Połowinka - Agnieszka Martinka - E-Book

Połowinka E-Book

Agnieszka Martinka

0,0

Beschreibung

Osobista podróż sentymentalna i reportaż w jednym. Pozycja pełna tęsknoty za dzieciństwem i młodością.Prześledzisz 5000-kilometrową rowerową trasę autorki, która podąża śladami zsyłki ojca od Lublina do Jekaterynburga. Zdzisław Martinka, lekarz z Tomaszowa Lubelskiego, jest odtwarzany w tej historii przez córkę na podstawie zapisków z lat 1939-1958. To most między pokoleniami, głęboko poruszający obraz minionych epok i odważne zderzenie z przeszłością.Spodoba się fanom Hanny Krall. Idealna dla książkoholików lubujących się w reportażu, historii oraz osobistych wspomnieniach, przedstawiających podróż przez czas i przestrzeń.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 588

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Agnieszka Martinka

Połowinka

Rowerem na Ural, do miejsca zesłania Ojca Wspomnienia Ojca, wspomnienia córki

Saga

Połowinka

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2016, 2021 Agnieszka Martinka i SAGA Egmont

 

ISBN: 9788727102931

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

NOTA OD AUTORKI

Naród, który zapomina swoją historię,

jest skazany na zagładę.

Jan Paweł II

Na Ural pojechałam z potrzeby serca. To była niezwykle piękna i wzruszająca podróż. Chciałam odnaleźć miejsce zesłania mojego Ojca, który w dniu wywózki w styczniu 1945 roku nie miał nawet osiemnastu lat i nie był jeszcze moim Tatą. Chciałam odnaleźć szachtę numer cztery, kopalnię węgla kamiennego – łagier, do którego został zesłany przez połączone siły NKWD 1 i UB 2 . Moim celem była Połowinka na środkowym Uralu.

Wyprawę zorganizowałam w sześćdziesiątą rocznicę powrotu mego Ojca z zesłania, w drugiej połowie lata 2006 roku. Uczestniczyły w niej trzy nieznające się wcześniej (sic!) osoby: Agnieszka Koper z Poznania, Tomasz Świątek z Krosna nad Wisłokiem i ja, pisząca te słowa, Agnieszka Martinka, lublinianka i tomaszowianka. Na Ural pojechaliśmy szlakiem powrotu Taty z radzieckich łagrów, kolejno przez: Lublin, Ogrodniki, Wilno, Moskwę, Niżny Nowogród, Perm, Kizieł, Połowinkę, Gubachę, Nagorną, Białą Podlaską. Trasę na wschód zakończyliśmy po drugiej stronie Uralu, w Azji. I tym sposobem ziściło się również marzenie Agnieszki Koper – młodziutka studentka architektury chciała bowiem przekroczyć granicę Europy i Azji. Z Jekaterynburga do Terespola przyjechaliśmy pociągiem – nie dlatego, że nie mieliśmy już sił pedałować, ale dlatego, że nasze rosyjskie wizy utraciły ważność. Przez Rosję i Białoruś przejechaliśmy nielegalnie. Do Polski nas nie wpuszczono, a dokładnie mówiąc, białoruscy celnicy nie wypuścili nas z Brześcia.

Dla nas, Agnieszek, wyprawa ta miała przede wszystkim wymiar duchowy. Naznaczona była spotkaniami z ludźmi – otwartymi i serdecznymi. Związane z nimi przeżycia i emocje spróbowałam opisać w tej książce – czy się udało, oceńcie, proszę, Państwo sami...

Zobaczyłam o wiele więcej, niż mogłam się spodziewać. Rzuconych na ziemię i skutych ludzi w łachmanach, ujadających nad nimi psów i karabinów przy ludzkich skroniach nie zapomnę do końca życia. Zdjęcia z konwojowania więźniów zrobiły później na moim Ojcu jeszcze większe wrażenie niż wysadzona w powietrze „jego” kopalnia.

O Uralu, Wołdze i Kamie słyszałam równie wcześnie jak o Tatrach, Bieszczadach, Wiśle czy Tanwi. Ural był w naszym domu od zawsze – odkąd sięgam pamięcią – ale... o tym, żeby pojechać tam i zobaczyć na własne oczy miejsce zsyłki, nigdy nie myślałam, aż do tego momentu, do tej jednej sekundy...

Po moim powrocie do Polski planowaliśmy wspólnie z Tatą napisać książkę. Niestety los zadecydował inaczej...

W Środę Popielcową 2013 roku postanowiłam zrobić w końcu to, co obiecałam Tacie osiem lat wcześniej, to, co również obiecałam Państwu. Postanowiłam zrzucić z siebie ciężar danego słowa – napisać książkę o chłopcu na wojennym szlaku i jego córce, która ten szlak poznawała w odcinkach, na różnych etapach życia, o naszych innych, przeważnie skrajnie różnych przeżyciach w drodze na Ural.

Nie zaczęłam pisać ani w środę, ani w czwartek, chociaż bardzo chciałam. Pierwsze słowa skreśliłam w sobotę, w dniu, w którym nasi dziadowie zaczynali żniwa. I pisałam dzień i noc, dzień i noc, aż do rezurekcyjnych dzwonów. Pogoda tego roku, na przełomie zimy i wiosny, sprzyjała wielkopostnemu postanowieniu, pracy i wenie – mrozy i śniegi nie odpuszczały.

Na treść niniejszej relacji składają się między innymi wspomnienia mojego Taty, Zdzisława Martinki, Ja, deportowany... – opracowane i opublikowane w „ReWizjach Tomaszowskich” na przełomie lat 1997 i 1998. Dziennikarzem i Redaktorem, który przed laty zainteresował się historią uralczyka, a następnie wsłuchiwał się w jego opowieści, nagrywał je, przepisywał, redagował, przekazywał do autoryzacji, jest pan Wojciech Dziedzic z Tomaszowa Lubelskiego. Panu Dziedzicowi zawdzięczam też kolejny niezwykle cenny materiał – jego rozmowy z Ojcem, które w żadnej formie i nigdzie wcześniej nie zostały opublikowane 3 . Słuchając ich, śmiałam się i płakałam na przemian. Nie wszystkie jednak dialogi – z różnych przyczyn – wykorzystałam w książce.

Po śmierci Taty znalazłyśmy z siostrą Magdą Monolog – rozrzucone dwustronnie zapisane kartki, które leżały na stole w pokoju gościnnym. Pisał na dzień, dwa przed nagłą śmiercią, chciał wyrzucić z siebie, a może prędzej przekazać potomnym to, co czuł, co go bolało, czego nigdy nie mógł zrozumieć, co było na dnie jego serca od tragicznego dnia, w którym odwróciły się miliony ludzkich życiorysów, od 1 września 1939 roku. To nie są tematy, których nie znałam, wręcz przeciwnie – Tata swymi przeżyciami i myślami dzielił się zawsze i ze wszystkimi. Monolog, a dokładnie mówiąc, trzy Monologi – po trzykroć bowiem Tata zaczynał pisać podobnie, ale jego myśli biegły potem w różne strony – zostały tu w całości przytoczone, stały się kanwą całej opowieści.

Te trzy, tylko pozornie odrębne Monologi, niczym trzy niezależne szczyty Kilimandżaro 4 , opowiadają niespokojną historię życia, oddają głębię myślenia, gorące i wrażliwe serce, piękno duszy i siłę charakteru mego Taty. I te trzy Monologi, podobnie jak trzy bazaltowe trzony Kilimandżaro, dopiero zebrane razem tworzą potężny monolit.

Chociaż mój Tata często był osamotniony w swych poglądach, w swoim przeżywaniu i widzeniu świata, to – niczym ten jeden z samotnych masywów naszego globu – niewątpliwie góruje nad „bagnami” i „nizinami”, podobnie jak najwyższy szczyt Afryki góruje nad wypalonymi słońcem sawannami.

W plemiennych językach nazwy trzech wulkanicznych szczytów mają różne znaczenia, jednak określenie tego najwyższego – Uhuru – w języku suahili oznacza „wolność”.

I podobnie jak masyw Kilimandżaro – samotny, ale niezłomny i wielki – życie Taty widoczne jest z każdej strony i z bardzo daleka.

Tam, gdzie w Monologu miałam problem z odczytaniem kilku słów albo pojawiła się przypadkowa nieścisłość czy szczelina w chronologii wydarzeń, pomoc otrzymałam od cioci Leny. Eleonora Montewka, dla rodziny Lena, Lenka, z domu Martinka, jest siostrą Taty, starszą od niego o kilkanaście miesięcy. Osiemdziesięcioośmioletnia pamięć byłej sanitariuszki AK jest bezbłędna, doskonała i niezastąpiona!

Kolejną osobą z rodziny, która ma pamięć do pozazdroszczenia i która tymże darem natury chciała się ze mną dzielić 5 , jest dziewięćdziesięcioletnia ciocia Taty, żona sybiraka, Konstancja Skibicka, dla rodziny Kostka.

Czasy „lwowskie” powspominałam z kuzynką Zosią Kruczko. Trzynastoletni chłopak, po dwudziestu jeden latach mój Tata, wypuszczony z więzienia w Samborze, przed zimą 1940 roku doszedł do przedmieść Lwowa. Tam, u swej ciotki Stefy Kruczko, znalazł schronienie. Tam też był świadkiem rozpoczęcia wojny sowiecko-niemieckiej oraz walk Ukraińców przeciwko Sowietom. Mała Zośka miała wtedy sześć lat.

Historię wyprawy rowerowej tworzą nie tylko przeżycia związane bezpośrednio z drogą do celu, ale i inne przygody – puzzle, które gromadzone latami złożyły się na obraz tej niezwykłej pielgrzymki do kopalni węgla w Połowince na środkowym Uralu. W książce wykorzystałam rówmież wcześniejsze zapiski, takie jak reportaż z podróży do Odessy, poetycki tekst o Podlasiu, luźne notatki, fragmenty tekstów pisanych na różne konkursy i do magazynów podróżniczych, wywiady, a także pamięć w rzeczy samej, wiedzę, którą nabywałam latami przed wyprawą i wciąż uzupełniam dzięki literaturze i spotkaniom z publicznością oraz napotykanym na swej drodze bezskrzydłym aniołom.

