Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ile jesteście w stanie poświęcić dla ważnej sprawy? Kolejna odsłona heroicznej walki maga imieniem Pug w obronie ojczyzny. Potężny wojownik wraz z członkami Konklawe Cieni podejmuje straceńczą misję, podczas której stawia czoła krwiożerczym Dasatim. Jego syn Magnus błąka się po ziemiach złowrogiego imperium, a ukochana żona Miranda została pojmana przez czarnoksiężnika Leso Varena i Kapłanów Śmierci. Pug czuje, że nie tylko Midkemia i Kelewan, ale również jego osobiste życie pogrążają się w chaosie. Przyparty do ściany dojrzewa do ostatecznej rozgrywki - wyprowadzenia wojsk przeciwko armii Mrocznego Boga. Fantastyczne wydarzenia ostatniej części trylogii pochłoną fanów powieści Davida Eddingsa.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 494
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Raymond E Feist
Tłumaczenie Robert J. Szmidt
Saga
Saga Wojny Mroku. Tom 3. Gniew szalonego boga
Tłumaczenie Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału Wrath of a Mad God
Język oryginału angielski
Original Title: Wrath of a Mad God
Copyright (c) Raymond E. Feist 2024
Copyright ©2007, 2024 Raymond E Feist i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727154718
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jak zawsze, byłem w stanie napisać tę książkę – kolejny rozdział obszernego cyklu o Wojnie Światów – wyłącznie dzięki fundamentom udostępnionym mi przez pierwszych twórców Midkemii.
Raz jeszcze dziękuję moim krewnym i przyjaciołom za utrzymywanie mego życia w równowadze i dbanie o to, bym pozostał przy zdrowych zmysłach – albo tak bliski zdrowia psychicznego, jak to jest w moim wypadku możliwe.
Gdyby nie Jonathan Matson – opoka, na której wzniosłem swą karierę – oraz jego światłe rady i cierpliwa uwaga, nigdy nie zaszedłbym tak daleko.
Nade wszystko jednak dziękuję moim redaktorkom z wydawnictwa HarperCollins, Jane Johnson, Jennifer Brehl, Katherine Nintzel i Emmie Coode, za nieustające zrozumienie, szczególnie w trudniejszych chwilach, że praca jest najważniejsza, oraz za elastyczność i gotowość do adaptacji wśród chaosu, skutkujące istotnym wsparciem. Nigdy by mi się nie udało bez was.
Raymond E. Feist, San Diego, Kalifornia, 2007 r.
Dla Lacey,
z podziękowaniem za jej nieustającą obecność i takie samo poczucie humoru
Ucieczka
Miranda krzyknęła.
Przeszywający ból, który absorbował jej umysł, ustąpił na króciutki moment i właśnie wtedy znalazła to, czego cały czas szukała. Większością świadomości prowadziła walkę woli z oprawcami, lecz jej ułamkiem – najbardziej karnym skrawkiem – czyniła przygotowania. W trakcie przesłuchań ciągnących się od wielu dni wykorzystywała każdą chwilę wytchnienia, aby wydzielić ten fragment intelektu i pokonawszy przyprawiające o łzy cierpienie – prowadzić obserwację. Podczas ostatnich czterech spotkań z Kapłanami Śmierci Dasatich osiągnęła upragnioną obojętność i zmusiła ciało do ignorowania bólu. Był nadal obecny, wiedziała o tym – zaognione nerwy protestowały przeciwko obcej energii kursującej na obrzeżach jej umysłu, sondującej go, węszącej za głębią jej istoty, lecz ona nauczyła się znosić fizyczne cierpienie przed wieloma stuleciami. Znacznie gorsze były ataki mentalne, stanowiące napaść na źródło jej potęgi, unikalną inteligencję, dzięki której we własnym świecie wyrosła na liczącego się maga.
Ci duchowni Dasatich byli pozbawieni wszelkiej subtelności. Od razu rozdarli jej myśli tak, jak niedźwiedź rozdziera pień drzewa, szukając ukrytego miodu. Mniej potężny umysł doznałby uszczerbku nie do naprawienia już przy pierwszej takiej próbie złamania. Miranda po trzeciej znalazła się na krawędzi debilizmu. Mimo to nadal walczyła i stawiała opór, wiedząc, że nie będzie zwycięstwa, jeśli nie uda jej się przeżyć. Skoncentrowała wszystkie swoje niemałe zdolności na tym, aby wytrzymać, a potem zaczęła analizować.
Pozostała przy zdrowych zmysłach wyłącznie dlatego, że zdołała wyprzeć myśli o straszliwych torturach i uczepić się tej odrobiny informacji, jaką posiadła. Postanowienie, by wyrwać się z niewoli i powrócić z ową informacją, dawało jej siłę i poczucie celu.
Od niedawna zaczęła markować utratę przytomności, co było jej nową taktyką w walce z oprawcami. O ile nie dysponowali większymi zdolnościami niż te, które u nich do tej pory wyśledziła, nic jej nie groziło: w ich oczach wydawała się bezwolna. Był to pierwszy sukces Mirandy w użyciu magii, odkąd trafiła do niewoli. Pozwoliła sobie na tyle włączonej świadomości, by oddychać wolno i płytko, aczkolwiek wątpiła, by Kapłani Śmierci, którzy się nią zajmowali, mieli wystarczające pojęcie o ludziach, aby zwracać uwagę na właściwe objawy. Jednakże prawdziwa walka toczyła się na poziomie umysłu, nie ciała, i tam też Miranda zamierzała ostatecznie zatriumfować. Dowiedziała się o swoich oprawcach więcej, niż oni dowiedzieli się o niej.
W pojedynkę Dasati nie byli godnymi przeciwnikami ani dla niej, ani nawet dla jej bardziej zaawansowanych uczniów, jakich szkoliła w swoim świecie. Miranda miała pewność, że gdyby Leso Varen nie wymyślił pułapki w celu wprowadzenia jej w błąd, z łatwością by sobie poradziła z dwoma Dasatimi, którzy ją pojmali. Varena jednak nie należało lekceważyć; był to nekromanta o wielowiekowym doświadczeniu i pokonanie go stanowiło nie lada wyzwanie, o czym najlepiej świadczyło to, że trzy kolejne ciała, które zajmował, zginęły z rąk różnych wrogów, wzięte przez zaskoczenie, a mimo to on sam przeżył. Nawet ona nie zdołała się oprzeć połączonym siłom Leso Varena i Dasatich.
Ale zdążyła już się poznać na Kapłanach Śmierci i wiedziała, że to tylko jakiegoś rodzaju nekromanci. W miarę upływu czasu Miranda – podobnie jak wielu innych magów Midkemii – nauczyła się ignorować magię duchownych, traktując ją jako manifestację potęgi bogów. Obecnie bardzo tego żałowała. Ze wszystkich znanych jej magów wyłącznie jej mąż Pug miał jakieś pojęcie na temat magii duchownych, której poznanie postawił sobie za cel wbrew tendencji różnych zakonów do utrzymywania tajemnicy za wszelką cenę. Zdołał zdobyć niemałą wiedzę o tym najciemniejszym rodzaju magii dzięki rozlicznym spotkaniom z pantatiańskimi wężowymi kapłanami, którzy żywili własne obłędne ambicje. A także udaremnić ich kilka prób wywołania zamętu na świecie. Miranda słuchała mężowskich opowieści tylko jednym uchem, a szkoda. Bardzo by jej teraz pomogło, gdyby w przeszłości zwracała na Puga większą uwagę.
Niemniej jej wiedza wzrastała z każdą chwilą. Kapłani Śmierci byli niezdarni i niedokładni w swych badaniach. Nieraz odsłaniali swą magiczną naturę, zamiast poznawać zdolności Mirandy. A ich brak subtelności tylko działał na jej korzyść.
Miranda usłyszała, że oprawca wychodzi, lecz nadal trzymała powieki zamknięte, pozwalając tylko świadomości przebić się do wyższych warstw umysłu i ani na moment nie zapominając o tym, co właśnie odkryła. Wreszcie przejaśniło się jej w głowie zupełnie. Natychmiast też powrócił ból. Zwalczyła pokusę, by poskarżyć się krzykiem, i ućiekła się do głębokich oddechów i mentalnej dyscypliny mającej powściągnąć cierpienie.
Leżała na kamiennej płycie, którą cechowała zła natura wynikająca z obcej energii. Sam jej dotyk byłby Mirandzie niemiły, tymczasem na dodatek została do niej przywiązana, i to bez osłony odzienia. Poza tym spływała potem i czuła mdłości. Mięśnie w każdej chwili mógł opanować skurcz, a w tej pozycji – gdy nie miała możliwości ruchu – nagły ostry ból był ostatnim, czego potrzebowała. Musiała zastosować parę dostępnych jej sztuczek, aby się opanować, uspokoić i rozstać z bólem, zanim ten nadszedł na dobre.
Dasati badali ją od prawie tygodnia, przysparzając jej upokorzeń i cierpień w próbie zebrania jak największej liczby informacji o niej oraz o ludzkiej rasie w ogóle. Miranda była wdzięczna za ich toporne podejście, dzięki któremu zyskała nad nimi przewagę: wróg nawet nie podejrzewał sprytu ludzi i bardzo nie doceniał jej osobiście.
Wyrzuciła z myśli Dasatich i zaczęła się zastanawiać nad drogami ucieczki. Wkrótce po uwięzieniu zrozumiała, że największe szanse zapewni jej podzielenie się z oprawcami prawdą do tego stopnia, by później wierzyli w każde jej słowo. Leso Varen, którego na wskroś zła świadomość zamieszkiwała obecnie ciało pochodzącego z Tsuranuanni maga imieniem Wyntakata, nie pojawił się ani razu od chwili jej pojmania, za co także była wdzięczna, gdyż w przeciwnym razie Dasati wygraliby to starcie. Miranda zdawała sobie sprawę, że Leso Varen realizuje własne obłąkane ambicje i że działa wspólnie z Dasatimi, dopóki mu to odpowiada, bynajmniej nie dbając o ich plany.
Zaryzykowała otwarcie oczu. Tak jak się spodziewała, wszyscy oprawcy zniknęli. Przez moment obawiała się, że któryś pozostał na miejscu, aby skrycie ją obserwować. Zdarzało się, że przemawiali do niej konwersacyjnym tonem, jakby gawędzili z gościem, innym znów razem katowali ją. Trudno było się dopatrzyć sensu czy jakiegoś wzoru w ich działaniach. Początkowo zachowała wszystkie swoje moce, ponieważ Kapłani Śmierci, wykazując wyjątkową pewność siebie, pragnęli rozeznać się w pełnym zakresie jej umiejętności. Ale po tym jak czwartego dnia niewoli odpowiedziała z furią na próbę dotknięcia jej nagiego ciała, została spętana zaklęciem więżącym jej moce i powiększającym jej frustrację przy każdej próbie użycia magii.
Rozedrgane nerwy w każdym włókienku ciała Mirandy mówiły jej, że ból nie przeminął. Kobieta zaczerpnęła głęboko tchu i z całych sił postarała się zmniejszyć cierpienie, tak by mogła je przynajmniej ignorować.
Odetchnąwszy jeszcze parę razy, zaczęła się zastanawiać, czy to, czego właśnie się dowiedziała od swoich oprawców, jest prawdą czy raczej czepianiem się złudnych nadziei. Zmusiła umysł do wytężonej pracy, rzucając pomniejsze zaklęcie, które wypowiedziała tak cicho, że praktycznie niesłyszalnie. Ból odszedł! Nareszcie udało jej się osiągnąć to, o co walczyła od tak dawna.
Przymknęła powieki, przywołując obraz, który ujrzała podczas tortur. Intuicja podpowiadała jej, że odkryła coś niebywale istotnego, jednakże Miranda nadal nie miała pewności, co to takiego. Przez chwilę żałowała, że nie może się jakoś skontaktować z Pugiem albo chociaż z jego kompanem Nakorem – obydwaj bowiem jak nikt inny znali się na magii pierwotnych energii stosowanych przez magów. Miranda uśmiechnęła się na wspomnienie Nakora i jego uporczywego nazywania przypadków używania magii „sztuczkami” i zaraz westchnęła. Byłaby się roześmiała, gdyby tylko czuła się odrobinę lepiej.
Nakor będzie zachwycony. Nie lada frajdę sprawi mu informacja na temat świata Dasatich, którą właśnie udało jej się pozyskać: „sztuczki” w tym świecie mają wiele wspólnego z energiami znanymi każdemu magowi na Wyspie Czarnoksiężnika, ale są... Jak by to ujął Nakor? Miranda wytężyła umysł. „Wypaczone”! Jak gdyby poruszały się pod prąd tego, co ona znała. Poczuła się tak, jakby zmuszono ją do nauki chodzenia od nowa, tyle że tym razem, aby zrobić krok naprzód, musiała postawić nogę w bok.
