Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W świecie pozorów tylko najprzenikliwsze oko oddzieli prawdę od fałszu. Leso Varen jest na swój sposób genialny. Szalony mag wciela się w jednego z najpotężniejszych ludzi Kelewanu tak sugestywnie, że wielu zaczyna mu wierzyć. Pugowi udaje się w porę przejrzeć tę grę i uratować jedynego sprzymierzeńca Midkemii przed zagładą. Tymczasem jego syn wyrusza w pełną poświęcenia misję do wrogiego imperium. Czy uda mu się pozyskać strategiczne informacje i wrócić bezpiecznie do ojczyzny? Fantastyczne wydarzenia drugiej części trylogii pochłoną fanów powieści Davida Eddingsa.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 376
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Raymond E Feist
Tłumaczenie Robert J. Szmidt
Saga
Saga Wojny Mroku. Tom 2. Wyprawa do imperium mroku
Tłumaczenie Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału Into a Dark Realm
Język oryginału angielski
Original Title: Into a Dark Realm
Copyright (c) Raymond E. Feist 2024
Copyright ©2006, 2024 Raymond E Feist i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727154695
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jak zawsze, licznym matkom i ojcom Midkemii za obdarowanie mnie światem, gdzie mogą dziać się moje opowieści.
Moim dzieciom Jessice i Jamesowi za ściąganie mnie na ziemię bez względu na to, jak szalony robi się świat wokół nas.
Mojej matce za to, że się wciąż trzyma.
Jonathanowi Matsonowi – ponownie i nieodmiennie.
Moim redaktorom – w tak wielu miejscach – za to, że im zależy.
Oraz moim czytelnikom; gdyby nie wy, miałbym o wiele mniej zabawne zajęcie.
Raymond E. Feist, San Diego, Kalifornia, lipiec 2006 r.
Ten tom dedykuję
Janny, Billowi, Joelowi i Steve’owi
za to, że podzielili się ze mną swoim talentem
Pościg
Kobieta krzyknęła z oburzenia.
W zapadających ciemnościach trzej młodzieńcy przewracali stragany i spychali z drogi robiących zakupy, prąc przed siebie po placu targowym. Ich prowodyr – wysoki patykowaty rudzielec – wycelował palec w umykającego przed nimi człowieka i wrzasnął:
– Nie dajmy mu uciec!
Mrok spowijał ulice portowego Durbinu, po których ścigała się grupka młodzików. Kupcy ratowali cenne towary przed trójką młodych wojowników, nie patrzących na nic i na nikogo podczas pościgu. Za ich plecami rodziło się zamieszanie, padały przekleństwa i groźby, oni jednak wszystko to ignorowali.
Żar pustyni Jal-Pur wciąż bił od murów i bruku miasta pomimo delikatnej bryzy docierającej znad morza. Nawet żyjące w zatoce mewy wolały stać bezczynnie, czatując na jakiś kąsek, który by spadł z przejeżdżającego wozu kupieckiego. Tylko najambitniejsze podrywały się w powietrze i zataczały kółko albo dwa, unosząc się na fali ciepła emanującej z kamiennych doków, po czym prędko dołączały do swych stojących spokojnie krewniaków.
Wieczorne targi tętniły życiem, ponieważ większość mieszkańców Durbinu spędziła upalne popołudnie, odpoczywając w cieniu. W te najgorętsze dnia lata w mieście panowała leniwa atmosfera: ludzie żyjący na skraju pustyni wiedzieli, że nie ma sensu walczyć z żywiołem. Wszystko toczyło się tak, jak zaplanowali bogowie.
Dlatego też widok trzech ścigających się ulicami miasta uzbrojonych i najwyraźniej niebezpiecznych młodych mężczyzn, choć niespecjalnie zaskakujący w Durbinie, dziwił, zważywszy na porę roku i dnia. Po prostu było za ciepło na bieganie.
Ten, który uciekał, musiał być członkiem ludu pustyni, sądząc po śniadym wyglądzie i stroju, na który składała się workowata koszula, luźne pantalony, granatowy zawój na głowie i wierzchnia szata oraz pantofle sięgające najwyżej do kostek. Natomiast prowodyr ścigających musiał pochodzić z północy, z Wolnych Miast albo z Królestwa Wysp. Takich rudych włosów jak jego nie spotykało się w Wielkim Keshu.
Towarzyszący mu mężczyźni również byli młodzi; jeden miał szerokie bary i ciemne włosy, drugi lżejszą budowę ciała i włosy blond. Wszyscy jednak byli spaleni słońcem i brudni, a zacięte miny przydawały im lat. Uwagę skupili na swojej ofierze, a broń trzymali w zasięgu ręki. To, jak byli odziani, wskazywało, że wywodzą się z Doliny Snów: bryczesy, lniane koszule, buty do jazdy konnej i skórzane kamizele w miejsce luźnych szat i sandałów. Najpewniej byli najemnikami, o czym wymownie świadczyła determinacja płonąca w ich oczach.
Dobiegli do bulwaru wiodącego do doków – tam uciekający mężczyzna zyskał szansę zanurkowania w tłum kupców, klientów i robotników portowych udających się na noc do domów. Prowodyr ścigających zatrzymał się na moment, po czym powiedział:
– Pobiegł tam, gdzie rozładowują frachtowce ze zbożem.
Gestem wysłał blondyna w boczną uliczkę, natomiast ciemnowłosemu kazał iść z sobą.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz – rzekł przysadzisty młodzieniec. – Zmęczyło mnie już to bieganie.
Zerkając nań przelotnie z uśmiechem, prowodyr odparł:
– Zbyt dużo czasu spędzasz, przesiadując po tawernach, Zane. Trzeba by cię wysłać znów na Wyspę i oddać pod czułą kontrolę Tilenbrooka.
Nazbyt zdyszany, by odpowiedzieć, niższy i bardziej krępy młodzian wydał odgłos jawnie sugerujący, że jego zdaniem powyższa uwaga nie kryje cienia humoru, a równocześnie szybkim ruchem otarł pot z czoła. Wiele wysiłku kosztowało go nawet dotrzymanie kroku kompanowi.
Mieszkańcy Durbinu byli zaprawieni w radzeniu sobie z pojedynkami, burdami, wojnami gangów, buntami i wszelakimi innymi przejawami nieposłuszeństwa. Zanim Jommy i Zane dotarli do rogu, za którym zniknęła ich ofiara, uliczki wiodące do portu niemal całkiem opustoszały. Przechodnie, kupcy i marynarze zmierzający do okolicznych tawern wyczuli szykującą się awanturę i zniknęli w dostępnych, jeśli nawet nie najlepszych schronieniach. Pozamykały się drzwi, zatrzasnęły okiennice, a ci, którzy pozostali na zewnątrz, kryli się, gdzie mogli.
Podczas gdy Jommy Kiliroo nie spuszczał oka z malejącej sylwetki uciekiniera, Zane Caffrey zaglądał w każde mijane drzwi, w każdy zaułek i w każdą potencjalną kryjówkę, wypatrując zasadzki. Widział jednak wyłącznie przycupniętych mieszkańców Durbinu, przeczekujących niebezpieczeństwo.
Na widok uciekiniera znikającego za kolejnym rogiem Jommy rzucił uwagę:
– Wpadnie prosto na Tada, o ile ten okaże się tak szybki jak zawsze!
Zane wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– To akurat jest pewne. Suri się nam nie wymknie.
Jommy, Tad i Zane od miesiąca byli na tropie tego człowieka, członka ludu Jal-Pur, dawnego kupca zwącego się Aziz Suri, rzekomo handlującego z Wolnymi Miastami przyprawami i oliwą. Tak naprawdę Aziz Suri był pracującym na własną rękę szpiegiem i zajmował się wymianą informacji i tajemnic, a przy tym pozostawał w bliskim kontakcie z Gildią Śmierci, czyli Nocnymi Jastrzębiami. Miesiąc wcześniej, w trakcie obchodów Banapisu na dworze cesarza Wielkiego Keshu, spisek mający na celu zdestabilizowanie sytuacji w imperium i wywołanie wojny domowej został udaremniony przez agentów Konklawe Cieni, a teraz oni wyszukiwali ocalałych asasynów, aby położyć kres ich trwającym od stulecia, krwawym rządom.
Zane w dalszym ciągu mozolił się, by nie pozostać w tyle za Jommym. Choć był w stanie pokonać dystans nie mniejszy od tego, z jakim bez trudu dawał sobie radę wyższy i szczuplejszy z młodzieńców, miał kłopoty z utrzymaniem równie morderczego tempa; może więc Jommy miał rację, mówiąc, że Zane zbyt wiele czasu spędza w tawernach. Spodnie faktycznie zaczęły pić go ostatnio w pasie.
Dotarłszy do końca bulwaru, znaleźli się przy pirsach dla masowców. Kamienne nabrzeże zdobiły sylwetki trzech żurawi portowych stojących przed dwoma sporymi magazynami. Z naprzeciwka biegł ku nim Tad, wołając:
– Tutaj! Tu!
Z wykonywanych przezeń gestów domyślili się, że ścigana ofiara wślizgnęła się w wąskie przejście między dwoma magazynami.
Jommy i dwaj jego młodsi towarzysze nie zawracali sobie głowy skradaniem się, ponieważ po miesiącu spędzonym w Durbinie znali tę część miasta całkiem dobrze i wiedzieli, że uciekinier zapędził się w ślepy zaułek. Kiedy podeszli bliżej i już mieli się weń zagłębić, ścigany mężczyzna wystrzelił jak z procy, kierując się ku zatoce. Zachodzące słońce odbiło się rażącą czerwienią od powierzchni morza i ofiara musiała ochronić oczy przed światłem, odwracając głowę i unosząc dłoń.