Kopalnią informacji stały się zdjęcia i dziennik podróży – z nostalgią przewracałam karty papieru, które przeżyły niejedną ulewę, uśmiechałam się do nieudolnych rysunków. Przez czterdzieści dni Wielkiego Postu zamiast obrusu na stole leżała mapa wschodniej Polski i Eurazji. Przemoczona deszczem, spalona słońcem, „wylatana”, poklejona, jedyna, którą mieliśmy ze sobą. Dodatkowo w prezencie od kuzynki Zosi otrzymałam plan Lwowa z 1938 roku 6 , a od brata Taty, mego stryja Franka, niemiecką mapę Polski z roku 1935 7 .

Mija siedem lat od naszej rowerowej włóczęgi na krańce Europy. W tym czasie dziesiątki razy opowiadałam tym z Państwa, którzy mnie zapraszali i chcieli słuchać – w Polsce i za granicą – o celu i przebiegu wyprawy. W blasku przywiezionych z Syberii cerkiewnych świec i w rytmie muzyki ze szlaku oglądaliśmy zdjęcia z drogi na wschód. Czasem po spotkaniu zanotowałam jakąś myśl, zdanie, słowo i włożyłam do szuflady biurka, ale widocznie trzeba było jeszcze wiele doświadczyć, aby w końcu solidnie przysiąść i uporządkować wspomnienia. Wspomnienia, bo myślę, że od tamtego lata 2006 roku, oprócz otwartych ludzkich serc, wiele zmieniło się na trasie, po której toczyła się nasza mała karawana. Z dniem 21 grudnia 2007 roku na mocy układu z Schengen zlikwidowano przejścia graniczne między Polską i Litwą oraz Litwą i Łotwą. Mnich Andriej opuścił klasztorne mury na wyspie Stołbnyj na jeziorze Seliger, z pewnością wiatr rozdmuchał popiół z ognisk, trawa podniosła się po obozowiskach, a złomiarze wybrali resztki drutów i kabli z kopalnianych hałd. Pewnie, a czasem na pewno, niektóre ze wspomnianych tu osób już nie żyją. Agnieszka, Tomek, ja – każde z nas idzie własną drogą. Mało prawdopodobne, aby udało nam się wspólnie raz jeszcze przeżyć coś równie pięknego.

Mam nadzieję, że Czytelnik nie odczuje niedosytu, lecz zapragnie udać się w podobną podróż. Historyk nie zarzuci nieścisłości, bo nie jest to książka naukowa, aczkolwiek Tata był świadkiem wydarzeń, o jakich historycy rzadko piszą. O Tacie, jego rodzinie, przyjaciołach, naszym kochanym domu, ogrodzie, zwierzętach, jego pracy dla najbliższych i dla innych – bo zawsze chcial coś zrobić dla innych – o życiu w Tomaszowie Lubelskim czy w Lublinie mogłabym pisać jeszcze długo, ale wszystkiego nie da się przelać na papier. Nie o wszystkim też wiem. Tata zabrał ze sobą do grobu nazwiska i mroczne przeżycia, o których nigdy nikomu nie opowiedział. Pomimo tortur i szykan nikogo nie zdradził. Nigdy nie zmienił zdania, postawy, myśli, światopoglądu. Nigdy nie zaprzedał duszy diabłu.

W tej opowieści chciałam opisać historię dziecka – trzynastoletniego chłopca, który wyrwał kartkę ze szkolnego atlasu i ruszył na Węgry, bo pragnął, jak jego sąsiad, również harcerz, walczyć o wolną Polskę. Chciałam też opowiedzieć o rowerowej przygodzie trzyosobowej „rodzinki”, opisać drogę pielgrzymki poprowadzonej szlakiem zesłania mojego Taty i milionów jemu podobnych – na Sybir. Chciałam „obudzić” młodych ludzi, z których większość żyje tak łatwo i wygodnie, bez świadomości, kim są i po co istnieją, nie odróżniając znaczenia słów „wygodny” i „godny”. Pokazać, że nie kupiono nas w sklepie, że warto znać swoje korzenie, że życie jest cudem, darem bezcennym, że ci, którzy ginęli, ginęli także i po to, abyśmy my – ty i ja – mogli żyć, że miłość do jazdy rowerem to nie drogie stroje i kolekcjonowanie pustych kilometrów, ale pasja pozwalająca przenosić góry.

Zbysio Jarmuszyński, serdeczny kolega Taty ze szkolnej ławki, nasz jedyny „przyszywany” wujek, oraz Henio Klimkiewicz – dwaj koledzy z „lasu” – byli częstymi i miłymi gośćmi w naszym domu.

W moich i sióstr szczenięcych latach ze Zbyszkiem „Sokołem” i jego ukochanym wilczurem Kamisem oraz Heniem „Dębowskim” i jego rodziną włóczyliśmy się po lasach Roztocza, po szlakach partyzanckich i nie tylko. Od tamtej pory czasem we śnie gonią mnie Niemcy i widzę trupy wiszące na drzewach, ale to jest ta ziemia, na której rzucone przeze mnie ziarno wykiełkowało. To jest ta ziemia, na której urodziłam się i dojrzewałam, z którą nigdy nie zerwałam więzi, z której czerpię siły do życia i realizacji marzeń po dziś dzień.

 

Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego,31marca AD 2013

* * *

Po upływie pięciu miesięcy od Wielkiej Nocy roku 2013 wyruszyłam w jeszcze jedną podróż śladami Taty. Zabrałam ze sobą kserokopię fragmentu niemieckiej mapy Polski z 1939 roku i wyjechałam w kierunku Węgier... W tej małej wielkiej drodze towarzyszył mi wnuk Taty, a mój siostrzeniec, Tomasz Wawrzyniec Michalski.

Po szczęśliwym powrocie do domu „na gorąco” zdałam Tacie relację z jego chłopięcej marszruty. Przez kilka dni słuchał w milczeniu. Gdy już obejrzał dokładnie wszystkie zdjęcia, nie mógł wprost uwierzyć, że naprawdę dwa pokolenia, i tylko z potrzeby serca, chciały dreptać jego więziennym szlakiem. Zanim doszłam do końca opowieści, zobaczyłam, jak ukradkiem wsunął do kieszeni mapę Polski i ponad osiemdziesięcioletnie doświadczenie – i wyszedł z domu w kierunku Zamościa...

Wówczas przed moje oczy przypłynął kadr z pierwszego dnia malej wielkiej pielgrzymki 8 . Niedługo po tym, jak kościelne dzwony wybiły Anioł Pański, wjechałam na rynek w Szczebrzeszynie. Gorące wrześniowe słońce zalało domy, ogrody i ulice, mocno grzało policzki mieszkańców i gości zebranych na centralnym placu przed ratuszem, uczestniczących w uroczystej mszy dożynkowej.

Podziwiałam piękno wieńców i usiłowałam wypatrzeć chrząszcza grającego na skrzypcach 9 , kiedy do mych uszu zamiast muzyki dobiegła prośba celebransa, aby przed siewem przedstawić Bogu ziarno i nasiona, bo muszą one najpierw na długo spocząć w ziemi i obumrzeć, zanim wydadzą nowe rośliny na pożywienie ludzi i zwierząt...

– O, Maryjo, przecież to Twoje święto 10 ! – prawie wrzasnęłam na cały rynek.

Nie miałam ze sobą nasion, o których mówił ksiądz celebrans, nie wypadało też maszerować w kolarskich spodniach wprost pod wodę z jego kropidła, ale błyskawicznie przypomniałam sobie, że w sakwach wiozę ulotki z prawie gotową zapowiedzią wydawniczą Połowinki, a w sercu ważną intencję – no i stałam na ziemi, na której rzucone przeze mnie przed ośmiu laty ziarno wykielkowało w postaci wyprawy do szachty numer cztery; chociaż przysypane wbrew woli na siedem lat, od tegorocznej wiosny z wielkim trudem zaczęło ponownie kiełkować – jako książka. Pomyślałam więc, że pewnie to jeszcze nie czas naszych żniw, że widocznie jeszcze raz muszę wrzucić – chociaż nabrzmiałe już – ziarno w ziemię, na której właśnie stałam, w ziemię, na której urodziłam się i szczęśliwie dorastałam, na której nauczyłam się pisać i czytać, spędzałam najpiękniejsze wakacje, od której nigdy się nie odwróciłam i na którą nieustannie powracam...

Zacisnęłam pięści, otworzyłam serce, spojrzałam w roziskrzone niebo i modliłam się razem ze wszystkimi:

– Boże, Ty sprawiasz, że wszelkie nasiona, wpadłszy w ziemię, obumierają, aby wydać plony, które przynoszą radość siewcy i chleb głodnemu. Prosimy Cię, pobłogosław te ziarna zbóż i inne nasiona. Zachowaj je przed gradem, powodzią, suszą i wszelką szkodą, a ziemię użyźniaj rosą z nieba, aby rośliny z nich wyrosłe wydały obfite plony. Spraw też, abyśmy za przykładem Najświętszej Maryi Panny, która słuchała Twojego słowa i strzegła go owocnie w swoim sercu, przynosili plon stokrotny przez naszą wytrwałość w pełnieniu Twojej woli. Przez Chrystusa, Pana naszego.

Tata, przecież od samego początku chodzi nam o ten plon stokrotny. Amen.

 

Niedziela, imieniny Tomasza, 22 września AD 2013

***

Kilka dni temu los obdarzył mnie skarbem wyjątkowym – Pamiętnikiem mego Dziadka Eugeniusza Martinki, prowadzonym od początku roku 1929 do marca roku 1968.

Po śmierci Dziadka Gienka (w roku 1969), a później jego żony, Karoliny (w roku 1976), „modlitewnik” 11 z kronikarskimi opisami pogody, siewów i plonów, radosnych i tragicznych wydarzeń w rodzinie, nierzadko politycznych nastrojów w świecie – przeszedł w posiadanie ich pierworodnej córki Eleonory (Lońci, Lonki, Lenki).

