Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Porywający thriller duńskiego króla kryminału. Sztokholm, wszechogarniająca szarość i chłód i nagłe zaginięcie call girl. Śledczy Thomas Ravnsholdt - lepiej znany jako Ravn - idzie na dłuższy urlop, by odbudować się psychicznie po nagłej i brutalnej śmierci żony. Nie trwa to jednak długo, ponieważ dostaje telefon o zaginięciu call girl, pochodzącej ze wschodu. Badając sztokholmskie zakamarki, Ravn stara się ustalić, czy kobieta nadal żyje. Jednak jego śledztwo przybiera niebezpieczny obrót, gdy zostaje wciągnięty w sieć sadystycznego mordercy... Czy uda mu się odnaleźć zaginioną kobietę, zanim będzie za późno? Idealna dla fanek i fanów Jo Nesbø!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 314
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Michael Katz Krefeld
Tłumaczenie Elżbieta Frątczak-Nowotny
Saga
Ravn. Tom 1: Wykolejony
Tłumaczenie Elżbieta Frątczak-Nowotny
Tytuł oryginału Afsporet (Ravn 1)
Język oryginału duński
Cover image: Shutterstock
Copyright ©2013, 2024 Michael Katz Krefeld i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728296660
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Always the same theme
can’t you see
We’ve got everything going on.
Every time you go away
you take a piece of me with you 1 .
Daryl Hall
Dla Lis, mojej żony,
która jest światłem mojego życia
Sztokholm, 2013
W promieniach wschodzącego słońca nad piętrzącymi się górami śmieci w Hjulscie latały krzyczące mewy. Na skraju złomowiska pracował stary buldożer. Buchał kłębami tłustego dymu, odcinającego się wyraźnie od przejrzystego zimowego nieba. W kabinie operatora siedział Anton. Miał na sobie grubą kurtkę puchową z zielonym logo wysypiska na piersi, brudną skórzaną czapkę z nausznikami naciągnął mocno na głowę. W ręku trzymał termokubek z dziubkiem, z którego od czasu do czasu popijał kawę. Zmęczony wyglądał przez szybę, słuchając muzyki z radia tranzystorowego. Nagle na stercie wysłużonych silników i złomowanych części samochodowych coś przykuło jego uwagę. Zwolnił, postawił kubek z kawą na desce rozdzielczej, wyszedł z kabiny i ruszył w stronę góry śmieci. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył nagą, szczupłą kobietę, która stała odwrócona do niego plecami i patrzyła na złomowisko. Zdjął rękawicę i z kieszeni na piersi wyciągnął komórkę. Szybko wybrał numer.
Anorektyczna kobieta stała po kolana w złomie, jakby to miało zabezpieczyć ją przed upadkiem. Patrzył na obciągnięte skórą kości, na białe, pokryte wapnem ciało, z daleka do złudzenia przypominające marmur. Nawet gałki oczne były pociągnięte wapnem. Rzymski posąg patrzący pustym wzrokiem na piętrzące się sterty złomu.
— Cześć, mówi Anton. Znalazłem kolejną...
— Co takiego? — usłyszał niezadowolony głos szefa.
— Kolejnego białego anioła.
— Jesteś pewien?
— Mam ją przed sobą. Wygląda tak samo jak cztery poprzednie. Co mam zrobić?
Po drugiej stronie rozległo się głębokie westchnienie.
— Musimy zadzwonić na policję. Jak zawsze.
Kopenhaga, 16 października 2010
Zniszczony warsztat pogrążony był w mroku. Dojmującą ciszę zakłócał jedynie szum prądnicy w rogu hali. Nad biegnącym przez środek warsztatu wąskim kanałem samochodowym unosiła się słaba niebieska poświata. Na dnie świeciła latarka i wydawała lekko syczący dźwięk. Rzucała światło na skuloną nagą kobietę, leżącą na brudnej betonowej posadzce. Jej nogi i ręce były pokryte krwiakami, długie jasne włosy pobrudzone zastygłą krwią, na skroniach miała otwarte rany. Wzdłuż kręgosłupa i na pośladkach niczym węże wiły się czerwone pręgi. Jakby ktoś niedawno ją pobił.