Sięgnęła myślą i zaczęła badać mentalnymi palcami krępujące ją więzy. Uporała się z nimi niemal bez żadnej trudności. Po chwili była już wolna.
Usiadła i rozluźniła barki, plecy, nogi, czując, jak powoli wraca do nich krążenie; ból nie odstępował jej ani na krok, przenikając do szpiku kości. Choć Miranda żyła od wieków, wyglądała na nie więcej niż czterdzieści lat. Była szczupła, lecz zadziwiająco silna dzięki uwielbianym przez nią spacerom po wzgórzach na Wyspie Czarnoksiężnika i pływaniu w morzu. Ciemne włosy miała przyprószone siwizną, ale oczy nadal czyste i młodzieńcze. Jak sądziła, magia przydawała życia niektórym przynajmniej adeptom.
Odetchnęła głęboko. Mdlące uczucie na dnie żołądka ustało. Przynajmniej Dasati nie zastosowali rozgrzanego żelaza ani ostrych narzędzi i ograniczyli się wyłącznie do bicia, gdy uważali, że dzięki temu uzyskają lepsze informacje.
Postanowiła ucałować Nakora, jeśli zobaczy go jeszcze kiedykolwiek, albowiem bez jego uporczywych twierdzeń, że magia w gruncie rzeczy sprowadza się do pierwotnej energii, nigdy by nie pojęła, co jest nie tak ze światem Dasatich...
Miranda miała pewność, że przebywa nadal na Kelewanie, w kopule z czarną energią, którą dostrzegła na moment przed tym, jak ją pojmano. Przestrzeń ta była ciasna i na pewnej wysokości przechodziła w atramentową pustkę – albo może sklepienie znajdowało się tak wysoko, że niknęło w mroku. Rozejrzała się więc wokół siebie, korzystając z tego, że nie leży już plackiem na kamiennej płycie. Kopuła była nieprzejrzysta, ale Miranda widziała jej krzywiznę dzięki temu, że nad głową miała stelaż podtrzymujący kotary i sięgający na jakieś dziesięć stóp. Materiał wydawał się jednolicie siny, o ile można to było stwierdzić przy takim oświetleniu, którego źródło stanowił dziwaczny szary kamień umieszczony na stole nieopodal. Miranda znów przymknęła powieki i sięgnęła myślą, aby już po paru sekundach natknąć się na ściany kopuły.
Jakim cudem normalne zasady magii zostały zastąpione przez zasady Dasatich? Czyżby przywlekli tu ze sobą fragment własnego świata?
Miranda wstała. I w tym samym momencie doznała olśnienia. Dasati nie chcieli tylko najechać Kelewanu, oni chcieli go zmienić! Przekształcić w miejsce, w którym mogliby wygodnie żyć. Skolonizować!
Koniecznie musiała opuścić to więzienie, odnaleźć Bractwo Magów i skontaktować się z Wielkimi. Wystarczy, że Dasati powiększą tę kopułę... Może nie będzie to łatwe, ale z pewnością nie nastręczy im też większych problemów. Przy odpowiedniej ilości energii kopuła otoczy cały Kelewan, upodabniając go do któregoś z tych globów na drugim poziomie istnienia albo przynajmniej czyniąc zeń coś w rodzaju Delekordii – świata, który, jak odkrył Pug, mieści się między dwiema rzeczywistościami.
Ponownie wypuściła mentalne wici. Pilnowała, aby były słabiutkie i jak najmniejsze. Była gotowa cofnąć je w każdej chwili, w razie gdyby natknęły się na coś rozumnego lub co gorsza, powiadomiły Kapłana Śmierci czy jakiegoś Dasatiego, że jest wolna.
Obrzuciła pomieszczenie spojrzeniem, wypatrzyła swoje ubranie ciśnięte w kąt i prędko się ubrała. Chociaż nie przerażała jej perspektywa pojawienia się na korytarzu Bractwa Magów bez odzienia, a Tsurani mieli mniejszy problem z nagością od większości kultur na Midkemii, w nagości było coś uwłaczającego.
Zawahała się. Czas naglił, jednakże ona czuła pokusę, by zostać tu nieco dłużej, pomyszkować trochę i rozmówić się potem z Wielkimi, będąc w posiadaniu ważnych informacji. Przez chwilę rozważała, czy uda jej się rzucić zaklęcie, które uczyniłoby ją niewidzialną, dzięki czemu mogłaby posnuć się po tej... bańce. Ostatecznie uznała, że powinna ostrzec innych i wrócić wraz z ich potęgą.
Przymknąwszy powieki, zaczęła badać sklepienie kopuły nad sobą. Sprawiło jej to ból, więc szybko przestała, lecz zyskała potrzebną informację. Ściana tej kopuły była granicą między jej rzeczywistością a światem Dasatich – czy raczej tą jego częścią, którą przywlekli ze sobą. Zdoła ją pokonać, kiedy lepiej się przygotuje.
Ciekawa, ilu ma strażników, uwolniła cząstkę świadomości, maleńki czułek mający wytropić energię życiową. Powinien przejść niezauważony, jeśli tylko rozegra to właściwie... Wtem poczuła muśnięcie energii tak delikatne jak powiew nasionek dmuchawca niesionych na wietrze w stronę twarzy i natychmiast się wycofała, żeby jej nie odkryto. A więc strażnik jest co najmniej jeden. Ponawiała próby, aż nabrała pewności, że pilnuje jej dwóch Kapłanów Śmierci.
Zebrała się w sobie do ucieczki, lecz zaraz znów się zawahała. Oczywiście wiedziała, że najrozsądniej byłoby zbiec, przedrzeć się do Bractwa tak szybko, jak to możliwe, po czym wrócić z paroma doświadczonymi magami i zapobiec inwazji na Kelewan. Jednakże jakąś częścią siebie pragnęła poznać całą prawdę o intruzach, przekonać się, z kim w istocie mają do czynienia. Z drżeniem serca dokończyła myśl: ...na wypadek gdyby Pug nie powrócił ze świata Dasatich.
Wierzyła, że udałoby jej się pokonać obu Kapłanów Śmierci, może nawet jednego wziąć na zakładnika. Z radością odwzajemniłaby gościnność, jaką jej okazali. Jednakże była świadoma tego, że Leso Varen zdążył wrócić do siedziby Bractwa Magów, gdzie – w odpowiedzi na pytania o nią – ze wzruszeniem ramion prawdopodobnie twierdzi, iż musiała niespodzianie przenieść się na Midkemię. Zanim na Kelewan dotrze wiadomość, że jednak nie powróciła do rodzinnego świata, i zanim członkowie Bractwa Magów zaczną prowadzić dochodzenie w tej sprawie, miną tygodnie. To, że była szpiegiem Konklawe Cieni, wiązało się z tajnością jej działań – a zatem zanim ktoś na poważnie zacznie jej szukać, może minąć nawet miesiąc.
Skupiła uwagę na „ścianie” najbliżej niej. Badając ją ostrożnie wszystkimi zmysłami, usiłowała wyczuć rytm energii. Domyślała się, że czeka ją niespodzianka, jako że nie znała tutejszej okolicy, a poza tym skok na sporą odległość do znajomego miejsca, powiedzmy siedziby Bractwa Magów, przez wypełnioną obcą magią kopułę też prowokował trudne do przewidzenia problemy.
Zadecydowała więc, że rozsądniej będzie dokonać skoku na krótszy dystans – na wzniesienie pokryte kwitnącymi krzewami paniczyka, które tak dobrze zapamiętała, ponieważ dostrzegła je tuż po tym, jak minęła szczyt, dosłownie na mgnienie oka przed zauważeniem kopuły.
Znienacka wyczuła czyjąś obecność. Obróciła się błyskawicznie, lecz Kapłan Śmierci już unosił w jej stronę jakieś urządzenie, celując nim prosto w nią. Chciała wprowadzić w życie nauki o magii, które wyniosła z tego miejsca, i posłała ku Dasatiemu zaklęcie, jakie powinno zwalić go z nóg. Tymczasem poczuła nagły upływ energii, jakby coś wyrwało ją z jej ciała, i równocześnie zobaczyła zdumiony wyraz twarzy Dasatiego, którego nieznana siła cisnęła aż za kotarę.
Z tyłu znajdowała się lita ściana wzniesiona z obcego Mirandzie drewna, które rozprysnęło się, gdy Kapłan Śmierci przelatywał przez nie do sąsiedniej komórki. Pozbawione już życia ciało pozostawiło krwawy ślad na podłodze, a Miranda spostrzegła mimochodem, że krew Dasatich jest raczej pomarańczowa niż czerwona.
Gwałtowność tej sceny miała swoje dobre strony. Drugi Kapłan Śmierci leżał na podłodze rozciągnięty jak długi i bez przytomności po tym, jak jego towarzysz lotem pokonał dzielący ich dystans.
Miranda prędko zbadała obu Dasatich, potwierdzając swoje przypuszczenia: pierwszy nie żył, drugi zaś stracił przytomność. Rozejrzała się gorączkowo, by sprawdzić, czy wcześniej ktoś nie umknął jej uwagi, ale uspokoiła się, stwierdziwszy, że jest sam na sam z trupem i potencjalnym zakładnikiem.
W dodatku nareszcie widziała swoje więzienie w całej okazałości. Kopuła miała nie więcej niż sto stóp średnicy, była poprzedzielana drewnianymi ściankami i kotarami i mieściła dwa proste posłane łóżka, stół z przyborami do pisania oraz dwa dziwaczne świetliste kamienie, a do tego komodę i dużą plecioną matę na klepisku. Nie tracąc czasu, przeszukała resztę przestrzeni i odkryła zbiór nic nie mówiących jej przedmiotów. Niestety, nie było wśród nich urządzenia, które umożliwiło przedostanie się ze świata Dasatich na Kelewan. Miranda wypatrywała czegoś pokaźnego, podobnego do machin szczelinowych Tsurani, albo przynajmniej jakiejś platformy, na której można by stanąć – nic takiego jednak nie znalazła w zasięgu wzroku.
Od pewnego już czasu była rozgniewana, a teraz nagła frustracja przywiodła ją na krawędź wściekłości. Jak oni śmią przybywać tutaj i tak ją traktować! Miranda przez całe życie walczyła z wybuchowym temperamentem – spadkiem po matce – i choć przez większość czasu udawało jej się zachowywać spokojnie, to jednak gdy już wpadała w złość, bliscy woleli trzymać się od niej z daleka dla własnego bezpieczeństwa.
Na ziemi leżała sterta papieru, jakby nawoskowanego, i Miranda, dostrzegłszy ją, natychmiast się schyliła. Kto wie, co tam jest napisane w tym dziwacznym języku Dasatich? Może rozwiązanie ich tajemnicy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki?
W tym samym momencie usłyszała cichy jęk i zobaczyła, że ten Kapłan Śmierci, który przeżył zamieszanie, zaczyna się poruszać. Nie namyślając się wiele, wstała, zrobiła krok w przód i z całych sił kopnęła Dasatiego w szczękę.
– Auć! – Twarz Dasatiego okazała się twarda jak głaz. – A niech to! – zaklęła, sądząc, że złamała kości stopy. Trzymając papiery w jednym ręku, uklęknęła obok ponownie znieruchomiałej sylwetki i szarpnęła ją za przód szaty. – Pójdziesz ze mną! – syknęła.
Następnie przymknęła powieki i skierowała uwagę na ściany kopuły; obmacywała je mentalnie, dopóki nie wyczuła określonego rodzaju energii, po czym błyskawicznie dostroiła się do nich, jak gdyby grała na lutni i przekręceniem kołeczków mogła zmienić napięcie strun.
Uznawszy, że jest gotowa, nakazała sobie znaleźć się na zewnątrz, w pewnym oddaleniu od ściany. Wrzasnęła, kiedy całym jej ciałem targnęła kaskada energii, co odczuła tak, jakby lód ciął jej nerwy, po czym otworzywszy oczy, przekonała się, że klęczy na wyschniętej trawie pagórka w prowincji Lash. Był ranek, co z jakiegoś powodu ją zdziwiło, i ledwie potrafiła znieść wszechogarniający ból. Nawet oddychanie przysparzało jej cierpienia.
Organizm zdawał się protestować na to nagłe przywrócenie do rodzimego środowiska. Miranda nie miała pojęcia, co Dasati jej uczynili, by przeżyła w ich świecie – czy też w tym jego fragmencie w obrębie kopuły – lecz była zupełnie pewna, że zwariuje, zanim zdąży się z powrotem przyzwyczaić do własnego świata.
Kapłan Śmierci także przeżył przenosiny. Miranda uklęknęła przy nim, chwytając go za poły, jakby były to jedyne więzy łączące ją z przytomnością. Czas mijał i ból słabł, aż wreszcie Miranda pomyślała, że może jednak nie zwariuje. Odetchnęła głęboko i chrapliwie, równocześnie mrugając powiekami, by odzyskać ostrość widzenia. I zaraz zamknęła mocno oczy.