W tym czasie Jommy wyciągnął rękę i ucapił biegnącego za ramię wystarczająco mocno, by zmusić do obrotu wokół własnej osi. Mężczyzna rozłożył ramiona, utraciwszy równowagę, zdołał jednak ustać na nogach. Jommy sięgnął znowu, chcąc złapać go za tunikę, ale osiągnął tylko tyle, że popchnięty mężczyzna zachwiał się jeszcze bardziej. Zanim któremukolwiek z chłopców udało się pochwycić rzekomego kupca, ów wpadł z impetem na najbliższy żuraw.
Wciąż oszołomiony obrócił się gwałtownie, zachybotał, po czym dochodząc do siebie, zrobił krok do tyłu.
W powietrzu rozległ się pisk podobny do tego, który wydaje pies, gdy mu się nadepnie na łapę, a towarzyszył on nagłemu zniknięciu mężczyzny. Trójka młodzieńców dopadła do brzegu przystani i wyjrzała za krawędź. Tamże, wisząc na linie żurawia tuż ponad siatką zabezpieczającą rozładowywane towary, dyndał uciekinier, rzucając inwektywy w stronę patrzących i spoglądając na skały w dole. Akurat trwał odpływ, więc zaledwie kilka centymetrów wody chroniło niefortunnego wisielca od poważnych obrażeń. Wszystkie płaskodenne barki wykorzystywane do przewożenia ziarna stały na kotwicy w zatoce na głębszej wodzie.
– Wciągnijcie mnie! – krzyknął ścigany.
Jommy zapytał go:
– Czemu mielibyśmy to zrobić, Aziz? Kazałeś nam ganiać po całym Durbinie w tym koszmarnym upale – to mówiąc, otarł pot z czoła i strząsnął klejące się krople w dół, by pokazać, że nie żartuje – mimo że chcieliśmy tylko uciąć sobie z tobą krótką miłą pogawędkę.
– Już ja was znam, bezwzględni mordercy – odparł mężczyzna. – Ci, z którymi rozmawiacie, na ogół kończą martwi.
Tad zdziwił się na głos:
– Bezwzględni mordercy? Chyba nas z kimś pomylił.
Zane wydobył nóż zza pasa.
– Mój brat uważa, że pomyliłeś nas z jakąś inną bandą bezwzględnych morderców. Ale ja nie byłbym tego taki pewien. – Przeniósł wzrok na towarzyszy i jakby nigdy nic zapytał: – Jakie waszym zdaniem ma szanse, jeżeli przetnę tę linę?
Tad pochylił się, jakby chcąc zbadać to zagadnienie, po czym oświadczył:
– Od skał dzieli go nie więcej niż dwadzieścia stóp. Jestem gotów się założyć, że złamie tylko nogę albo rękę, albo jedno i drugie.
Jommy dodał z zamyśloną miną:
– Zależy, jak upadnie. Raz widziałem człowieka, co spadł na plecy z drabiny, i to z najniższego szczebla, a walnął głową o ziemię tak, że roztrzaskał sobie czaszkę. Nie umarł od razu, ale koniec końców nie żył, a trup to trup, no nie?
– Mógłbym przeciąć tę linę i wtedy byśmy się przekonali – wysunął propozycję Zane.
– Nie!!! – wrzasnął rzekomy kupiec.
– Cóż, zbliża się przypływ... – stwierdził Tad, spoglądając na Aziza. – Jeśli utrzymasz się jeszcze parę godzin, powinieneś dopłynąć do tych stopni, o tam. – Pokazał drugi kraniec zatoki.
– Pod warunkiem, że go nie zeżrą rekiny – dorzucił Jommy, spoglądając na Zane’a.
– Nie umiem pływać! – darł się wisielec.
– Fakt, na pustyni nie ma się wielu okazji do nauki pływania – poczynił spostrzeżenie Zane.
– Czyli wygląda na to, że wpadłeś po uszy – przeszedł do rzeczy Jommy. – Co powiesz, żebyśmy trochę pohandlowali? Odpowiesz na pytanie, a jak spodoba mi się twoja odpowiedź, wyciągnę cię na brzeg.
– A jeśli moja odpowiedź ci się nie spodoba?
– Wtedy on przetnie linę – odparł Jommy, wskazując Zane’a. – A my się przekonamy, czy upadek cię zabije czy tylko zrujnuje ci życie... to znaczy te kilka godzin do nadejścia przypływu, który cię utopi.
– Barbarzyńca!
Jommy pokazał w uśmiechu wszystkie zęby.
– Słyszałem to określenie więcej niż raz, odkąd pojawiłem się w Keshu.
– Co chcesz wiedzieć? – zainteresował się członek ludu Jal-Pur.
– Tylko jedną rzecz – powiedział Jommy, przestając się uśmiechać. – Gdzie jest Jomo Ketlami?
– Nie wiem! – odkrzyknął mężczyzna, starając się dosięgnąć stopami siatki poniżej.
– Wiemy, że jest gdzieś w mieście! – zawołał doń Jommy. – Wiemy, że na pewno nie opuścił Durbinu! I wiemy, że od lat prowadzisz z nim interesy! Układ jest taki: ty nam powiesz, gdzie on jest, a my wyciągniemy cię na brzeg. Potem go znajdziemy, weźmiemy sobie to, czego szukamy, i zabijemy go. Niczym nie musisz się martwić... – Zrobił złowróżbną pauzę. – Albo nic nam nie powiesz, a my zostawimy cię tam, gdzie jesteś. Może uda ci się wdrapać na tego żurawia, a potem jakoś z niego zleźć, ale my wcześniej zaczniemy rozpowiadać, że wydałeś Ketlamiego. Będziemy cię mieli na oku do czasu, aż cię znajdzie i zabije, a wtedy i tak go dopadniemy. – Na twarz Jommy’ego powrócił uśmiech. – Decyzja należy do ciebie, stary.
– Nie mogę! – krzyknął przerażony mężczyzna.
– Stawiam pięć cesarskich srebrników, że nie zginie, uderzywszy o skały – wtrącił Tad.
– Hmm... – zastanowił się Zane. – To lepsze niż zakład o nic...
– Co powiesz na moje pięć srebrników przeciwko twoim czterem?
Zane entuzjastycznie pokiwał głową.
– Zakład stoi.
– Czekajcie!
Jommy zerknął w dół.
– Co mówisz?
– Nie przecinajcie tej liny, proszę. Mam dzieci pod opieką.
– Oszust – prychnął Zane. – Wszem wobec wiadomo, że opowiadasz dziewczynom w burdelach o swoim bezżennym stanie.
– Nie twierdziłem, że jestem żonaty – zaprotestował wisielec – tylko że mam kilkoro bękartów, których się nie wyparłem.
– Wspaniałomyślna z ciebie dusza, stary – zauważył Jommy.
– Są mężczyźni, którzy robią dla potomstwa jeszcze mniej – bronił się wiszący mężczyzna. – A ja najstarszego przygarnąłem pod swój dach i uczę go rzemiosła.
– Którego? – okazał ciekawość Zane. – Kupiectwa, szpiegostwa, kłamania z nut czy oszukiwania w kartach?
– Wiecie – odezwał się z ponurą miną Tad – że kiedy my tu stoimy, kłapiąc jadaczkami, nadchodzi przypływ?
– No i co? – Jommy popatrzył na przyjaciela oczami zwężonymi w szparki.
– No i to, że jeśli szybko nie przetniemy liny, przyjdzie fala i utopi go, a my nigdy się nie dowiemy, kto by wygrał.
– Na to nie możemy pozwolić – oznajmił Zane.
Zaprezentował wielki nóż myśliwski, którego przez cały czas nie wypuścił z ręki, zakręcił nim fachowo w dłoni, po czym zabrał się do piłowania grubej liny biegnącej wysoko w górę i niknącej w systemie bloków na szczycie dźwigu.
– Nie! – rozwrzeszczał się spanikowany wisielec. – Będę mówił!
– No to mów – ponaglił go Jommy.
– Ale najpierw mnie wyciągnijcie!
Zane zerknął z ukosa na swoich towarzyszy.
– Czy to konieczne?
– Nie sądzę, by poradził sobie z nami trzema – stwierdził Tad. – Przecież to nieuzbrojony cherlawiec, a z nas są... jak on to ujął?
– Bezwzględni mordercy – podsunął Zane.
– Wyciągamy – zadecydował Jommy.
Tad i Zane równocześnie złapali za korbę służącą do podnoszenia sieci i zaczęli kręcić. Dobrze naoliwiony mechanizm poruszał się gładko i wkrótce mężczyzna uniósł się o dziesięć stóp potrzebnych do tego, by jego głowa zrównała się z brzegiem przystani.
Jommy pokazał czubkiem miecza miejsce na nabrzeżu.
– Postawcie go tam, chłopcy.
Tad i Zane zaprzestali kręcenia, założyli blokadę zapobiegającą opadnięciu sieci, po czym schwycili długi drewniany bosak używany do obracania towarów w powietrzu. Gdy szpieg znajdował się już parę stóp nad nabrzeżem, zwolnili sieć, a ta wraz z zawartością opadła na kamienie.
Zanim Aziz zdążył choćby pomyśleć o ucieczce, Jommy już przytykał sztych miecza do jego gardła.
– No więc słuchamy, gdzie też podziewa się Jomo Ketlami.
Spuszczając oczy, Aziz odpowiedział:
– Musicie go znaleźć i zabić szybko, a wraz z nim wszystkich, którzy mu służą, gdyż jeśli którykolwiek z tych... morderców przeżyje, marny mój los.
– Taki mamy plan – potwierdził Jommy. – A teraz mów, gdzie go znajdziemy.
