbliższą tej, którą sobie pomyślała. Teraz zastanawiał się, jaki to kaprys losu umieścił go na górnej pryczy. Z góry wszystko wyglądało tak jakoś niesamowicie.

Przez okno wpadał księżycowy blask, to mocniejszy, to słabszy, kiedy przez niebo przepełzały z wolna chmury, na przemian pogrążając pokój w głębokim mroku, to znów rozświetlając go poświatą niemal tak jasną jak światło dnia. Roztańczone cienie przybierały dziwne kształty, które Sean zdołał jednak w porę rozpoznać.

Za oknem rósł stary wiąz, a jego gałęzie kołysały się łagodnie na lekkim wietrze. Kiedy chmury odsłaniały księżyc, cienie drzew stawały się wyraźniejsze, tworząc na podłodze dziwne przedstawienie. Liście szeleściły na wietrze, rzucając roztrzepotane cienie, które przemieszczały się po całym pokoju — hebanowoszare kształty, rozbiegające się na wszystkie strony w szaleńczym popłochu, wypełniające noc bliżej nieokreśloną groźbą.

Sean przyglądał się grze cieni z niemal rozkosznym dreszczem, jaki budzi poczucie zagrożenia — kiedy jeżą się włosy na karku i wilgotnieją dłonie. Wtem coś się zmieniło. W najciemniejszym kącie pokoju coś się poruszyło. Sean poczuł ucisk w piersi i zimną obręcz na żołądku. Pośród igraszek szarości i czerni to coś ruszało się w zupełnie innym rytmie, sunąc w widoczny sposób ku piętrowemu łóżku chłopców.

— Patrick — powtórzył głośno Sean. Brat poruszył się i mruknął coś przez sen, gdy tymczasem kształt znów zaczął ślizgać się po podłodze. Przesuwał się powoli, wijąc się zygzakiem przez dywan, a Sean wytężał wzrok, żeby go dostrzec, bo kiedy nieruchomiał, zupełnie ginął z oczu. Przez długie, męczące chwile chłopiec nie widział najmniejszych oznak ruchu, ale kiedy miał się już odprężyć i uznać, że było to tylko przywidzenie, to coś ruszało się znowu. Koszmarnie niewyraźny kształt powoli zbliżył się do łóżka, a w końcu zniknął u jego podnóża, gdzie Sean nie mógł go już widzieć.

— Patrick! — powtórzył jeszcze raz i wcisnął się w najdalszy kąt łóżka, byle dalej od pełznącego stwora. Potem usłyszał dźwięk drących o drewno pazurów, jakby coś pięło się po starym słupie łóżka. Wstrzymał oddech. Nad krawędzią pryczy pojawiły się dwa czarne, przypominające szponiaste dłonie kształty, obrzydliwie zdeformowane, które jakby po coś na ślepo sięgały, a za nimi — już po chwili — potworna maska przerażenia i nienawiści, czarne, powykręcane oblicze o zupełnie nieprawdopodobnych oczach: czarnych, opalizujących źrenicach, otoczonych żółtą tęczówką, która zdawała się świecić w ciemności. Sean wrzasnął.

W tej samej sekundzie Patrick też już nie spał i także krzyczał, a chwilę później w drzwiach pojawiła się Gloria, która włączyła światło.

Tuż za nią stanął Phil, a od drzwi pokoju Gabbie dobiegł jej głos:

— Co się dzieje?

Gloria wyciągnęła ręce i przytuliła Seana.

— O co chodzi, kochanie?

— Coś... — zaczął Sean. Nie mogąc dokończyć, wskazał tylko palcem. Phil urządził całe przedstawienie z przeszukiwaniem pokoju, a w tym czasie Gloria uspokajała przestraszonego chłopca. Gabbie wystawiła głowę zza drzwi swego pokoju i powtórzyła: „Co tu się dzieje?” Miała na sobie za duży podkoszulek Uniwersytetu Los Angeles, którego używała jako koszuli nocnej.

Z mieszaniną ulgi i pogardy w głosie Patrick odpowiedział:

— Sean miał koszmar.

Pogardliwy ton brata kazał Seanowi zareagować:

— To nie był sen! W pokoju coś było!

— No cóż — wtrącił Phil — cokolwiek to było, już sobie poszło.

— Kochanie, to był tylko sen.

— Wcale nie — odparł Sean, rozdarty między łzami frustracji z powodu tego, że mu nie wierzą, a gorączkową nadzieją, iż być może mają rację.

— Postaraj się przespać. Zostanę przy tobie, aż zaśniesz, dobrze?

Sean nie sprawiał wrażenia przekonanego, ale rzucił: „Dobra”. Ułożył się i zaczął powoli godżić się z myślą, że to był tylko sen. Kiedy obok stała matka, a w pokoju paliło się światło, tamta czarna twarz zdała się wytworem sennej wyobraźni, a nie czymś realnym.

— O raju — mruknął Patrick z niesmakiem. Przetoczył się na drugi bok i ostentacyjnie zaznaczył, że on nie potrzebuje niczyjej obecności, żeby spać spokojnie.

Narzekania Gabbie wróciły w ślad za nią do jej sypialni, kiedy Phil powyłączał światła. Gloria została, stojąc cierpliwie przy piętrowym łóżku, dopóki Sean nie zasnął.