Gdyby mój Tata kiedyś otworzył owe relikwie rodzinne, znalazłby precyzyjne odpowiedzi na wiele nurtujących – nie tylko jego – pytań. Dziś jest za późno, by burzyć długo i mozolnie budowaną konstrukcję książki, toteż tylko maleńkie fragmenty bezcennych zapisków – czynionych ręką kochanego męża, ojca, dziadka i gospodarza... przez blisko czterdzieści lat i „z łaski Bożej” – udało mi się jeszcze w niniejszych wspomnieniach wykorzystać – jako przypisy bądź opisy zdjęć, wyjątkowo jako zdanie rozpoczynające nowy rozdział.

 

Wigilia Bożego Narodzenia, 24 grudnia AD 2013

NOTA OD REDAKTORÓW

Niniejsza książka stanowi osobiste zapiski, zachowane od niepamięci, pewnej rodziny – jak wiele rodzin w Polsce, zranionej sowieckim piętnem. Jest rozliczeniem, żywą pamięcią przeszłości, czasów dzieciństwa, wspomnieniem przygód, smaków, rozłąki. To opowieść nieszablonowa, niemicszcząca się w ramach podręcznika historii, pamiętnika czy książki podróżniczej, a z każdej z nich czerpiąca wiele elementów. To opowieść szkatułkowa – barwna, wzruszająca, prawdziwa i piękna, poparta relacjami świadków przeszłości.

Książka zawiera narracje Zdzisława Martinki – jego osobiste opisy wydarzeń politycznych rozgrywających się w latach 1939–1958 – które mieszają się z opisami przygód i losów jego samego jako młodego chłopca, młodzieńca i dorosłego mężczyzny, a także jego córki Agnieszki, która z chwilą wydania książki w końcu spełnia marzenie swoje i Taty. Jej podróż śladami zsyłki Taty – jak zwykle na ukochanym rowerze i z pękiem maszynopisu – nie jest tylko przygodą, którą wielu podróżników mogłoby spisać po powrocie z wyprawy. To podróż w głąb serca, do korzeni. Agnieszka podjęła się wysiłku ocalenia od zapomnienia historii swojej rodziny, czuła tę odpowiedzialność i wiedziała, że nie może się wycofać.

Dla Agnieszki każdy dzień jest czasem danym od Boga. Jej życie, jak scenariusz dobrego filmu, to sinusoida przygód, małych szczęść i trudów. Ale Tata zawsze jest obecny w jej pamięci, jego śladami podróżuje, jego słowa cytuje, jego marzenia spełnia, z nim wydeptuje ścieżki po Polsce i świecie.

Praca z Agnieszką zawsze zaskakuje. Wystarczyło, że w tekście pojawiła się jakaś nieścisłość, niedopowiedzenie, a Agnieszka wsiadała na rower lub do samochodu i jechała „sprawdzić”, jak było, po czym relację dopisywała do książki. Dzięki temu książka „żyje”, tak jak żywa jest pamięć o Tacie. Do dziś szukamy miejsca prawdopodobnego przekroczenia przez Tatę granicy sowiecko-niemieckiej na Sanie. Ale pewne rzeczy zostaną odkryte już nie tutaj...

Maria Masłowska

***

Połowinka to książka, która opowiada o ogromnym trudzie, która powstała w trudzie tworzenia oraz przekopywania mnogości danych i źródeł, a także przeżywania na nowo historii osobistej mieszającej się z dziejami naszego kraju, która również na etapie redakcji musiała przezwyciężyć trudy niesprzyjających okoliczności. Jest więc książką, której trud – w różnych wymiarach i skalach – nie oszczędził.

Powieść-esej, reportaż, pamiętnik, wspomnienia, książka historyczna, książka podróżnicza, labirynt „tu i teraz” oraz retrospekcji... Piękna i cenna.

Praca nad Połowinką była nie tylko pracą. Nie sposób bowiem nie odbierać jej jednocześnie umysłem i sercem. Nie sposób nie odczuć poruszenia, onieśmielenia... Nie sposób pozostać obojętnym.

Wielobarwność tej książki i obecność cech rozmaitych gatunków utrudniły nieco decyzje dotyczące formalnego ujęcia niektórych jej elementów oraz zakresu adiustacji. Przypisy są tu liczne, ale konieczne i wartościowe, ponieważ pozwalają odbiorcy dostrzec szerszy kontekst opisywanych sytuacji. Monolog – czyli zapiski Ojca Autorki – pozostał praktycznie bez poprawek, z nienaruszoną oryginalną interpunkcją; wyprowadzono jedynie nieliczne zmiany ortograficzne. Fragmenty „ReWizji Tomaszowskich” poprawiono na potrzeby książki.

Na końcu znajdują się załączniki: Kilometraż. Mała wielka pielgrzymka, do którego Autorka odwołuje się w tekście książki, oraz Kilometraż. Wielka pielgrzymka, stanowiący spis miejsc odwiedzonych w czasie podróży śladami zsyłki i przejechanych rowerem odległości.

Pani Agnieszko, dziękuję za tę książkę. Jest bardzo potrzebna.

Iwona Kresak

MONOLOG [ I ]

Wartość przeżyć zawiera się nie tylko w nich samych,

ale i we wspomnieniach, które pozostawiły 12

Mam osiemdziesiąt lat. Jestem wdzięczny Bogu i losowi.Wdziejach wszechświata a nawet tylko świata i ludzkości nic to nie zmienia i nic nie znaczy. Dla mnie małego człowieka znaczy dużo. Nie dokonałem wiele. Nie znaczy to jednak że nic nie robiłem – że nie istniałem. Z pokorą przyznaję, że chciałem więcej. Zawsze chciałem być sobą, zawsze chciałem coś z siebie dać innym. Nie zawsze mi to wychodziło. Wiatry wiały różnie. Ocena ludzkich postępowań też różna przez różnych ludzi i w różnych okresach. To co było oczywiste kiedy miałem kilkanaście lat a tkwi to we mnie do dnia dzisiejszego zbywa się dziś powiedzeniem że to już nie te czasy panie. I jak to patrzeć na życie kiedy nie te czasy i te czasy mieszczą sięwtak niedługim na przykład moim życiorysie a przecież jest możliwe że jeszcze kilka dni pożyję w nadchodzących czasach. Paradoksem ludzkiego myślenia jest to że będąc o wiele młodszym miałem jaśniejsze spojrzenie na życie a dziś mimo wielkiego doświadczenia a może właśnie dlatego coraz trudniej mi pojąć i zrozumieć to co dzieje się wkoło nas.

Kilkanaście lat. O właśnie kilkanaście bo trzynaście lat miałem kiedy z kolegą wzięliśmy po kawałku chleba i z wyrwaną z atlasu do szóstej klasy mapą wyszliśmy z domu...

PIĄTEK, 4 SIERPNIA 2006 ROKU

Rozdzwoniły się dzwony.

Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi.

I poczęła z Ducha Świętego.

Początek nie w stylu Tomka. Ja prowadzę, on, po raz pierwszy w życiu, z tyłu.

Zdrowaś Maryjo...

Mieliśmy wyjechać o siódmej rano, a już południe. Po dwóch miesiącach upałów zamiast śpiewu ptaków wdarł się o świcie do pokoju ciężki szum deszczu. Istna ściana wody. W Afryce u progu podróży też lało jak z cebra. Usłyszałam wtedy, że deszcz mnie błogosławi. Dziś nie zmokłam, bo od ponad godziny nad Lublinem ponownie świeci gorące słońce, niemniej początek uznałam za pobłogosławiony. Tak łatwo o nieszczęście – miejska dwupasmówka i blond kręcone włosy za kierownicą, srebrna karoseria – kobieta „pudel” niemalże otarła się o moje sakwy. Idiotka.

Święta Maryjo, Matko Boża...

Przed zachodem słońca docieramy do Łosic. Namioty rozbijamy na terenie oczyszczalni ścieków. Kolacja i do śpiworów. Ciało lepkie od potu i smród naszych, ludzkich ekskrementów długo nie pozwalają zasnąć. Tata miał gorzej. Nikt mnie nie torturował, umysł miałam spokojny; radość w sercu i ciało mocne. Dzisiejsze sto trzydzieści cztery kilometry zwyczajnie przefrunęłam pomimo silnego bocznego wiatru.

SOBOTA, 5 SIERPNIA 2006 ROKU

Poranek cudny. Przemywamy oczy w stróżówce, jemy lekkie śniadanie, dziękujemy za gościnę i o siódmej trzydzieści jesteśmy już na trasie do Siemiatycz. Stąd możemy jechać prosto przez Bielsk Podlaski do Białegostoku, ale... odbijamy na północny zachód do wsi Kozarze, blisko Ciechanowca. Tu, w „Słonecznej Osadzie”, dziewczę o płowych włosach chlebem w domowym piecu pieczonym częstowało...

PODLASKI WEEKEND

Pytasz, gdzie spędziłam długi weekend majowy. Byłam tam, gdzie skowronki niestrudzenie śpiewają nad głowami, gdzie po siedem zajęcy naraz pozuje do zdjęcia, gdzie rzeka płynie szeroko i leniwie, wirując jednak zdradliwie na zakolach, gdzie bocianów więcej niż u nas, gdzie murem pod lasem rozkwita tarnina, gdzie grusze samotne na miedzy wyglądają jakby z koronki białej utkane.

Byłam tam, gdzie cisza dzwoni w uszach, gdzie tuż przed koła rowerów jastrząb wypuszcza ze szponów martwego jeża, gdzie leśne poszycie dzwoni milionem zawilców, gdzie żaby zapraszają na głośne i bezpłatne koncerty, całe rozlewiska wypełniając rechoczącym gwarem.

Byłam tam, gdzie dźwięk dzwonów kościelnych przeplata się z cerkiewnymi i gdzie górę zwaną Świętą porasta las kilku tysięcy krzyży.

Byłam tam, gdzie lasy pachną żywicą, a powietrze kwieciem, gdzie zamiast dróg asfaltowych kocie łby i rozstaje, gdzie strzecha nie jest rzadkością, gdzie ludzie są biedni, ale uczciwi.

Byłam tam, gdzie dziewczę o płowych włosach chlebem w domowym piecu pieczonym nas częstuje, a herbata parzona jest z ziół na łąkach latem zbieranych. Byłam tam, gdzie głowę do snu składa się na gryczanej poduszce, firanki z bursztynów są szyte, a wejścia do domu strzeże olbrzymia kamienna żaba, spłodzona dłutem gospodarza.