– Myliliście się, sądząc, że nadal przebywa w mieście. Zna więcej dróg za mury niż rynsztokowy szczur. Pół dnia drogi stąd na południowy zachód, w górach, są jaskinie nad plażą. Tam się ukrył.
– A ty skąd to wiesz? – zaciekawił się Tad.
– Przysłał mi wiadomość, zanim opuścił Durbin. Jestem mu potrzebny. Beze mnie nie zdołałby się komunikować z kompanami w innych miastach nad brzegiem Morza Goryczy. Mam odnaleźć te jaskinie za dwie noce, gdyż będzie miał dla mnie wiadomości do przekazania swoim braciom zabójcom.
– Myślę, że powinniśmy go jednak zabić – oświadczył Zane. – Tkwi w tym głębiej, niż nam się wydawało.
– Nie – zaprotestował Jommy. Odsunął miecz od gardła jeńca, a Tad złapał go mocno za ramię. – Myślę, że zabierzemy go do tawerny i posadzimy z twoim tatą, by on zdecydował. – Natomiast zwracając się do szpiega, dodał: – Mnie jest wszystko jedno, czy będziesz żył czy umrzesz, więc lepiej zrób, co w twojej mocy, by nas przekonać, że powinieneś pozostać przy życiu.
Mężczyzna tylko pokiwał głową.
– Idziemy – zakomenderował Jommy. – Jeżeli nas oszukasz, twoje nieślubne dzieci będą musiały radzić sobie bez ciebie.
– Przysięgam na ich życie, będę mówił samą prawdę.
– Nie, Aziz – poprawił go Jommy. – Przysięgnij lepiej na swoje życie.
Kiedy zachodzące słońce skryło się całkiem za widnokrąg, czterej mężczyźni opuścili nabrzeże portowe i wrócili do wylęgarni zła, jaką był Durbin.
Uzbrojeni ludzie przemykali cicho pod osłoną nocy. Przed nimi znajdowała się płytka grota – wystarczająco duża, by dać schronienie jednemu człowiekowi na raz – na wpół ukryta pod nawisem skalnym, w miejscu, gdzie wzgórze wznoszące się nad plażą ustąpiło pod naporem trwającej wieki erozji. Nad nią klęczeli dwaj łucznicy, gotowi posłać strzałę w plecy tego, kto by spróbował wyjść na piasek bez pozwolenia.
Znad Morza Goryczy snuła się gęsta mgła, a niebo zakrywały chmury, przez które nie przezierał nawet księżyc. Noc była ciemna, choć oko wykol, tak że mężczyźni czatujący przy jaskini ledwie rozróżniali swoje kształty w atramentowym mroku.
Caleb, syn Puga, gestem nakazał swoim synom cierpliwość. Jego brat Magnus stał za nim w gotowości, aby w razie potrzeby móc w każdej chwili odpowiedzieć na magiczny atak. Dziesiątka innych mężczyzn otaczała półkolem drugie wejście do jaskini, jakieś sto jardów w dole klifu.
Dwaj bracia byli do siebie bardzo podobni. Obydwaj mieli wysokie, smukłe, lecz silne sylwetki, włosy sięgające ramion i nieomal królewską posturę, którą odziedziczyli po matce. Ich oczy zdawały się przewiercać człowieka na wylot. Różnili się jedynie barwą włosów i oczu – Caleb był ciemnowłosy i ciemnooki, natomiast Magnus miał jasnobłękitne oczy i niezwykłe blond pukle, które w świetle słonecznym zdawały się białe. Młodszy z nich nosił strój myśliwego: tunikę ze spodniami i buty do kolan oraz kapelusz z miękkim rondem, starszy zaś ubierał się w czarną szatę z odrzuconym na plecy kapturem.
Większość nocy Caleb spędził, przesłuchując „kupca” Aziza przy pomocy swego brata. Magnus nie potrafił ocenić, czy przesłuchiwany mówi prawdę czy kłamie, ale wystarczył prosty pokaz jego umiejętności magicznych, aby Aziz zyskał pewność, że zalicza się do nich także zdolność odróżniania prawdy od kłamstwa. Nad ranem bracia wyruszyli, by korzystając ze swych talentów, obejmujących tropienie i czary, sprawdzić, czy poszukiwany człowiek rzeczywiście ukrywa się w tych jaskiniach. Tuż przed świtem dwaj asasyni wyszli spośród skał i omietli bystrym wzrokiem okolicę. Magnus uciekł się do magii i rzuciwszy zaklęcie lewitacji, uniósł brata i siebie sto stóp nad wzgórze, by patrolujący teren strażnicy nie natknęli się na nikogo po dotarciu na szczyt wzniesienia. W takich ciemnościach, jakie panowały tej nocy, małe były szanse, by cokolwiek zobaczyli, nawet gdyby zadarli głowy i spojrzeli wprost do góry.
Następnie bracia ustawili czujkę w pewnym oddaleniu na wybrzeżu, aby mieć pewność, że nikt się nie wymknie, podczas gdy Magnus powrócił do Keshu po Chezarula, niegdyś parającego się kupiectwem, a obecnie najbardziej zaufanego agenta Konklawe Cieni, i po jego wiernych wojowników, z którymi pojawił się przed upływem paru godzin za sprawą magii. O zmierzchu wszyscy zakradli się w pobliże jaskini i wraz z zapadnięciem ciemności zajęli pozycje.
Podejrzewali, że Jomo Ketlami ukrywa się w labiryncie jaskiń, mając przy sobie co najmniej tuzin innych asasynów, oczekujących na przybycie Aziza, który miał im ułatwić ucieczkę z Keshu. Mając w pamięci wydarzenia ostatniego miesiąca, Caleb i Magnus czuli pewność, że przyjdzie im się zmierzyć z najtwardszymi, najpodstępniejszymi i najbardziej fanatycznymi ocalałymi członkami Nocnych Jastrzębi.
Od próby zamachu na cesarza poczynionej przez sprzymierzonego z Nocnymi Jastrzębiami maga Leso Varena, cesarscy żołnierze przy pomocy szpiegów z Keshu i agentów Konklawe Cieni przeszukiwali wszystkie możliwe kryjówki w imperium, mając rozkaz przeprowadzenia egzekucji na miejscu każdego wykrytego członka Gildii Śmierci.
Podobne działania miały miejsce w Królestwie Wysp, a także w Rolde mie, Olasko i paru większych miastach Wschodnich Królestw. Konklawe Cieni zlokalizowało wszystkie schronienia tej organizacji z wyjątkiem jednego: serca owego zabójczego bractwa, w którym niczym pająk w sieci tkwił wielki mistrz, mający wpływy w najdalszych zakątkach kontynentu. Mężczyzna ukrywający się w jaskini parędziesiąt jardów dalej wiedział, gdzie mieści się główna siedziba Nocnych Jastrzębi.
Caleb dał znak. Strażnik stojący za łucznikami w górze odkrył latarnię i mężczyźni z plaży powoli zagłębili się w drugie wejście jaskini. Wcześniej Magnus wykorzystał swoje moce, aby się upewnić, że nie czekają tam na nich żadne magiczne niespodzianki. Wielką niewiadomą pozostawały dlań zwykłe pułapki. Owa dziesiątka zaliczała się do najbardziej doświadczonych agentów Konklawe Cieni i chyba najsprawniejszych w całym imperium wojowników w walce wręcz. Każdy z tych mężczyzn był gotów oddać życie, gdyby zaszła taka potrzeba, albowiem przysięgali uwolnić raz na zawsze świat Midkemii od Nocnych Jastrzębi.
Tych, którzy weszli do środka, przy wejściu do jaskini zastąpiła piątka nowych wspierana przez inną parę łuczników, również ustawioną na szczycie klifu. Ich rozkazy były jasne: za wszelką cenę pojmać Jomo Ketlamiego żywcem.
Caleb gestem nakazał kolejnej grupce swoich ludzi zbliżyć się do wejścia do mniejszej jaskini, skąd w każdej chwili mogli wyprysnąć uciekinierzy. Ruchami dłoni, ledwie widocznymi w słabym świetle latarni, pokazał, że mają zająć stanowiska po obu stronach wejścia. Następnie kiwnął na człowieka trzymającego latarnię, a ten posłusznie znów ją zasłonił, na powrót pogrążając plażę w zupełnych ciemnościach.
Minuty mijały wolno; ciszę przerywał jedynie leniwy szum fal i rozlegające się od czasu do czasu wołanie nocnego ptaka. Jommy skinął Cale bowi, stojącemu po przeciwnej stronie wejścia do jaskini, po czym obejrzał się, żeby sprawdzić, jak radzą sobie jego dwaj młodsi towarzysze. W gęstym mroku ledwie dostrzegał sylwetki Tada i Zane’a, przytulonych do ściany klifu i gotowych na najlżejszy znak wkroczyć do akcji. Odkąd rozpoczęli wspólne życie, czuł z nimi niemal rodzinną więź i coraz częściej przejmował rolę starszego brata. Ich krewni powitali go jak swego i sprawili, że poczuł się jak w domu – aczkolwiek dom ten nie należał do zwykłych. Jednakże Jommy przywykł do niezwykłości od czasu, gdy poznał Caleba i jego przybranych synów. Wiedział, że oddałby za nich życie, podobnie jak oni bez wahania zginęliby za niego.
Znienacka ze środka jaskini dobiegł okrzyk, po którym nastąpiły odgłosy walki.
Pierwszy asasyn, który wpadł z wnętrza góry, dostał płazem Calebowe go miecza prosto w twarz. Krew trysnęła ze złamanego nosa, podczas gdy Jommy poprawił z drugiej strony rękojeścią swojej broni. Zane złapał ogłuszonego asasyna za kołnierz i ściągnął z drogi nadciągającej reszty.