Za oknem sypialni chłopców ciemny kształt ześlizgnął się po rynnie, a potem przerzucił zwinnie na najbliższą gałąź drzewa. Przeskakując i huśtając się na gałęziach, schodził coraz niżej, aż wreszcie zeskoczył na ziemię z wysokości dziesięciu stóp. Poruszał się nienaturalnie szybkim, rozkołysanym krokiem, pochyloną sylwetką przypominając małpę. W pobliżu balkonu przystanął, spoglądając przez ramię opalizującymi oczyma w stronę okna pokoju chłopców. Jakiś inny ruch w głębi lasu sprawił, że przypadł do ziemi, jakby bał się, że zostanie odkryty. Między pniami drzew rozbłysły na chwilę migoczące światła, śmignęły i znikły. Mroczny stwór zawahał się, poczekał chwilę, potem pognał w stronę lasu, wydając z siebie dziwne szepty.

Budynek stawał się domem — powoli, z oporami. Wkrótce zbadano już wszystkie dziwne zakątki, a zastarzałe zapachy spowszedniały. Różne swoiste, acz dziwaczne cechy budynku — mały składzik pod schodami tuż obok drzwi do piwnicy, dziwaczna szopa z tyłu, a także klekocące na wietrze rury — stały się czymś dobrze znanym. Gloria zastanawiała się nad sytuacją w rodzinie: Gabbie nie była najszczęśliwsza, ale przestała pogrążać się w ponurych myślach, a bliźniacy dzielili między sobą swój sekretny świat i wydawało się, że czuliby się zadowoleni wszędzie, gdzie byłaby z nimi rodzina. Gloria martwiła się o to, jak chłopcy zareagują na przeprowadzkę, a oni tymczasem najszybciej się zaadaptowali. Bardzo korzystnie przeprowadzka wpłynęła na postawę Phila. Pisał codziennie jak w uniesieniu. Nie chciał jednak pokazać jej tego, co napisał, twierdząc, że nie chce zapeszyć. Wiedziała, że to tylko takie głupie gadanie, bo przecież długo w noc omawiała z nim niektóre pomysły. Wiedziała, że po prostu boi się, że jeśli nie spodoba się jej to, co napisał, czar pryśnie. Wszystko w swoim czasie, myślała, wszystko w swoim czasie.

W siedemnastym dniu po wizycie Jacka Cole’a listonosz doręczył im liścik. Zaadresowany był do „pana Philipa Hastingsa z Rodziną”. Gloria otworzyła go, podczas gdy Phil przeglądał pismo od swego agenta.

— ...z góry cieszą się na możliwość publikacji twojej najnowszej pracy. Kilku wydawców już teraz wyraziło zainteresowanie... — czytał na głos Phil.

— Przeczytaj to — poleciła Gloria, wręczając mu liścik.

Obejrzał kopertę i ściągnął brwi. Jednym z jego ulubionych tematów do narzekań był zwyczaj otwierania przez Glorię adresowanych do niego listów, co ona zresztą uwielbiała robić.

— Tu jest napisane „z Rodziną”. Czyli ze mną — rzuciła z udawanym wyzwaniem w głosie.

Phil westchnął.

— Pobity jeszcze przed bitwą. — Potem przeczytał na głos: — Pani Agatha Grant zaprasza pana Philipa Hastingsa z Rodziną na kolację w niedzielę 24 czerwca. Koktajle o siedemnastej. Wyłącznie wyrazy ubolewania.

— A to co może znaczyć?

— To znaczy: proszę odpowiedzieć, jeśli nie będziecie mogli przyjść, ty kalifornijski barbarzyńco.

Gloria żartobliwie udała, że zamierza kopnąć męża.

— Barbarzyńco! A kto nazwał tamto miasto La Dżoul-laa, kiedy pierwszy raz składał mi propozycję?

— Ja?

— Ależ bez wątpienia ty. To było u Harva Marona, na popremierowym party po Bridesdale. Pojawiłeś się obok mnie, kiedy mój chłopak poszedł po drinki — Robbie Tedesco, to z nim wtedy byłam. Ledwie dzień wcześniej poznaliśmy się w studio, a ty powiedziałeś: „Dostałem zaproszenie na weekend do domku na plaży mojego przyjaciela w La Dżoul-laa. Myślisz, że mogłabyś się urwać na parę dni?” — Ostatnie zdania wypowiedziała niskim głosem, naśladując jego sposób mówienia.

Phil wydawał się lekko zakłopotany.

— Pamiętam, a jednak wciąż trudno mi uwierzyć, że to zrobiłem. Nigdy przedtem nie poprosiłem obcej kobiety, żeby spędziła ze mną weekend. — Potem uśmiechnął się. — Tak czy owak, pojechałaś ze mną.

Gloria roześmiała się na głos.

— Pojechałam, i owszem! Pewnie wykombinowałam sobie, że ktoś i tak złapie tego wschodniego tradycjonalistę, więc niby dlaczego to nie mam być ja. — Żartobliwie złapała garść jego szpakowatych włosów i przyciągnęła głowę w dół, by pocałować go przelotnie. — A La Jolla była piękna.

— Ty też... i wciąż jesteś — odpowiedział i pocałował ją mocno. Czuł, jak reaguje jej ciało. Skubnął ją żartobliwie po szyi i szepnął: — Od lat nie robiliśmy tego w samo południe, mała.

