Saga Wojny Mroku. Tom 1. Lot Nocnych Jastrzębi - Raymond E Feist - E-Book

Saga Wojny Mroku. Tom 1. Lot Nocnych Jastrzębi E-Book

Raymond E Feist

0,0

Beschreibung

Epic fantasy w pełnej krasie od amerykańskiego mistrza gatunku. To nie była dobra noc dla maga, który stoi na czele Konklawe Cieni. Sen zwiastujący zagładę całego magicznego świata jest tak sugestywny, że bohater budzi się zlany potem. Pug zdaje sobie sprawę, że to nie tylko nocne widziadło, ale zapowiedź realnego zagrożenia. Zwłaszcza że w Midkemii zaczyna ginąć szlachta czystej krwi. Kto stoi za spiskiem? Czyżby dawni wrogowie znowu podnieśli łby? Fantastyczne wydarzenia pierwszej części trylogii pochłoną fanów powieści Davida Eddingsa.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 411

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Raymond E Feist

Saga Wojny Mroku. Tom 1. Lot Nocnych Jastrzębi

Tłumaczenie Robert J. Szmidt

Saga

Saga Wojny Mroku. Tom 1. Lot Nocnych Jastrzębi

 

Tłumaczenie Robert J. Szmidt

 

Tytuł oryginału Flight of the Nighthawks

 

Język oryginału angielski

 

Copyright ©2005, 2024 Raymond E Feist i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727154671 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Andy’emu i Richowi mocno spóźnione podziękowania za to, że pojawili się kiedy trzeba

Podziękowania

Robiłem to w przeszłości i nie zamierzam przestać do czasu, aż po Midkemii nie zostanie ślad. Nieustające podziękowania kieruję do matek i ojców tej planety za to, że dali mi tak cudowne miejsce do zabawy. Od trzydziestu lat, od czwartkowego do piątkowego wieczoru, dźwięczą mi w uszach wasze zachęty, gdy zasiadam do spisania kolejnej historii z tego świata.

Jak zawsze dziękuję Jonathanowi Matsonowi za to, że jest moim przyjacielem i zawsze służy mi radą.

Wydawcom za to, że robią, co mogą, zwłaszcza gdy wszystko staje na głowie.

Mamie za nieustającą inspirację, ogromną cierpliwość i niedającą się opisać miłość.

Dzieciom za to, że dały mi lepszy cel w życiu niż tylko zaspokajanie własnych potrzeb.

Paniom, z którymi jadam, dziękuję za chwile radości, uczuć, dramatyzmu i przelotne ukazanie świata, którego zupełnie nie pojmuję.

Dziękuję także nowym przyjaciołom i firmom, które czynią ten świat ciekawszym.

Oraz czytelnikom, którzy sprawiają, że mam chęć do dalszej pracy.

Bez wyżej wymienionych osób i paru innych, o których tutaj nie wspomniałem, życie nie byłoby warte tej męki.

Raymond E. Feist, San Diego, Kalifornia, lipiec 2005 r. 

Los potrafi złączyć ludzi żyjących tysiące mil od siebie; bez jego ingerencji mogliby pozostać sobie obcy, nawet gdyby stanęli kiedyś twarzą w twarz.

Chińskie przysłowie

PROLOG

Zapowiedź

Burza już się kończyła.

Pug balansował, skacząc po kamieniach. Z trudem znajdował oparcie na ich ostrych krawędziach, gdy przemykał nad utworzonymi przez przybój kałużami. Strzelał przy tym oczami w kierunku każdego wypełnionego wodą zagłębienia przy ścianie klifu, poszukując kolczastych stworzeń zagnanych na płycizny przez niedawny sztorm.

Chłopięce mięśnie napięły się pod cienką koszulką, kiedy przekładał worek pełen piaskopełzaczy, skałoszczypiec i krabów wyłowionych z tego morskiego ogrodu. Popołudniowe słońce rozświetlało unoszącą się wokół niego wodną mgiełkę, a zachodni wiatr rozwiewał mu kasztanowe włosy. Pug położył worek na kamieniach, sprawdził, czy rzemień jest dobrze zawiązany, a potem przysiadł na piaszczystej łasze. Nie zdążył zapełnić worka, ale miał jeszcze godzinę, jeśli nie więcej, na dalsze poszukiwania, mógł więc sobie pozwolić na odrobinę odpoczynku. Kucharz imieniem Megar nie marudził o spóźnienia, pod warunkiem że dostawał tyle zdobyczy, ile potrzebował. Dlatego Pug ze spokojem oparł się plecami o spory głaz i przymknął powieki.

Nagle otworzył szeroko oczy.

Wiedział, że zasnął. To znaczy pamiętał, że zrobił to w tym miejscu poprzednim razem... Natychmiast się podniósł.

Owionęła go zimna, wodna zawiesina. Od momentu gdy zamknął oczy, minęło sporo czasu. Poczuł narastający w piersi lęk i zrozumiał, że siedzi tu zbyt długo. Na zachodzie, daleko nad morzem i widocznymi na horyzoncie skałami Sześciu Sióstr, wisiała gruba zasłona ołowianych chmur. Skłębione obłoki mknęły po niebie, zostawiając za sobą welon ciemnych strug deszczu, zwiastujących nadejście następnego, tak charakterystycznego dla tych okolic, letniego sztormu. Wichura gnała nawałnicę z zadziwiającą prędkością, każdy kolejny odgłos gromu był o wiele głośniejszy od poprzedniego.

Pug odwrócił się i rozejrzał we wszystkie strony. Coś tu było nie tak, i to bardzo. Pamiętał, że odwiedzał te skały już wiele razy, ale... Był tutaj, bez dwóch zdań. Nie tylko w tym miejscu, ale w tym samym momencie!

Nieco na południe wysoko w niebo pięły się pionowe urwiska Zgryzoty Żeglarza. Spienione fale rozbijały się raz po raz o podstawę tej skalnej iglicy. Na ich szczytach, daleko przed linią przyboju, widać było kołnierze białej piany, widomy znak zbliżającego się szybko sztormu. Pug wiedział, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Letni, nagły sztorm mógł bez trudu utopić kogoś, kto nie zdołał w porę uciec z plaży. A gdyby żywioł nabrał wystarczającej mocy, zdołałby zabrać nawet ludzi znajdujących się na skraju wydm. Chłopak chwycił worek i ruszył na północ, w kierunku zamku. Omijając wielkie kałuże, czuł, że wiatr z każdym podmuchem staje się zimniejszy. Gdy pierwsze chmury zaczęły się przesuwać przed tarczą słońca, na ziemi wokół niego zatańczyły bezkształtne cienie. Otaczające go przed chwilą barwy błyskawicznie wyblakły, przechodząc w różne stopnie szarości. Za jego plecami, nad morzem, błyskawica rozjaśniła na moment ołowianą pokrywę chmur. Chwilę później ryk fal rozbijających się o skały utonął w narastającym pomruku gromu. Pug przyspieszył kroku, gdy dotarł do pierwszego skrawka piaszczystej plaży.

Sztorm nadchodził szybciej, niż wydawało się to możliwe, pchając przed sobą wyjątkowo wysoką falę przypływu. Zanim chłopak zdołał dobiec do następnego ciągu basenów wielkich kałuż, pomiędzy linią przyboju a ścianą klifu pozostało nie więcej niż dziesięć stóp wolnej przestrzeni. Pug gnał po kamieniach tak szybko, jak mógł, nie narażając się przy tym na upadek, lecz gdy zeskakiwał z ostatniego na piasek, noga omsknęła mu się i stracił równowagę. Padając, skręcił sobie kostkę.

To nie zdarzyło się po raz pierwszy. Pamiętał ten skok, upadek, skręcenie kostki oraz uczucie paniki, gdy moment później zalała go zimna woda.

Rzucił spojrzenie w stronę morza, lecz zamiast fali, która miała przetoczyć się po jego ciele, zauważył cofającą się linię przyboju! Jakby morze zbierało się w sobie, ściągało wszystkie wody w jedno miejsce, aby wypiętrzyć je w niebo: połyskująca ściana sięgała już chmur. Gdy rozległ się ogłuszający ryk gromu, Pug przypadł do ziemi, pragnąc uniknąć zagrożenia z góry. Zaryzykował jednak uniesienie głowy, nie mogąc uwierzyć, jakim cudem chmury zdołały zebrać się w tak krótkim czasie. I gdzie podziało się słońce?

Tymczasem fala przyboju wciąż rosła i wznosiła się coraz wyżej. Zmartwiały z przerażenia Pug, obserwując ją, dostrzegł tuż pod powierzchnią poruszające się, niewyraźne kształty. Woda utworzyła coś na kształt pulsującej, zielonkawej tafli szkła. Nierównej, zmąconej tu i ówdzie wirującymi bąblami powietrza i piaskowymi skazami, ale na tyle przejrzystej, by mógł widzieć, że coś się za nią przesuwa.

Uzbrojone postacie stały w równych szeregach, gotowe w każdej chwili uderzyć na Crydee. Jedno słowo pojawiło się w umyśle Puga: Dasati.

Odwrócił się, zostawiając na piasku worek, i wyciągnął rękę, aby sięgnąć położonego wyżej stałego gruntu. Musiał ostrzec lorda Borrica! On będzie wiedział, co trzeba uczynić! Ale jak to zrobić, skoro książę nie żyje już od ponad stulecia?

Spanikowany dzieciak gramolił się na niewysokie zbocze, ale jego dłonie nie natrafiały na nic, czego mógłby się chwycić, a jedyna zdrowa stopa nie dawała odpowiedniego podparcia. Poczuł pod powiekami łzy bezsilności i raz jeszcze obejrzał się przez ramię.

Zamazane sylwetki wciąż majaczyły w ścianie wody. Im bliżej były powierzchni, tym wyżej sięgała fala, ciemniejsza teraz nawet od burzowych chmur. Zza niej wychynęła istota utkana z wielkiego gniewu – mroczny, bezkształtny, ale mimo wszystko zwarty twór. Czymkolwiek była, wiedziała, co robi i dokąd zmierza. Emanowało od niej czyste zło. Miazmat wrogości tak ogromnej, że sama świadomość jej obecności powaliła Puga na piach. Usiadł i czekał na jej nadejście.

Widział armię Dasatich maszerującą prosto na niego. Szeregi żołnierzy wynurzały się z fal kipiących czernią nienawiści istoty wiszącej wysoko na niebie. Pug wstał powoli, zaciskając pięści. Uniósł dumnie czoło, chociaż zdawał sobie sprawę z własnej bezsilności. Powinien coś zrobić, ale był tylko chłopcem, niespełna czternastoletnim, nieznającym żadnego fachu kuchcikiem. Nie miał rodziny ani nazwiska.