Drugi asasyn widział, jak jego towarzysz pada, mimo iż w ciemnościach nie mógł stwierdzić z całą pewnością, co właściwie się stało; zawahał się jednak przed kolejnym krokiem i sięgnął po miecz. Caleb z ledwością uniknął pchnięcia w bok i odpowiedział ciosem, który zadźwięczał donośnie niczym alarm. Jommy postąpił krok w przód, żeby zdzielić przeciwnika w głowę, i poczuł, jak coś szarpie go za tunikę. Dopiero wtedy sobie uświadomił, że przy tej okazji nieomal został nadziany przez następnego asasy na na miecz, gdy poruszył się na progu jaskini. W krzyżu go zapiekło, gdy ostrze się cofało.
Ignorując nieprzyjemne doznanie, Jommy uderzył rękojeścią miecza w potylicę mężczyzny stojącego przed Calebem i w nagrodę poczuł kolejne ukłucie, gdy przeciwnik za jego plecami usiłował wyplątać swój miecz z jego tuniki.
Caleb wyciągnął przed siebie lewą rękę, złapał Jommy’ego za przód koszuli i szarpnął mocno, ratując przed zagrożeniem. Zane rąbnął napastnika próbującego zabić Jommy’ego, a wtedy jeszcze inny przeciwnik przebiegł obok niego, usiłując zbiec na plażę.
– Zatrzymaj go! – krzyknął Caleb.
Syczący dźwięk, przypominający bliskie wyładowanie atmosferyczne, wypełnił ciszę nocy i z dłoni Magnusa pomknęła lśniąca błyskawica. Oślepiające błękitne światło rozjaśniało wejście do jaskini i skrawek plaży, kiedy kula energii mknęła za uciekającym mężczyzną, by dopaść go w okamgnieniu. Mężczyzna wrzasnął i przewrócił się, wijąc w spazmach, gdy maleńkie ogniki tańczyły po jego ciele, a nieprzyjemne syki były kontrapunktowane jeszcze bardziej złowieszczym skwierczeniem.
Caleb i Magnus jak jeden mąż rzucili się w stronę leżącego, natomiast chłopcy i pozostali agenci Konklawe Cieni poskramiali resztę przeciwników.
– Wychodzę! – rozległ się znajomy głos. Moment później przed jaskinią pojawił się Chezarul. – Jak sobie poradziliśmy? – zapytał.
Jommy wskazał ręką leżącego na piasku mężczyznę w tej samej chwili, gdy Caleb go dopadł, wołając:
– Światło!
Para latarni – jedna nad nimi, a druga kawałek dalej na plaży – została odsłonięta, dzięki czemu ujrzeli wyraźniej postać mężczyzny rzucającego się coraz słabiej, w miarę jak gasły tańczące po nim ogniki.
Magnus wydał polecenie:
– Zwiąż go, zanim zdejmę czar. W tej chwili nie jest w stanie zrobić użytku z żadnej trucizny, jaką ma pod ręką, ale przeszukaj go dokładnie.
Caleb patrzył z góry na człowieka, którego szukał od tygodni. Jomo Ketlami leżał u jego stóp, cierpiąc z wykrzywioną z bólu twarzą. Pięściami bił nadaremnie powietrze, łokcie przyciskał mocno do boków. Plecy miał wygięte w łuk, a stopami niemrawo kopał piasek. Caleb, idąc za radą brata, przetrząsnął zakamarki szaty mężczyzny i znalazł dwie śmiertelne pigułki oraz amulet, emblemat Nocnego Jastrzębia zrobiony z żelaza – przedmiot, który ostatnio tak często widywali. Potem wyciągnął z sakwy sznur i obróciwszy sparaliżowanego zabójcę na brzuch równie łatwo, jakby miał do czynienia z powalonym jeleniem, związał go sprawnie jak upolowaną zwierzynę.
– Sprawdź mu jeszcze usta – podpowiedział Magnus.
– Niech mi ktoś poświeci...
Latarnia zawisła tuż nad twarzą Ketlamiego. Schwyciwszy żuchwę jeńca prawą ręką, Caleb siłą rozwarł szczęki mężczyzny i gestem kazał pochylić latarnię.
– O, a to co takiego? – zapytał.
Wyciągnął lewą rękę, w której zaraz pojawiły się żelazne szczypce. Caleb zwinnie umieścił je w ustach Ketlamiego i wyrwał ząb. Pojękiwanie jeńca wzmogło się, lecz mężczyzna nie był w stanie zareagować na zabieg ekstrakcji w żaden inny sposób.
– Wydrążony ząb – rzekł Caleb, wstając. Następnie zwrócił się do Magnusa: – Chyba możesz już zdjąć z niego czar.
Magnus wymamrotał zaklęcie i jeniec opadł bezwładnie, dysząc jak zgoniony pies.
Zbliżając się do nich, Chezarul zameldował:
– Dwa trupy, jeden ranny bez nadziei na dożycie do rana, ale trzech tylko nieprzytomnych i związanych jak balerony.
Caleb pokiwał głową.
– Też poszukaj u nich trucizny. – Przeniósłszy spojrzenie na Jommy’ego, zauważył: – Oberwałeś.
– Bywało gorzej – odparł młodzieniec z uśmiechem. – Jak ostatnio skrzyżowałem miecze z Talwinem Hawkinsem, zaciął mnie trzy razy, a nawet specjalnie się nie wysilał.
Caleb zerknął na powiększające się plamy krwi na tunice Jommy’ego.
– Daj się opatrzyć, chłopcze, bo inaczej Marie natrze mi uszu.
Jommy mrugnął do Tada i Zane’a, którzy także podeszli, by stanąć nad pokonanymi przeciwnikami.
– Wasza mama o mnie dba, co nie?
Tad wykrzywił się i powiedział:
– O tak, ciebie lubi chyba najbardziej z nas trzech.
Zane potaknął.
– Klnę się, że to prawda.
Uśmiech Jommy’ego jeszcze się poszerzył.
– Nie ma się czemu dziwić. Wy dwaj dajecie jej popalić przez całe swoje życie, a mnie zna dopiero od paru miesięcy. Wkrótce i mnie będzie miała dość.
Magnus rzekł:
– W to nie wątpię.
Rzucił rudemu młodzikowi spojrzenie z ukosa. Jommy dał się polubić na Wyspie Czarnoksiężnika i z łatwością został zaakceptowany w przybranej rodzinie Caleba. Kilkakrotnie udowodnił, że jest twardy, lojalny i gotów narazić własne życie dla dobra innych, a do tego nigdy nie tracił poczucia humoru.
Tad podszedł jeszcze bliżej, by obrzucić spojrzeniem Ketlamiego, który nadal leżał bez ruchu, pojękując i przeklinając cicho.
– Co z nim zrobimy? – zapytał.
– Musimy zaprowadzić go dó ojca – odparł Caleb. Następnie polecił Chezarulowi: – Zabierze tamtych trzech do miasta i wyciśnij z nich, ile się da. To powinni być ostatni członkowie Gildii Śmierci w Durbinie, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że na wolności wciąż się pałętają jakieś niedobitki Nocnych Jastrzębi, więc wyduś z tych trzech każdą kroplę prawdy, jaką zdołasz. Później dopilnuj, by przestali kalać ten świat.
Chezarul skinął głową i zaczął wydawać rozkazy swoim ludziom.
Magnus wydobył magiczną sferę i powiedział:
– Chłopcy, stańcie przy mnie.
Zawisł nad Ketlamim, podczas gdy Caleb przykląkł i jedną ręką złapał skraj tuniki leżącego, drugą zaś rąbek czarnej szaty brata. Jommy położył dłoń na ramieniu Magnusa, natomiast Tad i Zane trzymali się tuż za plecami ojca.
Magnus nacisnął klawisz na kuli i nagle wszyscy zniknęli, pozostawiając Chezarula i jego ludzi samych na plaży, aby posprzątali to, co się ostało z Nocnych Jastrzębi w Durbinie, a może nawet – jeśli naprawdę im się poszczęściło tej nocy – w całym Wielkim Keshu.
Wyrocznia
Więzień spoglądał wyzywająco.
Jomo Ketlamiego przykuto kajdanami do ściany. Został odarty z odzienia i zarazem godności na polecenie Puga, który się domyślał, że część tatuaży pokrywających śniade ciało więźnia pośród czarnych, białych, czerwonych i żółtych tajemnych symboli kryje zaklęcia ochronne.
Ketlami był potężnie zbudowanym mężczyzną. Trzem chłopcom stojącym z tyłu pomieszczenia wydawał się dość silny, by rozerwać żelazne kajdany. Jego głowa, ogolona na łyso, błyszczała od potu. Miał byczy kark i szerokie ramiona, a na obnażonym tułowiu prężyły się węzły muskułów. W czarnych oczach nie widać było choćby cienia strachu. Na swoich dozorców jawnie szczerzył zęby.
Przed drzwiami straż pełniło sześciu wyznaczonych ludzi, a wewnątrz czuwał Magnus, na wypadek jakiejś magicznej interwencji mającej na celu bądź uratowanie więźnia, bądź jego uciszenie. Caleb z synami stał pod przeciwległą ścianą, na uboczu.
Do środka weszli dwaj mężczyźni. Byli to Pug i Nakor.
Magnus zapytał ich:
– A gdzie Bek?
– Na zewnątrz, czeka na moje wezwanie – odparł Nakor. – Nie powinien tego oglądać.
Magnus zerknął na brata, zadając mu nieme pytanie: „A ci chłopcy powinni?”. Caleb skinął głową. Starszy syn Puga przyjrzał się badawczo jego twarzy, po czym odpowiedział takim samym krótkim skinieniem. Jak dotąd, chłopcy nie zawiedli, okazując w chwili próby żelazną wolę i nieustraszoność, będące cechą typową dla młodości, ale w ich wypadku coraz częściej ustępujące trzeźwej ocenie czyhających na nich zagrożeń, dzięki czemu młodzieńcza pyszałkowatość zamieniała się w prawdziwą odwagę. Wszelako walka to jedno, a tortury – całkiem co innego.