Wtedy rozdzwonił się telefon, a Gabbie zawołała z góry:

— Ja odbiorę!

Jednocześnie usłyszeli trzask siatkowych drzwi na werandzie i do kuchni wpadli z łomotem chłopcy.

— Mamooo! — darł się Patrick.

— Co na lunch? — dopytywał się Sean w kontrapunkcie.

Wybuch namiętności przeminął. Gloria, wsparta o pierś męża, potrząsnęła głową.

— Taka jest cena rodzicielstwa. — A po krótkim pocałunku dodała: — Ale przechowaj tę myśl do wieczora, kochany.

Gabbie zbiegła do połowy schodów, wlokąc ze sobą telefon.

— To Jack. Wrócił. Mamy zamiar pojeździć dziś po południu, potem pójdziemy coś zjeść i do kina. Więc nie będzie mnie na obiedzie. W porządku?

— Jasne — odpowiedział jej Phil, kiedy od kuchni nadciągnęli bliźniacy. Gabbie pognała z powrotem po schodach.

— Mamo — pytał Patrick — co na lunch?

— Jesteśmy głodni — zgodził się z nim Sean.

Gloria spojrzała na męża wzrokiem pełnym ubolewania i wzruszyła ramionami. Położywszy dłonie na barkach synów, zawróciła ich i rzuciła:

— Za mną, wojsko.

I już jej nie było, zniknęła w kuchni, żeby nakarmić swą małą gromadkę. Phil wciąż jeszcze czuł w holu jej zapach, a w głębi siebie owo silne poruszenie, jakie natychmiast wywoływał każdy ich bliski kontakt. Westchnąwszy z żalu, że zmysłowa chwila umknęła, wrócił do czytania poczty, kierując kroki do swego gabinetu.

Gabbie stanęła jak wryta w niemym, lecz jakże przyjemnym zaskoczeniu. Na koniec rzuciła:

— W porząąądku! — przeciągając dla emfazy swój okrzyk.

Jack uśmiechnął się i gestem zaprosił ją, by podeszła bliżej i wzięła od niego wodze klaczy, którą jej przyprowadził. Było to piękne i bardzo zadbane zwierzę. Gabby ujęła wodze.

— Są fantastyczne.

— Pan Laudermilch hoduje pełnokrwiste i gorącokrwiste krzyżówki. Jest przyjacielem Aggie, a ja pomagałem mu trochę przy farmie, więc często pożycza mi konie. Kiedyś hodował pełnokrwiste do wyścigów, teraz przerzucił się na konie do skoków.

Gabbie przyglądała się zwierzętom z podziwem. Od razu zauważyła wdzięczną krzywiznę karków, pięknie wzniesiony ogon i lekko skierowane do przodu uszy.

— Muszą mieć w sobie coś z arabów — oznajmiła, przejmując wodze od Jacka.

Młodzieniec przytaknął z szerokim uśmiechem.

— I trochę z quarterów. Te nie biorą udziału w zawodach. Pan Laudermilch nazywa je „zestawem do przejażdżek”. Twoja nazywa się My Dandelion, a to jest John Adams.

Objęła kark klaczy i poklepała.

— Witaj, malutka — zagruchała. — Chyba się zaprzyjaźnimy, co? — Szybko wsiadła. Poprawiła się, nie przyzwyczajona do angieskiego siodła, i rzuciła: — O Boże! Czuję się dziwacznie.

— Przepraszam — zmartwił się Jack. — Myślałem, że jeździsz po angielsku.

Gabbie potrząsnęła przecząco głową i spięła wierzchowca do truchtu.

— Niestety, po kowbojsku. Ale jeździłam też po angielsku, tyle że dawno. — Machnęła ręką w stronę własnej stopy. — Najwyższej klasy kowbojskie buty. Muszę kupić w mieście jakieś bryczesy i buty do konnej jazdy. Co najwyżej jutro będę miała trochę posiniaczone kolana, to wszystko.

Ruszyli w stronę lasu, a Gabbie pozwoliła Jackowi prowadzić.

— Uważaj na niskie gałęzie — ostrzegł ją przez ramię. — Tutejsze ścieżki nie są tak utrzymane jak trasy do przejażdżek.

Kiwnęła głową na znak, że rozumie, i przyjrzała się jego twarzy, kiedy odwrócił ją z powrotem w stronę drogi. Uśmiechnęła się pod nosem, obserwując ruchy pleców, gdy kierował koniem. Bez wątpienia towar pierwsza klasa, pomyślała, a potem zaczęła się zastanawiać, czy w college’u czeka na niego jakaś dziewczyna.

Szlak poszerzył się, więc jechała teraz obok niego i zagadnęła:

— Ładne te lasy. Przywykłam raczej do wzgórz wokół doliny.

— Doliny?