Gdy najbliższy z żołnierzy uniósł miecz, rozbrzmiał ryk potępieńczego tryumfu. Pug padł na kolana, słysząc głośniejszy od bicia dzwonu ton. Spodziewając się w każdej chwili ciosu, spojrzał w górę na wrogiego wojownika i dostrzegł jego wahanie. Fala za plecami Dasatich – teraz sięgająca o wiele wyżej niż najpotężniejsze wieże Crydee – wyglądała, jakby zastygła na moment, a później zaczęła się rozpadać i w końcu runęła, grzebiąc pod sobą wszystkich żołnierzy, zanim dosięgnęła i jego.

– Ach! – wrzasnął oblany potem Pug, siadając na łożu.

– Co się stało? – zapytała leżąca obok kobieta.

Spojrzał na żonę, raczej wyczuwając jej obecność, niż widząc ją pośród ciemności panujących w sypialnej izbie. Zaczerpnął tchu i odparł szybko:

– Nic takiego, to tylko sen.

Miranda podniosła się i położyła mu dłoń na ramieniu. Jednym ruchem palca zapaliła wszystkie świece znajdujące się wokół łoża. W ich migotliwym blasku ujrzała refleksy błądzące po jego mokrej skórze.

– Musiał być bardzo realistyczny – mruknęła. – Ociekasz potem.

Pug odwrócił się, by spojrzeć na nią w ciepłym blasku płomyków. Spędził z Mirandą u boku niemal połowę życia, a mimo to wciąż wydawała mu się zagadkowa, a czasem nawet prowokująca. W takich momentach jak ten był jednak wdzięczny za to, że ma ją pod ręką.

Dziwny związek ich łączył. Byli parą najbardziej obiecujących magów na Midkemii, co samo w sobie wyróżniało ich spośród mieszkańców tego świata. Ich losy skrzyżowały się, zanim doszło do pierwszego spotkania. Ojciec Mirandy, Macros Czarny, zmanipulował życie Puga do tego stopnia, że nawet dzisiaj, po latach małżeństwa, zastanawiali się nieraz, czy ich związek nie jest częścią jego sprytnego planu. Tak czy inaczej znaleźli w sobie nawzajem wsparcie, ale też spore wyzwanie.

Wstał z łoża. Gdy podszedł do misy z wodą i zanurzył w niej szmatkę, poprosiła:

– Opowiedz mi o tym śnie, Pug.

– Znów byłem dzieckiem – zaczął mówić, obmywając jednocześnie ciało. – Opowiadałem ci o tej przygodzie, kiedy nieomal utonąłem na plaży, tego samego dnia, gdy człowiek Kulgana imieniem Meecham uratował mnie przed dzikiem. Tym razem nie zdołałem uciec na wydmy, a z burzy wyłoniła się armia Dasatich.

Miranda podciągnęła się i oparła ramieniem o rzeźbione wezgłowie, to samo, które Pug podarował jej przed wielu laty.

– Nie dziwi mnie to – stwierdziła. – Czujesz się przytłoczony ostatnią porażką.

Skinął głową, a ona przez mgnienie oka dostrzegła w migotliwym blasku świec chłopca, jakim kiedyś był. Takie momenty należały do rzadkości. Miranda była znacznie starsza od swojego męża – dzieliło ich ponad pięćdziesiąt lat – ale Pug wydawał się najbardziej odpowiedzialnym członkiem Konklawe Cieni. Choć rzadko o tym mówił, wiedziała, że przed laty, podczas wojny ze Szmaragdową Królową, przydarzyło mu się coś straszliwego. W czasie gdy tkwił pomiędzy życiem i śmiercią, jego ciało bardzo ucierpiało od ognia potężnych demonów. Od tamtej pory był inny, delikatniejszy i mniej pewny siebie. Tylko najbliżsi zauważali tę przemianę, i to niezmiernie rzadko, ale fakt pozostawał faktem.

– To prawda, jestem przytłoczony – przyznał Pug. – Zakres moich obowiązków sprawia... że czuję się czasem taki... nieważny.

Uśmiechnęła się, wstała z łoża i stanęła za plecami męża. Mimo ponad stu lat Pug wyglądał wciąż na czterdziestolatka – sylwetkę miał szczupłą i muskularną, aczkolwiek w jego włosach pojawiły się ślady siwizny. Przeżył już prawie dwa ludzkie życia i chociaż Miranda była od niego starsza, doświadczył o wiele więcej niż ona. Przez cztery lata był niewolnikiem w Tsuranuanni, aby później zostać członkiem Bractwa Magów i jednym z najpotężniejszych ludzi w imperium – zwanym przez jednych Wielkim, a przez pozostałych Czarną Szatą.

Jego pierwsza żona, Katala, opuściła go, by wrócić do domu i umrzeć pośród swoich. Dopadła ją zaraza, której nie potrafili uleczyć ani magowie, ani medycy. Potem Pug stracił dzieci, a takiej potworności nie powinien doświadczyć żaden rodzic. Z jego dawnych przyjaciół pozostał już tylko Tomas, reszta odeszła zgodnie z panującym tu cyklem życia. Niektórych Miranda poznała osobiście, ale większość znała tylko ze słyszenia. Na przykład księcia Aruthę, którego jej mąż podziwiał nawet po tylu latach; ojca księcia, lorda Borrica, który nadał Pugowi nazwisko rodowe; księżniczkę Carlinę, obiekt jego młodzieńczych uczuć; Kulgana, pierwszego nauczyciela, i towarzyszącego mu zawsze Meechama.

Lista imion była długa, ale noszący je ludzie już nie żyli. Laurie, kompan z czasów niewolniczej pracy na bagnach Kelewanu, giermek Roland, wielu innych uczniów, którzy przewinęli się przez te wszystkie lata, Katala... jego dzieci: William i Gamina, ich dzieci. Przez moment rozmyślał o pozostałej dwójce synów, którzy ocaleli.

– Boję się o Magnusa i Caleba – powiedział, zniżając głos. Ton, jakim wypowiedział te słowa, zdradzał zatroskanie na równi z ich treścią.

Miranda przytuliła się do jego pleców. Miał chłodną i lepką skórę.

– Magnus ciężko pracuje z magami na Kelewanie, a Caleb powinien dotrzeć do Stardock najdalej jutro. Wracaj do łoża, pozwól mi ukoić twoje nerwy.

– Ty zawsze jesteś moim ukojeniem – wyszeptał. Odwrócił się ostrożnie w jej ramionach. Patrząc w twarz żony, znów podziwiał jej przymioty. Była piękna, ale i silna. Owal jej twarzy łagodziło wysokie czoło i delikatny zarys brody. Oczy miała ciemne i przenikliwe. – Czasami wydaje mi się, że ledwie cię znam, kochanie. Chyba z powodu twego zamiłowania do tajemnic. Ale są też takie chwile, gdy wydaje mi się, że znam cię lepiej niż kogokolwiek, nawet siebie. Jestem też pewien, że nikt inny nie rozumie mnie tak jak ty. – Przytulił ją mocniej, a potem zapytał: – Co teraz zrobimy?

– To, co musimy zrobić, kochanie – wyszeptała mu do ucha. – Wracaj do łoża. Do świtu zostało jeszcze wiele godzin.

Miranda zgasiła świece machnięciem dłoni i komnata znów pogrążyła się w kompletnych ciemnościach. Pug podążył za nią w stronę posłania, usiedli na nim jednocześnie, szukając zapomnienia w swoich ramionach.

Zmagał się jeszcze przez chwilę z obrazami widzianymi we śnie, ale w końcu zdołał je odgonić. Wiedział, co go niepokoi. Po raz kolejny los zmuszał go do działania wbrew prawdopodobieństwu. Znów będzie stawiał czoło echom wydarzeń, które miały miejsce na długo przed jego urodzeniem.

Dlaczego spędzam życie, piorąc brudy innych ludzi? – pomyślał. Znał odpowiedź na to pytanie. Pogodził się ze swym darem wiele lat temu, a wraz z nim musiał przyjąć ogromną odpowiedzialność. Ale to był najmniejszy problem ze wszystkich, albowiem tę akurat cechę miał we krwi.

A jednak, dodał w myślach, fajnie byłoby wrócić chociaż na dzień do czasów, gdy ja i Tomas byliśmy dziećmi, młodzikami przepojonymi ambicjami i nadziejami, a świat wydawał się przyjaźniejszym miejscem.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bracia

Chłopcy wylecieli przez drzwi.

Kurczaki spanikowały. W jednej chwili spokojnie przechadzały się po ziemi, szukając rozsypanego ziarna, a moment później rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, skrzecząc przy tym głośno w proteście, na widok dwóch łobuzów, którzy padli na wiejską uliczkę z głośnym jękiem.

W oczach przypadkowego przechodnia obaj młodzieńcy wyglądali jak tocząca się po ziemi kula wirujących pięści, łokci i kolan. W tej pozycji nie mogli wymierzyć porządnego ciosu, ale wkładali w każdy całe serce. Starali się zadać zwycięskie uderzenie, równocześnie robiąc wszystko, aby uniemożliwić to samo przeciwnikowi. W rezultacie ich walka przypominała raczej pozbawione zasad siłowanie niż poważny pojedynek.

Byli podobnego wzrostu i niemal tej samej wagi. Liczyli po mniej więcej szesnaście lat. Ciemnowłosy miał na sobie kasztanową tunikę i skórzane portki. Był nieco niższy, ale za to szerszy w ramionach i wyglądał na silniejszego z tej pary. Ciemny blondyn z kolei nosił niebieską tunikę i miał większy zasięg ramion. Oraz przewagę szybkości.

Dorastali w braterskiej komitywie niemal od urodzenia i jak to rodzeństwo zwykli się kłócić o byle co. Obaj byli przystojni, choć każdy na swój sposób. A do tego opaleni i szczupli – co zawdzięczali długiej i ciężkiej codziennej pracy. Żaden nie uchodził za głupca, aczkolwiek w tym właśnie momencie ich zachowanie nie wskazywało bynajmniej na ponadprzeciętne rozgarnięcie.

Powód ich sprzeczki wybiegł z chałupy za nimi, drąc się gniewnie:

– Tad! Zane! Przestańcie natychmiast albo w ogóle nie pójdę na potańcówkę!

Walczący chłopcy toczyli się dalej po ziemi, jakby nie usłyszeli jej słów.

– On zaczął! – zawołał nagle ciemnowłosy.