Kiedy przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, Ketlami nie wytrzymał i krzyknął do Puga:
– Równie dobrze możesz pozbawić mnie życia już teraz, magu! Wiąże mnie przysięga milczenia złożona Gildii i wszystkie sekrety zabiorę ze sobą do krainy Lims-Kragmy!
Zamiast odpowiedzieć, Pug odwrócił się do drzwi, przez które weszli kolejni dwaj mężczyźni. Chłopcy przesunęli się w lewo, przyciskając do tylnej ściany ciasnego pomieszczenia, aby zrobić miejsce nowo przybyłym.
Jeden z nich miał twarz zakrytą czarnym skórzanym kapturem i wyblakłą tunikę pokrytą zastarzałymi plamami. Tad posłał ukradkowe spojrzenie swoich dwom kompanom i z ich min wywnioskował, że wszyscy zgadzają się co do natury tych plam. Kat zatrzymał się tuż przed więźniem, podczas gdy drugi z mężczyzn stanął obok Puga.
Był średniego wzrostu i miał brązowe włosy, ale poza tym nie dało się o nim powiedzieć nic konkretnego, nie nosił żadnych znaków szczególnych i niespecjalnie rzucał się w oczy. Ubrany był w koszulę i spodnie zwyczajne dla kupców czy wieśniaków, a na stopach miał skromne skórzane buty. Wpatrywał się w więźnia, który nagle obrócił głowę i skrzyżował z nim spojrzenia. Oczy Ketlamiego najpierw się rozszerzyły, a potem zamknęły. Przez jego twarz przebiegł wyraz bólu. Na czoło wystąpiły mu świeże krople potu, z ust dobyło się warknięcie: na wpół cierpienia, na wpół gniewu.
– Wynoś się z mojej głowy! – wykrzyknął, a następnie roześmiał się triumfująco i powiedział: – Chyba będziesz musiał bardziej się postarać!
Pug spojrzał na stojącego obok niego mężczyznę z milczącym pytaniem. Ów odwzajemnił spojrzenie, skinął głową i znów wpatrzył się w Ketlamiego.
W tej samej chwili Pug polecił: – Zaczynaj – na co kat błyskawicznie postąpił krok w przód i wraził pięść prosto w brzuch więźnia. Wrócił na swoje miejsce, podczas gdy Ketlami mrugał załzawionymi oczami i łapczywie chwytał powietrze. Moment później więzień wziął głęboki oddech i zapytał:
– Bicie? Co jeszcze dla mnie macie? Rozgrzane żelazo i kleszcze?
Kat ponownie uderzył więźnia w brzuch, tym razem dwukrotnie w bardzo krótkim odstępie czasu, i nagle zawartość żołądka bitego znalazła się na podłodze.
Jommy rzucił swoim towarzyszom ponure spojrzenie. Wszyscy trzej szkolili się w walce wręcz i na dość wczesnym etapie poznali, co znaczy dwukrotne uderzenie w brzuch. Zdrowy mężczyzna był w stanie znieść pojedyncze uderzenie i nawet nie zmylić kroku, ale dwa uderzenia wymierzone szybko jedno po drugim, tak że mięśnie nie miały czasu na dojście do siebie, oznaczały, że każdy zwijał się wpół, tracąc ostatni posiłek.
Magnus, Caleb, Pug i Nakor stali niewzruszeni, przyglądając się charczącemu Ketlamiemu. To był zaledwie początek dłuższego procesu mającego na celu złamanie więźnia i uzyskanie informacji, na której im zależało, mianowicie obecnego miejsca pobytu wielkiego mistrza Nocnych Jastrzębi.
Wszyscy zachowali milczenie, gdy kat na odlew rąbnął Ketlamiego w twarz, co było raczej obelgą niż próbą uczynienia mu krzywdy. I rzeczywiście, więzień tylko znowu zamrugał oczami i przybrał jeszcze bardziej wyzywającą minę.
Caleb odwrócił się i szepnął do chłopców:
– Trochę potrwa, zanim zrozumie swoje beznadziejne położenie. Jest silnym mężczyzną, a co więcej, fanatykiem...
Trzej młodzieńcy stali, nie mówiąc słowa, i z ponurymi minami przyglądali się temu, co działo się w lochu. Kat był niezwykle metodyczny i nigdzie się nie śpieszył. Raz po raz uderzał więźnia, po czym dawał mu chwilę wytchnienia. Następnie znów bił po twarzy, po tułowiu, po nogach.
Po prawie półgodzinie takich powolnych tortur Jomo Ketlami zwisał z kajdan, niezdolny do samodzielnego stania. Wydawało się, że jest na krawędzi utraty przytomności.
– Ocuć go – polecił Pug.
Kat skinął głową i przeszedł w kąt pomieszczenia, do stołu z wyłożonymi na blacie różnorodnymi narzędziami jego fachu. Sięgnął do jednej z toreb i wyjął ze środka małą fiolkę. Wracając do wiotkiej postaci przy ścianie, odkorkował fiolkę i podetknął ją pod nos więźniowi. Ketlami rzucił głową do tyłu i głośno zaczerpnął tchu, po czym cicho jęknął.
– Gdzie ukrywa się twój pan? – zadał mu pytanie Pug.
Ketlami uniósł głowę, aby na niego spojrzeć. Oczy miał spuchnięte, tak że mógł patrzeć najwyżej przez szparki między powiekami, wargę zaś rozciętą. Mimo że ledwie mówił, nie spokorniał ani trochę.
– Nigdy mnie nie złamiecie, magu. Lepiej każ mnie zabić i miejmy to z głowy.
Pug zerknął na stojącego obok niego człowieka, a ten prawie niezauważalnie pokręcił głową.
– Kontynuuj – polecił mu Pug.
Kat odłożył fiolkę do torby, po czym stanął naprzeciwko więźnia. Ketlami patrzył na niego dziko. Kat nieoczekiwanie zgiął nogę w kolanie, trafiając unieruchomionego mężczyznę w krocze. Ketlami opadł w łańcuchach bez sił, walcząc o oddech.
A potem kat wrócił do metodycznego bicia.
Pod koniec drugiej godziny Tad sam ledwie trzymał się na nogach. Przy każdym uderzeniu krzywił się nieznacznie. Caleb przez jakiś czas obserwował zachowanie swego przybranego syna, po czym gestem nakazał mu wyjść ze sobą. Machnięciem ręki powstrzymał Jommy’ego i Zane’a, którzy ruszyli za nimi.
Za drzwiami, w długim korytarzu obstawionym po obu stronach strażnikami, z plecami przy ścianie kucał Ralan Bek. Dziwny i niebezpieczny młodzian został oddany pod pieczę Nakorą i wydawał się zadowolony z takiego układu.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Tada Caleb.
Chłopak wciągnął powietrze głęboko do płuc, po czym wolno je wypuścił.
– Chyba nie – odparł. – Jak wiesz, widziałem parę bójek, ale to...
– ...coś zupełnie innego – dokończył zań przybrany ojciec.
Tad zaczerpnął tchu.
– Wiem, kim on jest, ale...
Caleb spojrzał mu prosto w oczy.
– To jest brutalne. I złe. Niemniej tak trzeba. Wiesz, kim on jest: zabiłby ciebie bez namysłu, zabiłby mnie, twoją matkę i każdego innego człowieka, a potem spałby snem niewiniątka. Nie jest wart tego, byś miał przez niego wyrzuty sumienia.
– Wiem, Jednakże czuję się tak, jakby...
Caleb w nietypowym dla niego geście objął Tada ramiona i uścisnął mocno.
– Rozumiem cię, wierz mi, że rozumiem.... – Uwolnił przybranego syna z objęć. – Coś przez to tracimy i nie sądzę, byśmy mieli to kiedykolwiek odzyskać. Wszelako ci, którzy występują przeciwko nam, życzą źle tym, których kochamy, i dlatego należy ich powstrzymać. To, co dzieje się tam za drzwiami, może jeszcze trochę potrwać. Gdyby nie zdolności, jakimi dysponujemy, moglibyśmy tu stracić całe dnie. A tak ten człowiek wyzna nam to, co chcemy wiedzieć, za godzinę, góra dwie. Jeśli wolisz, możesz zaczekać tu, na zewnątrz.
Tad zastanawiał się przez moment nad tą propozycją, lecz w końcu potrząsnął głową.
– Nie. Być może któregoś dnia sam będę musiał zrobić coś takiego.
Caleb pokiwał głową, że ta część nauki umknęłaby Jommy’emu i Zane’owi.
– To prawda, która napawa mnie tym większym smutkiem.
Wrócili do lochu w chwili, gdy kat ponownie cucił więźnia. Caleb i Tad zajęli swoje miejsca wśród pozostałych, a Zane szepnął do nich:
– To już chyba nie potrwa długo?
Caleb odszepnął w odpowiedzi:
– Ludzie są odporniejsi, niż myślisz, gdy wierzą w to, o co walczą. Ten człowiek jest zdeprawowaną bestią, ale wydaje mu się, że służy wielkiej sprawie, i to czyni go twardym orzechem do zgryzienia. Porozmawiaj z Talwinem Hawkinsem... – nagle przypomniały mu się opowieści własnego ojca z czasu spędzonego w obozie pracy w Imperium Tsuranuanni – albo z dziadkiem na temat tego, co potrafi wytrzymać człowiek. Założę się, że będziesz zdziwiony.