Masza otworzyła oczy i spojrzała w jasne, fluorescencyjne światło latarki. Zaczerpnęła powietrza. Poczuła strach i przypływ adrenaliny. Wszystkie mięśnie miała napięte, czuła suchość w gardle. Próbowała wstać, ale ból w podbrzuszu okazał się zbyt silny. Nie miała pojęcia, jak trafiła do tej cuchnącej dziury. Była obolała i otumaniona. Znów spróbowała się podnieść. Tym razem poszło jej nieco lepiej, oparła się o zimną, wilgotną betonową ścianę. Temperatura w hali była bliska zera, dziewczyna drżała z zimna. Obok niej w kanale leżał węzełek z ubraniem. Czerwona jedwabna sukienka, stringi i wysokie zamszowe botki w kolorze czekolady. To były jej rzeczy, rozpoznała je. Ktoś musiał je z niej zdjąć. Nie potrafiła sobie przypomnieć, jak do tego doszło. Nagle usłyszała hałas otwieranych drzwi gdzieś po drugiej stronie hali. Zaczęła się powoli podnosić. Do pomieszczenia wpadło nocne powietrze i na chwilę złagodziło mdlący odór smarów. Wspięła się na palce, sięgnęła do krawędzi kanału. Zobaczyła zbliżające się postacie. Trzy niskie sylwetki w środku, dwie potężniejsze po bokach. Tym trzem niższym kazano najwyraźniej zejść do kanału — ruszyły w dół wąskimi schodkami. Masza schyliła się po ubranie, próbowała osłonić się sukienką. Patrzyła na idące w jej stronę młode dziewczyny. Były w jej wieku, miały nie więcej niż osiemnaście, może dwadzieścia lat. Szczupłe, o słowiańskiej urodzie. Ostatnia chwiała się na nogach, najwyraźniej była pijana albo naćpana. Dwie pozostałe obejmowały się, jęczały cicho i się modliły. Masza rozpoznała słowa prawosławnej modlitwy, którą pamiętała z dzieciństwa. Kiedy dziewczyny zaczęły rozmawiać, zorientowała się, że mówią po rosyjsku.
— Nigdy stąd nie uciekniemy — szlochała najdrobniejsza z nich.
Masza chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Mimo bólu, spróbowała ponownie.
— Kim jesteście? — udało jej się w końcu wydukać. — Co to za miejsce?
Nie zwracały na nią uwagi, stały, obejmując się. Powiodła wzrokiem po hali. Mężczyźni, którzy przyprowadzili dziewczyny, zniknęli. Szybko włożyła sukienkę, pobrudzoną smarem i krwią. Wyminęła przytulone postacie i zaczęła iść w stronę prowadzących na górę schodków. Musiała się stąd wydostać! Natychmiast!
Nagle drzwi się otworzyły i do hali weszło pięciu mężczyzn. Zainstalowane wzdłuż kanału świetlówki rozbłysły. Masza zastygła w bezruchu jak uciekająca zwierzyna złapana nagle w krąg światła. Podniosła dłoń, chcąc zasłonić oczy, ale światło było wszędzie. Instynktownie pochyliła się i zaczęła pełznąć z powrotem w stronę dziewczyn. Mężczyźni stanęli nad kanałem. W lodowatym powietrzu ich oddechy zamieniały się w parę, wyglądali jak smoki. Usłyszała, jak jeden z nich mówi coś po rosyjsku. Pozostałych głosów nie zdołała rozróżnić. Wydawało jej się, że słyszy albański, może serbski, ale nie była pewna.
— Tę! — zagrzmiał nagle czyjś głos w ciemności. — Tamtą już załatwiliśmy.