– To na nic – sapnęła.
Odepchnęła od siebie ból, wzięła kolejny wdech i nakazała sobie znaleźć się w Sali Wzorców siedziby Bractwa.
Na miejscu zastała dwóch magów. Upuściła przed nimi jeńca.
– Zwiążcie go. To Kapłan Śmierci Dasatich.
Nie miała pojęcia, czy akurat ci dwaj zaliczają się do szczęściarzy zapoznanych z rewelacjami Puga, po tym jak na Kelewanie pojawiły się Talnoye, niemniej każdy Wielki powinien słyszeć o Dasatich. Widząc jednego z nich u swych stóp, magowie wahali się krótko, lecz zaraz wypełnili polecenie. Ucieczka, i to z jeńcem, do cna wydrenowała Mirandę z sił. Kobieta zrobiła dwa chwiejne kroki przed siebie i opadła nieprzytomna na podłogę.
Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że przeniesiono ją do kwatery, którą zawsze zajmowała, kiedy składała wizytę w siedzibie Bractwa Magów na Kelewanie. Alenca, najstarszy członek Bractwa Magów, siedział na zydlu obok jej łóżka z wyrazem twarzy tyleż spokojnym, co pogodnym. Przypominał przez to dziadka, czekającego cierpliwie, aż dziecko wybudzi się z gorączki.
Miranda zamrugała, po czym wychrypiała:
– Jak długo?
– Wczorajsze popołudnie, dzisiejszą noc i ten ranek. Jak się czujesz?
Miranda podniosła się do pozycji siedzącej, zachowując ostrożność przy każdym ruchu, i odkryła, że ma na sobie prostą lnianą białą koszulę. Alenca uśmiechnął się, widząc jej minę.
– Ufam, że nie masz nam za złe tego, że doprowadziliśmy cię do porządku. Byłaś w kiepskim stanie, gdy tu dotarłaś.
Miranda przerzuciła nogi za krawędź łóżka i wstała. Jej wyprane i wyprasowane ubranie leżało na otomanie przy oknie z widokiem na jezioro. Wczesnopopołudniowe słońce odbijało się od powierzchni wody. Nie zważając na obecność staruszka, Miranda zrzuciła koszulę i włożyła swój zwykły strój.
– Co z Dasatim? – zapytała, przeglądając się w małym lustrze na ścianie.
– Nie odzyskał przytomności i chyba umiera.
– Doprawdy? – zdziwiła się Miranda. – Jego obrażenia nie sprawiały wrażenia poważnych. – Przyjrzała się staremu magowi. – Muszę go zobaczyć. Trzeba też zwołać tylu członków Bractwa Magów, ilu się da.
– To już załatwione – zachichotał staruszek. – Wiadomość o jeńcu rozeszła się błyskawicznie i tylko ci, którzy byli obłożnie chorzy, nie wyruszyli do nas z wizytą.
– A Wyntakata? – zapytała Miranda.
– Jego oczywiście brakuje. – Przepuścił Mirandę w drzwiach, po czym gdy już znaleźli się w korytarzu, zrównał się z nią i dodał: – Podejrzewamy, że albo nie żyje, albo maczał w tym palce.
– To nie Wyntakata – poinformowała Miranda. – To Leso Varen, nekromanta.
– Ach tak – pokiwał głową staruszek. – To by wiele wyjaśniało. – Westchnął, kiedy brali zakręt. – Szkoda. Lubiłem Wyntakatę, mimo że często zbaczał z tematu, kiedy się z nim rozmawiało. Nie brakowało mu jednak inteligencji i zawsze był miłym towarzyszem.
Mirandzie przychodziło z trudem rozgraniczenie pomiędzy gospodarzem i pasożytem, który zamieszkiwał jego ciało, wszelako żal staruszka wydał jej się szczery.
– Przykro mi, że straciłeś przyjaciela – powiedziała. – Boję się, że możemy stracić ich jeszcze wielu, zanim ta sprawa się zakończy.
Przystanęła przed rozgałęzieniem korytarzy i popatrzyła pytająco na starego maga, który gestem wskazał, że powinni wejść w ten dłuższy.
– Trzymamy Dasatiego w strzeżonym zaklęciami pomieszczeniu.
– Dobry pomysł – stwierdziła Miranda.
Drzwi do pomieszczenia pilnowali dwaj odziani na szaro adepci sztuk magicznych. W środku znajdowała się para Wielkich stojących nad postacią Kapłana Śmierci.
Jeden z nich, mężczyzna imieniem Hostan, przywitał się z Mirandą, podczas gdy drugi nie przestawał czuwać nad nieprzytomnym Dasatim spoczywającym na prostym łóżku.
– Zarówno Cubai, jak i ja uważamy, że coś jest nie tak z tym... człowiekiem.
Mag, który nawet na moment nie spuścił z oka Dasatiego, potaknął.
– Nie okazuje żadnych oznak odzyskiwania przytomności i oddycha z trudem. Gdyby to był człowiek, powiedziałbym, że cierpi na gorączkę... – potrząsnął głową z niesmakiem – ale tak nie mam bladego pojęcia, co mu jest.
Cubai bardziej niż inni Wielcy interesował się uzdrawianiem, które zaliczało się do domeny Pomniejszej Ścieżki i którym zajmowali się zwykli magowie i duchowni określonych zakonów. Miranda ucieszyła się, że to właśnie on dogląda Dasatiego.
– Gdy byłam ich więźniem, dowiedziałam się o nich co nieco – wyznała. – W gruncie rzeczy Dasati niewiele się od nas różnią, to znaczy jeśli przyjmiemy, że ludzie, elfy, krasnoludy i gobliny są do siebie podobni. Mają humanoidalną sylwetkę, stoją na dwóch nogach, dwoje ich oczu wyziera z przedniej części twarzy o wyraźnych rysach, co zresztą możecie sami zobaczyć. Wiem też, że występują u nich dwie płcie, męska i żeńska, i że osobniki płci żeńskiej przez jakiś czas noszą młode w swoim ciele. Tyle udało mi się wydedukować w czasie, kiedy Kapłani Śmierci mnie badali. Nie nauczyłam się ich języka, ale podłapałam parę słów, dzięki czemu mniej więcej wiem, co myślą o ludziach.
Obróciła się do drzwi, przez które weszli kolejni magowie, zwabieni tutaj informacją, że Miranda już wydobrzała i właśnie składa wizytę Dasatiemu. Aby wszyscy ją dobrze słyszeli, podniosła nieco głos.
– Dysponują znacząco większą siłą niż my. Moim zdaniem wynika to z ich natury oraz tego, że przebywają tutaj. Uważam też, że napotkali pewne problemy w naszym świecie i dlatego stworzyli kopułę energii, w której czują się najbezpieczniej. Na pewno jednak przeciętny Dasati z łatwością poradzi sobie z nawet najpotężniejszym człowiekiem, czy to wojownikiem Tsurani, czy to z żołnierzem Królestwa Wysp. – Uznała, że nie nadarzy się lepsza okazja, by podsunąć pomysł pomocy Midkemii.
Opuściła wzrok i przyjrzała się Kapłanowi Śmierci, próbując pogodzić to, co widzi, z tym, czego się dowiedziała, gdy wraz z kolegą poddawał ją eksperymentom.
– Nie wygląda za dobrze, to pewne – przyznała. Pochyliła się i dostrzegła warstewkę wilgoci nad brwią leżącego. – Myślę, że nie mylisz się w sprawie gorączki, Cubai. Cerę ma bladą, choć może to być kwestia różnicy światła w obu... – Urwała, gdyż wydało jej się, że Dasati usiłuje podnieść powieki. Postąpiła krok do tyłu. – Chyba się budzi!
Dwaj magowie natychmiast zaczęli inkantację, reszta zaś jęła szykować zaklęcia więżące. Wszelako Dasati nie przebudził się. Wydał tylko cichy jęk, po czym jego ciało wygięło się w łuk i zaczęło rzucać w konwulsjach. Miranda nie była pewna, czy chce go dotknąć, i przez ten brak pewności pozwoliła mu spaść z łóżka.
Leżącym na podłodze Dasatim nadal targały drgawki, a w dodatku zaczęła mu pękać skóra. Miranda bezwiednie krzyknęła:
– Nie zbliżajcie się do niego!
Magowie odsunęli się odruchowo. Wtem ogień ogarnął ciało Kapłana Śmierci, po czym nagłe wyładowanie ciepła i światła nieomal oślepiło magów stojących najbliżej, osmalając im włosy i zmuszając do cofnięcia się jeszcze bardziej.
W pomieszczeniu rozszedł się odór siarki i gotowanego zepsutego mięsa, przyprawiając obecnych o mdłości. Po chwili w miejscu, w którym dotąd drgał spazmatycznie Dasati, Miranda widziała już tylko zarys sylwetki zaznaczony zbielałym prochem.
– Co to było? – spytał wyraźnie wstrząśnięty Alenca.
– Nie wiem – odparła Miranda. – Ale myślę, że poza tą swoją kopułą nie są w stanie zmierzyć się z energiami, które my traktujemy jak coś oczywistego. To go chyba przerosło i... sami widzieliście, co się z nim stało.
– Co teraz? – zainteresował się najstarszy z magów.
– Trzeba będzie wrócić do kopuły i tam się rozejrzeć – zadecydowała, mimowolnie przejmując dowodzenie. – To wtargnięcie zagroziło bezpieczeństwu Imperium.
Ten argument przekonał Wielkich do działania. Alenca pokiwał głową.
– Nie tylko się rozejrzymy, ale też unicestwimy kopułę. – Odwracając się do jednego z magów, dodał: – Hochaka, byłbyś tak dobry i zaniósł wiadomość do Światłości Niebios w Świętym Mieście? Cesarz musi wiedzieć, co się dzieje, i mieć pewność, że otrzyma szczegółowy raport, kiedy już uporamy się z problemem.
Mirandę rozbawił stalowy ton w głosie staruszka; pomyślała, że w młodości musiał robić na innych nie lada wrażenie. Najwidoczniej należał do tych ludzi, którzy zaskakują otoczenie, kiedy przejmują kontrolę – był spokojny, lecz władczy i zdobywał posłuch bez podnoszenia głosu, podczas gdy krzykacze wokół niego nadal byli ignorowani.
Miranda wzięła z niego przykład.
– Musiałam... – zaczęła cicho, szukając właściwych słów –musiałam zbadać kopułę, zanim udało mi się z niej wydostać. – Zrobiła pauzę dla efektu. – Proszę, abyście pozwolili mi stanąć na czele waszej wyprawy w to miejsce.
Zebrani w pomieszczeniu magowie wyglądali na zdumionych. Kobieta, w dodatku z innego świata, chce im przewodzić? Jednakże tylko patrzyli na Alencę, który rzekł cicho:
– To jedyne sensowne rozwiązanie.
Tym krótkim zdaniem przekazał pełnię władzy nad Bractwem Magów – najpotężniejszym zgromadzeniem na dwóch światach – pochodzącej z Midkemii kobiecie imieniem Miranda.
Podziękowała mu skinieniem głowy.
– Zwołajcie tylu z was, ilu się da, do wielkiej sali Bractwa Magów w ciągu najbliższej godziny. Wtedy opowiem wszystko, co wiem, i zasugeruję, jakie działania należy podjąć.
Magowie rozeszli się prędko, by znanymi sobie sposobami skontaktować się z jak największą liczbą towarzyszy. Miranda wiedziała, że gdy rozniesie się wieść o zagrożeniu, nawet ci członkowie Bractwa Magów, którzy przebywali w znacznej odległości, przybędą na wezwanie, by wysłuchać jej ostrzeżenia. Kiedy zacznie mówić o niebezpieczeństwie grożącym Imperium Tsuranuanni i całemu Kelewanowi – niebezpieczeństwie, jakiego dotąd nie znał świat – w wielkiej sali Bractwa Magów będzie brakowało wyłącznie obłożnie chorych i pozostających poza zasięgiem magów.
Na razie schroniła się w swojej komnacie. Opadła bezwładnie na otomanę, nie śmiąc położyć się do łóżka, gdyż tam natychmiast zmorzyłby ją sen. Jednonocny odpoczynek i posiłek z prawdziwego zdarzenia nie przekreśliły szkód, które wyrządzili jej Dasati. Musiała skoncentrować się na czekającym ją zadaniu, używając strachu, bólu i potrzeby szybkiego działania, jakby to było jedzenie i picie, albowiem wiedziała, że czasu jest coraz mniej. Jakiekolwiek procesy uruchomili Dasati, w miarę upływu czasu będzie je coraz trudniej odkręcić.
Pukanie do drzwi obwieściło przybycie odzianej na szaro młodej adeptki magii, jednej z nielicznych kobiet w Bractwie Magów. Niosła ona tacę, na której stały porcelanowa karafka, kielich i patera z owocami i pieczywem.