Byłam też i tam, gdzie, o ironio, sosny mocniej pachną żywicą, słońce świeci jaśniej, ptaki śpiewają głośniej, a powietrze jest nieznośne, dudni, szarpie za serce. Byłam tam, gdzie na śródleśnej polanie zamiast stokrotek i dzwonków w niebo strzelają mogił granitowe ostrza, te bezimienne i te nieliczne z nazwami miast: Białystok, Terespol, Warszawa, Sokołów Podlaski, Siedlce..., gdzie wśród sosen i łąk krąży duch doktora Janusza Korczaka i jego dzieci, gdzie ludzie mówią do siebie szeptem, choć powinni krzyczeć za napisem z pomnika: „Nigdy więcej!”.

Byłyśmy tam we trójkę. Gnane nieznaną silą, zataczałyśmy ponad 100-kilometrowe kręgi wokół ekologiczno-artystycznej Słonecznej Osady – miejsca naszego postoju we wsi Kozarze. W sobotę Winna Poświętna, Pobikry, Perlejewo, Granne, Leśnki, Czyżew. W niedzielę przez Grodzisk na sumę do kościółka w Dziadkowicach, dalej Nurzec, Święta Góra Grabarka, Boratyniec Lacki, Siemiatycze, Ciechanowiec. W poniedziałek kolarski duch zaprowadził nas aż do Mielnika. Stamtąd wracałyśmy raz prawym, raz lewym brzegiem Bugu: przez Osłowo, Maćkowicze, Olendry, Ogrodniki, Klekotowo, Drohiczyn, malowniczo położony na wysokim brzegu rzeki, i ponownie przez wioskę Granne – tutaj, w promieniach zachodzącego słońca, nisko nad naszymi głowami przeleciał klucz dzikich ptaków. Do dziś spieramy się, czy były to żurawie czy kormorany. We wtorek pojechałyśmy przez wieś Ślepowrony do stacji kolejowej Małkinia, a stamtąd zarośnięte podkłady kolejowe zaprowadziły nas do byłego obozu zagłady w Treblince.

Nie zdążyłyśmy zwiedzić tego, co było tuż obok nas. skansenu i muzeum rolnictwa, a to dlatego, że obiekty te za późno otwierają swe podwoje i za wcześnie je zamykają. A być może dlatego, że my za wcześnie wyruszałyśmy i za późno wracałyśmy z majowych szlaków.

Byłam tam, kiedy jeszcze prom nic pływał na drugą stronę rzeki, bo turyści nie przyjechali, kiedy w obłokach zimnej wieczornej mgły garstka kobiet pod przydrożnym krzyżem śpiewała litanię do Matki Boskiej, kiedy ksiądz w asyście skowronków święcił pola, a wiatr rozwiewał jego białą komżę.

Byłam tam, kiedy czerwony wóz na lawecie przybranej jedliną powiózł strażaka w ostatnią ziemską podróż.

Byłam w dorzeczu Nurca i Bugu, między Wysoczyzną Drohiczyńską a Podlaskim Przełomem Bugu. Byłam cztery dni na Podlasiu 13 .

 

Zapomniałam o maksymie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, chociaż właściwie tylko ona się nie zmieniła, nie zawiodła, jej wody nadal szeroko i leniwie rozlewają się pod mostem. Tylko Bug, słońce i kudłaty pies są sobą. Reszta pozostała legendą. Dziewczęcia o płowych włosach nie ma, jakaś inna pani próbuje ratować duszę pana czy ducha tego miejsca sprzed roku, gospodarz błogim snem przesypia dzwony na Anioł Pański.

Oto ja, służebnica Pańska.

Niech mi się stanie według słowa Twego.

 

Zdrowaś Maryjo...

Tomek cieszy się jak dziecko i wskakuje na muzealne traktory. Powrót do Ciechanowca, zmiana kierunku na północny wschód – i cudną drogą przez Brańsk i Łapy dojeżdżamy wczesnym wieczorem do Białegostoku.

Agnieszka czeka na nas przed kamienicą. Wysoka, roześmiana, młoda, w pomarańczowych spodniach. Nic a nic się przez rok nie zmieniła, stoi taka, jaką ją zobaczyłam po raz pierwszy na południu Mołdawii i zapamiętałam z kolejnych, krótkich wspólnych chwil na ukraińskim szlaku do Odessy. Piękna, cicha, jakby trochę niepewna siebie.

Za moment pojawia się Andrzej. Pokazuje w piwnicy miejsce na rowery i zaprasza na górę. Dużo gwaru i radosnego zamieszania podczas powitania, bo Agnieszka i Tomek widzą się tego wieczoru po raz pierwszy, wcześniej dwa razy ledwie słyszeli się przez telefon – gdzieś między Lublinem a Białymstokiem. Tomek i ja nie znaliśmy przyjaciół rodziców Agnieszki, plastyków Elżbiety i Andrzeja Muszyńskich. Tata o moich towarzyszach podróży wiedział jeszcze mniej niż ja, więc na wszelki wypadek przed wyjazdem na wschód przypięłam do tomaszowskiej lodówki zdjęcie dwóch Agnieszek na Schodach Potiomkinowskich 14 oraz kartkę z naszymi trzema numerami telefonów 15 i numerami telefonów do Agi rodziców, których, oczywiście, nie znałam. Tego wieczoru najpierw ja zadzwoniłam z telefonu komórkowego na Taty stacjonarny, a za chwilę Tata oddzwonił na domowy telefon gospodarzy, aby podziękować im za gościnę, porozmawiać dłużej ze mną i Agnieszką, „ucałować nasze dłonie”, pozdrowić Tomka.

Elżbietę i Andrzeja widziałam pierwszy raz w życiu, Agnieszkę i Tomka czwarty.

Idę pod gorący prysznic, po mnie wskakuje Tomek i za chwilę wszyscy w piątkę siadamy do stołu. Na kolację podano pierogi z mięsem z żubra – i pierogi, i biedny zwierz rodem z Białowieży – oraz pyszną swojską nalewkę z żurawin.

W stylowym mieszkaniu na poddaszu, przy rozmowach pełnych emocji, z pytaniami, czy damy radę, czy się nie boimy, wieczór płynie szybko. Pamiętam, że po kolacji przyszedł przywitać się z nami sąsiad państwa Muszyńskich, pan Mirek, który wielokrotnie bywał w Związku Radzieckim – raczej służbowo, nie turystycznie – i nie mógł nadziwić się naszej odwadze. Mówił, że tam, gdzie jedziemy, „biez wodki nie razbieriosz” 16 . Ale choćbyśmy nawet niespodziewanie chcieli zmienić poglądy, to na wódkę nie mieliśmy ani pieniędzy, ani miejsca w sakwach.

Nocujemy w pracowni gospodarzy – ja i Tomek rozkładamy karimaty na podłodze, a na czymś wyższym i miękkim, na amerykance, a może na kanapie, „króluje” pomiędzy nami Aga. Wykąpani, najedzeni, bezpieczni i w cieple, zasypiamy od razu i śpimy do rana jak zabici.

 

Przy śniadaniu mówię do Tomka, żeby się zamknął. Mam dość jego czczej paplaniny. Proszę: „Chłopie, daj posłuchać deszczu...”.

Leje. Leje jak z cebra. Widać Opatrzność nie odpuszcza, postanowiła tym razem pobłogosławić naszą trójkę w komplecie.

Przesuwamy godzinę odjazdu i Andrzej zabiera nas na spacer do miejsca znanego w krajobrazie Białegostoku, które jest bliskie jego artystycznej duszy i leży nieopodal jego mieszkania. Po kilku minutach marszu stajemy przed murami kościoła Świętego Rocha 17 .

Zapamiętałam monumentalność i biel budowli. Bardzo dużo przestrzeni i światła pomimo szarej aury na zewnątrz.

Wracamy do mieszkania, deszcz powoli przestaje padać, zabieramy śpiwory i drobiazgi, zbiegamy do piwnicy po rowery, dopakowujemy sakwy i przed wejściem na klatkę schodową robimy pożegnalne zdjęcie wspólnie z gospodarzami i sąsiadami. Mnie i Agnieszce przybyły pakunki, koledze jeden ubył. Agnieszka dostała od Tomka nowy, alpinistyczny namiot, ode mnie bluzę z polaru, ja zaś otrzymałam kask. Nie pamiętam już dokładnie, kiedy to się stało, ale albo w nocy przed pójściem spać, albo rano przy śniadaniu. Pan Mirek nie mógł się pogodzić z myślą, że nie mam ani wódki, ani kasku. Wzruszyłam się, a cenny prezent posiadam do dziś. Dziękuję bardzo za ten gest.

Wyjeżdżamy na ulicę Lipową, ale nie rozpędzamy się. Kilkadziesiąt metrów dalej, w kawiarni za zakrętem, czeka na nas Agata Sacharewicz, a tak naprawdę czekają dwie dziewczyny, bo czytelniczka mojego afrykańskiego dziennika podróży jest w stanie błogosławionym. Widzimy się po raz pierwszy. Rozmawiamy, śmiejemy się, składam autograf, wypijamy po filiżance kawy, zjadamy po ciastku z bitą śmietaną i w końcu wyruszamy w stronę granicy polsko-litewskiej. Mija bezsłoneczne południe.

A Słowo Ciałem się stało...

Wyruszamy w komplecie na wschód, teraz bardziej jeszcze na północny wschód, jeszcze kluczyć będziemy przez Puszcze Knyszyńską i Augustowską, doliny i moreny polodowcowe, ale od tej pory przez kilkadziesiąt dni i nocy pozostaniemy już zawsze razem – w chwilach smutku i radości, w deszczu i słońcu, w zimnie i upale, nieustannie pod wiatr.

Andrzej podarował nam szczegółowe mapy wschodniej Polski i dzięki temu poprzedniego wieczoru wspólnie wytyczyliśmy malowniczą trasę do granicy. Niestety nasze emocje skutecznie ostudził rzęsisty deszcz. Jak zaczął padać przed Supraślem, tak skończył w Sokółce. Klasztor męski 18 oglądany spod ociekających kapturów nie zrobił pożądanego wrażenia, nie poczuliśmy też uroku białych piaszczystych dróg Puszczy Knyszyńskiej; podobni do kur po deszczu weszliśmy na dywany meczetu w Bohonikach 19 .