Masza rozpoznała głos. Rozpoznała charakterystyczną chrypkę obecną w głosie mężczyzny, zarówno wtedy gdy mówił, jak i kiedy jęczał z rozkoszy. To on tu rządził. On kierował gwałtem, on zamachnął się na nią pejczem. Poczuła, że trzęsą jej się nogi, nie mogła zaczerpnąć powietrza.
— Pomóż mi — wymamrotała. — Pomóż mi, Igor...
Przewróciła się, upadła na betonową posadzkę w głębokim, ciemnym kanale.
Dwa dni wcześniej
Ragnar Bertelsen siedział na hotelowym łóżku, wpatrując się w ekran niewielkiego telewizora, wiszącego na przeciwległej ścianie. Był to mężczyzna mniej więcej pięćdziesięcioletni. Miał rzadkie włosy, natomiast klatkę piersiową i plecy silnie owłosione. Wokół bioder owinął sobie ręcznik z logo hotelu Radisson. Zawiązał go mocno, próbując ukryć potężny brzuch. Sięgnął po kieliszek prosecco.
— No proszę, niewiarygodna historia — odezwał się śpiewnym norweskim, patrząc nadal w telewizor, w którym właśnie nadawano wiadomości. — Niewiarygodna — powtórzył.
Drzwi łazienki się otworzyły i do pokoju weszła Masza. Jej nagie ciało o wąskich biodrach i małych piersiach błyszczało od balsamu, którym się nasmarowała po wzięciu prysznica. Ragnar oderwał na chwilę wzrok od ekranu telewizora i zerknął na jej pośladki. Przyglądał się, jak sięga po leżące na podłodze czarne stringi.
— Niesamowita historia!
Masza się odwróciła, Ragnar spuścił wzrok.
— Co się stało? — spytała, wkładając majtki.
— Pokazują tych górników w Chile. Dwa miesiące byli uwięzieni w kopalni. Właśnie ich wyciągnęli. Niewiarygodna historia.
Mężczyzna wskazał kieliszkiem na ekran telewizora. CNN nadawało relację z miejsca zdarzenia. Na nieco zamazanym nagraniu widać było uwolnionych górników, pozujących do zdjęcia razem z ratownikami i prezydentem kraju.
— Wszyscy byli uwięzieni?
Ragnar zmarszczył brwi.
— Tylko ci, którzy mają okulary przeciwsłoneczne. Nie słyszałaś o tym? Całą jesień pokazywano ich w wiadomościach.
— Nie oglądam telewizji, wolę czytać książki.
— Naprawdę? — Ragnar posłał jej sceptyczne spojrzenie. — Nie zgadłbym.
Masza wzruszyła ramionami i zaczęła wciskać się w ciemnoczerwoną sukienkę.
— Dlaczego mają okulary przeciwsłoneczne?
— Pod ziemią ich oczy odwykły od światła. Teraz jest dla nich za ostre. Bez okularów mogliby uszkodzić sobie wzrok.
— Mój chłopak ma dokładnie takie same. Oszalał na ich punkcie. Oakleys Radar, tak nazywa się ten model. Wcześniej był fanem M-frame i Jawbone. Wszystkie kosztują jakąś straszną kasę. Ale podobno są tego warte. Tak twierdzi.
Widać było, że Ragnar nie do końca rozumie, o czym dziewczyna mówi. Pokiwał głową i wrócił do oglądania programu.
Masza sięgnęła po czarną kopertową torebkę, leżącą na okrągłym stoliku obok dużego panoramicznego okna. Przez chwilę przyglądała się widokowi rozciągającemu się z szesnastego piętra hotelu. Na moście Langebro, prowadzącym do Placu Ratuszowego, ruch był coraz większy. Po stronie Christianshavn widać było migoczącą w popołudniowym słońcu złocistą wieżę kościoła Zbawiciela. Właśnie tam Igor zaprosił ją na pierwszą randkę trzy miesiące temu. Okazało się, że akurat tego dnia wieża jest zamknięta, a potem mężczyzna już nie ponowił propozycji. Pomyślała, że dawno nigdzie razem nie wychodzili. Dzisiaj jednak obiecał jej, że zamówią sushi. Zawsze to jakaś odmiana,
— Na razie, skarbie — rzuciła, odwracając się do mężczyzny
Ragnar wstał z łóżka.