– O Wielka, Wielki Alenca pomyślał, że może zgłodniałaś.
– Dziękuję – odparła Miranda, gestem pokazując, gdzie dziewczyna może postawić tacę.
Zanim zamknęły się drzwi, Miranda poczuła, że tak naprawdę umiera z głodu. Rzuciła się na jedzenie i błyskawicznie poczuła, jak utracone siły powracają do jej obolałego, skrzywdzonego ciała. Nie po raz pierwszy pożałowała, że w przeciwieństwie do męża nie poświęcała się studiowaniu magii duchownych. Pug parokrotnie robił z niej użytek, toteż Miranda wiedziała, że wystarczyłoby odpowiednie zaklęcie albo jakaś cuchnąca, lecz skuteczna drakiew, aby poczuła się tak, jakby spała tydzień i nigdy nie przeszła tortur i upokorzeń zadanych jej przez Kapłanów Śmierci.
Myśl o Pugu zepsuła jej humor do reszty. Nie potrafiła sobie wyobrazić trójki osób bardziej się nadającej do wyprawy do imperium mroku – czy też drugiego poziomu rzeczywistości, jak nazywał je Pug. A jednak się martwiła. Miranda – skomplikowana kobieta o złożonych uczuciach – bardzo kochała męża. Nie z krzykliwą namiętnością młodości – z tej wyrosła, gdy Pug był jeszcze dzieckiem – lecz raczej z głębokim zrozumieniem jego wyjątkowych zalet oraz tego, co czyni go doskonałym partnerem życiowym dla niej. Jej synowie okazali się nieoczekiwanym bonusem magii życia oraz błogosławieństwem, jakiego nigdy się nie spodziewała. Być może zdaniem niektórych nie była najlepszą matką, lecz bez wątpienia czerpała z macierzyństwa wiele radości.
Caleb stanowił dla niej wyzwanie, gdy wyszło na jaw, że nie ma żadnych magicznych talentów – zwłaszcza po tym, jak wcześniej Magnus udowodnił, iż jest geniuszem w tej sztuce. Jednakże kochała obydwu synów: Magnusa miłością zarezerwowaną dla pierworodnego, natomiast Caleba tak, jak kocha się najmłodsze dziecko w rodzinie – do tego uczuciem wzmocnionym przez świadomość, jak trudne było jego dzieciństwo pośród osób parających się magią. Psikusy innych dzieci bywały naprawdę okrutne, a to, że Magnus bronił młodszego brata, było zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. W każdym razie obydwaj jej synowie wyrośli na mężczyzn, których cechowały nadzwyczajne zdolności, na mężczyzn, na których dotąd patrzyła z dumą i miłością.
Przez chwilę siedziała w bezruchu, po czym podniosła się z miejsca. Ci trzej mężczyźni – Pug, Magnus i Caleb – byli najważniejszym powodem, dla którego musiała zniszczyć świat Dasatich, jeśli zajdzie taka potrzeba, ponieważ w całej długiej historii jej życia nie było innych trzech osób, które by miały dla niej aż takie znaczenie. Mirandę zaczęła ogarniać złość, jednakże uświadomiła sobie, że gdyby był przy niej mąż, kazałby jej powściągnąć gniew, który tylko niepotrzebnie mąci umysł.
Przeciągnęła się, ignorując protest nadwerężonych mięśni i stawów. Później przyjdzie pora na zaradzenie dyskomfortowi fizycznemu. Obecnie jej priorytetem była inwazja Dasatich.
Rozległo się pukanie do drzwi i do środka zajrzał Alenca.
– Już tu są – powiedział.
Miranda skinęła głową.
– Dziękuję, stary przyjacielu.
Przeszli razem do wielkiej sali Bractwa Magów.
Tak jak przewidywała Miranda, prawie wszystkie miejsca były zajęte. Cichy szmer głosów umilkł, gdy Alenca stanął na podwyższeniu.
– Bracia... i siostry – zaczął, przypomniawszy sobie, że od jakiegoś czasu wśród Wielkich znajdują się też kobiety. – Zgromadziliśmy się tutaj na wezwanie naszej przyjaciółki Mirandy. – Odsunął się na bok, ustępując jej miejsca.
Nikomu z obecnych nie trzeba było jej przedstawiać. Pug miał ugruntowaną pozycję wśród Czarnych Szat na długo przed tym, zanim urodził się Alenca. Miranda korzystała na tym skojarzeniu, ale też była uznawana za samoistnego potężnego maga.
– Dokonano inwazji na Kelewan – rzekła bez wstępów. – W chwili kiedy mnie słuchacie, kopuła czarnej energii powiększa swoje rozmiary w pewnej dolinie daleko na północy. Z początku wzięłam ją za przyczółek, coś w rodzaju szczelin, za których pomocą wasi przodkowie najeżdżali mój rodzimy świat... – Nawiązała do Wojny Światów celowo. Wiedziała, że każdy adept magii znał całą tragiczną historię tamtej nieszczęsnej inwazji, w której wyniku tylu postradało życie w imię bezlitosnej walki o władzę. Rozgrywka Rady doprowadziła do śmierci tysięcy Midkemian i Tsurani ścierających się na polu bitwy w zastępstwie należących do przeciwnych frakcji członków wielkiej rady. W morderczym spisku brało udział także kilku członków Bractwa Magów, usiłujących przywrócić urząd Warlorda i przekazać władzę polityczną jemu i jego stronnikom. Ostatecznie nieszczęściu zapobiegła interwencja Puga oraz dojście do władzy pewnej wyjątkowej kobiety, Mary Acoma. Miranda płynnie mówiła dalej: – Wszyscy wiecie, czemu wywiązała się Wojna Światów, nie będę więc prawić wam tu kazania. Musicie jednak zrozumieć, że tym razem nie chodzi o przewagę polityczną, łupy wojenne, ustępstwa na rzecz zwycięzców. W ogóle nie chodzi o konwencjonalną wojnę. Mowa bowiem nie o zwyczajnej inwazji, lecz o początku kolonizacji, procesu, który doprowadzi do unicestwienia każdej formy życia istniejącej na tym świecie.
Jej słowa spowodowały chóralne westchnienie, a następnie podniecone szepty niedowierzania. Miranda uciszyła je podniesieniem ręki, po czym kontynuowała:
– Zachęcam tych, którzy badali Talnoye oraz mieli do czynienia z Kapłanem Śmierci Dasatich, aby podzielili się swoją wiedzą z resztą zebranych.
Urwała i rozejrzała się po sali, nawiązując kontakt wzrokowy z tyloma członkami Bractwa Magów, z iloma zdołała. Następnie oznajmiła:
– Oto, co ja wiem. Zamiarem Dasatich jest odmienić wasz świat. Zrobią to tak skrupulatnie i doszczętnie, że zacznie on przypominać ich planetę. Na każdym skrawku waszej ziemi będzie żyło jedno ze stworzeń pochodzących stamtąd, skąd i oni pochodzą, poczynając od najmniejszego owada, a kończąc na największej bestii. Woda stanie się trucizną, powietrze zacznie palić wasze płuca, a samo dotknięcie którejkolwiek żywej istoty wywodzącej się z ich świata pozbawi was życia. To nie żadna bajka opowiedziana po to, by nastraszyć nią dzieci, o Wielcy. To szczera prawda na temat tego, co Dasati już teraz robią pod swoją kopułą, z której udało mi się uciec.
Jednemu z młodszych magów wyrwało się:
– Nie możemy na to pozwolić!
– Nie możemy – zgodziła się z nim Miranda. – Musimy działać szybko i pewnie, aczkolwiek bez pośpiechu. Proponuję, aby wydzielona grupa magów specjalizujących się w sztuce światła, ciepła i innych aspektów energii, jak również tych, których zainteresowania dotyczą istot żywych, wraz z najpotężniejszymi magami Pomniejszej Ścieżki, z jakimi uda nam się skontaktować, udała się bezzwłocznie do tamtej doliny, aby zbadać i ocenić zagrożenie, po czym trzeba będzie zniszczyć kopułę.
– Kiedy ją zniszczymy? – odezwał się ten sam młody mag co przedtem.
– Tak szybko, jak to możliwe – odparła Miranda. – Najpierw poinformujemy o wszystkim cesarza i poprosimy o wsparcie jego żołnierzy. Dasati nie będą czekali z założonymi rękami, aż zniszczymy ich kopułę. Bardzo możliwe, że przyjdzie nam walczyć z istotami nie bojącymi się śmierci, zdolnymi przeciwstawić się naszej magii, tak więc miecze i silne ramiona okażą się niezbędne.
Gdy Miranda umilkła, przemówił Alenca:
– Proponuję, abyście podzielili się na mniejsze grupki i przedyskutowali to, co przed chwilą usłyszeliście. Spotkamy się znowu po wieczornym posiłku. Wówczas porozmawiamy na temat ostrzeżenia udzielonego nam przez naszą przyjaciółkę i zdecydujemy się na najlepszy sposób działania. – Uderzył końcem laski w kamienną podłogę, dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca.
Odwracając się do wyjścia, Miranda zapytała go szeptem:
– Kazałeś temu młodzikowi rzucać podobne uwagi?
– Moim zdaniem za każdym razem wybrał na nie doskonały moment.
– Niebezpieczny z ciebie człowiek, stary przyjacielu.
– Teraz pozostaje nam tylko czekać – wzruszył ramionami Alenca. – Sądzę jednak, że dojdziemy do porozumienia jeszcze dzisiejszego wieczoru i że obierzemy sposób postępowania zaproponowany przez ciebie.
W drodze do ich komnat Miranda odpowiedziała:
– Mam taką nadzieję. Ufam również, że mój plan zadziała. W przeciwnym razie Imperium Tsuranuanni czeka walka z najniebezpieczniejszym przeciwnikiem w historii.
Dwustu mężczyzn – gwardie honorowe z czterech najbliższych posiadłości tej prowincji – stało na baczność w odpowiedzi na wezwanie Wielkich. Zjawili się bez wahania. Zostali podzieleni na dwie grupy, z których każda znalazła się pod dowództwem Czarnej Szaty – maga oczekującego na rozkazy Mirandy. Mimo że w Imperium Tsuranuanni pokój panował od przeszło pokolenia, dyscyplina w wojskach nie zmalała ani trochę. Ci mężczyźni byli twardzi i gotowi na śmierć w imię honoru rodu, za który walczyli.
Miranda w otoczeniu tuzina Czarnych Szat kroczyła wolno na szczyt wzniesienia, z którego po raz pierwszy ujrzała kopułę Dasatich. Zapytała cichym głosem:
– Jesteście przygotowani?
Wszyscy skinęli głowami i popatrzyli po sobie. Żaden żyjący Wielki nie brał udziału w konflikcie; ostatni, który poległ w walce, odszedł przed ponad stuleciem, jeszcze w czasach Wojny Światów. Ta dwunastka była mędrcami, nie wojownikami. Ale każdy z nich dysponował mocą, która mogła się przydać w razie potrzeby.
Nie zmieniając tempa, trzynastu magów – bez wątpienia najpotężniejszych użytkowników sztuk tajemnych w obu światach – wspinało się w górę wzniesienia. Tuż przed szczytem Miranda stanęła na palcach, aby lepiej widzieć, po czym rzuciła:
– A niech to!
Przed oczami miała pustą dolinę – jedynym śladem bytności Dasatich było sporych rozmiarów koło wypalonej ziemi w miejscu, gdzie niedawno znajdowała się kopuła.
– Zniknęli – powiedział jeden z młodszych magów.
– Ale wrócą – stwierdziła Miranda, odwracając się. Zaczerpnęła tchu i dodała: – Radzę, abyście rozesłali wiadomości do każdego rodu Imperium Tsuranuanni, że należy przeszukać każdą wieś i każde obejście, każdą dolinę, każdy zakątek, każde pęknięcie. – Po kolei przyjrzała się twarzom wszystkich otaczających ją magów. – Kiedy Dasati wrócą, nie zabiorą ze sobą małej kopuły. Następnym razem wrócą tu na dobre.
Gambit
Jommy zmarszczył czoło.
Skulony pod pałatką rozciągniętą naprędce na patykach, aby chroniła ich przed siekącym bezlitośnie deszczem, przyciągnął kolana pod brodę i wymamrotał:
– Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego?
Servan, który siedział tuż obok młodego oficera, odrzekł:
– Nie zadajemy pytań. Wykonujemy rozkazy.
Znajdowali się na zboczu z widokiem na odległą zatoczkę. Dzięki temu nikt nie mógł się pojawić na jej wodach niezauważony. Problem polegał na tym, że deszcz zmniejszył widoczność do tego stopnia, że żaden człowiek nie był w stanie wypatrzyć niczego, co znajdowało się dalej niż jego wyciągnięta ręka – z tego powodu, jeśli chcieli trzymać się razem, musieli niemal dosłownie siedzieć sobie na głowie. Tak się złożyło, że w tej parze znaleźli się Jommy i Servan.