– Nieprawda! – skontrował drugi.

Dziewczyna była w tym samym wieku, co walczący o jej względy rywale. Miała kasztanowe włosy jak Zane i zielone oczy jak Tad. I była bystrzejsza niż obydwaj razem wzięci. Nie ulegało wątpliwości, że może się uważać za największą piękność w Stardock.

Za Ellie wyszła starsza kobieta dzierżąca cebrzyk zimnej wody ze studni. Nie namyślając się długo, opróżniła go prosto na chłopców. Ci odskoczyli od siebie, ledwie dosięgnęły ich lodowate strugi.

– Mamo! – wrzasnął blondyn. – Dlaczego to zrobiłaś? Cały jestem ubłocony.

– Więc idź i ogarnij się, Tad. – Kobieta była wysoka i mimo prostego, wiejskiego odzienia zdawała się dobrze urodzona. W jej kasztanowych puklach widać już było pierwsze ślady siwizny, twarz miała ogorzałą od słońca i pobrużdżoną, niemniej wyglądała wciąż młodo. Spojrzała na drugiego z chłopców i dodała: – Ty też, Zane. – Jej piwne oczy śmiały się, chociaż minę miała poważną. – Caleb zaraz tu będzie i pójdziemy z nim bez względu na to, czy będziecie nam towarzyszyli.

Chłopcy wstali i otrzepali się z kurzu najdokładniej, jak potrafili. Gdy skończyli, kobieta rzuciła im ścierkę.

– Zetrzyjcie nią błoto, a potem marsz do studni i doczyśćcie ją porządnie! – poleciła. – To jedna z moich najlepszych szmat kuchennych.

Ellie zmierzyła wzrokiem obu nieboraków.

– Głupki. Przecież obu wam powiedziałam, że pójdziemy na tańce.

– Ale mnie pierwszemu to obiecałaś – odparł Tad – a to znaczy, że do mnie należy pierwszy taniec.

– Nic podobnego – zaprzeczył Zane, gotując się do kolejnej bijatyki.

– Lepiej nie zaczynajcie po raz drugi! – ostrzegła ich matka. – Jazda mi stąd! Macie się porządnie umyć!

Obaj chłopcy, burcząc pod nosem, podporządkowali się temu rozkazowi.

– Marie, dlaczego oni się o wszystko biją? – zapytała Ellie.

– Z nudów – odparła starsza kobieta, a potem obrzuciła dziewczynę uważnym spojrzeniem. – Kiedy zamierzasz im powiedzieć?

– O czym? – zapytała Ellie, udając zdziwienie.

Marie roześmiała się.

– Lepiej zrób to jak najszybciej, dziewczyno. To już nie tajemnica i kto wie, czy nie dowiedzą się od kogoś innego podczas festynu.

Ellie zmarszczyła brwi, okazując irytację.

– Kiedyś byliśmy jak rodzina – rzuciła.

– Świat się zmienia. – Kobieta powiodła wzrokiem po otaczających ją zabudowaniach. – Gdy moi przodkowie przybyli w te okolice, Stardock było niewielką osadą. Teraz jest dwa razy większe. Wtedy były tu tylko fundamenty Akademii, a spójrz tylko, jak dzisiaj wygląda.

Ellie skinęła głową, patrząc w to samo miejsce, co Marie: na odległą wyspę na jeziorze.

– Codziennie ją obserwuję, jaki ty, Marie.

Wielka budowla wzniesiona na odległym krańcu Jeziora Wielkiej Gwiazdy przypominała posępną górę. Wioska przylegająca do Akademii rozrosła się do tego stopnia, że zajmowała dzisiaj całą północno-wschodnią część wyspy. Mieszkali w niej tylko ci, którzy służyli bądź pracowali w Akademii Magów. Stardock rozwijało się wokół przystani promu – jedynego, którym można było dostać się na wyspę. Z początku mieściła się tutaj zwykła faktoria, z której wyewoluowało największe w całym regionie centrum kupieckie.

– Jeśli Grame Hodover przypomina w czymś swojego ojca, zacznie mleć jęzorem, kiedy tylko wleje w siebie pierwszą kwartę piwa...

– ...a Tad i Zane zaczną się bić, zanim ktokolwiek zdoła im wyjaśnić, o co chodzi – dokończyła Ellie.

– Jak powiedziałam, lepiej zrób to naprawdę szybko – poradziła Marie, zapraszając dziewczynę do wnętrza domu. Weszły do przestronnego jednoizbowego budynku, gdzie znajdowało się spore palenisko, stół i trzy posłania. Zaraz za progiem kobieta dodała: – Chłopcy są twoimi najlepszymi przyjaciółmi, choć jeszcze tego nie rozumieją. Obydwaj myślą, że są w tobie zakochani, ale raczej chodzi o rywalizację niż o poważne uczucie.

Ellie skinęła głową.

– Ja też ich kocham, ale jak braci. Poza tym, gdybym nawet chciała wyjść za jednego z nich, ojciec...

– Wiem. Twój ojciec jest najbogatszym kupcem w Stardock, a ojciec Grame’a to jedyny młynarz w okolicy, co czyni z niego wymarzoną partię.

– Ale ja naprawdę go kocham – wyszeptała dziewczyna. – W każdym razie na tyle, by z nim żyć.

– Miłość w niczym nie przypomina uczucia, o jakim mówią wszystkie romanse – ostrzegła ją Marie. – Ojciec Tada był w miarę przyzwoitym człowiekiem, ale swoje z nim przeżyłam. Tata Zane’a traktował jego matkę dobrze, chociaż kiedy wypił, robił się nieznośny. Ślub oznacza życie z kimś na dobre i na złe, Ellie. Mama Zane’a kochała swego męża, mimo że miała z nim wiele utrapień, a ponieważ była moją najlepszą przyjaciółką, zaopiekowałam się jej synem, gdy oboje zostali zabici. – Wyciągnęła rękę i delikatnie ścisnęła ramię dziewczyny. – Tak samo, jak przygarnęłabym ciebie, gdyby twój ojciec nie przeżył.

Rodzice Zane’a i matka Ellie zginęli podczas ostatniego napadu trolli. Dziesiątki ludzi poległo podczas tej masakry, zanim magowie z wyspy zdążyli zareagować i odegnali potwory.

– Wiem, Marie – stwierdziła dziewczyna. – Byłaś dla mnie jak matka, odkąd pamiętam. To znaczy nie zapomniałam mamy, ale w głowie mam tylko strzępy wspomnień, na przykład ton jej głosu, gdy nuciła przy gotowaniu, a ja bawiłam się na podłodze obok. Pamiętam, że mnie przytulała. – Spojrzenie Ellie stało się na moment nieobecne, potem znów skupiła wzrok na Marie. – Ale szczerze mówiąc, jesteś jedyną matką, jaką naprawdę miałam. – Roześmiała się. – Moja rodzicielka nigdy nie powiedziałaby mi, jak postępować z chłopakami, co najwyżej poradziłaby, żebym trzymała się od nich z daleka.

Marie także się uśmiechnęła i przytuliła dziewczynę.

– A ty jesteś córką, której nigdy nie miałam.

Chłopcy wrócili do izby i kobieta przyjrzała im się uważnie.

– Zdążycie wyschnąć przed rozpoczęciem zabawy – uznała. – A teraz przyrzeknijcie mi, że dzisiaj nie będzie już żadnych bijatyk.

– Dobrze, mamo – powiedział Tad.

– No – dodał Zane.

– W takim razie idźcie w trójkę na plac. Zdaje się, że pozostali chłopcy i dziewczęta już tam są.

– A ty, mamo? – zapytał Zane, chociaż widać było po jego twarzy, jak bardzo pali się do wyjścia.

– Ja zaczekam na Caleba. Powinien przybyć lada chwila.

Zane i Ellie pożegnali się z Marie, ale Tad tkwił w miejscu jak przykuty. Wyglądał, jakby zamierzał wydusić coś z siebie, i w końcu tak też się stało.

– Mamo, czy ty zamierzasz poślubić Caleba? – zapytał.

Marie roześmiała się.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Cóż, odwiedził nas już trzy razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, a ty spędzałaś z nim większość tego czasu.

– Mam nadzieję, że pamiętasz, iż to jego ojciec zbudował Stardock. Opowiadałam ci o tym. – Pokręciła głową. – Martwi cię, że mogłabym to zrobić czy też że tego nie uczynię?

Chłopak wzruszył ramionami. W tym momencie wydał się matce bardziej męski niż kiedykolwiek.

– Sam nie wiem – odparł. – Caleb jest chyba dobrym człowiekiem. Ale to...

– ...nie twój ojciec – dokończyła za niego.

– Nie o to mi chodziło – zapewnił ją Tad. – On... tak dużo podróżuje.

– Niejedna kobieta cieszy się z tego, że jej mąż jest daleko – rzekła Marie, uśmiechając się krzywo, położyła synowi ręce na ramionach i odwróciła go w stronę drzwi. – Leć za nimi. Zaraz do was dołączę.

Tad pobiegł za Ellie i bratem, a Marie rozejrzała się po izbie. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Może i nie była bogata, ale zawsze czuła dumę z tego, że potrafi zachować idealną czystość. A dbanie o porządek, z pętającymi się pod nogami dwoma urwisami, nie należało do najłatwiejszych zadań. Na szczęście miała u nich posłuch.

Następnie spróbowała zupy warzonej nad paleniskiem i oceniła, że jest już gotowa. Wszyscy mieszkańcy uczestniczyli w przygotowaniach do zabawy, a jej zupy, choć bardzo proste, były też niezwykle smaczne, więc zajadali się nimi także ci, którzy łożyli na zabawę znacznie więcej niż biedna wdowa.

Spojrzała w kierunku drzwi, mając nadzieję, że ujrzy w nich sylwetkę wysokiego mężczyzny, i nagle zdała sobie sprawę, że nie jest pewna, kogo bardziej chciałaby zobaczyć w progu: zmarłego dawno męża czy Caleba. Odsunęła tę myśl od siebie, przemawiając sobie do rozsądku. Marzenia o czymś, czego nie można odzyskać, nie miały przecież sensu. Była żoną rolnika i wiedziała, jak wygląda życie: rzadko dawało możliwość wyboru, a gdy człowiekowi udało się przeżyć, musiał patrzeć w przyszłość, a nie za siebie.

 

Chwilę później Marie usłyszała kroki przed domem i odwróciła się w samą porę, by dostrzec Caleba na progu.

– Czekasz na kogoś? – zapytał, uśmiechając się pod nosem.