— Da się panienka skusić na kieliszek szampana? — spytał uprzejmie.
— Bardzo dziękuję, ale może innym razem.
Po chwili była już przy drzwiach.
— Mogę się do ciebie odezwać?
— Oczywiście. Byłeś super. Milutki.
Ragnar podszedł bliżej, otworzył drzwi, dziewczyna wyszła na korytarz.
— A ty byłaś fantastyczna — powiedział. Uśmiech na jego twarzy dowodził, że mówił szczerze.
— Buziak na pożegnanie?
— W policzek — powiedziała, nachylając się w jego stronę.
Ragnar pocałował ją delikatnie.
— Do zobaczenia, Karina.
Uśmiechnęła się do niego i wyszła. W drodze na dół przeliczyła pieniądze, które mężczyzna wypłacił „Karinie” za małą przejażdżkę.
Karina to było zawodowe pseudo Maszy. Skandynawsko brzmiące imię miało ukryć jej litewskie pochodzenie. Chociaż klientom było wszystko jedno, skąd pochodziła, byle dawała im to, za co płacili. A Karina znała się na swoim fachu. Każdy, kto zapłacił tysiąc siedemset koron za godzinę jej towarzystwa, mógł się o tym przekonać, Wiedziały o tym wszystkie „miśki”, z którymi spotykała się w różnych pokojach hotelowych w mieście. Ale Masza miała chłopaka i myślała tylko nim, o Igorze, który czekał na nią teraz na dole w hotelowym foyer.
Masza i Igor ruszyli przez na wpół opustoszały parking przed hotelem Radisson. W wysokich szpilkach z trudem za nim nadążała. Igor wyglądał jak hiphopowy gangster, chociaż tak naprawdę pochodził z Petersburga. Idąc, kołysał się na boki i napinał mięśnie. Okulary zsunął na czoło. Nie nauczył się tego w robotniczym getcie w Petersburgu, gdzie spędził dzieciństwo, tylko raczej oglądając MTV.
— Szlag! Zaschło mi w gardle — odezwał się, zerkając na nią przez ramię.
Trzymał w dłoni komórkę; czekał na połączenie.
— Bez przerwy żrę orzeszki, nie mam czasu na nic innego — powiedział, wskazując w stronę hotelowego barku.
— Skarbie, mówiłam, że nie musisz ze mną jeździć.
— A kto będzie się tobą opiekował?
— Potrafię się o siebie zatroszczyć. Stare miśki są niegroźne.
— Nienawidzę ich — wymamrotał pod nosem. — Jesteś dla nich za dobra.
W tym momencie w słuchawce rozległ się głos i uwaga Igora skupiła się na komórce. Przedstawił się po rosyjsku. Rzucił, że jest gotów, i podziękował za okazane mu zaufanie. Po chwili jeszcze raz powtórzył, jak bardzo jest wdzięczny. Masza zauważyła, że rozmawia niezwykle grzecznie, wręcz pokornie, co raczej rzadko mu się zdarzało.
Z kieszeni czarnej skórzanej kurtki wyjął kluczyki i wcisnął guzik pilota od czarnego bmw 320i ze spoilerem i błyszczącymi felgami osiemnastkami. Rozległ się piszczący dźwięk. Igor zakończył rozmowę i usadowił się za kierownicą.
Masza wsiadła do samochodu, zamknęła za sobą drzwi.
— Kto to był? — spytała.
— Nikt. Interesy — rzucił lekko.
Nachylił się nad nią, sięgając do schowka. Wyjął opakowanie drzewek zapachowych Wunder-Baum, otworzył i wymienił stare drzewko na nowe. Masza nie znosiła duszącego zapachu zielonego jabłuszka. Zatkała nos.