Młody oficer obrzucił kompana spojrzeniem. Pociągła twarz Servana i jego ciemne włosy, teraz klejące się do czoła z wilgoci, postarzały się znacznie w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Trudne życie w ciągłym marszu, dnie spędzane na palącym słońcu i noce przesypiane na kamienistej ziemi sprawiły, że stracił parę funtów wagi, nabrał żylastości, a skóra mu stwardniała i pociemniała. Wychowany w dworskich luksusach szlachetnie urodzony młodzik, którego Jommy poznał, zamienił się w młodego weterana biorącego udział w trzeciej kampanii w ciągu takiej samej liczby miesięcy.
Choć nigdy się nie zaprzyjaźnili, ci dwaj – wraz z pozostałą czwórką, na którą składali się Tad, Zane, Grandy i Godfrey – zaczęli się darzyć szacunkiem i polegać na sobie bez zastrzeżeń. W stosunkowo krótkim czasie, odkąd zostali bezceremonialnie zabrani z uniwersytetu w Roldemie i wcieleni do armii, odebrali intensywne szkolenie z zakresu realiów życia w wojsku. Ku nieskończonej irytacji Jommy’ego jego towarzysz został mianowany dowódcą w tej kampanii, co oznaczało, że Jommy musi bez szemrania wykonywać jego rozkazy. Jak na razie obeszło się bez choćby śladu rewanżu za sposób, w jaki Jommy traktował Servana podczas poprzedniej kampanii, kiedy to on był dowódcą, jednakże Jommy nie łudził się, że ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie.
Dwaj młodzi oficerowie zostali przed tygodniem skierowani do podnóża wzgórz w regionie zwanym Szczytami Quorów, nieregularnym górzystym półwyspie strzelającym na północ ze wschodniego wybrzeża Wielkiego Keshu. Wraz z nimi znalazło się tam dwustu innych żołnierzy, którzy tak jak Jommy wiedzieli tylko, że od tej strony spodziewana jest inwazja – czyja, tego już im nie powiedziano. Jommy domyślał się jednak, że kimkolwiek będzie przeciwnik, można spodziewać się po nim wyłącznie wrogości.
Jommy również dojrzał w armii, chociaż jako chłopak ze wsi i pomocnik karawaniarza był przyzwyczajony do niewygód, które były nowością dla jego towarzysza, i dzięki temu jego wygląd zmienił się mniej drastycznie. Za to jego zarozumiałe zuchwalstwo przeszło w wyważoną pewność siebie, a ponadto czas spędzony z innymi młodymi oficerami, niegdysiejszymi studentami uniwersytetu w Roldemie, nauczył go skutecznie pokory – każdy z chłopców bowiem był w czymś lepszy od niego. Wszakże pewna cecha jego natury nie uległa zmianie: nadal potrafił dopatrzyć się dobrych stron w praktycznie każdej sytuacji. Dopiero gdy trafił tutaj, przekonał się, że nie wszystko można obrócić w żart. Ulewa trwała nieprzerwanie już od czterech dni. Jedynym dostępnym im źródłem ciepła było ognisko płonące w pieczarze znajdującej się milę wyżej. A wróg, którego wypatrywali, uparcie się nie pojawiał.
– Nie zrozumiałeś mnie – odezwał się Jommy po chwili. – Nie chodziło mi o to, dlaczego właśnie my znaleźliśmy się tutaj, tylko o to, dlaczego znaleźliśmy się właśnie tutaj.
– Spałeś na odprawie? – rozległ się jakiś głos za nimi.
Jommy odwrócił się do postaci, która podeszła ich niespodzianie.
– Wolałbym, abyś tego nie robił – stwierdził.
Mężczyzna usiadł obok niego, nie przejmując się, że połowa jego ciała wystaje spod pałatki i dalej moknie.
– Nie byłbym godzien miana złodzieja, gdybym nie potrafił się do was podkraść w rwącej ulewie – rzekł.
Obydwaj młodzi oficerowie przyjrzeli mu się z niechęcią. Był tylko o parę lat starszy od nich, lecz jego twarz nosiła oznaki przedwczesnej starości, między innymi raczej nieoczekiwane błyski siwizny w poza tym czarnych wąsach i brodzie, schludnie przystrzyżonych, co świadczyło o pewnej próżności tej poza tym zaniedbanej, by nie rzec niechlujnej, postaci. Wzrostem dorównywał Jommy’emu i choć nie był równie krępy jak on, poruszał się ze zwinnością i stanowczością, które mówiły o tym, że nie byłby łatwym przeciwnikiem w równej walce.
Servan przywitał nowo przybyłego skinieniem głowy.
– Serwus, Jim.
Młody złodziej jakimś cudem zdołał się wplątać w intrygę, która sprowadziła Servana i Jommy’ego w to zapomniane przez ludzi miejsce na obrzeżach Wielkiego Keshu. Przybył przed tygodniem na statku wiozącym zapasy dla tej, jak nazywał ją Jommy, „przeklętej ekspedycji”.
Servan i Jommy służyli obecnie w armii Roldemu, mimo że ten drugi pochodził z zupełnie innego kontynentu, a ten pierwszy zaliczał się do arystokracji, ba, nawet królewskiego rodu, i zajmował miejsce w kolejce do tronu, na wypadek gdyby parunastu jego krewnych niespodziewanie zeszło z tego świata. Tymczasem obaj brali udział w czymś, co przy dużej dozie dobrej woli można było nazwać niezwykłą kampanią i w czym uczestniczyli także żołnierze z Roldemu, Królestwa Wysp, Wielkiego Keshu, a nawet oddział górników i saperów z Dorginu, miasta krasnoludów, pod dowództwem Kaspara z Olasko, byłego księcia krainy, która zdążyła stać się prowincją Roldemu. Kaspar z Olasko, niegdyś ścigany przez prawo za sowitą nagrodą, w ostatnich latach zdążył oczyścić swoje imię i obecnie cieszył się szczególnym statusem zarówno w Roldemie, jak i w Wielkim Keshu. Jego adiutantem był Stefan, roldemski kapitan, a przy tym kuzyn Servana, co czyniło go także dalekim krewnym króla Roldemu.
Przybycie Jima ujawniło jeszcze jeden dziwny aspekt tej ekspedycji. Jim zaliczał się do pół tuzina mężczyzn, którzy w żadnym razie nie byli żołnierzami, a mimo to mieszkali z żołnierzami, udawali się na misje z żołnierzami i musieli słuchać rozkazów, jakby byli żołnierzami. Mimo że zdeklarowanemu złodziejowi nie zamykała się jadaczka, Jommy’emu i Servanowi udało się odeń dowiedzieć tylko tyle, że jest on członkiem specjalnej grupy „ochotników”, którzy szkolą się w oddziale łączącym siły Roldemu, Wielkiego Keshu, Królestwa Wysp oraz Wschodnich Królestw.
Z natury dociekliwy Jommy wychodził z siebie, aby odkryć, o co tak naprawdę chodzi, lecz nauczony doświadczeniami ostatnich miesięcy przyjął strategię „siedzieć cicho i słuchać”, nieodmiennie sprawdzającą się zwłaszcza w wypadku młodego oficera. Servan zazwyczaj siedział cicho i słuchał, więc nie miał w tej sytuacji większego problemu.
Ciekawość Jommy’ego jednak była nieposkromiona, toteż przy każdej okazji próbował on innych taktyk, żeby odkryć prawdę.
– Jim, pochodzisz z Królestwa Wysp, zgadza się?
– Tak – odpowiedział złodziej. – Urodziłem się w Krondorze i mieszkałem tam jeszcze do niedawna.
– Twierdzisz, że jesteś złodziejem... – kontynuował ostrożnie Jommy.
Jim poruszył się niespokojnie, delikatnie muskając siedzącego obok Jommy’ego, po czym z szerokim uśmiechem podrzucił w dłoni jego sakiewkę.
– Twoja własność, jak mi się zdaje?
Servan z wielkim trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem, gdy Jommy jedną ręką gwałtownie porwał sakiewkę, a drugą obmacywał miejsce pod tuniką, gdzie powinna być.
– Świetnie – burknął. – A zatem faktycznie jesteś złodziejem.
– Bardzo dobrym złodziejem.
– Bardzo dobrym złodziejem. – Jommy zgodnie przystał na tę poprawkę, po czym zapytał: – A co bardzo dobry złodziej z Krondoru robi na tym zadupiu?
– To długa historia – odparł Jim. – Sporo podróżowałem, wiecie.
– Serio? – podchwycił Servan, ciesząc się, że w tym nużącym deszczu nareszcie zapowiada się coś ciekawego.
– Aha – potaknął złodziej. – Byłem w paru naprawdę dziwnych miejscach. – Kiedy się uśmiechnął, odmłodniał o całe lata, nabierając niemal chłopięcego wyglądu. – Pewnego razu musiałem szukać na oddalonej od świata wyspie schronienia w jaskini przed nie mniej ulewnym deszczem niż tutaj.
Jommy i Servan wymienili spojrzenia, uśmiechem dając sobie wzajemnie do zrozumienia, że ani jedno słowo, które zaraz padnie, nie będzie miało pokrycia w rzeczywistości, ale przynajmniej opowieść będzie zajmująca.
– Wyjechałem na jakiś czas z Krondoru.
– W interesach? – spytał Servan.
– Z powodów zdrowotnych – odrzekł Jim, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Pobyt poza granicami Krondoru wydawał się w tamtym czasie najlepszym pomysłem.
Jommy stłumił śmiech.
– A udałeś się do...?
– Wsiadłem na statek płynący z Krondoru ku Odległemu Brzegowi, a potem w Carsie natknąłem się na bandę chłopaków, którzy podobno zajmowali się... pewną robotą zapewniającą dostatni żywot.
– Piraci – powiedzieli unisono Jommy i Servan.
– Korsarze, z Freeport na Wyspach Zachodzącego Słońca – potaknął Jim. – Podówczas jednak kapitan utrzymywał, że pływa pod listem kaperskim Korony, aczkolwiek nigdy go nie widziałem. Jako naiwny młodzieniec uwierzyłem mu.
Jommy miał poważne wątpliwości, czy Jim kiedykolwiek w swoim życiu był „naiwnym młodzieńcem”, niemniej nie wyraził ich na głos.
– No więc jestem na tej wyspie, w tamtej jaskini, z tą elfką...
– Zaraz, zaraz, zdaje się, że coś opuściłeś? – wtrącił Servan.
– Och, i to niemało, ale przecież miałem opowiadać o miejscach, w jakich byłem!
– Pozwól mu mówić – poprosił Jommy kompana, nie kryjąc wesołości.
– W każdym razie moi towarzysze zaczęli mnie szukać, kiedy już zorientowałem się w ich mało honorowych zamiarach dotyczących mojego udziału w skarbie...
– W skarbie? – przerwał znowu Servan, lecz Jommy uciszył go gestem. Bardzo chciał poznać ciąg dalszy tej historii.
– No tak, ale to należy do innej części mojej opowieści – wzruszył ramionami Jim. – Tak jak mówiłem, ukrywałem się w jaskini, gdzie spotkałem tę elfkę imieniem Jazebel...
– Jazebel – powtórzył jak echo Jommy.
– Jazebel – potaknął Jim. – No i ona opowiedziała mi, skąd się wzięła w tej jaskini. Próbowała umknąć przed śmiercią z łap niedźwiedzi, tyle że to nie były niedźwiedzie, a raczej wielkie futrzaste sowy.
– Wielkie futrzaste sowy – powtórzył Servan z wyrazem jawnego niedowierzania na twarzy. Jommy ledwie nad sobą panował, całkiem zapomniawszy na jakiś czas o wilgoci i zimnie.
– No bo jak wspomniałem, to było dziwne miejsce, na samym krańcu Wysp Zachodzącego Słońca. Jazebel zbierała jajka potrzebne jej do jakichś elfich czarów. Grunt, że zdołaliśmy bronić się przed tymi istotami do czasu, aż moi żądni krwi kompani minęli jaskinię, po czym mogliśmy się stamtąd wymknąć i przenieść w bezpieczniejsze miejsce.
– Ale jak dostałeś się do domu? – zainteresował się Jommy.
Jim pokazał zęby w uśmiechu.
– Jazebel miała magiczny kamień i jak już mogła odprawić elfie czary, przeniosła nas do Elvandaru.
– Do Elvandaru? Tego leżącego w pobliżu Krainy Chmur? – dociekał Servan, wymieniając nazwę zaczarowanej krainy pojawiającej się w bajeczkach dla dzieci.
Jommy rzekł na to:
– Elvandar istnieje naprawdę, Servanie. Znam ludzi, którzy tam byli.
– Zaraz od ciebie usłyszę, że widziałeś elfy.
