Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Podążaj razem z Agnieszką Martinką w niezapomnianą podróż rowerem wokół afrykańskiego Jeziora Wiktorii.Odkrywaj piękno Kenii, Ugandy i Tanzanii, radość lokalnych dzieci i smak egzotycznych owoców. Obserwuj zmagania z prawdziwymi wyzwaniami życia w Afryce. Ta reportażowa przygoda to prawdziwe zanurzenie w afrykańską rzeczywistość, pełne inspiracji i odkryć. To podróżnicze arcydzieło, które na zawsze zmieni Twój pogląd na Afrykę.Szczególnie przypadnie do gustu fanom takich autorów jak Ryszard Kapuściński, znany z głębokich, refleksyjnych reportaży z trudnych rejonów świata.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 181
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Agnieszka Martinka
Saga
Szybsza niż lew
Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 2004, 2020 Agnieszka Martinka i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone.
ISBN: 9788727102917
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
www.sagaegmont.com
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
Moim Rodzicom, Siostrom i Stryjkowi
w 25. rocznicę
naszej cygańskiej włóczęgi
po Europie i Azji
Pamięci Sao Gamby,
zamordowanego w Dolinie Hipopotamów
w trzy miesiące
po moim powrocie do Polski
Afryka przywitała mnie deszczem. Już od świtu chodziłam po pokładzie samolotu od okna do okna, bo koniecznie chciałam sfotografować widok na Jezioro Wiktorii oraz wierzchołek Mount Kenya 1 . Była to jedyna szansa spojrzenia na zaplanowaną trasę z perspektywy Pana Boga – ale nie udało się. Nad Afryką Wschodnią wisiały szare, gęste chmury.
Samolot w Nairobi wylądował planowo, o dziewiątej dwadzieścia miejscowego czasu. Szybko przeszłam przez odprawę paszportową, otrzymałam po raz trzeci z rzędu kenijską wizę i nie czekałam nawet pięciu minut na bagaż. Torba z rowerem i ubraniami doleciała nietknięta.
Wśród oczekujących na znajomych i rodziny czarnych postaci od razu zobaczyłam mężczyznę z białą kartką w ręku, a na niej dużymi literami wypisane moje imię i nazwisko, pod spodem zaś, mniejszymi literami – Jones.
– A jednak czeka – pomyślałam sobie i podbiegłam, aby radośnie uścisnąć jego dłoń.
– Jambo 2Jones!
– Jambo Agnes!
Z Jonesem wymieniłam miesiąc wcześniej kilka formalnych e-maili. W ten sposób rozpoczęła się nasza znajomość, której dalszy ciąg był nie do przewidzenia. Jego internetowy adres dostałam od kolegi, który z kolei poznał osobiście Jonesa pół roku wcześniej, podczas Jeep Safari. Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy czarny kolega będzie na mnie czekał, czy nie. Wyprawę rowerową zaplanowałam rok wcześniej i miałam tu przylecieć z dwiema koleżankami, jednak obie nie potrafiły uczestniczyć w przygotowaniach do wyjazdu, ani nie wykazały się hartem ducha czy też dobrą kondycją i jedna po drugiej zrezygnowały. Nie lubię podróżować sama, więc ucieszył mnie widok towarzysza wędrówki.
Z lotniska do Hippo Valley Inn pojechaliśmy taksówką. Cały czas padał drobny deszczyk. Pomimo że było ciepło, ani na moment nie zdjęłam kożuszka. Z Polski wyjechałam chora i cały czas było mi zimno. Przeraziłam się, kiedy zobaczyłam swoją twarz w samochodowym lusterku. Nieustający od dwóch dni katar, gorączka, dziesięć godzin przesiedzianych na londyńskim lotnisku i nieprzespana noc w samolocie odcisnęły swoje piętno, nadając mojej skórze kolor sinożółty – z odcieniem fioletowym pod oczami i czerwonym pod nosem. Parokrotnie prosiłam Jonesa, aby rozmawiając ze mną, nie oglądał się i nie patrzył na mnie, ponieważ z powodu przeziębienia nie wyglądam ładnie. Człowiek jest próżny. Dla niego byłam po prostu białą klientką, o tyle może inną, że Afrykę chciałam przemierzyć na rowerze, a nie jeepem!