— Doliny San Fernando. — Skrzywiła się. — No, wiesz, koleś, dziewczyny z doliny, superodlotowe, koleś. Znasz to: zajebisty, kijowy i te rzeczy. — Wyglądała na poirytowaną. — Wychowałam się w Arizonie. Ten obrazek zaprowadza mnie do rozpaczy. — Nagle wybuchnęła śmiechem z powodu swego przejęzyczenia, a Jack jej zawtórował. — LA to po prostu pustynny odzysk. Zakręć wodę w ogrodowym wężu, a zniknie cała zieleń. To tylko chaparral — wiesz, takie karłowate, suche krzaki — i trochę drzew przy strumieniach. Mnóstwo eukaliptusów — zupełnie nie przypominają tutejszych lasów. Jest tam zwykle gorąco i sucho, a do tego strasznie się kurzy. Ale już przywykłam.

Uśmiechnął się, a ona doszła do wniosku, że podczas uśmiechu ładnie wygina mu się linia ust.

— Nigdy dotąd nie byłem na zachód od Missisipi. Parę lat temu myślałem, że wybiorę się do Los Angeles, ale w czasie żeglowania złamałem nogę i w ten sposób zmarnowałem całe lato.

— Jak ci się to udało?

— Wypadłem z łódki i trafiłem na połać twardej wody.

Myślała przez chwilę intensywnie, bo odpowiedział jej z bardzo poważną miną, potem jęknęła.

— Ale zalewasz! Jesteś taki sam jak mój ojciec.

— Uznaję to za komplement — odparł z wesołym uśmiechem. — A tak naprawdę to jeden głupek, któremu się wydawało, że umie żeglować, wykonał zwrot przez sztang i nikogo nie uprzedził, a ja złapałem za bom i wyrzuciło mnie za burtę. Roztrzaskałem nogę w drzazgi. Następne półtora dnia spędziłem w łubkach z wioseł, potem dziewięć tygodni przeleżałem w gipsie i jeszcze sześć w nim przechodziłem. Chirurg spisał się świetnie, ale i tak nie odzyskałem stuprocentowej sprawności. Kiedy jest zimno, trochę kuleję. No i beznadziejnie biegam. Za to dużo chodzę.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu, ciesząc się ciepłym, wiosennym powietrzem i widokiem lasu. Zapadła niezręczna cisza, bo każde z nich czekało, aż to drugie coś powie. W końcu odezwał się Jack:

— Jaką specjalność wybrałaś na studiach?

— Jeszcze nie zdecydowałam — odparła Gabbie, wzruszając ramionami. — Jestem dopiero na drugim roku. Waham się między psychologią a literaturą.

— Nie znam się zbytnio na psychologii. — Spojrzała na niego ironicznie. — To znaczy, nie wiem, co z taką specjalizacją można robić potem. Ale czy wybierzesz jedno, czy drugie, będziesz to musiała kontynuować na studiach magisterskich.

Ponownie wzruszyła ramionami.

— Jak już mówiłam, jestem dopiero na drugim roku. Mam jeszcze trochę czasu. — Przez dłuższą chwilę milczała, a potem wyrwało jej się: — Tak naprawdę to chciałabym pisać.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę, kim są twoi rodzice.

Dziwne jest to, pomyślała Gabbie, że w ogóle mu o tym powiedziałam. Nigdy nikomu nie pisnęła o tym ani słówka, nawet Jill Moran, najlepszej przyjaciółce.

— I chyba w tym właśnie tkwi cały problem. Każdy będzie zakładał z góry, że muszę być świetna. A jeśli nie będę?

Jack popatrzył na nią poważnie.

— No to nie będziesz.

Wstrzymała konia, próbując odgadnąć, co miał na myśli. Zadumany odwrócił wzrok. Przeświecające przez liście promienie słońca podświetliły jego profil.

— Przez długi czas próbowałem pisać powieść, ale w końcu się poddałem. To miała być powieść historyczna, Okręg Durham. O moim zakątku na przełomie wieków. Niektóre fragmenty wydawały mi się niezłe. — Urwał na chwilę. — Była jednak straszna. Trudno przyszło mi przyznać to w końcu przed sobą. Tylu przyjaciół nieustannie mnie do niej zachęcało, że przez dłuższy czas wydawało mi się, że jest całkiem dobra. Bo ja wiem. Chyba po prostu człowiek musi to robić.

Westchnęła i poklepała konia po karku. Ciemne włosy opadły, zakrywając jej twarz.

— Ale mimo wszystko, ty nie masz dwojga rodziców-pisarzy. Matka dostała Pulitzera, ojca nominowano do Oscara. A mnie było stać tylko na kilka głupich wierszydeł.

Pokiwał głową, potem zawrócił konia i ruszył wzdłuż szlaku. Po długiej chwili milczenia dodał:

— A jednak myślę, że człowiek po prostu musi to robić.

— Może masz rację — odparła. — Słuchaj, masz jeszcze coś z tego, co według przyjaciół było świetne?

Z lekkim uśmiechem, zażenowany wyznał:

— Mam całe. Całe cholerne pół powieści.

— Wejdę z tobą w układ. Pokażesz mi swój rękopis, a ja dam ci zobaczyć mój. — Jack wybuchnął głośnym śmiechem, słysząc ten zwrot rodem ze szkolnego podwórka. — No co? Boisz się?

— Nie — zdołał wydusić, chichocząc.

— Tchórz, bojączka — zgrywała się Gabbie, budząc w nim jeszcze większą wesołość.

— Dobra, poddaję się — powiedział wreszcie. — Pozwolę ci przeczytać swój... może.

— Może!