O ileż piękniej wszystkie te miejsca i szlaki wyglądały kilkanaście miesięcy wcześniej przy upalnej majowej pogodzie i zapachu bzów. O ileż wspanialej smakowała kiszka ziemniaczana 20 .

Przemoczeni zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie Sokółki, aby się ogrzać, ale jakoś, pamiętam, ponuro i nieciekawie tam było, a grzaniec zimny i niedobry.

Ruszamy na północ, nie jest jeszcze bardzo późno, mam jednak wrażenie, że za moment zapadnie noc – zimno, mokro, posępnie. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, nagle i bez słowa usprawiedliwienia, wyprzedza nas – Agnieszki – Tomek i w sekundę znika sprzed niewieścich oczu. Za jakiś czas pojawia się jednak z powrotem na drodze i krzyczy z naprzeciwka, że sołtys zaprasza na nocleg.

Wieś nazywa się... Siekierka, ale namioty rozbijamy w bajkowym sadzie. W przytulnej altance spożywamy ciepłą strawę ugotowaną na kuchence gazowej i rozmawiamy. Idziemy spać.

PONIEDZIAŁEK, 7 SIERPNIA 2006 ROKU

Pierwsza naprawa. Agnieszce pękł tak zwany low-rider, czyli bagażnik rowerowy przedni. Sołtys łączy stalowe kawałki za pomocą spawarki, a pani Marianna zaprasza na przepyszne naleśniki z serem i bitą śmietaną.

I tak mogłabym odtworzyć dzień po dniu, noc po nocy, posiłek po posiłku, nocleg po noclegu, kilometr po kilometrze, deszcz po deszczu.

Ale to była inna podróż, jakoś inaczej to wszystko pamiętam, w inną stronę jechaliśmy, z innymi myślami wyruszaliśmy inaczej biły nasze serca, innych ludzi spotykaliśmy, nie znaliśmy się, a tak jakbyśmy znali się od zawsze. Niedowiarek powie, że połączył nas przypadek, że ta cała wyprawa to czysty zbieg okoliczności, wakacyjne fanaberie, a ja wiem, że było inaczej...

MÓJ TATA

W dniu wybuchu wojny w 1939 roku miał niewiele ponad dwanaście lat. Trzynaście, gdy z wyrwaną kartką ze szkolnego atlasu wyruszył na Węgry. Chciał, jak jego sąsiad, również harcerz, przedostać się do Rumunii, następnie przez Francję do Wielkiej Brytanii i jako ochotnik zostać żołnierzem generała Władysława Sikorskiego...

...Kilkanaście lat. O właśnie kilkanaście bo trzynaście lat miałem kiedy z kolegą wzięliśmy po kawałku chleba i z wyrwaną z atlasu do szóstej klasy mapą wyszliśmy z domu ażeby dostać się przez Węgry do Francji i wstąpić do Armii Polskiej dowodzonej przez generała Władysława Sikorskiego. Armii która mimo klęski wrześniowej nie przestała istnieć.

Jak to się stało? Skąd ta myśl? Otóż w domu mego Ojca mieszkali lokatorzy 21 . Syn ich uczeń gimnazjum harcerz którego brat cioteczny wraz z ojcem jeszcze z Polską Armią przeszli granicę Rumunii i wstąpili do tworzącej się Armii Polskiej na uchodźstwie 22 . Była to jesień 1939 roku. Jeszcze w tymże roku wspomniany uczeń – harcerz, ale już z okupowanej Polski przedarł się przez granicę do Rumunii a dalej do Prancji i wstąpił jako ochotnik do Armii Sikorskiego. Wiadomość o tym dotarła do rodziny Tadeusza i do nas.

Wychowanie w domu, szkole i harcerstwie, okoliczności o których wspominam wyżej i rzeczywistość okupacji uczyniły to że czynnie chcieliśmy też walczyć o Polskę. Realia okazały się bardziej trudne niż to mogli zrozumieć dwaj chłopcy...

I

ZM 23 : Nazywam się, to pan wie, Zdzisław Martinka... Proszę pana, dowiedzieliśmy się, że jakżeż jemu na imię, nie pamiętam, Tadzik chyba, Tadzik Leonowicz poszedł przez Węgry do Francji do Sikorskiego. WD 24 : To był jaki okres? Już wrzesień czy październik trzydziestego dziewiątego?

– To była jesień, zima trzydziestego dziewiątego roku. I, proszę pana, w jakiś sposób Leonowiczowie dostali potwierdzenie, że on już jest chyba we Francji.

– A, że szczęśliwie dotarł.

– Że dotarł. Więc, że u nas w domu dużo się o tym mówiło, a ja miałem takiego kolegę Zbysia, prawda...

– Mówimy o Jarmuszyńskim?

– O Jarmuszyńskim, tak. Ja miałem takiego kolegę Zbysia i myśmy zaczęli sobie rozmawiać na ten temat.

– Panowie byliście równolatkami?

– Tak, tak, ale wtedy to był trzydziesty dziewiąty rok, a ja miałem – w dwudziestym siódmym urodzony – miałem ledwie trzynaście lat 25 . I, proszę pana, myśmy sobie ze Zbysiem zaczęli rozmawiać...

– Oczywiście w tajemnicy przed starszymi?

– W tajemnicy przed starszymi i, proszę pana, biorąc przykład z Tadzia Leonowicza, doszliśmy do wniosku, że trzeba iść jego śladem. Proszę pana, doczekaliśmy już wiosny oczywiście...

– To był czterdziesty już rok?

– To był już rok czterdziesty. W zimie nie odważyliśmy się iść, zresztą czas, prawda, tych rozważań też mijał, wojna się, prawda, toczyła. Już była okupacja i myśmy, proszę pana, umówili się, że wychodzimy. Nam się wydawało, że jak słońce zaświeciło, że to już wiosna, proszę pana. Słońce świeci, ładnie, trawka zielona i myśmy wyszli któregoś ranka. Nie pamiętani dokładnie, jaki to był dzień, to było przedwiośnie 26 . Okazało się, że noc jeszcze zimna, że za miastem, za Tomaszowem ścieli się śnieg, proszę pana, że w lasach jeszcze śniegi.

– Czy jakieś przygotowania były do tej podróży czy nie?

– Proszę pana, przygotowania były bardzo proste. Wyrwałem, proszę pana, z atlasu – nazwijmy go politycznym, nie geograficznym, bo są dwa atlasy... – z atlasu politycznego wyrwałem mapkę Polski, z atlasu do szóstej klasy wyrwałem tę mapkę i to było całe przygotowanie.

– Jakaś żywność, powiedzmy?

– Nie, nic.

– Nóż, nic z tych rzeczy? Ubrania?

– Nie, proszę pana. Tak, jak byliśmy ubrani, ja miałem taki kożuszek jeszcze zimowy, prawda, no, jak to się tam dzisiaj nazywa, taka polisa czy pelisa.

– I to w tajemnicy przed rodzicami jak najbardziej?

– Rodzice o tym nie wiedzieli – ani jego rodzice, ani moi rodzice nie wiedzieli. I, proszę pana, wyszliśmy. No, iść tu przez granicę najbliższą w Bełżcu? Tośmy sobie wykalkulowali, czy tam wymyślili, że nie będziemy szli przez zajęty, nieznany teren, prawda, bo to wtedy już był Związek Radziecki zajął.

– Tak.

– To myśmy sobie wykombinowali, że my podejdziemy...

– Wzdłuż granicy, tak?

– Wzdłuż granicy...

– Czyli na południe?

– Jakby nie było, przez teren okupacji, w którym już, prawda, czuliśmy się trochę oswojeni.

– Pewniej, tak?

– Pewniej. I tam przed samymi Węgrami przekroczymy gdzieś granicę, bo to się nam jeszcze tak po chłopięcemu wszystko wydawało, proszę pana. Że tam przekroczymy sobie granicę, dostaniemy się na teren Związku Radzieckiego, bo stamtąd dopiero można było przejść na Węgry 27 , proszę pana.

– Ja przerwę, panie doktorze, czy Jakoś w perspektywie panowie obydwaj, albo jeden z was, widzieli, powiedzmy, dalsze swoje losy na terenie Francji? Przecież takich dzieci nie przyjmowali do wojska.

– Proszę pana, niech pan uwierzy, że ja w tej chwili nie jestem w stanie...

– Aha, swojego myślenia wtedy...

– Nawet powiedzieć, wiedzieć tego, co ja wtedy myślałem i co ja wtedy układałem. Mogę tylko mówić to, co mnie się, prawda, trochę przypomina, bo są w życiu sprawy, które i po pięćdziesięciu, i po sześćdziesięciu latach się przypominają.

– Tak się utrwaliły.

– A jest dużo spraw w tym samym sześćdziesięcioleciu, których człowiek, nawet jak mu pan chce przypomnieć, to sobie nie może przypomnieć.

– Tak, oczywiście, że tak.

– Więc, proszę pana, perspektywa nasza była taka – opieraliśmy się na tym, że osłuchaliśmy się, prawda, jak to było, i tak dalej. Uchaśmy nadstawiali, żeby się dowiedzieć, gdzie, prawda, że Węgry... na Węgrzech mobilizują, prawda. Gdzieś tam się, prawda...

– Przedostają przez Włochy.

– Ja jeszcze wtedy nie bardzo wiedziałem, że na świecie istnieją paszporty, że na świecie istnieją...

– Że takie coś obowiązuje?

– Że są jakieś, prawda...

– Zasady, przepisy.

– Zasady międzynarodowe. Ja wiedziałem, że Leonowicz poszedł, i my mieliśmy nadzieję...

– I szczęśliwie dotarł.

– I dotarł, więc i my, prawda, może dotrzemy, proszę рапа. I, ponieważ okupacyjny teren mieliśmy, tak, jak powiedziałem, trochę oswojony, więc poszliśmy.

– Rodzice nie podnosili alarmu jeszcze?