W Kenii byłam po raz trzeci. Już od pierwszej wizyty czułam się tu bardzo dobrze, a tego dnia jak przysłowiowa ryba w wodzie. Z lotniska kazałam się zawieźć do biura wymiany walut, o którym wiedziałam, że nie zapłacę w nim prowizji za wymianę – punkt znajduje się koło hotelu Stanleya 3. Stamtąd ruszyłam na południe w kierunku miasteczka Kitengela.
Z Kitengela pilotowałam już szofera krok po kroku do posiadłości Asi i Sao Gambów w Dolinie Hipopotamów. Ja tę drogę przemierzałam któryś raz z kolei, kierowca jechał nią po raz pierwszy. Byłam bardzo dumna z siebie i filuternie uśmiechałam się do swoich myśli. Przezornie cenę za kurs ustaliłam z góry i teraz mogłam spokojnie rozkoszować się dziką i piękną przyrodą, nie zważając na coraz bardziej pochmurną twarz kierowcy. Osobowa toyota z trudem radziła sobie na afrykańskich bezdrożach. Koło amerykańskiej szkoły 4wyskoczyłam z podskakującego samochodu i pognałam przez wzgórze w stronę domu Gambów. Nawet nie zauważyłam, że wcześniej przestał padać deszcz i zaczęło świecić słońce. Jones z kierowcą wlekli się powoli, omijając kamienie i koleiny. Spocona i z cieknącym nosem poczekałam na nich na wzgórzu. Nie wsiadłam już do auta, ostatnie sto metrów ze śmiechem szłam przed maską samochodu i odrzucałam na bok duże kamienie.
– Hello! Czy jest tutaj ktoś? – krzyknęłam, siadając w wiklinowym fotelu.
U Gambów było tak samo pięknie, jak przed dwoma laty. Okrągły, zadaszony taras w środku zielonej dżungli, soczysta, bujna i splątana zieleń wkoło, a przy wejściu do ogrodu kaskady bugenwilli w przeróżnych kolorach – od écru, poprzez róż indyjski, biskupi fiolet, purpurę, aż do koloru czerwonego wina.
Po kilku minutach od strony kuchni przyczłapał mężczyzna. Stanął przy naszym stoliku i, obracając językiem ustawioną w pionie między zębami zapałkę, wymamrotał w języku suahili 5, że gospodarze przybędą później i że do picia jest tylko soda. Napisałam przed świętami Bożego Narodzenia e-mail do Asi, aby nie wyjeżdżała po mnie na lotnisko, bo sobie poradzę, ale teraz doskwierała mi jej nieobecność. Było mi zimno, miałam ochotę napić się gorącej herbaty, zjeść mango, chwilę odpocząć na słońcu i zacząć składać rower. Spodziewałam się też zobaczyć Felicję i Jakuba, a zamiast nich stał przy mnie służący „niemowa”, który nie umiał zrobić herbaty i na dodatek denerwował mnie beznamiętnym spojrzeniem i tą cholerną zapałką w ustach. „A swoją drogą, to i ja któregoś dnia będę musiała spróbować owej sztuczki” – pomyślałam.
Taksówkarz chciał szybko wracać do Nairobi, więc powtórzyłam z Jonesem warunki „kontraktu” i umówiliśmy się jeszcze tego wieczora na telefon. Nigdy nie mogę zrozumieć, że można brać od klienta pieniądze za usługę z góry i dlatego chciałam zapłacić memu „pilotowi” po powrocie, ale Jones się nie zgodził i poprosił „chociaż połowę”. Nie miałam siły negocjować i zapłaciłam z góry za dwadzieścia jeden dni. To był mój błąd – i dobra zagrywka jednocześnie. Błąd polegał na tym, że po pierwsze pomyliłam się na swoją niekorzyść o jeden dzień, a po drugie denerwowałam się potem przez kolejnych kilka godzin, czy zobaczę jeszcze kiedykolwiek tego człowieka, czy nie. Wprawdzie wiedziałam, z jakim polskim biurem podróży od przypadku do przypadku współpracuje, ale ta wiedza nie była żadnym gwarantem ewentualnego odzyskania pieniędzy. Zapłata z góry miała jednak swój sens, bo gdy po dwóch dniach trekingu Jones oświadczył, że na następny dzień bierze sobie wolne, to najpierw zamarłam z wrażenia, a potem zdecydowanym tonem przypomniałam, że zapłaciłam mu za bycie moim pilotem przez całe trzy tygodnie, a nie trzy dni w tygodniu; że na urlop czekałam rok i nie przyjechałam tu po to, aby on sobie prał jeden podkoszulek przez cały dzień za moje pieniądze; że od miesiąca znał mój plan w szczegółach i powinien był przygotować się do wyjazdu solidnie; że całą trasę chcę przejechać na rowerze, a nie matatu 6i że nawet dostał już niezasłużony napiwek, bo się pomyliłam i zapłaciłam za dzień, w którym będę już w Polsce.