Sprzeczali się nadal, pokonując niewielkie wzniesienie i wkrótce zniknęli za jego wierzchołkiem. Z głębi lasu przyglądała się im para jasnobłękitnych oczu. Potem spomiędzy krzewów wyłoniła się smukła, młodzieńcza postać, która lekkimi krokami bosych stóp skierowała się ścieżką na szczyt wzniesienia. Ukryty za pniem młodzieniec obserwował zjeżdżającą w dół po szlaku Gabbie. Oczyma pieścił jej młode plecy, upajając się widokiem długich, ciemnych włosów, smukłej kibici i krągłych pośladków, podkreślonych piękną postawą w siodle. Dał się słyszeć jego wysoki, melodyjny śmiech. Był to obco brzmiący dźwięk, dziecinny, acz starożytny, w którym niósł się pogłos dzikich pieśni, prymitywnych obrzędów i gorących, pełnych muzyki nocy. Rudobrązowe kędziory otaczały twarz jak z portretów Michała Anioła lub któregoś z prerafaelitów.

— Ładna — zwrócił się młodzieniec do drzewa, poklepując je po wiekowej korze, jakby mogło go zrozumieć. — Bardzo ładna. — Wtem gdzieś w pobliżu rozległ się głos ptaka, a młodzieniec podniósł głowę. Zaświergolił nagle nieludzkimi tonami, jakimś gwiżdżącym szeptem — jak szpak-przedrzeźniacz, naśladując tamtego ptaszka. Ptaszek śmignął w powietrze w poszukiwaniu domniemanego intruza. Chłopak krzyknął z radości, że udał mu się ten niewinny żarcik, a ptak wciąż latał to tu, to tam, nie przerywając poszukiwań. Potem młodzian westchnął, przypomniawszy sobie piękną dziewczynę, która go minęła.

Wysoko w górze, między listowiem, do spodniej strony gałęzi przylgnęła mocno istota z czerni. Obserwowała dwoje jeźdźców z nie mniejszym zainteresowaniem niż postać na dole. Lecz jej myśli nie były ani wesołe, ani płoche. Wzbierała w niej natarczywa potrzeba, coś pośredniego między żądzą a głodem. Piękno oddziaływało na nią tak samo mocno jak na młodzieńca. Lecz inne miotały nią pragnienia, bo podczas gdy siłą napędową chłopca była erotyka, dla niej piękno stanowiło jedynie początek, punkt wyjścia. Dla niej piękno można było pojąć dopiero przez zniszczenie. Tak więc pełnię urody Gabbie mogła odczuć dopiero za pośrednictwem powolnej podróży przez ból i cierpienie, przez torturę i bezradność, zakończonej krwią i śmiercią. A jeśli ból zadać umiejętnie, tak jak uczył pan, tortura może ciągnąć się całe wieki.

Lecz kiedy czarna istota pogrążyła się w swych mrocznych, nieludzkich myślach, kontemplując prosty cud cierpienia, uświadomiła sobie pewną prawdę. Przyjemności, jakiej mogło dostarczyć zniszczenie pięknej dziewczyny, nie da się nawet porównać z uniesieniem, w jakie może ją wprawić zniszczenie tych dwóch chłopców. Takie cudowne dzieci, jeszcze niewinne, wciąż jeszcze czyste. To oni są prawdziwym łupem i nagrodą. Powolny ból i przerażenie, jakie można zadać tym dwóm, byłyby... Stwór wzdrygnął się na samą myśl o mrocznych rozkoszach, potem znieruchomiał, ażeby ten na dole go nie zauważył i nie kazał jemu z kolei odczuwać takiego bólu. Młodzian postał jeszcze chwilę z jedną dłonią opartą o drzewo, drugą zaś ściskał się w roztargnieniu za lędźwia, rozpamiętując obraz ślicznej ludzkiej dziewczyny, która przejechała obok. Potem okręciwszy się jak w tańcu, rozpłynął się w zaroślach, znikając z oczu śmiertelnym. Mała polanka pozostała pusta, słychać tylko było niesione echem odgłosy jego łotrowskiego śmiechu.

Czarny stwór odczekał w bezruchu, aż młodzieniec nie zniknie w głębi lasu, bo mimo młodego wyglądu to właśnie jego należało się bać, to on mógł wyrządzić najwięcej krzywd. Kiedy upewnił się, że tamten odszedł na dobre, a nie chowa się tylko, planując jedną ze swych okrutnych sztuczek, potężnym skokiem odbił się od drzewa. Poruszał się wśród gałęzi w zupełnie obcy człowiekowi sposób — miał stawy jakby nie z tego świata — kiedy tak spieszył dokądś we własnych mrocznych sprawach.

— Co robi twoja matka? — pytał Jack.

— Nie mam pojęcia. Kiedy ostatnio o niej słyszałam, była gdzieś w Ameryce Środkowej czy Południowej i pisała o kolejnej wojnie domowej bądź też rewolucji. — Gabbie westchnęła. — Nieczęsto mam od niej wieści. Góra trzy listy w ciągu ostatnich pięciu lat. Nie miałam nawet pięciu lat, kiedy ona i tato się rozeszli. To było wtedy, gdy matka zaczynała zdobywać uznanie, kiedy przygotowywała książkę o upadku Sajgonu.

— Czytałem ją. Jest świetna.