– Nie, wie pan, tak to było, rodzice na pewno dbali o nas i tak dalej, ale tam zaraz jak chłopak poszedł gdzieś i go godzinę nie ma – może gdzieś poszli na ryby, prawda, gdzieś tam kwiatki na bagnach zbierać, prawda – to najwyżej matka jemu skórę, jak przyjdzie...

– Naobiecywała? – Tak, ale zaraz nie rozsyłała, prawda...

– Gońców...

– Pogotowia tatrzańskiego nie wołano, helikopterami nas nie szukano. Więc, proszę pana, uszliśmy kawałek. Gdzieś, proszę pana, mój kolega Zbysio, proszę pana, jednak jak przyszło, prawda... On był synem urzędnika, to już był udelikacony... Bardziej delikatny chłopak.

– Wymagający.

– I doszedł do wniosku, że to jednak nie...

– Nie odpowiada mu.

– Że trzeba wracać do domu...

...Kolega już w pierwszym dniu wyprawy wrócił do swego domu, ja chyba bardziej stanowczy a może tylko bardziej uparty szedłem dalej. Początkowo bez większych problemów. Już pierwszy nocleg ujawnił brak doświadczenia potrzebnego do spełnienia takiego zamiaru. Było przedwiośnie 1940 roku. Pierwszą noc przenocowałem w luce słupów telefonicznych złożonych w warstwach równoległych bali na przemian z warstwami prostopadłymi do sąsiednich warstw. Dziś nawet dla mnie samego jest trudne do wyobrażenia jakim to potężnym chłopakiem wtedy byłem. Następny nocleg w spalonym mieście. Ułożyłem się w ruinach. Mimo ciepłych dni noce były zimne a ta noc jasna. Kiedy zmarznięty obudziłem się przekonany byłem że to już dzień i ruszyłem w dalszą drogę. Po chwili zatrzymał mnie patrol niemiecki bo okazało się że to jeszcze noc i obowiązuje godzina policyjna. Po przesłuchaniu z udziałem Żyda na posterunku żandarmerii dostałem kawałek chleba i czarną kawę i po zwolnieniu mnie z aresztu ruszyłem w dalszą drogę o której nie wspominałem w czasie przesłuchania...

II

WD: Dokąd dotarliście wtedy? ZM: Do Zamościa.

– Na Zamość? Dlaczego na Zamość?

– No bo jak nie w tę stronę, to w tę. Że to trzeba przez Biłgoraj? Bliżej, to prawda...

– Bardziej na południe, dopiero później odbić na wschód 28 ... Pieszo? Pieszo cały czas?

– Pieszo, tak. I, proszę pana, on jeszcze przed Zamościem wrócił. Jak wrócił, prawda, prawdopodobnie jak wrócił do domu, to dopiero mama się dowiedziała, skąd on wrócił, dopiero się dowiedzieli moi rodzice...

– Gdzie się dziecko podziało...

– I gdzieś, właśnie Leonowiczówna, siostra tego Tadeusza Leonowicza, z moją siostrą na rowerze ruszyły na Zamość szukać mnie 29 . No, ale ja już byłem w Zamościu, gdzieś już nocowałem. Pamiętam, wszedłem do jakiejś piwnicy w takiej... przy jakimś domu, piwnica była otwarta. No, ale jak ja wszedłem, to tam z tego domu wyszli, coś... że to ktoś się kręci. To wyszedłem, proszę pana, i takie słupy, no, nazwijmy to, telefoniczne, może to do trakcji elektrycznej, drewniane, były złożone tak warstwami w jedną stronę, w drugą. I ja w takiej warstwie jednej, prawda...

– Między nimi?

– Między tymi warstwami, prawda, i tak przenocowałem. I rano poszedłem dalej, już poszedłem na Biłgoraj. Zbysio wrócił. No ja się okazałem trochę bardziej uparty, może mniej rozsądny...

– Wytrzymały.

– Ale bardziej wytrzymały. Mniej może rozsądny, a bardziej uparty. I, proszę pana, poszedłem na Biłgoraj. I tak szedłem, aż na następną noc doszedłem do Biłgoraja.

– To niezłe tempo jak na chłopaka 30 .

– Tak, tak. Doszedłem do Biłgoraja, proszę pana. No, ale noc, znów trzeba gdzieś przespać. Biłgoraj był wtedy, proszę pana, tak jak ja go sobie dzisiaj, prawda, przypominam...

– Obraz miasta, tak?

– To była właściwie ruina, tam...

– Spalony.

– Tam, gdzie ja go pamiętam, to była ruina.

– Bardzo zniszczony, zbombardowany.

– Ruina, i ja w tych ruinach sobie znalazłem kącik i nocowałem.

– Jak z żywnością, panie doktorze?

– Szedłem od chałupy do chałupy i prosiłem.

– Po prośbie?

– Po prośbie, zwyczajnie.

– Nad dzieckiem się litowali.

– Czy się litowali czy się nie litowali, ale kawałek chleba zawsze dali, mimo że to już była okupacja...

– Tak, bieda.

– To był początek okupacji jeszcze, prawda, więc po prostu wchodziłem do chałupy, proszę pana, do jakiegoś domu, prosiłem o kawałek chleba i dostawałem. Jak nie w jednej, to w drugiej, prawda...

– Tak.

– W drodze się napiłem wody i szedłem, proszę pana. I w Biłgoraju przenocowałem w takich ruinach, proszę pana, ale znów, proszę pana, chłopak chciał iść wojować za Polskę. Tyle że, proszę pana, jeszcze nie miał pojęcia, kiedy świta, kiedy jeszcze noc, a kiedy już dzień. Więc jak ja zobaczyłem dzień, tym bardziej że było zimno, wymarzłem się, to jak zobaczyłem dzień, doszedłem do wniosku, że trzeba iść dalej. Wyszedłem z tych ruin i drogą za jakimś tam drogowskazem, zgodnie z mapą, znów gdzieś w kierunku, prawda...

– Na południe bardziej.

– Prawda, idę, proszę pana, i słyszę, proszę pana, za sobą: Halt! Halt!

– Niemcy.

– Okazuje się, że Niemcy.

– Godzina policyjna.

– To była godzina policyjna i to była noc. To dniało już, bo to była wiosna gdzieś, ale to jeszcze była godzina policyjna. I oni mnie zatrzymali, proszę pana. No, co, gdzie, dokąd? Przyszedł Żyd taki młody.

– Tłumaczył, tak?

– Tłumacz, bo ja nie znałem niemieckiego, proszę pana, Niemiec nie znał polskiego. To był żandarm, to pamiętam.

– Jakąś bajeczkę musiał pan zmyślić, tak?

– Więc ja tam, że idę do wujka, ciotki, do tego, i tutaj mnie... zmęczony byłem, położyłem się, o, w tych ruinach przespałem. Ja myślałem, że to już dzień. I idę, a tu się okazuje, że to noc.

– Że jeszcze nie wolno.

– Więc, proszę pana, bałem się, że mnie zleją Niemcy, bo już bili. Nie mnie, ale już wiedziałem, że Niemcy, jak złapią w nocy...

– Że niedobrzy są.

– Że biją, prawda, pałką gumową ludzi biją, prawda, za jakieś tam, nie zaraz rozstrzeliwali, ale często bili. No, ale wie pan, jakoś ten Żyd tak tłumaczył, że wszystko wytłumaczył. No i w końcu ten Niemiec przyjął to za...

– Dobrą monetę, tak?

– Za jakąś. Ja wiem, czy za dobrą monetę? No, jakoś tam, coś...

– Prawdopodobnego w każdym razie.

– Coś musiał ze mną zrobić, więc jak nie chciał bić czy, prawda, zastrzelić dzieciaka, no to w końcu puścił. Kazał Żydowi dać mi śniadanie. Czarną kawę, pamiętam, chleb dostałem. Żyd mi przyniósł, bo Żyd był takim posługaczem tam u nich na komendzie u żandarmów. I, proszę pana, dostałem tę czarną kawę, chleb i już poszedłem dalej. I, proszę pana, już dalej nie bardzo pamiętam, gdzie ja nocowałem, gdzie ja nie nocowałem. W jednym miejscu pamiętam, proszę pana, gdy już byłem głodny, bo, prawda, wie pan, człowiek był najedzony, jak dostał kawałek chleba i szedł cały dzień dalej, ale na drugi, trzeci dzień to się ten głód troszkę bardziej odczuwało.

– Tak.

– Zmęczenie, wyczerpanie, proszę pana. Pamiętam w jednym miejscu, proszę pana, bawiły się dzieci. Żydowskie dzieci się bawiły, proszę pana, no i one tam jadły kanapki, bułeczki z masełkiem, proszę pana.

– Wreszcie całkiem nieźle.

– Z jakimś tam pasztecikiem, proszę pana. Ale one to pozostawiały na ławce, one tego nie zjadły. No to ja to zjadłem, proszę pana, i poszedłem dalej. W innym miejscu znów, z tych miejsc, co sobie przypominam, prawda, widzę gdzieś jakieś w chacie takie weselisko, no takie jak na okupację. Nie takie jak dzisiaj, wie pan.

– Skromniejsze?

– Tak, zwyczajne...

– Według tamtych możliwości.

– Jak się zorientowałem, że to jest wesele, to wszedłem do domu, wszedłem do domu, patrzę, przyjęcie, wesele, młodzi. No to tam też coś dostałem – nie wiedzieli, czy mi dać jeść czy mnie przepędzić. No bo widzą, że jakiś taki zabidzony, proszę pana. No ale posadzili mnie przy stole w jakiejś kuchni, dali mi jeść, proszę pana. Zjadłem, poszedłem dalej.

* * *

ZM; Gdzieś, proszę pana, Wisłok już był, na moście stał posterunek żandarmerii niemieckiej. Już tam legitymowali, przepuszczali... WD: Bliżej strefy granicznej, tak?

– Po prostu na Wisłoku. Na moście był po prostu posterunek.

– To jeszcze było po stronie okupacji niemieckiej, tak?

– Po stronie okupacji niemieckiej, proszę pana, ale już na moście. To był dosyć duży most 31 , już na Wisłoku. Był tam posterunek, po prostu pilnowali, sprawdzali dokumenty i tak dalej. No, ja tak myślę sobie, co ja mam robić, nie mam legitymacji, nie mam nic, proszę pana, po prostu idę. No i widocznie żandarm uznał mnie za dzieciaka, bo on...