Jak się potem okazało, zapłaciłam mu nie o jeden, ale o dwa dni za dużo.
Powoli rozpakowałam torbę i w plamie słońca, na zasypanym kolorowymi płatkami bugenwilli podwórku, zaczęłam skręcać rower. Nie wiem, która była godzina, bo mój sportowy zegarek pokazywał od paru miesięcy czas grecki. Kiedy zapytałam o to służbę, zamiast odpowiedzi zobaczyłam tylko, jak chłopak podniósł głowę do góry, spojrzał na słońce i uśmiechnął się.
Skręciłam rower i zabrałam się za pakowanie sakw. Mój Boże, dopiero teraz spostrzegłam, ile niepotrzebnych rzeczy zabrałam z Polski. Rzeczy, których nie używam na co dzień nawet w kraju. No cóż, widocznie miałam nadzieję właśnie w Afryce nauczyć się stosować krem pod oczy albo nosić pasek do spodni. Zaczęłam się śmiać z własnej głupoty – i w tym momencie usłyszałam głos Sao.
– Dzień dobry Agnieszka.
– Dzień dobry Sao – rzuciłam mu się w ramiona. – Sao, zobacz! Biorę ze sobą tylko rzeczy niezbędne – wskazałam palcem na spakowane sakwy. – Niepotrzebną resztę zostawię u was. Wyglądasz wspaniale. A gdzie jest Asia?
– Agnieszka, powiedziano mi w kuchni, że jesteś głodna – powiedział, uśmiechając się serdecznie i bagatelizując lawinę moich myśli.
– Sao, chcę dostać talerz owoców i dużo herbaty.
Chłopak postawił na kamiennym stole półmisek pokrojonych owoców i termos gorącej herbaty. Wyciągnęłam wiklinowe fotele z pokoju i, nakłuwając na widelec żółte kawałki mango, w zaciszu ogrodu rozmawiałam z Sao. Opowiadaliśmy sobie o garstce wspólnych znajomych, jego i mojej pracy, planie rowerowym. Ten skromny, ciepły człowiek i wspaniały artysta – rzeźbiarz, malarz i reżyser – prześledził krok po kroku na mapie ściągniętej z internetu moją trasę i, w przeciwieństwie do licznych Polaków, nie nazwał mnie idiotką. Wręcz przeciwnie, złożył gratulacje, chwalił mój pomysł i zapał, podziwiał kondycję.
Rozmawialiśmy tak długo, aż nadeszła ciemność. Chłopak przyniósł lampy naftowe. Rower z sakwami wprowadziłam do pokoju, w świetle lampy pozbierałam z kamiennej podłogi ubrania, których nie zamierzałam zabierać ze sobą w trasę, wrzuciłam je do torby bagażowej i położyłam się na chwilę, aby odpocząć. Bardzo męczył mnie katar.
Mogło być około dwudziestej, gdy usłyszałam dźwięk otwieranej bramy. Domyśliłam się, że to Asia. Podkręciłam płomień lampy i wyszłam jej naprzeciw. Nie zmieniła się od czasu, kiedy spotkałam ją po raz pierwszy; nadal mówi szybciej i więcej ode mnie. I, jak zawsze, staje się czasem nieobecna. Ucieka w sobie tylko znany świat, nieustannie zatroskana o dzieci i chorego na serce męża.
Najpierw przy herbacie naopowiadałyśmy sobie najpilniejszych polsko-afry-kańskich historyjek, ploteczek różnych, a potem poszłam z nią na wzgórze, aby wspólnie zadzwonić do Jonesa. Asia umówiła mnie z nim o dziesiątej trzydzieści rano pod hotelem Stanleya w centrum Nairobi. Przekazała, że kupił sobie rower. Kamień spadł mi z serca.