Złożyła ręce na piersiach i przyjrzała mu się badawczo. Caleb, młodszy tylko o kilka lat od niej, był dzisiaj starannie ogolony. Gładka twarz sprawiała, że wyglądał jeszcze młodziej, chociaż sięgające ramion kasztanowe włosy przyprószyła mu już siwizna. Wpatrywał się w nią piwnymi oczyma jak polujący drapieżnik. Miał na sobie porządny, ale też prosto skrojony strój, idealny dla kogoś, kto biega po lesie: obwisły wielki kapelusz z czarnego filcu, ciemnozieloną wełnianą tunikę bez rękawów, która odsłaniała jego szerokie barki, i skórzane spodnie wetknięte do ciężkich, sięgających połowy łydki butów. Mimo pociągłej twarzy wydawał się jej przystojny, pewnie dzięki temu, że nosił się wyniośle. Odzywał się zawsze niezwykle spokojnym głosem, z szacunkiem dla rozmówcy, lecz nie obawiał się też ciszy. Ale nie za to Marie kochała go najbardziej, czuła bowiem, że tkwi w nim coś naprawdę wartościowego.

– Spóźniłem się? – zapytał, uśmiechając się szerzej.

– Jak zwykle – odparła, próbując zachować powagę, ale zaraz się poddała i wybuchnęła głośnym śmiechem. – Choć nie aż tak bardzo. – Zbliżyła się, uścisnęła go, ucałowała, a na koniec rzekła: – Chłopcy wyszli dosłownie przed chwilą.

On także wziął ją w ramiona.

– Ile mamy czasu?

Marie spojrzała na niego krzywo, zanim odpowiedziała:

– Zbyt mało, jeśli dobrze odczytuję twoje myśli. – Wskazała głową w stronę paleniska. – Pomóż mi z kociołkiem.

Podeszła do ognia i podniosła gruby, dębowy drąg oparty o kamienną obudowę komina.

Caleb zdjął łuk, odpiął kołczan, potem złożył wszystko w kącie izby na swoim plecaku. Gdy Marie wsunęła drąg w metalowe ucho kociołka, pochwycił go z drugiej strony. Dźwignęli naczynie z żelaznego haka, na którym wisiało nad ogniem, i ruszyli w stronę drzwi.

– Ty pierwsza – zaproponował.

Na zewnątrz Caleb ustawił się tak, by mogli iść obok siebie, rozdzieleni tylko kociołkiem.

– Jak minęła ci podróż? – zapytała Marie.

– Spokojnie – odparł.

Nauczyła się już, by nie pytać, jak tam jego interesy i gdzie ostatnio bywał, ponieważ wiedziała, że pracuje teraz dla ojca. Niektórzy powiadali, że ów był kiedyś diukiem Stardock, dziś jednak nikt nie rościł sobie praw do wyspy i leżącego naprzeciw miasta. Patrole królewskie z garnizonu w odległej Shamacie zaglądały czasem do lokalnej gospody i bawiły w niej dzień lub dwa, bywało też, że pojawiali się zwiadowcy z Keshu rezydujący w granicznej warowni Nar Ayab, ale żadna ze stron nie twierdziła nigdy, że Jezioro Wielkiej Gwiazdy i rozciągające się wokół ziemie należą do niej. Tereny te podlegały od dawien dawna magom z Akademii na wyspie, nikt więc nie starał się podważać ich praw.

Niestety Pug nie stał już na czele akademików, więc Marie, jak chyba wszyscy mieszkańcy Stardock, zachodziła w głowę, co teraz może się wydarzyć. Niemniej obaj synowie starego maga – Caleb i jego starszy brat, Magnus – wciąż odwiedzali go na wyspie. Wszystko wskazywało więc na to, że układy Puga z radą magów są trwałe mimo wielu znanych ogółowi zaszłości.

Marie poznała Caleba, gdy była jeszcze młodą dziewczyną, a on niechlujnie wyglądającym dzikusem. Bawili się razem od czasu do czasu, ale potem chłopak zniknął. Jedni powiadali, że mieszka na wyspie gdzieś pośrodku Morza Goryczy, drudzy utrzymywali, że zadaje się z elfami. Los złączył ich ponownie, gdy Caleb osiągnął wiekTada i Zane’a. Marie była niespełna cztery lata starsza od niego. I chociaż jej rodzice woleliby, żeby nie spotykała się z takim obdartusem, milczeli przez wzgląd na jego ojca.

Potem, po burzliwym lecie, podczas którego zostali kochankami, Caleb znów zniknął. Tym razem zdążył jej wyjaśnić, że wyrusza załatwić jakieś sprawy w imieniu ojca, i obiecywał rychły powrót. Marie czekała ponad rok, zanim ugięła się pod presją rodziny. Wyszła za mąż za młodego Brendana, człowieka, którego także obdarzyła uczuciem, aczkolwiek przy nim jej serce nigdy tak nie galopowało, jak w objęciach Caleba. Mijały kolejne lata, a jej dawny kochanek nie wracał.

Nie mając pojęcia, gdzie podziewa się ukochany, Marie zdążyła wyjść za mąż, powić dwóch synów (jeden zmarł w niemowlęctwie) i stracić męża, zanim Caleb pojawił się znowu, a było to trzy lata temu, tuż przed świętem Banapis. Serce jej zadrżało na jego widok i chociaż miała sobie za złe, że ulega ponownie dziewczęcym marzeniom, od razu wybiegła mu na spotkanie.

Tej nocy wypiła o wiele więcej niż zwykle i tańczyła do upadłego. To były najszczęśliwsze chwile, jakich zaznała od śmierci męża. Gdy chłopcy posnęli, ona także zamknęła oczy w ciepłych ramionach Caleba.

Następnego dnia znów zniknął.

Od tamtej pory przyzwyczaiła się, że Caleb pojawia się nagle i równie szybko znika. Niczego jej nie obiecywał, a i ona tego nie wymagała. Ale powstała między nimi więź, dzięki której Marie wiedziała, że żadna inna kobieta na niego nie czeka. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego jest tego pewna – tak było i już.

– Długo zostaniesz?

– To zależy.

– Od czego? – zapytała.

– Od wielu rzeczy. Mam dostarczyć wiadomość radzie magów i poczekać na odpowiedź. Co zajmie mi kilka dni, może nawet tydzień.

– Możesz o tym rozmawiać?

Uśmiechnął się.

– Nie do końca. Powiedzmy, że to kolejne z niezwykle ważnych pism do mojego ojca.

– Mimo to zwlekasz z jego dostarczeniem do końca festynu? – Uśmiechnęła się chytrze.

– Jeden dzień spóźnienia nie uczyni mu różnicy. – Wyszczerzył się do niej. – Poza tym mam coś do załatwienia w mieście.

– Doprawdy?

– Tak. – Roześmiał się. – Już ty wiesz najlepiej.

W drodze na plac wielu ludzi pozdrawiało Marie.

– Dobrze – mruknęła, odpowiadając kolejnemu przechodniowi. – Porozmawiamy o tym „czymś” później.

Caleb spojrzał na niespodziewanie wielkie tłumy zalegające na placu.

– Tyle ludzi przybyło tym razem?

– Owszem – odparła. – Firma żeglugowa z Shamaty zbudowała sobie siedzibę przy południowym trakcie, w pobliżu starego kamiennego mostu. Mieszkają tam trzy nowe rodziny i paru pracujących dla nich mężczyzn z miasta, którzy wkurzają ojca Ellie. Po części dlatego wydaje ją za Grame’a Hodovera, syna naszego młynarza. Tym sposobem chce zagwarantować sobie stałość dostaw ziarna na Kraniec Ziem i do Krondoru.

– Powód do żeniaczki dobry jak każdy inny – stwierdził Caleb – jeśli nie ma między młodymi prawdziwej miłości.

Spojrzała w jego stronę, chcąc sprawdzić, czy mówi poważnie, ale po raz kolejny poniosła porażkę. Nie była w stanie nic wywnioskować z jego twarzy. Czasami czytała w nim jak w otwartej księdze, ale trafiały się momenty, gdy nie potrafiła nawet powiedzieć, w jakim jest nastroju – jak teraz, ku niezadowoleniu Marie.

Zanieśli kociołek na jeden z wielkich drewnianych stołów wypożyczonych z pobliskiej gospody i umieścili go we wskazanym miejscu. Jakaś kobieta obrzuciła ich wzrokiem.

– Marie, Calebie – powiedziała, uśmiechając się blado na powitanie.

– Tesso.

Rumiana kobiecina o nalanej twarzy i sinawych policzkach osoby, która ma w zwyczaju nadużywać piwa, uśmiechnęła się krzywo.

– Przytaszczyłaś kolejny kociołek tej twojej zupki – oświadczyła z wyższością. Była żoną młynarza i przyszłą teściową Ellie. Przywdziała na tę okazję najwykwintniejszą suknię. Ujęła z widocznym lekceważeniem dłoń Marie, poklepała ją z przesadną czułością i skinęła głową. – Rozumiemy to, kochanie. – Jej ton nie mógł być bardziej protekcjonalny.

Caleb nie przestał się uśmiechać, ale dostrzegła głębsze zmarszczki wokół jego oczu.

– To tylko przystawka – powiedział, wskazując na ognisko rozpalone po drugiej stronie placu. – Ofiarowaliśmy także tego wołu, który teraz się piecze. – Puścił oko do Marie, tak by Tessa tego nie zauważyła. – I ten wóz – dodał, pokazując na wtaczaną furę. – Mamy na nim dwie beczki najprzedniejszego krasnoludzkiego piwa z Dorginu, że nie wspomnę o sześciu antałkach ravensburskiego wina.

Tessa zamrugała jak przydybana w stodole sowa na widok blasku lamp.

– Naprawdę? – zapytała.

Caleb nie odpowiedział, pochylił tylko lekko głowę w dworskim ukłonie. Upokorzona żona młynarza wybąkała coś pod nosem, a na jej twarzy, zanim odeszła w pośpiechu, pojawił się grymas przypominający nieco uśmiech.

– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała Marie, odwróciwszy się do Caleba.

Wzruszył ramionami.

– Zapamiętałem, jak irytowała cię podczas ostatniego Banapisu. Poza tym wtedy przyniosłem na festyn wiązkę kuropatw i kilka królików.

– Nie o to mi chodziło. Pytałam, dlaczego powiedziałeś „my”, kiedy wymieniałeś wołu i ten wóz.

– Może dlatego, że darowałem to wszystko z myślą o tobie? – odparł.

Marie milczała przez dłuższą chwilę, a potem na jej twarz wypełzł powoli blady uśmiech. Jednakże oczy nadal miała poważne.