Tortury trwały kolejną godzinę, aż wreszcie kat znienacka zaniechał wymierzania kar. Bez słowa zerknął na Puga, który skinął głową, a następnie odwrócił się do stojącego obok niego mężczyzny. Ów wykonał nieokreślony gest.
Wówczas mag polecił:
– Daj mu wody.
Kat usłuchał i podał więźniowi miedziany kubek. Wymęczony torturami Ketlani pił długo i najwyraźniej odzyskał siły, gdyż oderwawszy się od kubka, plunął katowi w twarz. Niewzruszony człowiek w czarnym kapturze tylko starł ślinę i popatrzył pytająco na Puga.
Mag zapytał więźnia raz jeszcze:
– Gdzie przebywa twój wielki mistrz?
– Nigdy ci nie powiem – odparł Ketlani.
Mężczyzna stojący obok Puga wyciągnął rękę i złapał go za przedramię.
– Mam – powiedział ściszonym głosem.
– Na pewno? – spytał Nakor.
– Na pewno – potwierdził mężczyzna.
Pug zaczerpnął tchu, po czym przyjrzał się Ketlamiemu. Nawet wykrzywione bólem rysy nie były w stanie ukryć wrogiego wyrazu jego twarzy. Mag wyrzucił cicho jedno słowo:
– Kończ.
Szybkim, zdecydowanym ruchem kat dobył ostrze zza pasa i wykonał zwinne cięcie skierowane w dół, naruszając arterię, która trysnęła fontanną czerwieni. Ketlami rozszerzył oczy ze zdziwienia.
– Co... – zaczął, ale zaraz poczuł krew w ustach i głowa opadła mu na pierś.
Nakor odwrócił się do trzech chłopców.
– Wystarczy przerwać dopływ krwi do mózgu i człowiek traci przytomność, zanim się zorientuje, że ktoś go ciął w szyję. Może wygląda to jak czyn rzeźnika, ale nie znam łagodniejszego sposobu na rozstanie się z życiem.
Jommy szepnął:
– Łagodny sposób czy nie, trup pozostaje trupem.
Pug gestem nakazał wszystkim opuścić pomieszczenie, gdy kat zabrał się do odpinania ciała od oków w ścianie.
Widząc wychodzących, Bek wstał i odezwał się do Nakora:
– Czy możemy już iść? Nudzę się.
Nakor skinął głową.
– Wkrótce czeka nas mokra robota – zapewnił podopiecznego, a odwracając się do Puga, dodał: – Spotkamy się na górze. – Ruszył przodem, wyprowadzając Beka z lochów.
Pomieszczenie, w którym torturowano Ketlamiego, znajdowało się w piwnicy jednego z magazynów Chezarula na obrzeżach Keshu. Martwy już Nocny Jastrząb został tam przetransportowany przez Magnusa mimo zagrożenia ze strony ocalałych członków Gildii Śmierci, wciąż działających w imperium. Magowie z Konklawe Cieni byli zdania, iż udało im się wytępić Nocne Jastrzębie na terenie całego imperium, jednakże brakowało im zupełnej pewności.
Pug odwrócił się do stojącego obok niego mężczyzny i zapytał:
– Gdzie?
– W warowni Cavell.
Pug zrobił zamyśloną minę, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
– Pamiętam – rzekł w końcu. – Dziękuję – dodał, gestem odprawiając zarówno jego, jak i strażników.
Po chwili w korytarzu stali już tylko Magnus, Caleb i chłopcy.
– Kim był ten człowiek, ojcze? – zainteresował się Caleb.
– Nazywa się Joval Delan. Choć nie należy do naszego zgromadzenia, jest winien Konklawe Cieni przysługę czy dwie. A przy tym to najzdolniejszy telepata, jakiego kiedykolwiek poznałem. Zamiast jednak używać swej mocy w imię sprawy, woli ją ukrywać z wyjątkiem tych momentów, gdy czerpie z niej zyski. – Popatrzył za oddalającym się mężczyzną. – Wielka szkoda. Mógłby nas wiele nauczyć. Spodziewał się, że umysł Ketlamiego będą chronić potężne zaklęcia, ale wiedział też, że prędzej czy później nie zdoła się powstrzymać od pomyślenia o tym, co tak skrzętnie starał się przed nami zataić. – Omiatając spojrzeniem trzech chłopców, dodał: – Stąd to całe bicie. Pamiętacie dziecięcą zabawę, w której się mówi: „Nie myśl o smoku w kącie?”. Otóż można się zmusić do niemyślenia o czymś przez naprawdę długi czas, jeśli jest się dobrze wyszkolonym i w pełni sił fizycznych i psychicznych, ale jak zaczną spadać ciosy, skrywana myśl koniec końców wyłoni się na powierzchnię umysłu. Stąd wiemy – zwrócił się bezpośrednio do syna – że wielki mistrz Nocnych Jastrzębi ukrywa się w warowni Cavell.
– W warowni Cavell? – zdziwił się Caleb. – Słyszałem o mieście Cavell, na północ od Lytonu, ale warownia...?
– Stoi od dawna opuszczona – rzekł Pug. – Wysoko w górach wznoszących się nad traktem. Z oddali zdaje się całkowicie wtapiać w otaczające ją skały, można ją dostrzec wyłącznie z drogi albo z rzeki, i to tylko wtedy, gdy wie się, gdzie patrzeć. Leży spory kawałek od miasta. Trzeba jej szukać, by ją znaleźć. Ostatni baron Corvallis porzucił ją, wybierając dla siebie inną siedzibę... ale to długa historia. Opowiem ją innym razem. Starożytna warownia strzegła sporej części traktu kupieckiego łączącego miasta Lyton i Sloop. Córka barona Corvallisa poślubiła mieszkańca Lytonu, z tego co wiem, plebejusza, i tak dekretem królewskim tytuł nie przeszedł na jej potomka. Później warownię wraz z przyległymi terenami otrzymał we władanie hrabia Sloop, mimo że bliżej było do Lytonu... Tak czy owak, warownia Cavell sprzyjała Nocnym Jastrzębiom już przed stuleciem i dopiero mój uczeń, Owyn Belfote, oraz człowiek księcia Aruthy, niejaki Jakub, rozprawili się z wiszącą nad tamtą okolicą groźbą.
Pug postukał się po brodzie palcem wskazującym, rozważając coś przez moment.
– Jak widać – podjął – uznali, że minęło dość czasu, by mogli znów wziąć warownię we władanie i zrobić z niej użytek. To niegłupia decyzja: nikt tam nie zagląda, nawet wieśniacy, z powodu pewnego przesądu, a zresztą dostać się tam to niemała sztuka. Po co ktoś miałby się pchać w to zapomniane przez wszystkich miejsce?
– Pojedziemy do Lytonu? – zapytał Caleb.
– Nie – odparł Pug. – Przekażę pałeczkę Nakorowi. Pozostaje w dobrych stosunkach z diukiem Erikiem, a moim zdaniem właśnie Królestwo Wysp powinno rozegrać ostateczną potyczkę. – Przeniósł wzrok na Magnusa. – Ale pojedziesz z Nakorem, aby mieć pewność, że Erikowi nie zabraknie wsparcia przeciwko magii, jaką jeszcze mogą dysponować Nocne Jastrzębie. Możesz być pewien, że przybędę z pomocą w ciągu zaledwie paru chwil, gdybyś mnie potrzebował. Natomiast twoją matkę poproszę, by sprawdziła, jakie są postępy w sprawie Talnoyów.
Magnus pokiwał głową i uśmiechnął się kpiąco.
– Wszyscy wiemy, jak bardzo spodoba się to magom – zauważył.
Pug również się uśmiechnął – po raz pierwszy od wielu dni. Z lekkim rozbawieniem w głosie odpowiedział:
– Nadal nie mogą się przekonać do kobiet w swoich szeregach, ale co do twojej matki... Poproszę ją, by zachowywała się odpowiednio.
Uśmiech Magnusa poszerzył się.
– Od kiedy to mama robi, o co ją poprosisz? – Grymas ojca powiedział mu, że trafił w sedno. – Czy mam przekazać Nakorowi, by się szykował do drogi?
– Nakor jest zawsze gotów do drogi, jak każdy szuler. Do zobaczenia na górze za parę minut. Chcę zamienić słówko z chłopcami.
Kiedy Magnus odszedł, Pug zwrócił się do młodzików.
– To była mokra robota – rzekł.
Jommy zerknął na Tada i Zane’a i odpowiedział za wszystkich:
– Owszem, ale trudno uznać Ketlamiego za niewinną ofiarę.
Pug położył mu dłoń na ramieniu. Choć Jommy nie był oficjalnie jego wnukiem, mag polubił tego zuchwałego rudzielca i traktował go jak dwóch pozostałych synów Caleba.
– Z żadnym człowiekiem nie powinno się tak postępować, Jommy. – Popatrzył na Tada i Zane’a, po czym znów wrócił spojrzeniem do Jommy’ego. – Niektórzy ludzie zasługują na śmierć za to, co zrobili, ale przysparzanie innym cierpienia krzywdzi raczej tego, kto zadaje ból, niż tych, którzy cierpią. – Ponownie powiódł spojrzeniem od jednej młodej twarzy do drugiej. – To, co czyni nas lepszymi od naszych wrogów, wynika z tego, że wiemy, kiedy czynimy zło. Każdy zły uczynek powinien nas martwić, nawet jeśli usprawiedliwiamy go wyższą koniecznością. – Zerkając na drzwi, za którymi kat przygotowywał ciało Ketlamiego do upłynnienia, dodał: – Taka jest cena, którą płacimy: to, co musimy zrobić, umniejsza nas. – Raz jeszcze przyjrzał się każdemu z chłopców z osobna. – Waszym jedynym pocieszeniem może być to, że uczestnicząc w naszym dziele, chronicie swoich bliskich przed jeszcze większymi zagrożeniami.