Była noc sylwestrowa. Znajdowałam się na południowym skraju Parku Narodowego Nairobi, pełnego dzikich i pięknych zwierząt. Dwa lata wcześniej, oprócz żyraf, zebr, antylop, pawianów, nieopodal stąd widziałam nosorożca. Teraz w towarzystwie Asi siedziałam na tarasie i w blasku lampy naftowej jadłam powoli gorącą kolację. Lecąc do Afryki, wyobrażałam sobie, że dom będzie pełen zagranicznych gości – a tu, oprócz gospodarzy, chłopaka do pomocy i mnie, nie było nikogo.
– Czy chcesz zaczekać do północy? – zapytała Asia.
– Asiu, wybacz, ale chciałabym wziąć gorący prysznic i położyć się spać. Nie czuję się dobrze, a jutro planuję dojechać aż do Naivasha Lake.
Leżałam w puchowym śpiworze pod zwiniętą w kłębek moskitierą i słuchałam nocnych odgłosów buszu. Kiedy wracałam z kolacji, spojrzałam w niebo. Usiane było gwiazdami tak jasnymi i dużymi, jakie można zobaczyć tylko bardzo wysoko w górach. Myślałam o moim rodzinnym domu i o tym, że ta noc sylwestrowa, oprócz braku skrzypiącego śniegu za oknem, niczym nie różniła się od wszystkich moich poprzednich sylwestrowych nocy. Nie wiem, czy zasnęłam przed, czy po północy.
Była szósta rano. Płonącą świeczkę postawiłam na stole i usiadłam w fotelu. Asia wielokrotnie mówiła, że nie można podać jedzenia zanim nie przyjdzie gość, bo małpy wszystko zjedzą i potłuką talerze. Czułam się znacznie lepiej niż poprzedniego dnia, ale do odzyskania formy sprzed choroby czekało mnie jeszcze wiele dni.
– Szczęśliwego Nowego Roku! – powiedziała Asia, wyłaniając się z ciemności.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Asiu!
– Ile chcesz tostów na śniadanie?
– Jeden, plus michę owoców.
– Agnieszka, ty musisz zacząć jeść coś oprócz owoców.
– Asiu, proszę o michę owoców i jednego tosta z dżemem – powtórzyłam.
Dostałam wymarzone mango, banany, papaję, jednego tosta, termos kawy z mlekiem i kubek zsiadłego mleka zamiast lakcidu. Przed wyjazdem moja koleżanka Ewa wyposażyła mnie w apteczkę i na Okęciu zdecydowałam się wygrzebać z niej antybiotyk, mając nadzieję, że przywróci mi zdrowie w ciągu paru minut. Niestety, jak pokazał czas, leczyły mnie powoli słońce i owoce, a nie chemia.
Kończyłam jeść śniadanie, kiedy na dworze zrobiło się szaro. Usłyszałam krople deszczu wśród ogrodowego gąszczu i z niedowierzaniem spojrzałam na Asię.
– Błogosławi cię – powiedziała krótko.
– Daj Boże – odpowiedziałam ze skwaszoną miną.
Afryka mnie zaskoczyła. Wczoraj deszcz, dzisiaj deszcz – a ja byłam pewna, że styczeń jest miesiącem suszy. Wróciłam do pokoju, sprawdziłam, czy czegoś nie zostawiłam na łóżku, przekazałam Asi torbę z rzeczami, których nie zabierałam w trasę, schowałam w depozycie polskie banknoty, wygrzebałam z sakwy kurtkę przeciwdeszczową i wyruszyłam w drogę. Asia odprowadziła mnie na wzgórze.
Stanęłam i rozejrzałam się wkoło. Roztaczał się przede mną przepiękny widok na afrykańską sawannę z doliną pełną zielonych, parasolowatych akacji. Polski pilot mówił trafnie, że wyglądają „jak malowane akwarelą”.
Było wpół do ósmej. Pocałowałam Asię i zaczęłam zjeżdżać po skarpie w dół, do koryta rzeki. Dziwny był to zjazd. Rower odmawiał posłuszeństwa co kilkadziesiąt metrów. Hamował wbrew mojej woli. Mało nie wyleciałam przez kierownicę.
– Co się dzieje? – pytałam się siebie.