Gabbie pokiwała głową.

— To świetna pisarka, ale jako matka — beznadziejny przypadek.

— Słuchaj, jeśli nie chcesz o tym mówić...

— Nie, w porządku. Większość informacji i tak została podana do wiadomości publicznej. Mama napisała kilka powieści, zanim z ojcem przenieśli się do Kalifornii. Żadne z moich starych nie zarabiało wtedy wiele na pisaniu, ale mama miała ojcu za złe, że o jego książkach pojawiają się notki w prasie, a ona wciąż tylko dostaje odmowne listy z wydawnictw. Tato mówi, że nie robiła mu wymówek, ale z pewnością był to jeden z pierwszych czynników, jaki ich skłócił. Potem tato dostał propozycję ekranizacji swojej drugiej książki, Wszystkie piękne obietnice, więc przenieśli się do Hollywood. Tato pisał scenariusze i zarabiał duże pieniądze, a mamie dostałam się ja. Z czasem została aktywistką ruchów antywojennych, takich jak te w sześćdziesiątym ósmym, po ofensywie w Tet. Pisała artykuły, pamflety, a któregoś dnia jeden z wydawców zaproponował jej napisanie książki, wiesz, Dlaczego protestujemy.

— Była całkiem niezła, choć trochę zbyt propagandystyczna.

Gabbie poprowadziła konia tak, by ominął zwalony pień drzewa, obrośnięty krzakami.

— No cóż, może fikcję pisała kiepską, ale jej publicystyka była jak dynamit. Wreszcie zauważyli ją krytycy i zaczęła dobrze zarabiać. Między rodzicami nigdy nie było za dobrze, ale właśnie wtedy wszystko zaczęło się psuć, i to szybko. Matkę tak pochłonęło pisanie o ruchu antywojennym, a później i koniec wojny, że ciągle puszczała go kantem. Biedny tato, miał iść na jakąś kolację w wytwórni albo coś w tym rodzaju, a ona nie wracała do domu albo pojawiała się w dżinsach i flanelowej koszuli na oficjalnym przyjęciu. Zrobiła się dość radykalna. Byłam za mała, żeby dużo z tego zapamiętać, ale z tego, co mówiła mi moja babka, oboje zachowywali się nieszczególnie. Z tym, że w opinii większości małżeństwo rozpadło się z winy mamy. Potrafi być naprawdę wredna, a do tego jest uparta. Nawet jej własna matka przyznała, że główna część winy leżała po jej stronie. Tak czy owak, pewnego wieczoru ojciec wrócił do domu i zastał ją na pakowaniu. Właśnie otrzymała ze Szwajcarii specjalne zezwolenie na lot z Czerwonym Krzyżem do Wietnamu, żeby mogła napisać o upadku Sajgonu. Ale musiała wylecieć jeszcze tego samego wieczoru. Między nimi nie układało się wtedy za dobrze, więc ojciec oznajmił, że jeśli poleci, to może już nie wracać. No i nie wróciła.

Jack pokiwał głową.

— Nie chcę wydawać sądów, ale wygląda na to, że dla twojej matki to była wymarzona okazja, no wiesz, ten upadek Sajgonu i w ogóle. — Z jego słów wynikało jasno, że uważa, iż jej ojciec nie miał prawa żądać, aby żona została w domu.

— No. Ale tak się składa, że ja byłam wtedy w szpitalu z zapaleniem opon mózgowych. Mówią, że o mało nie umarłam. — Gabbie zamyśliła się na chwilę. — Prawie nie pamiętam, jak wygląda. Znam ją co najwyżej ze zdjęć, a to nie to samo. Tak czy owak, stała się pieszczoszkiem radykałów, a zanim wojna dobiegła końca, była już dość szanowaną pisarką polityczną. Teraz jest wielką damą lewicy, orędowniczką populistycznych haseł na całym świecie. Jedyną dziennikarką, której pozwolono przeprowadzić wywiad z pułkownikiem Zamorą, kiedy był w niewoli u rebeliantów, i takie tam bzdury. Resztę już znasz.

— Musiało ci być ciężko.