– Dziękuję ci za ten gest, Calebie.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział beztrosko. – Mam przynieść misy i chochlę?

– Nie – stwierdziła typowym dla niej obojętnym tonem. – Ja wrócę po nie do domu. Ty w tym czasie odszukaj chłopców i upewnij się, że nie rozrabiają. Trochę się o nich martwię.

Skinął głową i odszedł od stołu. Przeciskając się przez wciąż gęstniejącą ciżbę, z podziwem zastanawiał się nad zmianami, które zaszły w tym miasteczku od czasów jego dzieciństwa. Albowiem – mimo że nie mieszkali w Stardock – dość często odwiedzał to miejsce wraz z rodziną.

Stosunki jego ojca z rządzącą Akademią radą magów były bardzo napięte ostatnimi czasy. Za każdym razem gdy rozmawiał z Pugiem, słyszał narzekania, zdążył więc poznać prawdziwe powody tych rozdźwięków, ale to była sprawa ojca, a nie syna. Magnus, jego starszy brat, został magiem jak oboje rodzice, natomiast Caleb się wyrodził: on jeden nie miał żadnych magicznych umiejętności.

Reszta rodziny postrzegała Stardock jako miasto, gdzie ścierają się rozmaite interesy polityczne, ale dla niego było to wyłącznie miejsce, w którym bawił się za młodu. Tu właśnie znajdował dzieci takie jak on – zwykłych chłopców i dziewczęta – zajmujące się prostymi sprawami, takimi jak dojrzewanie, nauka, miłość, przebaczanie, unikanie pracy i wyszukiwanie towarzyszy zabaw. Czegoś takiego nie mógł doświadczyć u siebie.

Caleb czerpał wiele korzyści z tak nietypowego wychowania. Sporą część młodości spędził na zajęciach, słuchając ględzenia przeznaczonego dla dzieci o uzdolnieniach magicznych. Dopiero teraz zaczął dostrzegać mądrości płynące z tamtych nauk, ponieważ w odróżnieniu od ludzi całkowicie pozbawionych nadprzyrodzonych zdolności potrafił wyczuwać obecność magii. W sytuacji, gdy największymi wrogami Konklawe Cieni byli właśnie magowie, wydawało mu się to bardzo cenne.

Dzieciaki z Wyspy Czarnoksiężnika, a nawet te, z którymi mieszkał na Jeziorze Wielkiej Gwiazdy, były przyszłymi magami, co znajdowało odzwierciedlenie nawet w ich zabawach, często ku wielkiemu niezadowoleniu nauczycieli. Sporą część dzieciństwa Caleb spędził więc w samotności. Mimo że doskonale biegał i umiał grać w piłkę lepiej niż ktokolwiek na wyspie, wciąż siedział z boku i obserwował, jak inne dzieciaki bawią się iluzjami, których nie umiał stworzyć. Jedyne, co spotykało go ze strony rówieśników, to okrutne żarty. Jego rzeczy odsuwały się, gdy wyciągał po nie rękę, albo potykał się o niewidzialne przeszkody tam, gdzie nie powinno ich być.

Czasami zadawano mu głębsze rany, niż mogło się to z pozoru wydawać. W miarę dorastania Caleb zbliżał się do rówieśników, zwłaszcza gdy ich zainteresowania zaczęły zmieniać kierunek. Ale nawet wtedy gdy sam zaczął dokazywać, nadal czuł się samotny.

W dzieciństwie tylko w dwóch miejscach czuł się naprawdę wolny i spokojny. Po dziesiątych urodzinach zawieziono go do Elvandaru, gdzie przez pięć długich lat mieszkał wśród elfów.

Nauczył się tam innego stylu życia, poznał zasady szermierki u małżonka królowej, lorda Tomasa, naczelnego wodza Elvandaru. Sam książę Calin i jego przyrodni brat Calis zapoznali go z tajnikami strzelania z łuku. I chociaż nie nauczył się władać mieczem jak przesławny Talwin Hawkins, w łucznictwie osiągnął prawdziwe mistrzostwo. Tomas i książę Calin twierdzili zgodnie, że dorównał w tej sztuce człowiekowi nazwiskiem Martin Longbow, który był zdaniem elfów największym mistrzem łucznictwa wśród znanych im ludzi.

Caleb wiedział, że elfy nie są skore do pochlebstw, przyjął więc tę opinię jako komplement, na który zasłużył długimi godzinami wyczerpujących ćwiczeń. Wtedy też pojął, że może osiągnąć najbardziej niewyobrażalny cel, jeśli tylko poniesie wystarczająco dużo wyrzeczeń. Zrozumiał także, że elfy nie widziały nigdy popisów Talwina Hawkinsa z łukiem, a ten potrafił strzelać równie celnie jak Caleb, jeśli nawet nie lepiej. Ale bycie drugim albo trzecim łucznikiem wśród ludzi nie przynosiło mu ujmy.

Darzył ogromnym uczuciem elfy i ich magiczny dom w Elvandarze, potrafił też mówić w ich języku, ale to właśnie tutaj, w Stardock, odebrał pierwszą lekcję prawdziwego życia.

Przepchnął się przez tłum i dotarł na drugi kraniec placu. Jeśli poprzednie festyny mogły dać mu jakąś wskazówkę, chłopcy powinni się znajdować przy fontannie, tam gdzie reszta młodzików.

Odpowiadał na pozdrowienia wielu mijanych ludzi, w których rozpoznawał towarzyszy dziecięcych zabaw sprzed trzydziestu lat. Niektórzy przybrali na wadze po wejściu w wiek dorosły, posiwieli, a kilku straciło całkiem włosy. Dziewczyny, które pamiętał z dzieciństwa, też się postarzały. Te, które się nie roztyły, były chorobliwie chude, głównie od wycieńczającej pracy i braku odpoczynku. Ale kilka zachowało urodę mimo rodzenia dzieci i harówki na roli.

Dzisiaj jednak wszyscy wyglądali na szczęśliwych, w końcu świętowali nadejście żniw, a jeśli sądzić po sutości na stołach, szykował się niezgorszy rok. Wozy z ziarnem potoczą się wkrótce w kierunku Morza Goryczy, a barki popłyną z Jeziora Wielkiej Gwiazdy w dół rzeki, aż do Morza Snów, a potem szlakami żeglugowymi ich ładunek dostanie się do Shamaty albo Landrethu. Bydło na pastwiskach gromadziło zapasy tłuszczu na zimę, a owce robiły się coraz puszystsze, porastając wełną z nadejściem chłodnych wiatrów. Gdziekolwiek Caleb spojrzał, dostrzegał oznaki urodzaju: beczki pełne świeżo zebranych jabłek, kosze jagód, wiśni i fig, wszelkiego rodzaju warzywa. Na każdej z farm, które mijał po drodze, widział też więcej kur i świń, niż mógł sobie wyobrazić.

To przypomniało mu o latach, gdy zbiory były marne – w czasach tuż po najazdach trolli. Myśląc o tamtych wydarzeniach, uznał, że ludziom należy się odrobina radości z odmiany losu. Zimy W Dolinie Snów były łagodne, śnieg padał tutaj raz na pięćdziesiąt lat, a okoliczni rolnicy wysiali już oziminę, której nie dało się uprawiać nigdzie indziej. Zanim jesienni kupcy powrócą z Królestwa i Wielkiego Keshu, przywożąc narzędzia oraz inne potrzebne dobra, plony zostaną zebrane i w zamian za dostarczone towary na ściętą mrozami północ powędruje świeża żywność. Stardock w porównaniu z innymi rolniczymi społecznościami wydawało się naprawdę bogate, ale nawet tutaj los mieszkańców nie należał do najłatwiejszych.

Caleb wrócił do rzeczywistości, gdy wyszedł zza węgła i ujrzał chłopców. Zdążył zrobić jeszcze jeden krok, zanim dotarło do niego, że właśnie zaczynają się kłopoty.

 

Ellie wstała i powiedziała:

– Jeśli nie uspokoicie się natychmiast, pójdę sobie.

Oczywiście mówiła do Tada i Zane’a. Bracia stali już naprzeciw siebie gotowi do podjęcia kolejnej walki. Smukła dziewczyna wparowała między nich i zaczęła odpychać obu z zadziwiającą determinacją. Zawahali się, dzięki czemu Caleb miał czas, by podejść i zapytać:

– W czym problem?

Spojrzeli w jego kierunku, a potem znowu na siebie. Ellie popchnęła ich po raz ostatni i udzieliła odpowiedzi.

– Ci idioci uznali, że pierwszy taniec ze mną to dla każdego z nich sprawa honoru.

– Obiecałaś mi! – wrzasnął Tad, wyprzedzając może o pół sekundy Zane’a, który wykrzyczał te same słowa.

Caleb przestał się uśmiechać. Muzycy zbierali się już przy beczkach z piwem, właśnie kończyli stroić instrumenty. Za moment zaczną grać, co będzie sygnałem do rozpoczęcia bójki.

– Wasza matka kazała mi was przypilnować. – Obaj chłopcy posłali mu spojrzenie; Zane tylko odrobinę mniej wojownicze niż brat. – Ale widzę, że znaleźliście sobie doskonały powód do bójki – dodał, sięgając do pasa, by wydobyć sporą miedzianą monetę. Pokazał ją chłopcom. – To orzeł, a to reszka. Jeśli wypadnie orzeł, tańczy Tad, jeśli reszka, Zane. – Rzucił monetę w powietrze i pozwolił jej upaść na ziemię. Bracia uważnie obserwowali jej lot.

Upadła reszką do góry. Na ten widok Zane wydał tryumfalny okrzyk, dosłownie na moment przed pierwszymi taktami muzyki.

– Ja tańczę pierwszy!

Tad zaczął narzekać, ale natychmiast zamilkł, widząc smutną minę Zane’a. Caleb ciągnął właśnie Ellie między tańczących, wołając:

– Zwycięzca tańczy jako drugi!

Dziewczyna śmiała się, gdy porywacz prowadził ją do tradycyjnego tańca rolników. Nawet ci, którzy nie wstali od stołów, bili im brawo. Gdy przyszła pora, by chwycić Ellie za obie ręce i zrobić kilka obrotów, krzyknęła mu na ucho:

– To się nazywa refleks, Calebie!

– Oni brykają jak dwa koziołki, którym zaczynają rosnąć rogi. Co zamierzasz zrobić?

– Poślubię Grame’a – odparła, zniżając głos.

– Wtedy dopiero się zacznie – stwierdził, zanosząc się śmiechem. – Ale rzeczywiście nie mogłabyś wyjść za obu jednocześnie.