– Nie czepiał się?

– Nie odezwał się, nie odezwał się do mnie.

– I nie wymagał dokumentów?

– I nie wymagał dokumentów. Innych tam kontrolował, a mnie nie. Ja poszedłem, proszę pana. Już nie pamiętam, gdzie nocowałem, I, proszę pana, przypominam sobie, że doszedłem do Sanoka 32 .

III

Myśl, że powinnam wyruszyć Taty śladem na Węgry, zaczęła mnie prześladować od marca 2013 roku. Wraz z ilością przybywającego „na papierze” tekstu czułam, że wiele miejsc z jego wojennej marszruty jest jeszcze do sprawdzenia, do zbadania, do podeptania i do sfotografowania, ale widać moje wybory dotyczące dat i osób towarzyszących nie pokrywały się w żaden sposób z „odgórnymi”, bo poza faktem, że mijał miesiąc za miesiącem, nie działo się w tej istotnej sprawie nic twórczego.

W końcu się udało! Tomasz Wawrzyniec 33 – mój siostrzeniec – wsiadł do samochodu z zapakowanym w środku rowerem i przyjechał z Warszawy do domu swego Dziadka Zdzicha w Tomaszowie, w którym od dłuższego już czasu przebywała jego mama, a moja siostra Magda. Po drodze zabrał ode mnie cięższe rzeczy. Na trzeci dzień od jego wizyty wsiadłam na rower i przyjechałam z Lublina – przez Wysokie, Szczebrzeszyn i Zwierzyniec – do Tomaszowa. W sercu wiozłam ważną misję, a w sakwach fragmenty maszynopisu książki oraz skserowaną niemiecką mapę drogową Polski, naszej Ojczyzny, „rozerwanej” na pół i okupowanej przez Ш Rzeszę i ZSRR.

Podróż z siostrzeńcem Tomkiem rozpoczęliśmy następnego dnia, z miejsca, z którego 16 kwietnia 1940 roku wyruszył mój Tata. Spod progu jego rodzinnego domu w Tomaszowie 34 .

Do Józefowa Roztoczańskiego dojechaliśmy jak po nitce do kłębka. Dalej do Biłgoraja miało być podobnie – dziesiątki razy jeździłam tędy rowerem i trochę rzadziej autem. Niestety, zamiast w Biłgoraju, wylądowaliśmy w Nowym Majdanie, dziesięć kilometrów na południe od jego centrum, i na prostej drodze do potencjalnego nieszczęścia!

Przejechaliśmy kilometr, dwa, w huku pędzących ze śmiercionośną prędkością samochodów, w stronę Tarnogrodu, po czym zawróciliśmy – w tym samym makabrycznym klimacie „autostrady” – do miejsca, do którego chwilę wcześniej dotarliśmy, opuszczając pachnące żywicą i zroszone partyzancką krwią lasy Puszczy Solskiej. Chciałam sprawdzić, czy to na pewno jedyna droga na południe. Wprawdzie wcześniej w józefowskiej księgarni kupiłam mapę, bo niemiecka ma za dużą skalę, dla odmiany jednak ta nowa i polska prezentuje tylko województwo podkarpackie i Biłgoraja na niej nie ma!

Aby dotrzeć do Biłgoraja, trzeba było ze Smólska Dużego kontynuować podróż na północny zachód lub teraz, na wysokości Nowego Majdanu, cofnąć się na północ o dziesięć kilometrów. Rozsądek i cicha prośba do Taty o wybaczenie zwyciężyły nad uporem duszy i serca.

Do Sanoka wjechaliśmy dwa dni później rano, ale od niewłaściwej strony, bo od „sowieckiej”. Stało się tak, ponieważ przeglądając mapę na postoju w Kańczudze, skojarzyłam, iż to właśnie niedaleko stamtąd powinna leżeć wspomniana wcześniej ojcowizna znajomego naszej rodziny, pana doktora Kazimierza. W Jaworniku Polskim skręciliśmy więc na wschód i przez Widaczów pojechaliśmy na (dosłownie) Hucisko Jawornickie, bezwiednie gubiąc ślad Taty.

Pogoda była piękna, trasa jeszcze piękniejsza od aury, bo podjazdy, owszem, ostre i niebotyczne, ale jakżeż i malownicze, po drodze sami serdeczni i uczynni mieszkańcy, a u bram „angielskiej” posesji tegoż „skoku w bok” usłyszeliśmy od sąsiadów, że aby dojechać do Sanoka, nie musimy wcale wracać do głównej drogi, bo wystarczy li tylko wdrapać się na grzbiet góry, a dalej, za brzeziną, czekać na nas będzie już droga do Dubiecka, dalej do Nienadowej, Birczy i Sanoka... I nikt z nas nie zauważył, że poniekąd i do „zguby” 35 ...

W Nienadowej Dolnej skręciliśmy na południe, aby niebawem, w klimacie krajobrazów rodem prosto z raju, przekroczyć San i zapomnieć o panującej na rzece ponad siedemdziesiąt lat wcześniej granicy między dwoma okupantami naszej Ojczyzny. Beztrosko przejechaliśmy linię niemiecko-sowiecką, zatrzymując się tylko na zrobienie zdjęcia uroczym chmurkom odbijającym się w spokojnym nurcie wody.

IV

...Doszedłszy do Sanu w okolicy Sanoka stanąłem na granicy dzielącej okupację niemiecką od terenów zajętych przez Sowietów i tu zdecydowałem się przekroczyć granicę by znaleźć się w pobliżu granicy węgierskiej bo Węgry nie graniczyły z Generalną Gubernią 36 .

Dzień był pogodny. Nad brzegiem Sanu będącego naturalną granicą praczki prały, brzeg rzeki płaski. Żadnych posterunków granicznych choć słyszałem że granica była bardzo strzeżona przez dwie strony. Po przeciwnej stronie wysoki urwisty zalesiony brzeg. Rzeka dość szeroka z miejscami spokojnej gładkiej powierzchni poprzecinanej miejscami różnych wirów i tworzących się rozbryzgów [sic!]. Moją umiejętność pływania oceniałem dobrze ale chyba za dobrze zdolności oceniania warunków które miałem pokonać [sic!].

Stanąłem wreszcie nad brzegiem Sanu. Rozebrałem się, ubrania złożyłem na kupkę. Spiąłem paskiem od spodni wszedłem do wody i unosząc spięte ubrania nad głową zacząłem płynąć. I znów dal o sobie znać brak doświadczenia. Dotychczas nie pływałem z tobołkiem nad głową i nie pływałem na rzece która tworzyła wiry, znosiła na kamieniste miejsca, miejsca niebezpieczne ze strony żywiołu posterunków granicznych które mogłyby dopomóc żywiołom.

W końcu może i płynąc bo tego nie dałoby się ustalić, czy to łzy czy woda, dopłynąłem do przeciwległego brzegu. Krajobraz rzeki był nie bez znaczenia, biorąc pod uwagę to wybrany przeze mnie odcinek cichego nurtu był prawdopodobnie głębszy może bardziej niebezpieczny z powodu niemożności oparcia się o grunt niż zburzone fale które powstawały w miejscach płytszych ocierając się o kamieniste dno. Jako drobnostka okazało się że nie wykazałem się ani siłą ani wolą żeby utrzymać nad głową ubrania i niestety zmoczyłem go [tobołek] w Sanie. Nie miałoby to większego znaczenia gdyby nie to że przepłynięcie rzeki uznałem za szczęśliwe przekroczenie granicy. Gdy obejrzałem się wstecz praczek ani nikogo z ludzi już nie było widocznie doszli do wniosku że lepiej nie być świadkami tego co się stało gdyby służba graniczna to dostrzegła. Jak wyżej powiedziałem uznawszy że granica już za mną odszedłszy od rzeki rozłożyłem mokre ubrania na nasłonecznionej polance aby odpocząć. Po jakimś czasie ubrałem podsuszone odzienie ustaliłem kierunek i ruszyłem w dalszą drogę. Okazało się że popełniłem znowu duży błąd...

ZM: Tam już była granica nicmiecko-sowiecka, proszę pana. Więc ja, proszę pana, gdzie nocowałem, sobie już nie bardzo przypominam, w każdym razie pod Sanokiem, gdzieś na przedmieściach, proszę pana. Doszedłem do samej rzeki. I, proszę pana, no dumam, co robić. Patrzę, gdzieś tam już jakieś prace połowe. No nie wiem, kartofli jeszcze nie sadzili, bo to był gdzieś marzec [kwiecień], przedwiośnie. Ale już coś tam kobiety w polu robiły, gdzieś ktoś już orał, proszę pana. Po stronie niemieckiej nie ma posterunków żadnych. Brzeg – taka plaża.

WD: Czyli nisko, płasko?

– Plaża taka, tak że można się opalać i kąpać. Natomiast druga strona po stronie sowieckiej – takie urwiska i taki brzeg...

– Wysoki.

– Wzniesienia, wie pan. Tak że widać taką górę... 37

***

Kartofle już wykopane. Kamienista plaża po „niemieckiej” stronie, ale i płasko po „sowieckiej”. Wielkie i zalesione zbocza kopulastych gór są, ale odsunięte od brzegu, w głębi krajobrazu. Woda płytka, niegroźna. Wędkarze po niej spacerują.

Przedzieram się przez kilkumetrowy pas grzęzawiska i wyschniętych traw. Zanurzam rękę w wodzie – lodowata... Trochę kamieni leży na brzegu i tuż pod powierzchnią lustra rzeki – woda lekko burzy się i rozbryzguje na skalnych kaskadach, Po drugiej stronie wyrastają wprost z brzegu wzniesienia, bliższe porośnięte drzewami liściastymi, dalsze lasem iglastym. Nie są one bardzo wysokie, właściwie to tylko okraszone drzewami niewielkie pagórki, mimo to robię zdjęcie...

Fotografuję, chociaż czuję, że dzisiaj, a może i nigdy nie stanę dokładnie w miejscu, w którym przed siedemdziesięcioma trzema laty swoje ubranie zwinął w tłumoczek drobny, jasnowłosy harcerz i z tym tobołkiem przepasanym paskiem od spodni i trzymanym nad głową wszedł do łamiącej kości, rwącej górskiej rzeki.