— Pewnie tak. Ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było inaczej. Tato musiał bywać w wytwórni o najróżniejszych porach, często też musiał jeździć na zdjęcia plenerowe i tym podobne rzeczy, więc zostawił mnie u babki. W każdym razie to ona mnie wychowywała, dopóki nie skończyłam dwunastu lat. Potem zaczęłam chodzić do prywatnej szkoły w Arizonie. Ojciec chciał, żebym z nim zamieszkała, kiedy ożenił się z Glorią, ale babka nie chciała na to pozwolić. Nie wiem, jak to dokładnie było, ale chyba tato próbował mnie odzyskać, a ona go postraszyła. — Spojrzała uważnie na Jacka. — Larkerowie to stara rodzina ze starymi pieniędzmi, no wiesz, naprawdę starymi. Prywatne odrzutowce i międzynarodowe korporacje. No i tuziny najemnych prawników, wielkie wpływy w polityce. Myślę, że babcia Larker miała na własność kilku sędziów w Phoenix. Tak czy owak, mogła zablokować każdą akcję sądową, którą przedsięwziąłby tato, mimo że i on, według powszechnych standardów, dysponował niezłymi pieniędzmi. Zostałam więc u niej. Babcia była trochę bardziej prawicowa od Huna Attyli, wiesz? Czarnuchy, czerwoni populiści i „komunistyczni agitatorzy z zewnątrz”. Uznawała Reagana za liberała, twierdziła, że Goldwater jest za miękki dla komunizmu, a bircherzyści 1  to gromadka świetnych chłopaków i dziewczyn. Tak więc jeśli nawet uznawała mamę za skomuszałą wariatkę, nie życzyła sobie, żebym mieszkała z „tym pisarzem”, jak nazywała tatę. Chyba obarczała go winą za to, że mama stała się skomuszałą wariatką. W każdym razie, kiedy dwa lata temu babcia Larker zmarła, zamieszkałam z ojcem. Przeżyłam z rodziną ostatni rok szkoły średniej i pierwszy na uniwersytecie. To wszystko. — Jack pokiwał głową, a Gabbie ze zdziwieniem zauważyła, że na jego twarzy odmalował się wyraz szczerej troski. Nie wiadomo dlaczego, to odkrycie ją zmartwiło, poczuła się jak pod obserwacją. Nagle zawstydziła się tej swojej, jak uznała, paplaniny. Poganiając konia, zapytała: — A ty?

Jack zrównał się z nią na swoim wierzchowcu i odparł:

— Nic szczególnego. Stara rodzina z Karoliny Północnej. Pra-pra-pradziadek wybrał hodowlę koni zamiast uprawy tytoniu. Niestety, udało mu się wyhodować tylko powolne konie wyścigowe, więc podczas gdy wszyscy okoliczni sąsiedzi się bogacili, on cudem uniknął bankructwa. Moja rodzina nigdy nie miała zbyt dużo pieniędzy, za to całe tony szlacheckiej historii rodu — parsknął śmiechem — i powolne konie. Trzymamy się tradycji. Nie mam braci ani sióstr. Ojciec prowadzi badania — jest fizykiem — na Uniwersytecie Karoliny Północnej, i to właśnie dlatego skończyłem tam studia licencjackie. Mama jest staromodną panią domu. Obawiam się, że moje wychowanie przebiegało dość normalnie.

— Brzmi cudownie — odparła z westchnieniem Gabbie. Potem, zmieniając ton i nastrój, dodała: — Jedźmy trochę szybciej. — Zamierzyła się, by wbić pięty w boki My Dandelion. Zanim jednak zdołała to uczynić, usłyszała krzyk Jacka:

— Nie!

Ton jego głosu sprawił, że podskoczyła z przestrachu, więc natychmiast obróciła się ku niemu, czując rozlewający się po policzkach rumieniec. Była na pół zażenowana, na pół rozzłoszczona. Nie podobał jej się ten ton.

— Przepraszam, że tak wrzasnąłem — tłumaczył się — ale tu niedaleko jest dość paskudny zakręt, a potem dość gwałtowny spadek, z którego trzeba trafić na mostek, a to dość trudne. Jak już mówiłem, ten szlak nie przypomina prawdziwego szlaku jeździeckiego.

— Przepraszam. — Gabbie odwróciła się z powrotem do przodu i umilkła. Zapadła niezręczna cisza, ale żadne z nich za bardzo nie wiedziało, jak można naprawić tę sytuację. W końcu odezwał się Jack.

— Słuchaj, naprawdę mi przykro.

— Już przeprosiłam — odparła Gabbie rozdrażnionym tonem.

Jack przybrał rozjuszony wyraz twarzy i dodał nieco głośniej:

— Ale mnie i tak jest bardziej przykro niż tobie.

Gabbie wykrzywiła się do niego i krzyknęła:

— Tak?! A mnie jest tak przykro, jak tobie nigdy w życiu nie będzie!

Przez chwilę oboje ciągnęli tę niby sprzeczkę, minęli spadek terenu i odkryli przed sobą mostek. Koń Gabbie spłoszył się nagle i próbował zawrócić.

— Hej! — Ścisnęła klacz mocniej kolanami, bo ta wciąż próbowała wyrywać się na boki. Kiedy zaczęła zarzucać łbem, Gabbie ściągnęła mocniej wodze i rzuciła: — Przestań! — Koń usłuchał, a Gabbie obejrzała się na Jacka. — Co jest?

— To Most Trolla.

Aż jęknęła głośno.

— Daj spokój!

— Tak go nazywają tutejsze dzieciaki. Nie sądzę, aby siedział pod nim troll, który dybie na kozły, ale z niewiadomych przyczyn konie nie lubią po nim przejeżdżać. — Chcąc pokazać jej, o co mu chodzi, musiał ściągnąć wodze Johna Adamsa i kilkakrotnie mocno zdzielić go piętami po bokach, zanim zdołał zmusić go do wjazdu na most. Gabbie zrobiła podobnie i przekonała się, że My Dandelion też nie bardzo pali się, by wejść na stare kamienie mostka, dopóki dziewczyna nie ubodła jej naprawdę mocno piętami. Lecz kiedy tylko znalazły się w połowie mostka, klacz wyrwała nagle przed siebie, jakby nie mogła się doczekać, kiedy go opuści.

— To dość niesamowite.

Jack przytaknął kiwnięciem głowy.