– Nie mogłabym wyjść za żadnego – zaprotestowała. – Są dla mnie jak bracia.

Gdy przeszedł za jej plecy, chwycił ją w pasie i zaczął powtarzać kroki, zauważył:

– Oni najwyraźniej nie uważają ciebie za siostrę.

– Gdyby w miasteczku było więcej dziewcząt, z pewnością zmieniliby zdanie – powiedziała, obracając się twarzą do niego tuż przed tym, zanim się zatrzymali, aby mógł złożyć pokłon i tym samym zakończyć taniec. Przeciągnęła dłonią po jego ręce. – Szkoda, że inne dziewczyny są już po słowie albo bawią się jeszcze w piaskownicy.

Dobrze wiedziały o czym mówi Ellie. Wiele jej rówieśników zostało zabitych podczas ostatniego najazdu trolli. Osieroceni rodzice wciąż czuli złość na magów za to, że nie zareagowali szybciej. Wydarzenia te miały miejsce dziewięć lat temu, kiedy Ellie, Tad i Zane byli jeszcze małymi dziećmi. Caleb przebywał podówczas we Wschodnich Królestwach, gdzie pracował dla Konklawe Cieni.

Teraz powoli odprowadzał Ellie do chłopców, by znalazła się u celu, gdy zabrzmią pierwsze takty kolejnej melodii. Potem położył dłoń na piersi Tada, który zaczął znowu lamentować, i powiedział:

– Nie zepsuj tej pięknej zabawy, synku. Doczekasz się swojego tańca.

Blondyn miał ochotę zaprotestować, ale widząc poważną minę Caleba, westchnął tylko głośno i skinął głową.

– Niech ci będzie.

Syn maga cieszył się, że moneta wskazała na Zane’a. Ten chłopak był bardziej porywczy z braci i kto wie, czy nie zignorowałby decyzji losu, co skończyłoby się w najmniej pożądany sposób, czyli rękoczynami.

Caleb przyglądał się Tadowi, gdy Ellie i Zane tańczyli. Chłopak kipiał ze złości. Ellie miała rację, to wszystko działo się wbrew naturze.

Gdy muzyka ucichła, dziewczyna wróciła. Nadeszła pora na taniec Tada. Chwilę później syn maga zajął się obserwacją tego z braci, który musiał zostać przy nim. Zane także nie potrafił ukryć przepełniającej go zazdrości.

Gdy trzecia melodia dobiegła końca, Caleb stwierdził:

– Mam ochotę napić się czegoś. Może pójdziecie ze mną?

Ellie z radością wyraziła zgodę za całą trójkę i natychmiast chwyciła Caleba za rękę, zmuszając chłopaków do pójścia za nią. Zbliżyli się do stołu, za którym czterej mężczyzni rozlewali piwo do kufli w niesamowitym tempie, starając się zaspokoić pragnienie klientów. Ellie odmówiła napicia się czegoś mocniejszego, za to przystała na propozycję Zane’a, który obiecał przynieść jej wodę zaprawioną sokiem owocowym. Tad natychmiast się ofiarował, że zdobędzie coś do jedzenia. Podziękowała najpierw, ale gdy zobaczyła jego zawiedzioną minę, dodała szybko:

– Może coś lekkiego i tylko pod warunkiem, że potem usiądziemy przy stole.

Chłopak od razu zniknął w tłumie, a Caleb westchnął ciężko.

– Co my z nimi poczniemy?

– Nie wiem, ale coś musimy zrobić. Siedzą całymi dniami z założonymi rękami. Nie ciągnie ich do trunków... na razie.

Rozumiał, do czego zmierza dziewczyna. Stardock było na tyle duże, by rozwinął się handel, ale za małe na przemysł. Pewien handlarz otworzył tu minionego lata sklep z artykułami żelaznymi i nawet rozpoczął wydobywanie rudy z pobliskich wzgórz, ale większość roboty w kuźni wykonywali jego krewniacy. W okolicy zawsze było więcej rąk niż pracy, a bez ojca, który wyuczyłby ich fachu, Tad i Zane dorastali, nie znając żadnego rzemiosła. Stawali się przy tym coraz dziksi i leniwsi.

Caleb wiedział, że obaj są bardzo bystrzy i zdolni, ale nie mając nikogo, kto by nimi pokierował, z pewnością nie zdołają wyjść na ludzi. Niejeden tutejszy młodszy syn skończył jako bandzior albo z trudem wiązał koniec z końcem w mieście.

Gdy wróciła Marie, wciąż rozmyślał na ten temat. Skinął jej głową i oddalił się od Zane’a, niecierpliwie oczekującego jakiegoś gestu Ellie. Zniżył głos, by chłopak nie mógł go dosłyszeć, i rzekł:

– Nie zrozumiałem cię przedtem. Sądziłem, że obawiasz się o zachowanie chłopców podczas zabawy, ale teraz już wiem, co chciałaś mi powiedzieć.

Spojrzała mu prosto w oczy i zapytała:

– Naprawdę?

Potwierdził skinieniem.

– Miejmy na nich oko, ale spróbujmy się też zabawić. Porozmawiamy o tej sprawie później, dobrze?

Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.

– Zatańczymy?

Ujął ją za rękę i odparł:

– To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.

Przetańczyli kilka kawałków, a potem padli ciężko na ławę przy suto zastawionym stole. Nałożywszy na talerze sporo jedzenia, znaleźli sobie cichszy kącik na schodkach wiodących do zamkniętego sklepu. Caleb zostawił naczynia pod pieczą Marie i ruszył po dwa kufle piwa. Gdy wrócił, zapytała:

– Widziałeś chłopców?

– Są tam. – Wskazał głową drugą stronę placu. – Nie myśl, że spuściłem ich choć na moment z oczu.

– Jak ty to robisz?

Uśmiechnął się.

– Jestem łowcą. A poza tym trudno ich nie zauważyć.

Odpowiedziała z pełnymi ustami:

– Wiem, sami się proszą o kłopoty.

– Ależ nie. – Roześmiał się. – Chodziło mi o te ich krzykliwe tuniki.

Jedli w milczeniu, od czasu do czasu zamieniając kilka słów, i tak minęła im kolejna godzina festynu. Potem jakiś grubas wspiął się na wóz, z którego rozlewano piwo, i zawołał:

– Moi przyjaciele!

– Zaczynają się kłopoty – mruknęła Marie.

– Tak – zgodził się z nią Caleb, odkładając talerz, i natychmiast ruszył w stronę przemawiającego. Marie poszła za nim.

Człowiek na wozie nazywał się Hodover i był młynarzem. Obok niego stał niespełna dwudziestoletni młodzieniec. Podobieństwo między nimi było spore, aczkolwiek syn ważył mniej od ojca. W każdym razie miał o wiele szersze ramiona niż talię.

Grame Hodover był twardym chłopakiem, do tego zmyślnym i sprytnym. Zakrawało na cud, że para tak prymitywnych rodziców mogła spłodzić równie dobrze zapowiadające się dziecko.

Caleb skręcił w stronę Tada i Zane’a. Chłopcy stali po obu stronach Ellie. Dziewczyna spojrzała z ulgą na zbliżającego się do niej mężczyznę. Wiedziała, co za chwilę nastąpi.

– Przyjaciele – powtórzył młynarz Hodover. – Chciąłbym was o czymś powiadomić. To mój szczęśliwy dzień. – Potoczył wzrokiem po zebranych, uśmiechając się szeroko.

Jeden z mieszkańców, zapewne pod wpływem zbyt wielu kufli piwa, zawołał:

– A co, znowu podnosisz ceny?

Odpowiedziały mu salwy śmiechu, co lekko poirytowało przemawiającego. Jednakże wziął się szybko w garść i znów uśmiechnął.

– Nie, panie Connor, jeszcze nie. – Kolejne wybuchy śmiechu podsumowały celną ripostę. Ludzie uspokoili się, widząc, że młynarz jest w naprawdę doskonałym nastroju. Jego niemal przysłowiowe skąpstwo i zamiłowanie do złota były przyczynami nieustających drwin. – Nie, przyjaciele – dodał Hodover. – Muszę wam coś oznajmić. Dzisiaj, po uczczeniu jednych z najlepszych zbiorów za mojej pamięci, w czasie doskonałej zabawy, chciałbym podzielić się z wami moją radością.

– No to dziel się! – wrzasnął ktoś z tłumu. – Bo od tego gadania w gardle mi zasycha!

Młynarz spojrzał na krzykacza z odrazą, ale zaraz znów się uśmiechnął.

– Chciałem was poinformować, że tej jesieni mój syn Grame pojmie za żonę Ellie Rankin!

Wskazał ręką na dziewczynę stojącą pomiędzy braćmi, którzy mieli takie miny, jakby piorun w nich strzelił. Zane zmarszczył mocno brwi, jakby nie potrafił pojąć znaczenia słów, które przed momentem padły, a Tad zamarł z otwartymi ustami, nie mogąc w nie uwierzyć.

Ellie pokonała połowę drogi do wozu, gdy obaj ruszyli za nią. Caleb natychmiast chwycił ich za kołnierze i osadził w miejscu.

– Nie róbcie przedstawienia – ostrzegł ich, zniżając głos. Tad posłał mu groźne spojrzenie, a Zane tylko zacisnął pięści. Widząc to, syn maga uniósł nieco obie ręce, zmuszając czupurnych młodzików do stanięcia na palcach. – Nawet o tym nie myślcie.

Zane usłuchał. Wtedy wtrąciła się Marie.

– Jeśli naprawdę szanujecie Ellie, puste łby, będziecie się cieszyć jej szczęściem. A który pierwszy zacznie kolejną bójkę, będzie miał ze mną do czynienia. Zrozumiano?

– Tak, mamo – odpowiedzieli unisono, kiwając głowami, więc Caleb opuścił ich na ziemię.

Mieszkańcy tłoczyli się wokół zaręczonej pary, składając gratulacje, lecz Tad i Zane wciąż nie przestawali się boczyć. Caleb uczynił gest, zapraszając Marie do wejścia w ten tłum, i rzekł:

– Chodźcie za mną, chłopcy. Mam coś specjalnego na takie okazje.

Wyglądali, jakby chcieli zaprotestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie matki, by posłusznie ruszyli za nim.

Zaprowadził ich za wóz, na którym stały baryłki piwa. Zaczynało się już zmierzchać, co sprzyjało hucznej zabawie. Jeden z poganiaczy zasiadł na koźle, skąd obserwował ludzi składających życzenia przyszłym małżonkom. Nie był ze Stardock, więc nie czuł potrzeby mieszania się z tłumem. Wolał w tym czasie zajadać się mięsiwem i żłopać piwsko.