Mżyło. Opony oklejone były szarą mazią. Nie jechałam już, ale z trudem prowadziłam rower. Odwracałam się i widziałam na horyzoncie spokojną postać Asi. Wstydziłam się. Miałam znakomity rower, a nie mogłam przejechać na nim nawet pół kilometra.
– Ależ te sakwy ciężkie! – narzekałam. – Jambo! Happy New Year! 7
– Jambo! Happy New Year! – odpowiedzieli mali Masajowie i dodali: – Nie przejedziesz tędy!
– Co?
– Afrykańskie mady!
Możesz uczyć się w szkole o glebach, ale dopóki nie utopisz się w szarej mazi, dopóki nie zobaczysz, jak w lawinowym tempie koła i buty obrastają szarą, lepką breją, dopóki nie poczujesz, że roweru nie możesz pchnąć ani do przodu, ani do tyłu, nie możesz go podnieść, a każdy minimalny ruch tylko pogarsza sytuację – dopóty nie będziesz wiedział, co znaczą afrykańskie mady po deszczu! Patykiem wyrwanym z masajskiego płotu czyściliśmy koła i przenosiliśmy we troje rower metr po metrze pod górę. Tam gdzieś miała być lepsza droga. Droga, której nie znałam do tej pory. Chłopcy na pożegnanie dostali ode mnie parę nowiuteńkich spodni safari. Dźwigałam na plecach całą torbę prezentów dla afrykańskich dzieci. Kiedy po dwudziestu dniach, w upalny dzień wróciłam do Hippo Valley Inn, Sao wiedział już o darowanych spodniach. Masajowie opowiedzieli mu noworoczną przygodę na drugi dzień po moim wyjeździe.
Nowa droga, zwana tutaj „dry way” 8, była znacznie lepsza od poprzedniej, a mimo to nie mogłam jechać. Rower był wciąż oklejony grubą warstwą madów. Licznik przestał działać. Wyjęłam z sakwy patyk i znowu zaczęłam zeskrobywać z kół i zakamarków szarobrązowe błoto. W kałużach myłam rower, jechałam kilkaset metrów i znowu musiałam stawać. Spojrzałam na zegarek i postanowiłam zadzwonić do Jonesa. Dzieliła nas tylko godzina od spotkania, a ja nawet nie dojechałam do głównej drogi. Afrykanie wprawdzie mają niezwykłą zdolność czekania, ale fakt ten nie zwalniał mnie od obowiązku uprzedzenia, że będę znacznie później. Poza tym korciło mnie, aby sprawdzić, czy Jones w ogóle odbierze telefon. W odpowiedzi na moje tłumaczenie usłyszałam tylko „Hakuna matata!” 9
Schowałam telefon do torby, ale na rower nie wsiadłam. Tuż obok mnie pasła się żyrafia rodzina. Czas mijał, deszcz padał, a ja stałam zafascynowana tym obrazem. Nie mogłam oderwać oczu od potomstwa, które i tak było dwa razy wyższe ode mnie. Jeszcze nigdy w życiu nie stałam tak blisko tych niebotycznych zwierząt. Warto było tu przylecieć, choćby dla tego jednego spotkania.
Przez dwadzieścia osiem kilometrów z Kitengela do Nairobi lało jak z cebra. Nie mogłam jechać asfaltem, bo cały czas spychana byłam przez wielkie samochody do rowu. Asia przy śniadaniu narysowała na kartce papieru mapkę dojazdu do hotelu Stanleya i powiedziała, że droga będzie pusta, bo to Nowy Rok. Pomyliła się jednak. Ruch był jak przed długim weekendem w Polsce na trasie Warszawa – Gdańsk. Na przekór losowi buzia śmiała mi się od ucha do ucha i rozdawałam noworoczne życzenia na prawo i lewo. Byłam szczęśliwa. Realizowałam swoje marzenia wbrew całej rzeszy ludzi słabej wiary i ubogiej wyobraźni.
Spod ociekającego kaptura dostrzegłam wysoko na skarpie charakterystyczną smukłą sylwetkę Masaja. Spowity czerwoną szatą stał na jednej nodze i podpierał się włócznią.
– Soba! 10Happy New Year! – krzyknęłam przez deszcz.
– Soba! Happy New Year! – odwzajemnił życzenia, podnosząc do góry rękę.
Jones czekał pod hotelem z nowiutkim, żółtym, górskim rowerem. Poszliśmy na obiad. Dla siebie zamówiłam tylko sok z egzotycznych owoców. Z powodu choroby, zmęczenia i deszczu nie byłam w stanie jeść.