Wodny żywioł meandruje. Tam, gdzie przed wiekiem była kamienista plaża, dziś prawdopodobnie rosną szuwary, tam, gdzie był urwisty brzeg, dziś ziemia leży odłogiem, tam, gdzie kołysały się na wietrze wiotkie gałązki, dziś stoją dumnie potężne buki i szumią świerki. W miejscu samotnych, krytych strzechą chat 38 powstają bogate i murowane osiedla, na ornych polach – boiska sportowe.

Jedziemy z Ewą kawałek wyżej na północ. Tu już zaorana ziemia dochodzi do Sanu, a przeciwległy brzeg jest porośnięty lasem, lecz niespecjalnie jest on wysoki, nawet dla dziecięcych oczu. W miejscu, w którym stoimy, do historycznej prawdy jednak brakuje płaskiej przestrzeni do opalania, a po przeciwległej stronie urwistego brzegu.

Jedziemy dalej na północ i w dół rzeki. Po obu stronach drogi pną się dumnie do nieba srebrne i gładkie jak jedwab pnie buków. Na skraju lasu, po przeciwnej stronie koryta rzeki, na wysokiej, pionowej skalnej skarpie, wśród gołych, bo bez liści, drzew, stoi śliczna cerkiewka 39 . Domyślam się, że leciwa, więc Tata zapamiętałby ją. Jedziemy jeszcze kawałek do przodu, do szczytu zakola Sanu, i powoli zawracamy...

***

WD: ...Skarpę.

ZM: Skarpę taką. Zalesiony ten teren, ale też nie widać ni posterunków, ni Sowietów...

– Czyli tak jakby nikt nie pilnował, tak?

– No, no. Myślę sobie, że tu nikogo nie ma, kompletnie nikogo nie ma. I, proszę pana, to się okazało chyba rzeczywiście prawdą, że tam nad samą rzeką nikogo nie było. I ja się zdecydowałem, proszę pana, płynąć.

– Mimo że zimno. Kry już nie było?

– Nie, kry nie było, proszę pana.

– Ale woda zimna.

– Ale woda zimna, ale to nie... W takiej chwili to naprawdę nie mogło być istotne...

– No jasne.

– I nad tym się nikt nie zastanawiał. Więc ja się, proszę pana, rozebrałem. Ubranie zwinąłem w taki tłumoczek, paskiem zacisnąłem i, proszę pana, wszedłem do wody. I chcę płynąć. Na owe czasy na mój wiek pływałem dobrze, zresztą nurkowałem prawdopodobnie bardzo dobrze, proszę pana. Tutaj, w Tomaszowie, był taki basen 40 , z trampoliny skakałem, proszę pana.

– Tak, tak.

– No, jednym słowem, w pływaniu czułem się, proszę pana...

– Dobry, silny.

– Mocny. Więc ja, proszę pana, wszedłem, ale taki ze mnie był pływak i taki znawca, proszę pana, nurtu rzeki, że ja zamiast iść tam, gdzie ta woda, prawda, burzy się...

– Tam, gdzie płytko jest.

– Tak, zamiast iść brodem. I przez taką mógłbym gdzieś do pasa...

– Najwyżej się zamoczyć, tak?

– Tak, proszę pana, i przeszedłbym, proszę pana, bez kłopotu. To ja, mądry czy niemądry, wybrałem lustro wody gładkiej.

– Tam, gdzie równo jest, gdzie najgłębiej?

– I zacząłem płynąć, proszę pana. Zacząłem płynąć, okazało się, że to są głębiny. Jak się zmęczyłem, próbowałem gruntować, stanąć nie ma mowy, więc ja dalej, proszę pana. Ten...

– Tłumoczek na wierzchu?

– Ten tłumoczek, proszę pana, już mnie stał się za ciężki, już wpadł do wody, ale go nie wypuściłem, tylko go trzymałem i tak jedną ręką płynąłem. Ten nurt mnie znosił, proszę pana, ale jakoś tam dzielnie przepłynąłem, proszę pana, pokonałem opór wody. Znalazłem się na drugim brzegu, już na stronie sowieckiej.

– Z ludzi nie było nikogo – ani strażników, ani tych mieszkańców?

– Strażników nie było, mieszkańcy po stronie niemieckiej byli, ale patrzyli, co wariat robi, i na tym się skończyło. Jak kto orał, to stanął i patrzył, co ja robię, proszę pana...

– Ale bez komentarzy, bez krzyku?

– A skąd ja wiem, jak ja płynąłem, proszę pana?

– (Śmiech).

– A skąd kto wiedział, że ja będę granicę w dzień przekraczał, proszę pana?

– Jezus Maria (śmiech)...

– Ja przepłynąłem na drugą stronę, po tej skarpie się jakoś tam wdrapałem, proszę pana, odszedłem od tej wody i napotkałem taką polankę. Było już rano, proszę pana, bo już nie o świcie, tylko gdzieś tak później było.

– I to już było w terenie niezamieszkanym, tak?

– Po drugiej stronie był las. A po tej stronie był San, Sanok i takie...

– Przedmieścia.

– Pola, gdzieś tam kilka osób było...

– Było jeszcze.

– Było. Nie na samym brzegu, ale ja ich widziałem i prawdopodobnie oni mnie widzieli. Więc, proszę pana, ci ludzie ani mnie pomagali, ani szkodzili, ani w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje.

– Nie hamowali?

– No skąd!

– Więc, proszę pana, przeszedłem już na stronę sowiecką, proszę pana, to wtedy była Polska, no, ale powiedzmy, nazwijmy to...

– Okupacją.

– Sowiecką, proszę pana. Odszedłem kawałek od rzeki i jest, patrzę, polanka, słoneczko świeci, no to co ja robię? Porozkładałem te mokre...

– Rzeczy.

– Ubrania, proszę pana, sam się położyłem na trawce i czekam, aż mi to podeschnie.

– Przeschnie.

– To mnie troszkę podeschło, ale oczywiście nie wyschło całkiem, bo jak kożuch na baranku, prawda, taki, proszę pana...

– To trzeba parę dni suszyć, tak?

– To trzeba ileś dni suszyć. Więc to było jeszcze trochę, proszę pana, wilgotne, ale już wdziałem to na siebie i, proszę pana, tu popełniłem główny błąd, proszę pana...

Okupacja niemiecka

Okupacja sowiecka

Linia demarkacyjna III Rzesza-ZSRR (1939–1941)

Polska we wrześniu 1939 roku.

V

...Po szczęśliwym przekroczeniu granicy w miejscu i czasie i w sposób który nie mógł przyjść do głowy nikomu ani z tych co przejść chcieli ani z tych co granicy strzegli powinienem ukryć się w lesie do zmierzchu i dopiero podczas nocy oddalić się od miejsca [a ja] ruszyłem w dzień w dalszą drogę. Bez przeszkód. Wyszedłem z lasu wypadło że polna otwarta droga i to mnie zgubiło. Było już za późno by uciec do lasu i w nim ukryć się. Dostrzegł i dopadł mnie patrol z psem a reszta potoczyła się szybko na co już żadnego wpływu nie miałem. Patrol wystrzałem z karabinu wezwał pomoc. Otoczyli mnie soldaty z karabinami załadowanymi ostrą amunicją i od tej chwili mimo że próbowałem się jakoś tłumaczyć widząc moje niedosuszone ubranie po schwytaniu mnie idący od strony rzeki – granicy – uznali że schwytali szpiona 41 ...

ZM: Bo, proszę pana, zamiast przeleżeć w tym lesie, choćby na tej polance, bo to malutka polanka, tyle że słońce, prawda, dochodziło...

WD: Do wieczora...

– Tak. Do wieczora i wieczorem starać się...

– Jak najdalej...

– Nie drogą, tylko jak najdalej polami odbić od granicy, proszę pana, to ja ścieżką sobie poszedłem...

– Kontynuując wędrówkę, tak?

– Mnie się wydawało, że ja już jestem, proszę pana, po stronie sowieckiej na dalszej trasie. Okazało się, że, proszę pana, ten pas graniczny był dosyć szeroki, proszę pana. Dosyć szeroki i te patrole patrolujące granicę były w niedużej odległości od brzegu rzeki, proszę pana. Przepłynąłem rzekę, znalazłem się, nazwijmy to, formalnie na terenie już sowieckiej strony, ale te patrole chodziły dalej ode mnie. Ale to już żadna sprawa była, gdybym tylko miał wtedy jakiekolwiek doświadczenie i wiedzę na ten temat... Przepłynąłem rzekę, proszę pana, więc przejść później już ten kilometr, powiedzmy, pasa granicznego, czy dwa, prawda, zachowując dużą ostrożność, nie byłoby żadną sprawą...

– Ale trzeba było wiedzieć o tym.

– Nie trzeba było wchodzić na ścieżkę, którą dochodziły do granicy patrole. Więc ja, proszę pana, z tego lasu wyszedłem i ścieżką sobie idę, proszę pana. Szczęśliwy, że już tylko granica...

– Węgierska i ja jestem u Sikorskiego.

– I ja jestem w armii u Sikorskiego.

* * *

ZM: Proszę pana, wyszedłem z lasu, jakiś czas idę taką polną ścieżką, dróżką i, proszę pana, wyłania się zza jakiegoś pagórka dwóch Sowietów z psem. I ten pies już tam się, proszę pana...

WD: Rwie, tak?

– Rwie, proszę pana.

– Na smyczy, tak?

– Tak, na smyczy. 1, proszę pana, no co ja mam robić? Gdzie uciekać? Jak? Dokąd, proszę pana? Nawet powiem prawdę, że już nie zamierzałem uciekać, bo widzę, że...

– Taka sytuacja...

– Sytuacja jest taka, że się już natknąłem i właściwie już stało się to, co się stało. No oni podbiegli do mnie: „Kuda? Odkuda?” 42 , proszę pana. No zobaczyli mokre ubranie...

– Skojarzyli od razu.

– Prosta sprawa, to już nawet i Sowiet, proszę pana, zrozumie, że ja przepłynąłem San, proszę pana. I zaraz strzał z karabinu w górę, strzał z karabinu drugi raz...

– Zaalarmowali?