– Witaj, Thomas – pozdrowił go Caleb.

– Witaj – odparł woźnica.

– Masz tam moją skrzyneczkę?

– Jest pod plandeką.

Caleb odszukał swoją własność i zaciągnął ją na koniec wozu. Wyjął z pochwy wielki, myśliwski nóż i podważył ostrzem wieko skrzynki, odsłaniając tuzin flaszek bursztynowego płynu. Wyciągnął jedną i obejrzał pod światło lampy.

– Co to takiego? – zapytał Tad.

– Coś, co odkryłem podczas podróży przez prowincję Kinnoch.

– Wygląda jak brandy – zauważył Zane. – Znaczy się, ma taki sam kolor.

– To nie brandy, ale masz dobre oko – pochwalił go Caleb, siadając z tyłu wozu. Stopy zadyndały mu w powietrzu. – Brandy to tylko przegotowane wino. To coś znacznie lepszego. Ludzie w prowincji Kinnoch destylują zacier ze zboża, potem gotują go nad wolnym ogniem podsycanym torfem, a następnie rozlewają do beczek i sezonują. Jeśli coś pójdzie nie tak, zajzajer nadaje się tylko do czyszczenia kadłubów okrętowych z farby, ale jak wszystko przebiegnie właściwie... – Zagryzł korek i wyciągnął go zębami z butelki. Wolną dłonią obmacał skrzynkę i wyjął z niej niewielką szklaneczkę. – Nie należy tego pić z glinianych ani metalowych kubków. Wtedy traci na smaku.

– Ale co to takiego? – zapytał znowu Tad.

– Nazywają to whiskey – odpowiedział Caleb, napełniając szklaneczkę po brzegi.

– Niewiele tego – zauważył Zane, przyglądając się bacznie naczyniu, w którym mieściły się zaledwie dwie, może trzy uncje płynu.

– To i tak więcej niż trzeba – zapewnił go łowca, przykładając naczynie do ust i wychylając jego zawartość duszkiem. – Ach... – dodał. – Sami spróbujcie.

Wyjął drugą szklaneczkę i nalał obydwóm.

– Kiedyś was nauczę, jak się ją sączy. Dzisiaj po prostu wlejcie wszystko w usta i natychmiast przełknijcie.

Zrobili, jak kazał, i moment później zanieśli się głośnym kaszlem. Oczy zaszły im łzami. Zane zdołał wychrypieć:

– A niech cię, Calebie, dlaczego chcesz nas potruć?

– Trzeba trochę czasu, by do niej przywyknąć, chłopcze, ale sam zobaczysz, że ją jeszcze pokochasz.

– Parzy jak rozżarzone węgle – zajęczał Tad, wycierając oczy rękawem tuniki.

– Poczekajcie chwilkę – poprosił Caleb. – Zaraz rozgrzeje wam wnętrzności.

Zane oblizał wargi.

– Nie powiem, żeby to było smaczne, ale daj mi jeszcze jedną miarkę.

Syn maga nalał im drugą kolejkę, a oni wypili. Tym razem już nie kaszleli, ale oczy wciąż im łzawiły.

– Wydaje mi się, że pozostanę wierny piwu – stwierdził Tad.

– Czy ja wiem – mruknął Zane. – Mnie tam posmakowało.

– Widzę, że jesteś obiecującym młodzieńcem, paniczu Caffrey – zażartował Caleb.

Tad nagle się roześmiał i zawołał:

– Hej! Czuję, jak mi uderza do głowy.

– W prowincji Kinnoch ludzie powiadają, że whiskey „daje kopa”, i wierz mi, wiedzą, o czym mówią.

– Co masz zamiar zrobić z resztą? – zapytał Tad, wskazując na pozostałe skrzyneczki.

– Wiozę je w darze mojemu ojcu. On dobrze zna się na whiskey, więc powinien się ucieszyć.

– Ale dlaczego nas poczęstowałeś? – zapytał ciemnowłosy chłopak. – Dobrze zrobiłeś, ale z jakiego powodu?

– Żeby odciągnąć wasze myśli od pewnej wyimaginowanej zniewagi – wyjaśnił Caleb. – Gdybym wam pozwolił pić w samotności, doszłoby do dwóch zdarzeń. Po pierwsze – wyprostował jeden palec lewej dłoni, nalewając równocześnie trzecią kolejkę – inni chłopcy nabijaliby się z was bez końca, bo widzieli, jak od ponad roku smalicie cholewki do Ellie. Po drugie, wdalibyście się w bójkę z synem młynarza.

Chłopcy szybko przechylili szklaneczki, wyglądało na to, że już przywykli do smaku whiskey. Caleb polał jeszcze raz.

– Jak to mówią, na drugą nogę.

Chłopcy przełknęli czwartą miarkę bursztynowego płynu. Tad przymknął po niej oczy.

– Chcesz nas upić. Czuję to!

Caleb nalał im jeszcze jedną kolejkę.

– Tyle powinno wystarczyć.

– Do szego? – zapytał Zane. Język zaczynał mu się już plątać.

Łowca zeskoczył z wozu.

– Do tego, by was upić, żebyście nie wszczęli burdy. – Pchnął palcem Tada, który zaraz stracił równowagę.

– Idziemy – rozkazał Caleb.

– Kdzie? – zapytał Zane.

– Wracamy do waszej mamy, a potem do domu, spać. Padnięcie za jakieś pięć minut, a nie chce mi się was nosić.

Chłopcy nigdy wcześniej nie pili czegoś tak mocnego jak whiskey, podążyli więc potulnie za synem maga. Zanim dotarli do domu, zaczęli się mocno zataczać.

Caleb wepchnął ich do izby, a gdy już zalegli na swoich posłaniach, wrócił na plac. Znalazł Marie po kilku minutach poszukiwań.

– Co z nimi zrobiłeś? – zapytała, ledwie go zobaczyła.

– Schlałem w trupa.

– Do tego nigdy nie potrzebowali pomocy. – Rozejrzała się trwożliwie po placu. – Gdzie ich zostawiłeś?

– W domu. Śpią już.

Zmrużyła oczy.

– Tak szybko nie można się upić.

Pokazał jej butelkę whiskey. Niewiele w niej zostało.

– Można. Wystarczy wypić pięć podwójnych w niespełna piętnaście minut.

– No tak, przynajmniej nie będą się narzucać młodym – stwierdziła Marie.

– Ani nam – dodał Caleb, uśmiechając się szeroko.

– Nie obchodzi mnie, jak bardzo są pijani – odparła. – Jeśli oni śpią w domu, ty nocujesz gdzie indziej.

– Wynająłem pokój w gospodzie – uspokoił ją, szczerząc zęby. – Jeśli pójdziemy tam teraz, nikt nie zwróci uwagi, że wchodzisz na górę ze mną.

Chwyciła go za dłoń.

– Myślisz, że mnie obchodzi, co ludzie mówią? Nie jestem już dziewicą, która szuka sobie młodego zalotnika. Chwytam okazję, kiedy tylko się nadarzy, i mam gdzieś, czy komuś to przeszkadza.

Caleb przyciągnął ją do siebie i wyszeptał:

– Ci, którym mogłoby przeszkadzać, już twardo śpią.

Wydostali się z ciżby i ruszyli w stronę gospody.

 

Kochali się tak pospiesznie jak nigdy dotąd, a kiedy skończyli i Marie oparła głowę o ramię Caleba, zapytał ją wprost:

– Co cię niepokoi?

Marie wiedziała, że jednym z powodów ich bliskości jest to, że zawsze potrafi wyczuć jej nastrój.

– Tad zapytał mnie dzisiaj, czy mamy zamiar się pobrać.

Caleb milczał przez dłuższą chwilę, a potem westchnął ciężko.

– Gdybym miął kiedykolwiek kogoś poślubić, to tylko ciebie, Marie.

– Wiem – odparła. – Ale skoro nie chcesz zamieszkać tutaj, poślubić mnie i zostać prawdziwym ojcem dla moich synów, musisz ich zabrać ze sobą.

Caleb wysunął się spod jej głowy, obrócił na bok i wsparł na łokciu. Spoglądając prosto w jej oczy, zapytał:

– Co takiego?

– Sam widzisz, co się z nimi dzieje. Tutaj nie ma dla nich przyszłości. Musiałam sprzedać ziemię, ale pieniędzy za taki spłachetek nie wystarczy na długo, choćbym nawet uprawiała spory ogród na własne potrzeby. Sama jakoś przetrwam, ale z dwoma dorastającymi młodzieńcami na karku... Nie mam nikogo, kto nauczyłby ich pracy na roli, żaden rzemieślnik nie chce też ich przyjąć do terminu. Wszyscy chłopcy w ich wieku przeszli dwa lata temu Nabór i trafili do pracy w polu, u kupców, żeglarzy albo w cechach, tylko moi synowie zostali z niczym. Tad i Zane powinni być dzisiaj czeladnikami, ale nie ma tu dla nich żadnej pracy. Jeśli nie weźmiesz ich ze sobą, zostaną wałkoniami albo i kimś gorszym. Wolę stracić ich teraz, niż za kilka lat patrzeć, jak są wieszani za rabunek.

Caleb milczał przez dłuższą chwilę.

– Ale co ja z nimi pocznę, Marie?

– Jesteś bardzo poważanym człowiekiem, choć twój prosty, myśliwski strój na to nie wskazuje, a w każdym razie masz wpływowego ojca. Widziałeś kawał świata. Weź ich ze sobą jako służących czy uczniów albo zawieź do Krondoru i znajdź im tam jakieś zajęcie. Oni nie mają ojca, Calebie. Gdy byli mali, potrzebowali wyłącznie matki, kogoś, kto im obetrze nosy i przytuli ich, gdy się wystraszą. Miałam z tym sporo roboty zwłaszcza po tym, jak trolle zabiły rodziców Zane’a. Teraz jednak obaj są już w takim wieku, że potrzebują męskiej ręki, kogoś, kto im pokaże, co wolno, a czego nie należy robić, kto naleje im trochę oleju do głowy, jeśli będzie trzeba, i pochwali, gdy zrobią coś dobrze. Zatem proszę raz jeszcze: jeśli nie chcesz pojąć mnie za żonę i osiedlić się w Stardock, weź ich chociaż ze sobą.

Caleb obrócił się i usiadł na posłaniu, opierając plecami o tynkowaną ścianę.

– To, co powiedziałaś, ma sens.

– Zgadzasz się zatem?