Następnie zwrócił się do Caleba.
– Wydaje mi się, że od dnia ślubu nie spędziliście z Marie wiele czasu.
Caleb uśmiechnął się smutno.
– Marie napomyka o tym, ale nigdy się nie skarży, ojcze.
– Przez jakiś czas będzie spokojniej. W Novindusie mam Kaspara z Rosenvarem i Jakubem, a teraz Nakor i Magnus udają się do Królestwa Wysp, aby rozprawić się z Nocnymi Jastrzębiami. Nie jesteś nam teraz do niczego potrzebny.
Caleb przyszpilił ojca uważnym spojrzeniem i zapytał:
– Zatem...?
– Zatem dlaczego nie miałbyś wrócić do domu i poprosić matki o sferę, której używamy, podróżując do naszej małej kryjówki? To nic wielkiego, ot, jedna z wysepek w archipelagu Wysp Zachodzącego Słońca, ale stoi na niej dobrze zaopatrzona chata, w której na pewno nie brak prywatności.
– Brzmi zachęcająco. A co z tymi trzema tutaj?
Pug się uśmiechnął.
– Odeślij ich do Talwina. Mogą zamieszkać w Domu nad Rzeką, zarabiać na utrzymanie przez tydzień czy dwa i doskonalić umiejętności szermiercze.
Zane wyszczerzył wszystkie zęby.
– Dom nad Rzeką!
Jommy klepnął przyjaciela w brzuch.
– Zdawało mi się, że chcesz to stracić?
Dom nad Rzeką był najlepszą restauracją i tawerną w Opardumie, a być może też najwspanialszą knajpą na całym świecie. Zane rozsmakował się w wyśmienitych potrawach, odkąd jego matka wyszła za Caleba i miał możliwość skosztowania lepszego jadła niż za czasów dzieciństwa.
– Będę tyrał dodatkowo, masz moje słowo! – zapewnił go w odpowiedzi przysadzisty młodzieniec.
– Cóż, jestem pewien, że Talwin z żoną znajdą ci odpowiednie zajęcie.
– A co z tobą, ojcze? – uciął te docinki Caleb, zwracając się do Puga.
– Muszę odbyć pewną podróż, niedługą, lecz nazbyt długo odkładaną. Przekaż matce, że wrócę za dzień czy coś koło tego, ale dodaj, żeby na mnie nie czekała. Powinna niezwłocznie udać się na Kelewan i sprawdzić, jak Bractwo Magów radzi sobie z Talnoyami.
Objęli się, po czym Pug pomachał całej czwórce na pożegnanie i zniknął.
Jommy pokręcił głową i ze świstem wciągnął powietrze.
– Rety! W życiu nie przyzwyczaję się do widoku znikających ludzi!
Caleb wybuchnął śmiechem.
– Przyzwyczaisz się do tego i jeszcze do paru rzeczy, nim skończymy walczyć, mój synu! – Wydobył z fałd szaty własną sferę i powiedział: – Do domu! A potem wy trzej pojedziecie do Olasko!
Zerkając na drzwi do lochu, Tad szepnął:
– Na pewno cieszę się, że tu już skończyliśmy.
Nie mówiąc nic więcej, mężczyźni położyli sobie nawzajem dłonie na ramionach, Caleb aktywował sferę i oni również zniknęli.
Znaczącą obecność spowijał mrok, a jej kształt ledwie się odcinał w słabym świetle rzucanym przez pojedynczą pochodnię umieszczoną w uchwycie na przeciwległej ścianie.
Głos przemówił, nie wydając dźwięku:
Witaj, Pugu z Crydee...
Pug uśmiechnął się, odpowiadając:
– Nie nazywano mnie tak od lat, pani.
Zdawał sobie sprawę, że obecność nie wymaga, by ją tytułować, oraz że tytuł, który wybrał, trudno nazwać odpowiednim, jednakże czuł potrzebę okazania szacunku.
– Skoro tak twierdzisz, magu – odezwał się znów głęboki głos. – Życzysz sobie więcej światła?
– Byłoby miło – ucieszył się Pug.
W okamgnieniu pomieszczenie zalało morze jasności, jakby blask słońca wpadł przez szklane ściany. Pug rozejrzał się wkoło, gdyż dawno nie widział tej komnaty. Była to pieczara, położona głęboko pod miastem Sethanon, gdzie Tomas zdołał przełamać zaklęcie Drakin-Korina, Władcy Smoków, a Pug wraz z innymi magami walczył o zamknięcie szczeliny grożącej zniszczeniem całego Królestwa Wysp, a nawet Midkemii.
Istota, przed którą stał teraz, mieściła się w ciele wielkiego smoka Ryatha, jednakże jej umysł należał do przedwiecznego bytu: Wyroczni Aal. Podczas heroicznej walki smok dał z siebie wszystko, by pokonać Pana Strachu, i trzeba było niesłychanie silnej magii i wyjątkowych umiejętności, aby zachować iskierkę życia w ciele już po tym, jak opuściły je umysł i duch, zapewniając Wyroczni Aal żyjącego gospodarza. Smocze łuski odpadły, a przyrządzony naprędce wywar zamienił gada w byt nieprześcignionej wspaniałości. Ogromny skarb Władców Smoków gromadzony pod miastem od niepamiętnych czasów był źródłem szlachetnych kamieni, które zastąpiły uszkodzone łuski, tworząc istotę nie mającą sobie równych na całym świecie: pokrytego brylantami smoka. Światło tańczyło w fasetkach tysiąca klejnotów, tak że istota zdawała się poruszać nawet wtedy, gdy spoczywała w bezruchu, tak jak teraz.
– Cykl odnowy zakończył się pomyślnie? – zapytał Pug.
– Tak – odparła Wyrocznia Aal. – Cykl przeminął i znów posiadam całą wiedzę. Istota wysłała mentalne wezwanie, na które stawił się tuzin odzianych na biało ludzi. – Oto moi towarzysze.
Pug skinął głową. Ludzie, którzy właśnie weszli do komnaty, poznali naturę wielkiego smoka z Sethanon i oddali wolność za możliwość przeżycia egzystencji po wielekroć dłuższej niż normalna oraz za honor służenia najważniejszej sprawie.
Albowiem Wyrocznia Aal była czymś więcej aniżeli zwykłą jasnowidzką. Potrafiła przewidzieć wiele możliwych skutków danej decyzji, jak również ostrzec tych, którym ufała, przed nadciągającym niebezpieczeństwem. A nie było na świecie człowieka, któremu by ufała bardziej niż Pugowi. Gdyby nie jego interwencja, ostatnia z rasy Aal – być może najstarszej we wszechświecie – sczezłaby przed stuleciem. Pug skłonił głowę, witając towarzyszy Wyroczni Aal, a oni odpowiedzieli podobnym ruchem.
– Wiesz, czemu tu jestem? – zapytał Pug.
– Nadciąga wielkie zagrożenie, nadciąga szybciej nawet, niż myślisz, ale...
– Tak?
– Ale nie jest tym, czego się obawiasz.
– Dasati?
– Mają z tym coś wspólnego, obecnie mogą się wydawać najpoważniejszym zagrożeniem, lecz za nimi czai się coś znacznie groźniejszego...
– Bezimienny?
– Coś jeszcze...
Pug zdumiał się. Z jego perspektywy nie było we wszechświecię niczego potężniejszego od Nadrzędnych Bogów. Wziął się w garść.
– Co może być większym zagrożeniem od Bezimiennego?
– Mogę powiedzieć ci tylko tyle, Pugu z Crydee: w głębinach czasu i przestrzeni walka między dobrem i złem przewyższa wszystko inne. To, czego doświadczasz, to zaledwie najmniejsza z bitew tej wojny, która rozpoczęła się w mrokach zapomnienia, na długo przed tym, zanim pierwszy przedstawiciel rasy Aal powstał z błota rodzinnego świata, i która będzie trwała długo po tym, jak zgaśnie ostatnia gwiazda. Ta walka to nieodłączna część rzeczywistości, a bierze w niej udział każde stworzenie, świadome tego lub nie. Niektóre stworzenia wiodą swój żywot w spokoju i bezpieczeństwie, podczas gdy inne bez ustanku walczą. Niektóre światy to istny raj, inne zaś to niekończące się piekło. Jedne i drugie są potrzebne do zachowania kosmicznej równowagi, a zarazem stanowią idealne pola bitwy dla toczącej się bez końca walki. Wiele światów zachowuje równowagę na swoją małą skalę... – Wyrocznia Aal zamilkła na moment, po czym dopowiedziała: – Inne jednak chyboczą się na krawędzi.
– Masz na myśli Midkemię?
Wielki smok pokiwał głową.
– Żyjesz dłużej od zwykłych śmiertelników, lecz rozstrzygnięcie losów tego świata dla bogów jest niczym mgnienie oka. Midkemia nazbyt długo pozostawała bez opieki Bogini Dobra. To, coście zaczęli z Konklawe Cieni, ośmieliło Bezimiennego przed stuleciem. Jednakowoż w tej chwili leży przyczajony, a jego sługusy to zaledwie sny i wspomnienia, potężne wedle twoich standardów, lecz bez znaczenia w porównaniu z tym, do czego byłby zdolny, gdyby się przebudził.
– A budzi się?
– Nie. Wszelako jego sny stają się coraz bardziej gorączkowe, a sprawę, o którą walczy od wieków, przejmuje istota odeń potężniejsza i straszniejsza.
Pug nie posiadał się ze zdziwienia. Nie był w stanie sobie wyobrazić istoty potężniejszej i straszniej od Pana Mroku.
– Jakaż istota mogłaby... – nie zdążył dokończyć pytania.
– Mroczny Bóg Dasatich – padła odpowiedź Wyroczni Aal.