Jommy uśmiechnął się.
– Na własne oczy nie, ale znam ludzi, którzy je widzieli.
– No więc – ciągnął niespeszony Jim – po tym, jak już pomogłem tej elfce i w ogóle, królowa i jej mąż podjęli mnie kolacją, podziękowali wylewnie i powiedzieli, że będę mile widziany następnym razem, nawet bez zaproszenia. Potem pomogli mi się przedostać do Jonrilu – tego w Crydee, nie w Wielkim Keshu, które tylko wzięło od niego nazwę – skąd wróciłem do Krondoru.
– Niesamowite – skwitował Jommy.
– Więcej niż niesamowite – skomentował Servan, wzdrygając się znów z zimna. – Nie do wiary.
Jim sięgnął pod tunikę i wyciągnął rzemyk, który nosił na szyi, z dyndającą na końcu pięknie rzeźbioną błyskotką.
– Dostałem to od królowej – rzekł. – Powiedziała mi, że każdy elf to rozpozna i potraktuje mnie jak przyjaciela.
Obydwaj, Jommy i Servan, pochylili się, aby przyjrzeć się błyskotce. Był to kawałek zwykłej kości rzeźbionej w wymyślne węzły, lecz coś w ich kształcie i wzorze świadczyło, że nie wyszły spod ludzkiej ręki.
Poważniejąc nagle, Jim dodał:
– Wiele można o mnie powiedzieć, chłopcy. Jestem oszustem, poszukiwaczem przygód, złodziejem, a jak zajdzie potrzeba, to nawet bezlitosnym mordercą, ale nikt nigdy nie nazwał Jimmy’ego Rąki kłamcą.
– Jimmy’ego Rąki? – zdziwił się Jommy.
– To mój... profesjonalny przydomek. Po pewnym słynnym złodzieju z dawnych czasów, który zwał się Jimmy Rączka. Niektórzy powiadają, że jestem jego prawnukiem, ale myślę, że to historyjka wymyślona przez moją mamę, która chciała, żebym zaczął w siebie wierzyć. Dlatego od maleńkości mówiłem na siebie „Jimmy Rąka”, bo wtedy nie umiałem jeszcze wymówić „cz”. No i przezwisko do mnie przylgnęło. Naprawdę nazywam się Jim Tłuczek.
W czasach gdy mieszkał z Calebem i jego rodziną na Wyspie Czarnoksiężnika, Jommy nasłuchał się niemało opowieści, jak to „drzewiej” bywało, z których całkiem znaczna część dotyczyła przesławnego Jimmy’ego Rączki – złodzieja, a następnie, jeśli wierzyć legendzie, szpiega księcia Krondoru i szlachcica z nadania, na koniec zaś księcia Rillanon i Krondoru, co stanowiło najwyższą pozycję w Królestwie Wysp zaraz po królu.
Jommy przyjrzał się złodziejowi uważniej. Choć prawie nie znał Jima, uważał go za miłego kompana, a opowiadane przezeń historie za przyjemną odmianę w dni spędzane na wypatrywaniu wroga, który mógł się nigdy nie pojawić. Nie wątpił, że Jim jest tak groźny, za jakiego pragnie uchodzić, ale też dostrzegał w nim zalety czające się pod powierzchnią, które nauczył się rozpoznawać w młodym wieku, snując się sam po świecie, co rozwinęło się w instynkt podpowiadający mu, komu może zaufać, a komu nie powinien. Teraz pokiwał do siebie głową, po czym powiedział:
– Jim, nie nazwę cię kłamcą, dopóki nie przyłapię cię na kłamstwie.
Złodziej gapił się na niego przez dłuższą chwilę, lecz w końcu wyszczerzył się w uśmiechu.
– Uczciwie stawiasz sprawę.
Servan tymczasem skupił uwagę na odległej plaży, którą kazano im obserwować.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Potrwa tyle, ile trzeba – mruknął Jommy.
– Czyli nie tak znów długo – rzucił Jim, wyciągając rękę w mrok. – Nadpływa jakaś łódź.
– Jakim cudem... – zaczął Servan, ale zaraz urwał, bo sam wypatrzył malutki czarny punkcik, który rósł z każdą chwilą w miarę zbliżania się łodzi do brzegu.
– Może dostali przepustkę ze swojego statku – ocenił Jommy.
– Zawiadomię kapitana – podjął decyzję Servan, wynurzając się spod pałatki. – Ty nie spuszczaj łodzi z oka.
Jommy także wygramolił się na zewnątrz.
– Podejdźmy bliżej – zaproponował.
Jim złapał go za ramię.
– Czekaj. Nadpływa kolejna łódź...
Po chwili Jommy też dojrzał drugą łódź wynurzającą się z ciemności i płynącą paręnaście jardów za pierwszą.
– No i – szepnął Jim, mimo że znajdowali się zbyt daleko, aby ktokolwiek mógł ich usłyszeć – co o tym sądzicie?
Jommy odparł:
– Wygląda na to, że informacje, którymi dysponował kapitan, jednak okazały się prawdziwe.
– Tylko w odniesieniu do pierwszej łodzi – zauważył Jim.
– Czepiasz się – burknął Jommy.
Gdy obie łodzie przybiły do brzegu, wyskoczyli z nich jacyś ludzie i zaraz wciągnęli swoje jednostki na piach, po czym przywiązali je do wbitych naprędce palików.
– Szykują się na dłuższy pobyt – skomentował głośno Jommy.
– A co to takiego? – zainteresował się Jim, wskazując na drugą z łodzi.
Załogi obydwóch łodzi wyglądały na zwyczajnych marynarzy, aczkolwiek wszyscy mieli głowy omotane czarnym materiałem związanym nad lewym uchem. Większość była boso i tylko nieliczni nosili ciężkie buty, dzięki czemu dało się rozróżnić prostych marynarzy i ich przełożonych. Jednakże ostatni mężczyzna, który wysiadł z drugiej łodzi, miał na sobie ciemnopomarańczowe szaty wykończone czarną lamówką. Jego twarz skrywał kaptur, a mimo to wszyscy okazywali mu uniżoność graniczącą ze strachem. Nikt nie pomógł mu opuścić pokładu, za to wszyscy odsunęli się na stosowną odległość, gdy wkraczał na piasek.
– Mag – domyślił się Jim, praktycznie wypluwając to słowo. – Jak ja nie cierpię magów.
– A ja znam paru, którzy dadzą się lubić – zareagował cicho Jommy.
– Cóż, mnie to szczęście ominęło. A raz nieomal straciłem głowę przez jednego na Darindusie, gdzie raczył zmontować pułapkę. Jestem w stanie rozwikłać każdą pułapkę zmontowaną ręką śmiertelnika, jeśli mam wystarczająco dużo czasu, ale pułapka skonstruowana przez maga to zupełnie co innego...
– Hm – bąknął niezobowiązująco Jommy i powtórzył: – Znam paru magów, którzy dadzą się lubić.
Jim nie kontynuował tematu, ponieważ marynarze właśnie rozciągnęli się tyralierą, najwyraźniej sprawdzając teren i wystawiając czujki. Jommy i Jim równocześnie sięgnęli w górę i w ciszy rozmontowali prowizoryczny namiot, po czym ukryli pałatkę za drzewem, a następnie sami przesunęli się za gęstszą kępę krzaków po prawej. Bez słowa pomyśleli to samo: za parę minut oddział zbrojnych, dwukrotnie przewyższający liczbą najeźdźców, pojawi się za ich plecami, ale do tego czasu lepiej się nie wychylać.
Nagle Jommy poczuł uścisk dłoni Jima na swoim ramieniu. Kiedy spojrzał na kompana, ten pokazał palcem na niego i siebie, a następnie na szczyt wzgórza. Jommy z kolei pokazał na niewielki występ znajdujący się jakieś sto stóp w dół szlaku i Jim skinął głową. Zaczęli przedzierać się przez ścianę deszczu, który osłabł tylko trochę, co sprawiło, że Jommy zaklął pod nosem. Marzyła mu się lepsza ochrona, nie gorsza, a pogoda jakby im na złość wybrała sobie akurat ten moment, aby przestać ich karać za nie wiadomo jakie grzechy.
Dotarli do występu i obydwaj położyli się płasko, nie zwracając uwagi na błoto. Marynarze tymczasem zdążyli zabezpieczyć teren, rozstawiając straże na okręgu, po czym zabrali się do wyładowywania – jak się zdaje – zapasów.
– Szykują się na dłuższy pobyt – powtórzył Jommy cicho.
– Trzecia łódź! – syknął w tej samej chwili Jim.
Trzecia łódź przybiła kawałek na prawo od poprzednich dwóch i wyskoczyli z niej kolejni marynarze, którzy też zaciągnęli swoją jednostkę na piasek i prędko zaczęli wyładowywać zapasy. Skrzynie sprawnie przechodziły z rąk do rąk.
– Być może to wredni mordercy, ale trzeba im przyznać, że są zorganizowani – zauważył Jim.
Jommy przyglądał się sprawnemu działaniu wroga bez komentarzy.
Po chwili Jim szepnął do niego:
– Te zawoje na głowie... Widziałem coś takiego na trupach na południowych Wyspach Zachodzącego Słońca, jakiś tydzień żeglugi od Freeport.
– Kto je nosi?
– Skąd mam to wiedzieć? Nigdy wcześniej nie widziałem w nich nikogo żywego. Natknęliśmy się na dymiący kadłub, wypalony do linii zanurzenia, sterczący pośrodku plaży na wyspie, której nikt nawet nie nadał nazwy. Mój kapitan znał tę jednostkę, ale trupów w zawojach na głowie nikt z załogi wcześniej nie widział na oczy. Tajemnicza sprawa, jako że nie przeżył ani jeden człowiek, który mógłby nam opowiedzieć, co właściwie tam się stało. Można się tylko domyślać, że ci, co przeżyli jatkę, zostali uprowadzeni jako niewolnicy.
Jakiś odgłos za ich plecami kazał im się gwałtownie obrócić. Z góry schodzili przyczajeni książę Kaspar i kapitan Stefan. Inne dźwięki, a raczej szelesty w poszyciu dowodziły, że pozostali żołnierze z oddziału przygotowują się do okrążenia najeźdźców.
– Ilu ich jest? – zapytał Kaspar, omiatając wzrokiem zatoczkę.
– Około trzydziestu – udzielił odpowiedzi Jommy. – Jest wśród nich jakiś zaklinacz. Widać, że załoga czuje przed nim respekt.
Jim dodał:
– Wyglądają mi na piratów z Wysp Zachodzącego Słońca, generale.
– Skąd się tu wzięli? – wymamrotał Kaspar.
Jim odpowiedział mu szeptem:
– Jeśli z Wysp Zachodzącego Słońca popłynie się prosto na zachód...
– Trafi się na Morze Królestw – dokończył za niego Kaspar. – Tyle to sam wiem. Mnie interesuje, co ich tutaj sprowadza. – Odwracając się do kapitana Stefana, polecił: – Proszę przekazać dalej. Potrzebni mi jeńcy. Pojmać zwłaszcza tego maga, jeśli się uda.
– Magowie! – prychnął Jim, jakby rzucał przekleństwo.
Jommy i Kaspar wymienili spojrzenia.
– Mówiłem przecież, że znam paru, którzy dadzą się lubić.
Kaspar uśmiechnął się ponuro.
– A mnie zdarzyło się spotkać kilka istnych bestii. Kapitanie?
– Słucham, generale.
– Czy ludzie są na wyznaczonych stanowiskach?
Kapitan odwrócił się i uczynił nieznaczny gest. Jommy nie wypatrzył żadnej odpowiedzi, mimo że bardzo się starał, kapitan Stefan jednak odparł:
– Wszyscy na stanowiskach, generale.
Kaspar skinął głową.
– Kapitanie, jak tylko będzie pan gotów...
– A to co znowu? – wpadł mu w słowo Jim, pokazując ręką.
Pozostali nawet nie musieli pytać, o co mu chodzi, ponieważ sami już „to” widzieli. Mag trzymał różdżkę nad głową, a wokół niego pojawiała się świetlista kolumna sięgająca aż do chmur. Głuchy głos, przemawiający w języku, którego nie znał żaden z obserwatorów, zdawał się odzywać w powietrzu otaczającym maga.
Wtem przed zaklinaczem wykwitła jakaś postać, cień sylwetki spowitej w dym. Nawet przez nieustający szum deszczu słyszeli, jak powietrze trzeszczy od nagromadzonej energii; rozlegały się syki, jakby iskry tańczyły na powierzchni metalu. Ponownie przemówił głuchy głos wypowiadający obce słowa. Mag odpowiedział w tym samym niezrozumiałym języku, po czym postać rozejrzała się, badając okolicę.