– Wprawdzie nie wiem jeszcze, na co się piszę, ale moja odpowiedź brzmi: tak, wezmę ich ze sobą. Jeśli ojciec nie znajdzie dla nich odpowiedniego zajęcia, pojadą ze mną do Krondoru. Tam umieszczę ich w terminie u jakiegoś kupca albo zapiszę do któregoś cechu.

– Oni są jak bracia. Grzechem byłoby ich rozdzielać.

– Postaram się, aby zostali razem, obiecuję.

Przysunęła się do niego.

– Wrócisz i powiesz mi, jak im idzie?

– Tak, Marie – obiecał Caleb. – Przypilnuję też, żeby do ciebie pisali.

– To byłoby coś wspaniałego – wyszeptała. – Nikt jeszcze nie napisał do mnie listu. – Westchnęła. – Właściwie nie znam nikogo, kto dostałby list...

– Zadbam o to, by pisali.

– To miło z twojej strony, ale najpierw musiałbyś ich nauczyć pisać.

– Nie znają alfabetu? – Caleb nie potrafił ukryć zaskoczenia.

– A kto miał ich nauczyć?

– Ty...

– Ja też nie umiem pisać – przyznała. – Potrafię rozpoznać kilka słów, ponieważ widzę je na szyldach sklepów, ale abecadło nigdy nie było mi potrzebne.

– Jak więc przeczytasz te listy, które do ciebie wyślą?

– Znajdę kogoś, kto umie czytać. Chcę tylko wiedzieć, czy im się dobrze powodzi.

– Jesteś niezwykłą kobietą, Marie – powiedział.

– Ależ skąd. Jestem normalną matką, która martwi się o swoich synów.

Caleb wyciągnął się znów na posłaniu i pozwolił, by ułożyła głowę na jego ramieniu. W ciszy rozmyślał o tym, w co właśnie się wpakował.

ROZDZIAŁ DRUGI

Rada

Pug podniósł rękę.

Był niskim mężczyzną wyglądającym na mniej więcej czterdzieści lat. Miał na sobie, jak zawsze, prostą czarną szatę. Ciemnymi oczyma wpatrywał się uważnie w stojących przed nim ludzi. Tylko jego spojrzenie zdradzało, jak wielka moc w nim drzemie. Pod każdym innym względem wydawał się przeciętnym człowiekiem w średnim wieku.

Jaskinia na północnym wybrzeżu wyspy była od jakiegoś czasu tradycyjnym miejscem obrad przywódców Konklawe. Wiódł do niej wąski i bardzo niski korytarz. Była sucha, nie rosły w niej mchy ani porosty. Od czasu do czasu sprzątano ją starannie, aby spotykający się tutaj ludzie mieli choćby namiastkę wygody. W ogromnej pieczarze nie było nic prócz dwóch skalnych półek i kilku głazów, które służyły magom za siedziska. Światła dostarczały czary Mirandy – znała ona zaklęcie, dzięki któremu ściany zaczynały emanować bladą poświatę. Tylko jeden element tego wnętrza nie był dziełem natury – wielkie popiersie Sariga, boga magii, stojące na piedestale pod ścianą.

W miarę upływu lat Pug zaczynał rozumieć, w jaki sposób „umierają” bogowie. Sarig zaginął i został uznany za martwego po Wojnach Chaosu, ale były przewodniczący Konklawe doszedł do wniosku, że bóg magii wciąż istnieje w jakiejś formie i nadal trzyma rękę na pulsie zdarzeń. Popiersie migotało nieustannie, rysy wyrytej w kamieniu twarzy zmieniały się co kilka chwil. Czasami przypominała oblicze Puga, innym razem upodabniała się do jednego z jego towarzyszy, co mogło być dowodem na prawdziwość powiedzenia, że każdy mag jest po części awatarem swojego boga.

Pug odsunął od siebie myśli o prastarym artefakcie i przesunął wzrokiem po twarzach najbardziej zaufanych doradców. Tylko dwóch nie było jego uczniami. Ta para, Miranda i Nakor, trzymała się na uboczu. Magnus, syn Puga i Mirandy, który powrócił właśnie z Kelewanu, stał za matką. Był do niej podobny, nawet w tak słabym świetle dało się to zauważyć. W żyłach Magnusa i Caleba płynęła ta sama krew, choć trudno było w to uwierzyć, patrząc na ich karnację i barwę włosów – pierwszy był bladolicym blondynem, natomiast drugi zawsze mocno opalonym szatynem – żaden też nie przypominał zbytnio rodziców. Dało się wychwycić jakieś wspólne cechy, niemniej Pug nieraz się zastanawiał, czy jego synowie nie odziedziczyli aby wyglądu po swoich dziadkach, których niestety nie znał.

Miranda nie zmieniła się ani na jotę od chwili, gdy poznał ją przed ponad pięćdziesięciu laty – jeśli nie liczyć kilku pasemek siwizny we włosach. Kolor jej tęczówek zmieniał się zależnie od nastroju, bywały ciemnoszare, zielone, a nawet brązowe. Miała wydatne kości policzkowe i wyraźnie zarysowane usta, przez co traciła arystokratyczny urok, aczkolwiek tylko momentami.

W oczach Puga pozostała piękna. Nawet wtedy, gdy irytowała go tak bardzo, że gotów był udusić ją gołymi rękami. Pokochał ją właśnie za tę siłę i pasję, jaką nieustannie emanowała. Katala, jego pierwsza żona, za młodu była taka sama. Pug spojrzał w oczy swojej połowicy i przez mgnienie porozumiewali się bez słów, jak to mieli w zwyczaju.

Gdy Nakor siadał na skalnej półce, Pug po raz kolejny zaczął się zastanawiać, czy naprawdę go rozumie. Isalani odmawiał uznania magii, twierdząc, że to tylko sztuczka, zręczna manipulacja jakiegoś mistycznego tworu, na którym zbudowany jest cały świat. Bywały chwile, gdy ten krzywonogi człowieczek zbijał Puga z tropu długimi wywodami na temat natury rzeczy, ale czasami potrafił rzucić tak celną uwagę o magii, że zadziwiał nią wszystkich członków Konklawe. Nakor był także, zdaniem byłego przewodniczącego, jednym z najniebezpieczniejszych magów na świecie.

Nowi członkowie Konklawe siedzieli w milczeniu, czekając na przemowę Wielkiego. Byli to: Rosenvar, mag w średnim wieku z Salmateru, i Uskavan, mistrz magii umysłu ze świata Salavanu.

Ten drugi przypominał z wyglądu człowieka, niemniej gdy podeszło się do niego wystarczająco blisko, można było zauważyć czerwonawą barwę skóry. Pug skontaktował się z jego rodzimym światem dziesięć lat temu przez Węzeł Światów i wyraził zgodę, by uczestniczył w obradach Konklawe w zamian za podzielenie się wiedzą o uprawianej przezeń magii umysłu. Uskavan potrafił przywołać w głowach swoich przeciwników tak doskonałe iluzje, że ci brali je za rzeczywistość, umiał też tworzyć widmowe ostrza, które mogły zranić człowieka, albo urojone płomienie, które parzyły. Zdaniem Puga reprezentowany przez tego mieszkańca Salavanu obcy punkt widzenia na magię mógł się okazać bardzo cenny dla Konklawe.

Uskavan zajął miejsce Roberta de Lyse, jednego z najlepszych uczniów Czarnej Szaty i wiernego sługi Konklawe Cieni. Robert zmarł spokojnie we śnie rok temu, w wieku niespełna siedemdziesięciu lat.

– Rozmawiałem w wami wszystkimi wcześniej – zaczął Pug – a teraz chcę się podzielić kolejnymi zdobytymi informacjami, dlatego poprosiłem, abyście przybyli tutaj celem podsumowania wiedzy na oba interesujące nas tematy. Najpierw poruszymy sprawę Talnoyów. – Spojrzał w kierunku zasępionego Magnusa, który właśnie wysuwał się zza pleców matki.

– Magowie Tsurani byli nie mniej od nas zdumieni naturą magii użytej do stworzenia tych... rzeczy – oświadczył.

Talnoye były artefaktami z innego wymiaru. Te niezwykle niebezpieczne przedmioty zostały stworzone przez rasę Dasatich. Były to elementy zbroi zasilane mocą uwięzionych w nich dusz albo duchów tych obcych istot. Żołnierze noszący te niezniszczalne pancerze nie odczuwali bólu i wykonywali bez namysłu każdy wydany im rozkaz. Jeśli wierzyć Kasparowi z Olasko, który pierwszy referował sprawę Talnoyów przed Konklawe, w języku Dasatich ich nazwa znaczyła „bardzo trudny do zabicia”.

– Przyznali także – kontynuował Magnus – że inwazja na nasz wymiar... pozwólcie, że w braku trafniejszego określenia tak będę określał nasze światy... może mieć katastrofalne skutki. Dlatego też spróbują się dowiedzieć jak najwięcej o istotach, które zaniepokoiliśmy, odkrywając składy Talnoyów w jaskini.

Spojrzał w kierunku Nakora, a ten od razu wszedł mu w słowo.

– Przykro mi, że nie mam nic do dodania... – Człowiek uważający się za szulera, który uporczywie odmawiał przyznania, że jest magiem, zamilkł po tych słowach, jakby zastanawiał się nad ich treścią. W końcu jednak odzyskał głos. – Nasi chłopcy i dziewczęta – zawsze używał takiego właśnie sformułowania, kiedy mówił o młodych adeptach magii z Wyspy Czarnoksiężnika – robią, co mogą, aby zrozumieć naturę owych artefaktów. Ale mam też dobrą wiadomość: moim zdaniem będziemy w stanie je kontrolować, jeśli dojdzie kiedyś do konfrontacji z Dasatimi.

– Wreszcie coś pozytywnego – stwierdził Pug. – Dziesięć tysięcy Talnoyów pod naszym dowództwem może stanowić poważną siłę. – Pominął milczeniem, że będzie to kropla w morzu potrzeb, zważywszy na setki tysięcy pancerzy Dasatich. – Wydaje mi się jednak, że powinniśmy skupić wszystkie wysiłki na tym, aby odkryć, jakim cudem Dasati tak długo ukrywali przed nami swoje istnienie. Innymi słowy, teraz jest najważniejsze, abyśmy sami zdołali ukryć się przed Dasatimi. Natomiast drugie co do ważności zadanie polega na dopadnięciu Leso Varena.

– Czy ktoś wie, dokąd zbiegł? – zapytała Miranda.

– Moi agenci skupiają się na sprawdzaniu wszystkich anomalii w magii.