Tego wieczora dotarliśmy do Naivasha Lake 11. Miałam wyrzuty sumienia, że z planowanych stu pięćdziesięciu kilometrów prawie połowę trasy dosztukowałam autobusem. Usprawiedliwiłam jednak siebie chorobą i stratą ponad dwóch godzin w walce z afrykańskimi madami. Nie znałam też w ogóle Jonesa. Nie wiedziałam, że oprócz słabej kondycji jest bardzo leniwy i że najchętniej ładowałby codziennie rower na dach autobusu czy matatu.
Było około wpół do czwartej. Znajdowaliśmy się raptem dwadzieścia kilometrów za Nairobi, a Jones w tym czasie naprawiał już dwa razy rower. Przy zmianie biegów spadał mu łańcuch. Do planowanego miejsca noclegu mieliśmy jeszcze około osiemdziesiąt kilometrów. Jones zaproponował, aby złapać autobus i przejechać nim do Naivasha Town 12, a stamtąd znowu rowerami do campingu na brzegu jeziora.
Z okien autobusu podziwiałam rozległy widok na głęboką, płaskodenną dolinę Wielkiego Rowu i byłam zła, że znowu, jak przed dwoma laty, zjeżdżam z krawędzi na dno rowu autobusem, zamiast rowerem. Jones obiecał mi, że w drodze powrotnej, kiedy będziemy zamykać pętlę, będę miała okazję przejechać na rowerze Rów w poprzek i wyjechać pod górę na jego krawędź, z innej strony Nairobi.
Nad Jeziorem Naivasha wróciły wspomnienia sprzed dwóch lat. Byłam tutaj z polskim pilotem. Minęłam właśnie camping, na którym spaliśmy dwie noce pod rząd i na którym to zostawiłam mój ulubiony niebieski ręcznik. Zastanawiałam się nad duchowym światem Afrykanina i nad tym, kto z nas jest bardziej przesądny, ja czy Jones? W moim domu mówi się, że jeżeli zostawisz w danym miejscu jakąś rzecz, to wrócisz tam. Ja w to wierzę – i wróciłam.
– Jones, ja tu byłam! Tutaj spałam i pierwszy raz w życiu widziałam żurawie koroniaste! O rety, patrz! Wejście do Hell’s Gate! 13A tam mieszka Teresa, która fantastycznie gotuje. A tamtędy jedzie się do Adamsonów 14– perorowałam. W powietrzu unosił się ten sam zapach pieczonej na ruszcie kukurydzy.
Fisherman Camp jest położony bardzo malowniczo – w buszu, nad samiutkim brzegiem jeziora. Nie miałam ochoty na spanie w namiocie, więc zapłaciłam za mały bungalow. Łazienki były na zewnątrz, pod gołym niebem. Choroba się nasilała, było mi zimno. Ostatnim wysiłkiem woli zmusiłam się do wzięcia gorącego prysznica. Przebrałam się w suche spodnie safari i cienką bluzę polarową. Jedyna kurtka od deszczu przemoczona była na wylot.
Usiadłam z Jonesem przy dużym, otwartym kominku na wolnym powietrzu. Na kolację zamówiłam ugali 15, sukuma wiki 16i herbatę z mlekiem. Na gorących kamieniach wysuszyłam przemoczony but. Nie wszystkie rzeczy były dobrze zapakowane (w plastikowe worki), więc część ubrań zamokła.
Po kolacji jones rozłożył na stole mapę Afryki Wschodniej. Prześledziłam dzisiejszą i jutrzejszą trasę. Chciałam dojechać do Nakuru.
Po mile spędzonym wieczorze wróciłam przez busz do domku. Wskoczyłam w mój ukochany śpiwór, w którym spałam pod wulkanami Kenią i Kilimandżaro i wkrótce zasnęłam.
W nocy budziłam się kilka razy. Było mi albo zimno, albo byłam zlana potem.
Obudziła mnie czerwona poświata i orzeźwiające powietrze. Od tego poranka słońce grzało niemal bez przerwy przez dziewiętnaście dni. Przed pójściem spać odsunęłam zasłony, aby móc lepiej słyszeć przez moskitiery w oknach nocny koncert zwierząt. Takiego jednak koncertu cykad, ptaków, małp i hipopotamów, jak dwa lata wcześniej nad Jeziorem Baringo, już nie usłyszałam.