Włoski na karku Jommy’ego stanęły dęba, gdy istota skrzyżowała z nim spojrzenia. Zaczęła nabierać ludzkich kształtów i rosnąć, aż osiągnęła wzrost co najmniej siedmiu stóp. Barki miała niesłychanie szerokie i jakby brakowało jej szyi. Jej „skóra”, ciemnosina i na oko bez żadnych skaz, pulsowała i przelewała się, co wyglądało tak, jakby woda przepływała pod luźno rzuconym jedwabiem. Twarz istoty pozbawiona była wszelkich rysów i cech szczególnych, jeśli nie liczyć dwóch płomieni w miejscach, gdzie powinny być oczy. Jej skóra stwardniała nagle i jęła przypominać litą czarną skałę.
– Kapitanie, teraz – rzucił Kaspar, nie podnosząc głosu.
Kapitan Stefan podniósł się na nogi, trzymając kawałek białej tkaniny, i wykonał jedną ręką gwałtowny ruch, jakby rąbał drewno.
Rozpętało się pandemonium.
Ze wzniesienia za nimi dobiegły krzyki, podczas gdy nad ich głowami poszybowały strzały, sięgając kilku mężczyzn znajdujących się na plaży. Kiedy Jommy dobył miecza, równocześnie wydarzyły się trzy rzeczy. Ludzie na plaży ustawili się w idealnym szyku, tworząc wachlarz, i bynajmniej nie spanikowali ani nie stracili zdolności trzeźwego myślenia, o czym świadczyło to, że jęli metodycznie kryć się za każdą dostępną przeszkodą dla nadlatującej śmierci – za burtami łodzi, za wałami piasku, a nawet za większymi stertami drewna wyrzuconego przez morze. Paru łuczników spośród marynarzy odpowiedziało gradem strzał, lecz strzelali na oślep w gęstwinę porastającą zbocze, podczas gdy ich przeciwnicy mieli cel jak na dłoni.
Żołnierze ubrani w tabardy Wielkiego Keshu i Królestwa Wysp pędem minęli stanowisko Jommy’ego, który zerwał się wtedy na równe nogi, wołając:
– Jim, chodź!
Wyczarowana istota zaryczała. Przybrała wyzywającą pozycję, z ramionami rozpostartymi na boki i lekko opuszczonymi, jak gdyby przymierzała się do odparcia ataku bądź rzucenia się na wroga. Nacierający na nią mężczyźni czuli fale ciepła emanujące rytmicznie do wtóru kłębów dymu wypuszczanych z czarnej, przypominającej skałę skóry.
Ludzie zawahali się na ten widok, co ośmieliło tych, którzy do tej pory szykowali się na rzeź. Jommy na poły biegł, na poły turlał się na dół, mijając paru żołnierzy powstrzymanych przez demoniczny ryk. W pewnej chwili uświadomił sobie, że wyprzedził awangardę i przed sobą ma już tylko broń przygotowaną, by go ciąć, kłuć i dźgać, oraz jakąś bestię z najgorszego koszmaru.
Zaczął się cofać, lecz jeden z najeźdźców rzucił się w jego stronę, nie zwracając uwagi na strzały, którymi wciąż szyli łucznicy ukryci na wzniesieniu. Atakujący zrobił kolejny krok i został trafiony grubym drzewcem, które aż odgięło go do tyłu. Jommy przykucnął, czekając, aż pozostali się z nim zrównają. Kiedy się obejrzał, zobaczył, że żołnierze albo stoją bez ruchu, albo uciekają.
Już po sekundzie zrozumiał dlaczego. Wyczarowana bestia nadal rosła! Była znów o dwie stopy wyższa i jeszcze szersza w barkach czy co tam w ich miejsce miała. Ramiona stały się jeszcze muskularniejsze, a zdobiło je coś, co przypominało metalowe obręcze, tyle że płonące – wyginające się koła z metalu emanowały takim ciepłem, że Jommy czuł je pomimo padającego wciąż deszczu. Tymczasem w litej czarnej „skórze” istoty zaczęły się pojawiać pęknięcia, z których wydobywały się płomienie!
– Jim! – zawołał Jommy. – Zabierajmy się st... – Rozejrzał się i stwierdził, że Jima Tłuczka nie ma nigdzie w pobliżu. – Cholera! – zaklął, wycofując się czym prędzej. – Albo jest wielkim tchórzem, albo ma o wiele więcej rozumu niż ja – dodał pod nosem.
Jeden z piratów rzucił się na Jommy’ego i zamachnął się nań ciężkim kordelasem – cios ten miał albo złamać miecz Jommy’ego, albo rozpłatać młodzieńca na dwoje od barków do podbrzusza. Szkolenie i doświadczenie kazały chłopakowi wyrzucić miecz daleko w prawo, samemu zaś zrobić unik w przeciwną stronę, dzięki czemu uniknął miażdżącego uderzenia. Piasek pod nogami był zdradliwy, toteż Jommy zwalczył chęć dokonania obrotu i złamania przeciwnikowi kręgosłupa i zamiast tego wymierzył mu prawym łokciem potężny cios w szczękę. Ból poczuł aż w łopatce, gdy doszło do zetknięcia z ciałem wroga, ale piratowi zaszkliły się oczy. Zrobiwszy krok w tył, Jommy smagnął ostrzem i poderżnął nieprzytomnemu gardło. Krew trysnęła strumieniem, ale Jommy wciąż się cofał. Nie potrafił tylko oderwać wzroku od potworności, która rozgrywała się na jego oczach.
Wtem głos Kaspara przeciął powietrze:
– Na nich, żywo!
Żołnierze byli świetnie wyszkoleni, toteż pomimo strachu przed wyczarowaną istotą, pnącą się teraz na co najmniej dziewięć stóp, zaatakowali. Ci na plaży byli wyraźnie pełni poświęcenia, może nawet fanatyzmu, ale zawiodła ich technika. Lewe skrzydło obrony załamało się pierwsze.
Nie mając dokąd uciekać, bronili się zaciekle, lecz w ciągu paru chwil podwładni Kaspara usiekli pół tuzina, zmuszając resztę do poszukania wątpliwego schronienia na pokładzie zaciągniętych na piasek łodzi. Jommy napotkał zajadlejszy opór, gdy wraz z żołnierzami Królestwa Wysp, Roldemu i Wielkiego Keshu przypuścił atak na środek szyku, zaledwie jardy od straszliwej bestii.
Najeźdźcy walczyli jak opętani – zupełnie jakby się bardziej bali wycofać tam, gdzie czekała na nich puszczająca dym bestia, aniżeli stawić czoło śmiertelnikom. Wtem bestia postąpiła naprzód i mężczyzna walczący u boku Jommy’ego zawył przeraźliwie, gdy piekielna istota poderwała go z ziemi, chwytając za szyję. Skwierczenie przypiekanego mięsa zastąpiło urwany w połowie krzyk, po czym bestia odrzuciła żołnierza niczym zepsutą zabawkę. Na oczach Jommy’ego z dłoni istoty wystrzeliły płomienie, a ona sama zaczęła się znów zmieniać, emanując fale ciepła, które docierały aż do niego. Czarną skórę przecinały teraz pulsujące czerwone szczeliny, przypominające roztopioną lawę przewalającą się pod warstwą skały. Gdy padały na nie krople deszczu, rozlegał się syk i unosiły obłoczki pary.
Jommy odskoczył do tyłu i nieomal wywalił się jak długi, ponieważ wpadł na żołnierza, który właśnie nadbiegł.
– Sir! – zawołał mężczyzna prosto do jego ucha. – Dwie następne łodzie przybiły kawałek na północ i kolejne skurczybyki nacierają na naszą prawą flankę!
Jommy nie odpowiadał, aż zdał sobie sprawę, że żołnierz czeka na jego reakcję, ponieważ tutaj to on był dowodzącym oficerem – albo przynajmniej za takiego uważali go walczący wokół ludzie. Jeżeli nie ma dojść do totalnej klęski, trzeba coś zrobić, i to szybko.
– Do mnie! – wrzasnął. – Wszyscy do mnie!
Żołnierze pośpiesznie skupili się dokoła niego, podczas gdy płonący już żywym ogniem potwór pochwycił kolejnego nieszczęśnika i oderwał mu jedno ramię, równocześnie podpalając korpus.
– Utworzyć okrąg! – krzyczał Jommy, a otaczający go mężczyźni posłusznie zbili się w ciasną grupkę wokół niego. Odwrócił się do żołnierza, który przyniósł mu ostrzeżenie o posiłkach wroga, i rozkazał: – Znajdź generała i każ wszystkim innym skupić się przy nim! My ich powstrzymamy! Ruszaj!
Goniec okręcił się na pięcie i popędził przed siebie.
– Utworzyć mur z tarcz! – padł kolejny rozkaz, na co dobrze wyszkoleni żołnierze zwarli tarcze i nagle Jommy i jeszcze dwaj żołnierze z Krondoru znaleźli się wewnątrz fortecy, której murami były tarcze.
Jommy nie robił sobie większych nadziei. Wiedział, że jeśli bestia zaatakuje, paru żołnierzy chowających się za tarczami spłonie, niwecząc jego plan obrony. Nic innego jednak nie przyszło mu do głowy, a musiał kupić cenne minuty tym, którzy właśnie wycofywali się w stronę pozycji Kaspara, gdziekolwiek ów był.
Bestia zamarła w bezruchu na moment, zaklinacz zaś wymierzył różdżkę w ludzi stłoczonych wokół Jommy’ego i zakrzyknął coś w obcym języku. Na to bestia rzuciła się w przód, a Jommy zawołał:
– Utrzymać szyk!
Bestia znowu się zatrzymała i uniosła pięść wysoko nad nimi.
– Żółw! – rozkazał Jommy.
Upuścił miecz i klapnął ciężko na ziemię, pociągając za sobą dwóch pozostałych mężczyzn, by ochronić ich od obrażeń.
Żołnierze zakryli głowy tarczami, przybierając pozycję taką, jak do obrony przed gradem strzał. Płonąca piącha bestii, wielka jak kowadło, runęła z góry na dwie sczepione tarcze, zmuszając jednego z ludzi do opadnięcia na klęczki, drugiego zaś powalając całkowicie.
– Cholewka! – sapnął jeden z towarzyszy Jommy’ego, robiąc wielkie oczy.
– Rozproszyć się! – Jommy uznał, że tylko chaos może ocalić życie jego podwładnym.
Dwaj żołnierze z Krondoru odpełzli na bok, natomiast reszta uczyniła to, czego ich uczono: każdy pobiegł w inną stroną, w jak najkrótszym czasie jak najbardziej zwiększając dystans między sobą i kompanami. Ci z przodu cofnęli się, obrócili i natychmiast czmychnęli.
Łucznicy Kaspara nadal próbowali unieszkodliwić bestię, lecz ich strzały nie wywierały na diabolicznej istocie żadnego wrażenia – żelazne groty odbijały się od jej kamiennej powłoki, a promienie natychmiast stawały w ogniu. Kolejne fale ciepła uderzały w Jommy’ego, jakby stał przy otwartym piecu.
Wymachując ramionami o długości dzidy, bestia roztrącała ludzi, jakby miała do czynienia z dziećmi. Czegokolwiek dotknęła, stawało w płomieniach. Wszędzie leżeli poparzeni żołnierze, wrzeszczący z bólu i umierający.
Kiedy Jommy zaczął się wycofywać, bestia dostrzegła go i ruszyła w jego stronę. Jommy spiął się wewnętrznie, przekonany, że za moment zostanie albo zmiażdżony, albo spalony na popiół. Ale gdy uniósł miecz w obronnym geście, dojrzał, jak z fal za plecami potwora wyłania się jakaś postać. Z ociekającą twarzą i przemoczonym do suchej nitki odzieniem Jim Tłuczek pojawił się zgoła znikąd i prostując się z kucek, stanął tuż za magiem. Ruchem tak szybkim, że Jommy ledwie go zauważył, Krondorczyk zarzucił coś na głowę zaklinaczowi, który szarpnął się jeszcze w tył, kiedy złodziej dodatkowo wraził mu kolano w plecy. Nawet przez szum fal i dudnienie deszczu, nawet przez krzyki i jęki umierających ludzi Jommy usłyszał charakterystyczny trzask pękającego kręgosłupa. Krew trysnęła z karku maga, który zamachał bezładnie rękami, zanim zwiotczał zupełnie.
Z chwilą śmierci maga bestia straciła pewność siebie, zawahała się i zatrzymała, jakby oczekując dalszych poleceń. Zawyła bezradnie, kalecząc uszy Jommy’ego i wzbudzając ciarki na jego ciele. A potem cisnęła się na oślep to w jedną, to w drugą stronę, sprawiając, że kto żyw jął uciekać – nie wyłączając tych w czarnych zawojach na głowie, którzy najwyraźniej byli bardziej zainteresowani oddaleniem się od potwora aniżeli kontynuowaniem walki. Jommy musiał uskoczyć, aby uniknąć kolejnego niekontrolowanego ruchu bestii. Przetoczył się kawałek po piasku i z mieczem w garści przyczaił się w pozycji kucznej.