Pug zmaterializował się w swojej pracowni. Rozejrzał się szybko, by sprawdzić, czy jest sam, gdyż jego żona miała w zwyczaju siadać z książką w kąciku pod jego nieobecność, aby poczytać w spokoju. Nadal był wstrząśnięty tym, co usłyszał od Wyroczni Aal. Uważał się za doświadczonego człowieka, takiego, co z wielu opresji wyszedł obronną ręką i bez konsekwencji naoglądał się koszmarów, a nawet stawił czoło Bogini Śmierci w jej własnej siedzibie i powrócił między żywych. Zasłyszane wieści przekraczały jednak jego zdolność pojmowania, toteż czuł się wyczerpany. Marzył, aby ukryć się gdzieś i przespać okrągły tydzień. W głębi wiedział, że to efekt szoku, który wkrótce minie, umożliwiając mu zmierzenie się z problemem. A ten polegał głównie na tym, że nie miał pojęcia, od czego zacząć. Postawiony przed zadaniem, które teraz czekało Konklawe Cieni, czuł się jak malutkie dziecko, które ktoś poprosił o przesunięcie olbrzymiej góry.
Podszedł do szafki w rogu i otworzył ją. W środku było kilka butelek, w tym jedna zawierająca mocny napój, który Caleb przywiózł mu przed rokiem. Whiskey z prowincji Kinnoch – Pug zagustował w niej. Całkiem niedawno otrzymał od cesarza Wielkiego Keshu parę kryształowych pucharków i właśnie do jednego z nich nalał sobie teraz złocistego płynu.
Sącząc intensywny, lecz smaczny i dający przyjemność napój, czuł, jak w ustach i w gardle rozlewa się stopniowo ciepło. Zamknął szafkę i zbliżył się do biblioteczki, gdzie na jednej z półek stało spore drewniane pudełko. Było ono niewyszukanego kształtu, ale za to pięknie rzeźbione, zrobione z drewna akacji łączonego wyłącznie za pomocą kleju, na jaskółczy ogon, bez jednego gwoździa z brązu czy żelaza. Odstawił pucharek i uniósł wieczko, które również odłożył na bok, by zajrzeć do wnętrza pudełka, gdzie spoczywał pojedynczy zwój.
Westchnął. Spodziewał się, że go tam znajdzie.
Pudełko pojawiło się któregoś ranka przed laty na jego biurku w gabinecie w Stardock. Rzecz jasna chroniła je magia, jednakże Puga zdziwił nie sam fakt, lecz to, że zaklęcia, którymi było obłożone, wydały mu się znajome, zupełnie jakby sam je rzucił. Podejrzewając pułapkę, teleportował się na znaczną odległość od Wyspy Czarnoksiężnika razem z tajemniczym pudełkiem, po czym – nie zapominając o wzniesieniu barier ochronnych wokół siebie – bez najmniejszego trudu otworzył puzderko. Znalazł tam trzy wiadomości.
Pierwsza mówiła: „Wiele trudu po nic, nieprawdaż?”.
Druga mówiła: „Gdy Jakub będzie wyjeżdżał, każ mu przekazać człowiekowi, z którym ma się spotkać, co następuje. Nie ma magii”.
Ostatnia natomiast przykazywała: „Za nic w świecie nie zgub tego pudełka”.
Wszystkie zostały napisane jego własną ręką.
Latami Pug utrzymywał w sekrecie istnienie pudełka, które umożliwiało mu wysyłanie sobie listów z przyszłości. Od czasu do czasu przyglądał mu się od niechcenia, wiedząc, że prędzej czy później będzie musiał rozgryźć jego zagadkę. Wyglądało bowiem na to, że przesyłki faktycznie pochodziły od niego.
W ciągu tego czasu ośmiokrotnie otwierał pudełko i za każdym razem znajdował w środku wiadomość. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale ilekroć pojawił się list, wyczuwał, że nadeszła pora unieść wieczko.
Któraś wiadomość mówiła: „Możesz ufać Mirandzie”. Otrzymał ją, zanim poznał swoją żonę, a kiedy do tego doszło, natychmiast zrozumiał, czemu ją sobie wysłał. Miranda była niebezpieczna, potężna i uparta oraz – w tamtym czasie – nieodgadniona.
Mimo to nadal nie ufał jej w pełni. Wierzył, że go kocha i darzy miłością ich synów, a także nie miał wątpliwości, iż jest całym sercem za ich wspólną sprawą. Wszakże często miewała własne cele, ignorowała go i postępowała wedle swojego widzimisię. Przez wiele lat korzystała z zatrudnionych przez siebie szpiegów – pracujących równolegle z agentami Konklawe Cieni. Parokrotnie na przestrzeni lat zażarcie się o to kłócili, a ona zawsze solennie obiecywała, że dotąd będzie się trzymać ustalonych reguł i ram, chociaż potem zawsze i tak robiła, co chciała.
Pug zawahał się. Jakąkolwiek wiadomość niósł ten pergamin, powinien się z nią zapoznać – chociaż zdawał sobie sprawę, że pozna sekret, o którym wolałby się nigdy nie dowiedzieć. Tylko Nakor wiedział o tajemniczych wiadomościach, i to od niecałego roku, aczkolwiek prawdę o pudełku Pug zachował wyłącznie dla siebie. Miranda miała je za element dekoracyjny.
Rozwijając pergamin, mag zastanawiał się nie po raz pierwszy, czy te wiadomości otrzymuje tylko dlatego, aby pewne rzeczy mogły się wydarzyć czy raczej aby coś strasznego nie miało miejsca. Być może między jednym i drugim nie było większej różnicy.
Spojrzał na rozwinięty pergamin. Widniały na nim dwie linijki pisma, skreślonego jego własną ręką. Pierwsza mówiła: „Weź Nakora, Magnusa i Beka, nikogo innego”. Druga zaś rozkazywała: „Jedź do Kosridi, potem do Omadrabaru”.
Pug zamknął pudełko i usiadł za biurkiem. Przeczytał obie wiadomości kilkakrotnie, jakby w ten sposób był w stanie dotrzeć do ich głębszego znaczenia. Potem odchylił się na oparcie i podjął sączenie napoju. Kosridi, jak pamiętał, było nazwą świata pokazanego w wizji Kaspara z Olasko zesłanej mu przez bóstwo Ban-ath; w świecie tym – jednym z wielu – zamieszkiwali Dasati. Gdzie leżał Omadrabar, nie miał bladego pojęcia. Wszystko wskazywało jednak na to, że będzie musiał znaleźć drogę do kolejnego poziomu istnienia, do którego, o ile było mu wiadomo, nie zapuścił się z nikt z jego rzeczywistości. Stamtąd wraz z kompanami przyjdzie mu przedostać się do świata Dasatich – Kosridi – i dalej, do rzeczonego Omadrabaru. I jeśli nawet nie miał pewności co do niczego innego, żywił przekonanie, że ów Omadrabar okaże się najniebezpieczniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek odwiedził.
Pokłosie
Kaspar powściągnął wierzchowca.
Zwalczył w sobie obawy. Kraina była niebezpieczna i zdawał sobie sprawę, co może go w niej czekać. Odkąd znalazł się tu na wygnaniu, uważał małe gospodarstwo, w którym mieszkał przez wiele miesięcy, za własny dom, a Jojannę i jej syna Jorgena za krewnych.
Teraz wystarczyło mu tylko spojrzeć, by zrozumieć, że gospodarstwo stoi opuszczone od dłuższego czasu, co najmniej od roku, sądząc po stanie obejścia. Pastwisko zarosło, płot chylił się ku ziemi w paru miejscach. Zanim mąż Jojanny, Bandamin, zniknął, hodowali tam bydło na potrzeby lokalnego karczmarza. Obecnie również na zagonach ze zbożem pleniły się chwasty, a puste kłosy świadczyły, że ostatni zbiór poszedł na zmarnowanie.
Kaspar zeskoczył z siodła i przywiązał konia do uschniętego drzewka. Musiało zostać zasadzone już po tym, jak wyjechał, jednakże od tego czasu zdążyło zmartwieć z zaniedbania. Rozejrzał się dokoła z czystego przyzwyczajenia: ilekroć spodziewał się kłopotów, rozglądał się po najbliższym otoczeniu, wyszukując punkty nadające się na zasadzki i drogi ewentualnej ucieczki. Tym razem jednak doszedł do wniosku, że w promieniu wielu mil nie ma żywej duszy.
Wewnątrz budynku zaznał ulgi, zobaczywszy, że nie ma żadnych śladów walki czy przemocy. Wszystkie rzeczy osobiste Jojanny i Jorgena, których nie było znów tak wiele, zniknęły. Wynikało z tego, że opuścili dom z własnej woli. Mógł przestać się zamartwiać, że bandyci albo nomadzi skrzywdzili jego... No właśnie, kogo? Przyjaciół?
Kaspar wiódł uprzednio uprzywilejowane życie, ciesząc się władzą, która wabiła ludzi łaknących przysług, ochrony bądź innych korzyści, lecz do czasu wysłania go przez Magnusa w ten zapomniany zakątek świata dawny książę Olasko nie miał wielu przyjaciół, nawet w dzieciństwie.
Przeraził Jojannę i Jorgena na długie dwa dni, dopóki nie zrozumieli, że zjawił się w ich domu nie z myślą o uczynieniu im krzywdy, lecz jako wędrowiec szukający pożywienia i noclegu. Później ciężką pracą zarabiał na swoje utrzymanie. Udało mu się w ich imieniu wynegocjować lepsze warunki z miejscowymi kupcami, tak że sytuacja obojga poprawiła się znacznie. Udając się w długą drogę powrotną w rodzinne strony, uważał ich za przyjaciół, a może nawet coś więcej...