Na śniadanie, zamiast owoców, wyjątkowo zjadłam domowy piernik i popiłam herbatą z mlekiem. Moja siostra Dorota, żegnając się po Wigilii, dała mi go na drogę. Jonesowi uszy się trzęsły.
– Nigdy nie jadłem tak pysznego ciasta – powiedział.
– Cieszę się, że ci smakuje. To nasze tradycyjne ciasto na Boże Narodzenie, przynajmniej w moim domu – uśmiechnęłam się. Chciałam mu jeszcze opowiedzieć o makowcach i kluskach z makiem, miodem i orzechami, ale nie mogłam sobie przypomnieć, jak jest po angielsku mak.
Wyruszyłam z powrotem w stronę Naivasha Town. Droga była pełna dziur, a część trasy, tak jak i poprzedniego popołudnia, jechałam wąziutką polną dróżką, równoległą do drogi, aby choć trochę uniknąć tumanów kurzu, który wciskał się w oczy i usta po przejechaniu samochodu. Po obu stronach drogi mijałam szklarnie, a ściślej mówiąc, hektary ziemi pod folią. Nie udało mi się jednak dostrzec, jakie kwiaty czy rośliny pod nią uprawiano. Dwa lata wcześniej widziałam tysiące pączków róż.
Pogoda była przepiękna. Wreszcie świeciło słońce i było bardzo ciepło. Jones jechał daleko za mną, aż w końcu przestałam go w ogóle dostrzegać. Zatrzymałam się na skrzyżowaniu dróg i położyłam na trawie w cieniu drzewa. Czekałam ponad czterdzieści minut. Dojechał ociekający potem i zameldował, że złapał gumę. Pomyślałam sobie: „Jeden do zera”.
– Jones, miałeś pecha, ale dlaczego ty wciąż jedziesz w długich spodniach i kurtce? Zobacz, jak ty wyglądasz. Jesteś zlany potem i dlatego nie masz siły.
– Bo jest wiatr – odpowiedział beznamiętnie.
– Wiatr? – zapytałam się z niedowierzaniem. – To ledwie zefir! A poza tym jest co najmniej trzydzieści stopni. Zdejmij tę okropną kurtkę.
– Nie.
Wsiadłam na rower z myślą, że w takim tempie to ja na pewno nie objadę Jeziora Wiktorii w ciągu dziewiętnastu czy dwudziestu dni. Ze skrzyżowania ruszyłam na północ w stronę Nakuru. Jechałam starą, podziurawioną drogą, ale za to zupełnie wolną od samochodów. Akacjowe drzewa tworzyły wzdłuż niej szpaler.
Po paru kilometrach wjechałam do małej wioski. Pordzewiałe dachy mieniły się w słońcu. Zanim dojechał Jones, otoczona byłam gromadą dzieci. Wszystkie chciały dotknąć mojego roweru i zobaczyć licznik. Po raz pierwszy od przylotu do Kenii poczułam chęć robienia zdjęć. Wyciągnęłam z sakwy aparat i zaczęłam fotografować. Dzieci trzymały mój rower, śmiały się i wrzeszczały jedno przez drugie. Próbowałam je liczyć, ale kiedy doszłam do trzydziestu pięciu, przestałam. Gromada powiększała się w tempie lawinowym.
Z torby, którą wiozłam cały czas na plecach, wyciągnęłam kilka bawełnianych chusteczek na głowę i rzuciłam dzieciakom w powietrze – łapiąc w tym czasie rower, aby nie upadł na ziemię. Dopiłam litrową butelkę wody i nie zdążyłam się nawet zastanowić, co z nią zrobić, gdy któreś dziecko wyrwało mi plastik z ręki. Od tej pory już nigdy nie miałam problemu z szukaniem kosza na śmieci, notabene nie istniejącego w tamtejszych realiach. Oddawałam dzieciom plastikowe butelki, zostawiając kilka łyków wody na dnie.
Na drodze pełno było dziur, a po obu stronach rosły akacje. Pomyślałam sobie, że nietrudno o złapanie gumy. Kolce tutejszej akacji są tak długie i grube, że z łatwością przekuwają grubą podeszwę sandała, a co dopiero rowerową oponę.