— Sam nie wiem. Konie potrafią być dość dziwne. Może wyczuwają tam jakiś zapach. Tak czy owak, mówi się, że to nawiedzony las...

— Nawiedzony! — przerwała mu szyderczo Gabbie.

— Nie twierdzę, że w to wierzę, ale dzieją się tutaj różne dziwne rzeczy.

— Na przykład jakie? — spytała, ruszając naprzód.

— Jakieś światełka w lesie, wiesz? Jak błędne ognie, tylko że w pobliżu nie ma bagnisk. Może to ognie świętego Elma. W każdym razie niektórzy ludzie twierdzą, że głęboko w lesie słyszeli muzykę; a poza tym krąży też historia o zaginionych dzieciach.

— Porwanych?

— Nikt nie wie dokładnie. To się wydarzyło prawie sto lat temu. Mówią, że pewnego razu grupka ludzi wybrała się na piknik z okazji Czwartego Lipca i wtedy w lesie zginęła parka dzieci.

— Przypomina film, który kiedyś widziałam.

— Tak, to było mniej więcej to samo. — Jack uśmiechnął się wesoło. — W tym lesie naprawdę łatwo się zgubić, a wtedy wyglądało tu o wiele gorzej. Żadnej drogi w promieniu wielu mil, co najwyżej koleiny po wozach. Pittsville zajmowało wtedy mniej więcej jedną dziesiątą dzisiejszego miasteczka. Żadnych osiedli ani domów handlowych, tylko kilka oddalonych od siebie farm i gęste lasy. W każdym razie przeszukiwano las bardzo długo i nie natrafiono na najmniejszy ślad. Żadnych ciał, nic. Niektórzy sądzą, że zabili je Indianie.

— Indianie?

— W pobliżu znajdował się rezerwat. Małe plemię Cattaraugusów, Alleganów albo tym podobnych. Zamknięto go dawno temu. No więc banda farmerów wkroczyła wtedy do tego rezerwatu i już mieli zacząć strzelać, kiedy Indianie oznajmili, że te dzieci porwały duchy. I co dziwne, farmerzy po prostu odwrócili się i poszli do domu. Przez następne lata wiele razy zdarzały się tu podobne historie. Ten las cieszy się dość znaczną sławą z powodu różnych dziwnych zajść.

— Jak na chłopaka z południa sporo wiesz o tutejszych lasach.

— To dzięki Aggie — odparł z serdecznym uśmiechem. — Jest czymś w rodzaju eksperta. To takie jej hobby. Przekonasz się, co mam na myśli, kiedy ją poznasz. Przyjdziesz w następną sobotę, prawda?

Uśmiechnęła się, słysząc w jego głosie z trudem ukrywane zainteresowanie.

— Pewnie tak.

Minęli gęstą kępkę drzew i nagle ujrzeli przed sobą duży, łysy wzgórek. Wznosił się na wysokość jakichś dwudziestu pięciu stóp, dominując nad niewielką polaną. Porastała go wyłącznie trawa. Nie było na nim żadnego drzewka czy krzewu.

— Pagórek wróżek! — orzekła Gabbie z wyraźnym zachwytem.

— Erlkönighügel.

— Co takiego?

— Erlkönighügel. Po niemiecku dosłownie to Wzgórze Króla Olch, czyli Wzgórze Króla Elfów. Tak je nazwał ojciec staruszka Kesslera. Tak zresztą brzmi oficjalna nazwa posiadłości w księgach: Wzgórze Króla Elfów, choć wszyscy tutaj nazywają ją Farmą Starego Kesslera.

— Dość odległe od pierwowzoru. Wiąże się z tym jakaś historia?

Okrążając powoli wzgórze, Jack odpowiedział:

— Myślę, że tak, ale ja jej nie znam. Wiem tylko, że tutejsi nazywają to miejsce Lasem Wróżek, odkąd w 1820 roku założono Pittsville. Myślę, że stąd właśnie zaczerpnął pomysł ojciec staruszka Kesslera, kiedy pojawił się tu osiemdziesiąt kilka lat temu. W Niemczech też mają legendy o elfach i wróżkach. W każdym razie Der Erlkönig to tytuł poematu Goethego. Dość strasznego zresztą.

Pokonali wzniesienie i zjechali po niewielkiej pochyłości ku ścieżce, która prowadziła z powrotem na farmę. Kiedy odjeżdżali, Gabbie obejrzała się przez ramię na pagórek. Z niewiadomych przyczyn ogarnęło ją przeczucie, że to miejsce pogrążone jest w oczekiwaniu. Odsuwając na bok tę dziwną myśl, zaczęła się zastanawiać, co zrobić, żeby Jack jeszcze do niej zadzwonił.

Farma Agathy Grant okazała się morzem zieleni, otoczonym brzegami nowo budowanych domków. Przez lata wyprzedano większość otaczających ją gruntów, a nowa firma budowlana, Colonial Woodlands, rozłożyła się niecałe sto jardów za stodołą. Tylko wielkie pofalowane łąki na północy, a od południa lasy chroniły dom przed całkowitym zagarnięciem przez rozrastające się ciagle miasteczko. Agatha żyła dosłownie na brzegach miasta. Jej dom stanowił kolejne dziwo z przełomu wieków, choć z zewnątrz wydawało się, że znacznie staranniej przemyślano jego wystrój — dumała Gloria.