Wtedy ujrzał Servana, który gnał w jego stronę i krzyczał coś, czego Jommy nie mógł usłyszeć, choć widział, że towarzysz pokazuje prosto na niego. Niemal w tej samej chwili Jommy wyczuł za plecami czyjąś obecność i domyślił się, że Servan wcale nie pokazywał na niego, tylko na coś za nim. Uskoczył w lewo, przetoczył się znów i błyskawicznie obrócił, kątem oka dostrzegając błysk miecza, który odciąłby mu głowę, gdyby nie ostrzeżenie Servana.
Jommy nawet nie próbował podnieść się na nogi, tylko od razu zaatakował, tnąc napastnika w stopę i uszkadzając ścięgno. Mężczyzna wrzasnął i runął na ziemię, nieomal przygniatając Jommy’ego. Młodzieniec skorzystał z okazji i wraził ostrze w pachę napastnika. Krew pociekła wartkim strumieniem po boku mężczyzny, gdy w próbie odpowiedzi na atak chciał odrąbać Jommy’emu ramię.
Jommy jeszcze raz się przeturlał i usłyszał, jak miecz trafia w piasek. Przez moment leżał na wznak, ale że to raczej kiepska pozycja do walki, poturlał się dalej, aż wreszcie zobaczył lepiej przeciwnika. Tymczasem ktoś go minął i opuszczając swój miecz, zakończył życie najeźdźcy.
Servan schylił się, pomagając Jommy’emu wstać.
– Musimy uciekać! – powiedział młody wielmoża. – Ten stwór nadal kładzie trupem każdego, kto znajdzie się w pobliżu, i z każdą chwilą staje się coraz gorętszy.
Jommy’emu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; nawet tutaj czuł fale gorąca bijącego od bestii. Obłoki pary unosiły się z każdego odcisku wielkiej stopy, którą postawiła na wilgotnym piasku. Ludzie wciąż walczyli ze sobą, lecz była to bezładna bijatyka. Jommy, widząc to, zrozumiał, że nie może być mowy o zorganizowaniu kontrataku ani nawet uporządkowanym wycofaniu się na z góry upatrzone pozycje.
– Musimy wszyscy schronić się za tamtą wielką skałą! – krzyknął, wskazując mieczem.
Servan skinął głową.
– Nie wiem, gdzie jest generał i kapitan...
Przez moment rozglądali się w milczeniu po zatoczce i plaży. Servan zawołał:
– Tam, w górze!
Jommy powiódł spojrzeniem za ręką kompana i także dostrzegł Kaspara i Stefana opierających się szóstce piratów, którzy otoczyli ich jakieś dwadzieścia jardów od dołu zbocza.
– Co robimy? – zapytał.
Chociaż dobrze sobie radził w polu i miał opanowane podstawy taktyki, to jednak Servan był urodzonym przywódcą, doskonałym strategiem, a co najważniejsze – nie brakowało mu wyczucia i intuicji.
– Ta wielka skała to nasz punkt zborny. Ja postaram się ich podejść ...
Jommy zerknął znów na stawiających opór najeźdźcom Kaspara i Stefana i nieoczekiwanie zobaczył Jima Tłuczka, który znów pojawił się jakby znikąd, wyrastając tuż za plecami dwóch przeciwników nacierających na generała. Trzymając po sztylecie w każdej dłoni, dźgnął obydwóch w kark i powalił ich na ziemię w okamgnieniu. I nagle nie walczyło już sześciu przeciwko dwóm, tylko czterech przeciwko trzem, a kiedy jeden z najeźdźców obejrzał się, aby sprawdzić, gdzie są jego towarzysze, Kaspar przebił go na wylot, poprawiając wynik jeszcze bardziej. Teraz szanse były wyrównane.
Jommy zakrzyknął:
– Ja idę tędy, ty tamtędy, pogoń wszystkich, których napotkasz po drodze, i daj znać generałowi, gdzie mamy punkt zborny.
Servan skinął głową i odbiegł, klucząc tak, aby nie wpaść na kolumnę ognia, która miotała się na wszystkie strony. Jommy skierował się na plażę, gdzie garstka jego ludzi walczyła z równymi siłami wroga. Zarówno żołnierze, jak i piraci najwyraźniej bardziej chcieli się wyplątać z kabały, zamiast nawzajem pozabijać.
– Do mnie!
Jego ludzie przerwali walkę i skupili się wokół niego, po czym już po paru chwilach odbywał się w miarę uporządkowany odwrót. Jommy pokazywał na wyróżniającą się skałę, mówiąc:
– To nasza kryjówka! Rozglądajcie się za generałem!
Właśnie w tym momencie wyczarowana bestia, płonąca najjaśniejszym płomieniem, jaki Jommy kiedykolwiek widział, obróciła się w ich stronę.
– Uważajcie! – ostrzegł podwładnych i gestem nakazał, by zamiast iść prosto, kluczyli, zanim dojdą do skały.
Ledwie udało im się oddalić od rozpłomienionego stwora, ktoś krzyknął, że nadpływa kolejna łódź.
– Sprawy zaczynają się wymykać spod kontroli – mruknął do siebie Jommy.
Podczas gdy on się rozglądał, aby sprawdzić, jakie pozycje zajmą nowi piraci, napastnicy wzięli go w dwa ognie. Jeśli postąpi nierozważnie, przeciwnicy, którzy zostali z tyłu, wykorzystają jego ludzi jako osłonę i dostaną się na tyły niczego się nie spodziewającego Kaspara.
– Ty, ty i ty – Jommy wskazał trzech stojących najbliżej żołnierzy, dwóch z Roldemu i jednego z Wielkiego Keshu – za mną!
Wydał mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i rzucił się na pierwszego z brzegu najeźdźcę.
Usłyszał, jak biegnący za nim jeden z żołnierzy z Roldemu pyta:
– Czyś ty zupełnie oszalał?
– Nie, ale nie zaszkodzi, żeby wróg tak myślał! – odkrzyknął przez ramię Jommy.
Pozostali wzięli z niego przykład i wkrótce z Jommym na czele pędzili prosto na piratów, którzy na widok nacierających przeciwników zaczęli przygotowywać się do odparcia ataku. Jardy przed tym, zanim doszło do starcia, Jommy wydał rozkaz:
– W nogi!
Równocześnie zawrócił w miejscu i pognał przez plażę ku wzniesieniu, gdzie Kaspar i Stefan szykowali się do obrony. Spojrzenie rzucone przez ramię powiedziało Jommy’emu, że wszystkie ich wysiłki nie na wiele się zdadzą, jako że bestia z każdą chwilą szalała coraz bardziej, rzucając się na każdego, kto pozostawał w jej zasięgu. Jedyna korzyść z tego była taka, że najeźdźcy musieli w równym stopniu liczyć się z szalejącym potworem co z przeciwnikiem. Kaspar miał nad wrogiem i tę przewagę, że mógł zaprowadzić ład wśród swoich ludzi i w razie konieczności skierować uformowany oddział w górę zbocza, do obozu na występie skalnym jakąś milę stąd. Najeźdźcy w najlepszym razie mogli salwować się ucieczką łodziami, ale dwie z nich płonęły już od dotyku potwora i jakoś nikt się nie kwapił z próbą przedostania do pozostałych. Niektórzy piraci z pewnością spróbują dotrzeć do czwartej, najbardziej oddalonej łodzi, lecz Jommy wątpił, aby uniosła ona cało wszystkich chętnych.
– Wkrótce tu będą! – zawołał. – Dołączcie do generała i zajmijcie pozycje!
Wykończeni krótką, lecz zaciekłą walką żołnierze zdobyli się na ostatni wysiłek i pobiegli w górę zbocza przez błoto, a wtedy Jommy zorientował się, że odgłosy bitwy za nim umilkły. Słyszał jedynie ryki potwora, deszcz spływający potokami z zalesionego wzniesienia i ciężkie dyszenie mężczyzn prących ku kryjówce.
Na miejscu zastali podwładnych generała okopujących się za pomocą mieczy i sztyletów i z wykorzystaniem głazów i kolczastych gałęzi. Tymczasem łucznicy robili, co mogli, aby utrzymać cięciwy w suchości gwarantującej celność strzałów ich broni, na wypadek gdyby za wycofującymi się towarzyszami nadciągnęła kolejna fala najeźdźców.
– Oto oni! – wykrzyknął Kaspar.
Jommy, dotarłszy do pierwszej linii obrońców, obejrzał się za siebie. W dole ścieżki ujrzał grupkę piratów przygotowujących się do natarcia. Bardziej na północ inny oddział w te pędy kierował się do niespalonej łodzi. Jakby czytając mu w myślach, Kaspar powiedział:
– Jeśli nam się uda, poślę tam oddział, żeby przechwycił maruderów.
– Dlaczego miałoby się nam nie udać, generale? – zapytał zdyszany Servan.
– Atakują pod górę, a my jesteśmy gotowi – poparł go Jommy.
– Nie martwią mnie te rzezimieszki – rzekł Kaspar. – Martwi mnie ta bestia, która za nimi podąża. Wprawdzie przestała rosnąć, ale za to podpala wszystko, co stanie jej na drodze.
– A my znajdujemy się na zboczu – dodał kapitan Stefan.
– Może więc powinniśmy się wycofać i zająć pozycje na występie skalnym? – podrzucił Jommy.
– Nie mamy na to czasu – stwierdził Kaspar i zaraz zawołał: – Łucznicy!
Kilka strzał przeleciało im nad głowami i atakujący rozpierzchli się, jednakże groty nie poczyniły wśród nich żadnych szkód.
– Przeklęty deszcz – skwitował Servan.
Mężczyźni wdrapujący się na zbocze obrzucili spojrzeniem tych, którzy na nich czekali w górze, lecz nie zaprzestali wspinaczki. Jommy ugiął nogi w kolanach i złapał pewniej miecz, gotując się na odparcie ciosu, i wtem coś sobie uświadomił. Wszystkie dobiegające go okrzyki bojowe wyrywały się z gardeł żołnierzy; ci, którzy na nich nacierali, sapali ciężko, nieledwie tracąc oddech podczas wspinaczki, i żaden nie był w stanie zakrzyknąć czy choćby powiedzieć coś głośniej. Na twarzach wszystkich malowało się ponure zniechęcenie. Nadal byli zdeterminowani, ale Jommy nie dostrzegał w ich oczach szaleństwa, na jakie napatrzył się w trakcie innych bitew. Najeźdźcy wiedzieli, że nie przeżyją natarcia.
Jommy wspiął się jeszcze kawałek, aby stanąć u boku Kaspara.
– Generale, ci ludzie pozwolą się nam wyrżnąć.
Niegdysiejszy książę Olasko pokiwał głową.
– Na to wygląda, prawda? – Odwrócił się i zawołał: – Brać jeńców! – Potem, nie spuszczając wzroku z bestii za ostatnim szeregiem nacierających, dodał: – Na wypadek gdyby któremuś z nas udało się przeżyć...
Do tej pory bestia kręciła się bez celu, niszcząc wszystko, co stanęło na jej drodze, teraz jednak zdawała się skupiać całą uwagę na zboczu.
– Chyba nas widzi – zauważył Jommy.
– Nie jestem pewien, czy w ogóle ma oczy – odparł Kaspar – ale dajmy z siebie wszystko, bo najwyraźniej lezie w naszą stronę.
Pierwsza szóstka najeźdźców rzuciła się na obrońców z maniacką zajadłością. Kilku ludzi Kaspara odniosło rany, lecz wszyscy napastnicy zginęli. Jommy czekał w gotowości, gdyż nikt nie zaatakował go bezpośrednio. Stał powyżej miejsca, w którym leżał z tuzin ciał, a z dołu popatrywała na niego grupka może dwunastu przeciwników. Jeden coś powiedział, a reszta pokiwała głowami, po czym wszyscy ruszyli naprzód i wtedy Jommy usłyszał zawołania bojowe i okrzyki. Nie znał tego języka, ale przesłanie było dlań całkowicie czytelne: wrogowie chcieli położyć trupem tylu ludzi Kaspara, ilu zdołają, zanim sami oddadzą życie.
Na oczach Jommy’ego jeden z napastników obrócił się i zbiegł ze zbocza, aby podrażnić bestię. Jak mu się to udało, umknęło uwagi młodzieńca, aczkolwiek było jasne, że odniósł sukces. Teraz wolno prowadził diabelskiego potwora w górę zbocza. Kiedy się zatrzymali, odłożył miecz i pozwolił, by bestia go zabiła. Jommy przetarł oczy ze zdumienia. Nieludzki wrzask był piskliwy i krótki. Ciało wystrzeliło płomieniami na moment przed tym, zanim ognista ręka potwora go dotknęła. Falę gorąca było czuć aż tutaj, wysoko.