— Coś mi przyszło do głowy, skoro mówimy o interesach... — odezwała się.
— Tak, mała? — rzucił nieobecnym tonem. Wybrał kolejny numer i włączył silnik.
— Chciałabym z tym wszystkim skończyć. Nie mam ochoty ciągnąć tego dalej. Znajdę sobie jakieś inne zajęcie.
— Serio? Dlaczego?
Spojrzała na niego zawiedziona.
— Myślałam, że się ucieszysz. Przecież też nie jesteś zachwycony tym, co robię.
Igor wzruszył ramionami i przyłożył komórkę do drugiego ucha; czekał, aż ktoś odbierze.
— Nie zamierzam się wtrącać. Rozumiem cię. Rozumiem, że chcesz zarobić trochę szmalu. Nie oceniam cię, nie potępiam, wiesz o tym. To twój zawód.
— Pieniądze to nie wszystko. Nie potrzebujemy aż tyle.
Igor roześmiał się kpiąco.
— Pieniądze są wszystkim! Jeśli nie masz kasy, jesteś zerem. Ludzie cię olewają. Believe me. Cześć, Janusz — rzucił do słuchawki. — Nie uwierzysz: wchodzę w to. Stary się zgodził. Będzie się działo.
Ruszyli Amager Boulevard w stronę rynku Christianshavns Torv. Igor opowiadał Januszowi o partii pokera, która miała się odbyć wieczorem u Kaminskiego, w niewielkim pokoju na tyłach lokalu, nazywanym nieco przewrotnie królewskim apartamentem, do którego wstęp mieli jedynie wybrańcy. Prawdziwi gracze, nie te dupki grające on-line, które siedzą i ściskają w spoconych łapach brudne żetony. Tu grały stare wygi, faceci z Bałkanów, z kasą i jajami. Igor opowiadał przez komórkę, jak to od miesięcy próbował przekonać Kaminskiego, że jest dobry, że może wygrać. Stary może być spokojny o swoje dwadzieścia osiem procent z zysku.
— Przekonają się, co potrafię — roześmiał się do słuchawki.
Rozłączył się i uśmiechnął, rozmarzony.
— Grasz dzisiaj? — spytała Masza.
— Tak, mała. To rzadka szansa.
— Mieliśmy zjeść razem sushi. Obiecałeś.
Igor zaczerpnął głęboko powietrza.
— To dla mnie duża szansa.
— Ale obiecałeś.
Światło zmieniło się na czerwone, Igor zahamował. Odwrócił się do niej, zdjął oakleye. Patrzył na nią łagodnym wzrokiem z takim samym podziwem, z jakim przyglądał się jej trzy miesiące wcześniej, kiedy się poznali. Wzrokiem, który sprawił, że natychmiast mu uległa.
— Wiesz, że jesteś dla mnie najważniejsza na świecie...
— Umówiliśmy się — przerwała mu, robiąc naburmuszoną minę.
— Wynagrodzę ci to. Ale naprawdę nie mogę pozwolić, żeby taka szansa przeszła mi koło nosa.
— Też zrezygnowałam z kilku spotkań.
— Ale ja robię to dla nas. To ważna gra. Same grube szychy, z dużą forsą. Tylko brać. Któreś z nas musi przecież zarabiać — uśmiechnął się. — Jutro damy czadu, obiecuję ci.
— Nie chcę dawać czadu. Chcę tylko, żebyśmy byli razem.
— Ja też, skarbie. Ja też.
Ujął ją pod brodę i pocałował w usta. Jego modnie przycięta bródka, okalająca wąską kreską wargi, łaskotała delikatnie. Kierowca z samochodu za nimi zaczął trąbić, zniecierpliwiony. Światło zmieniło się na zielone. Igor jednak nadal ją całował, gładząc delikatnie po policzku. Jego palce pachniały zielonym jabłuszkiem, ale w tym momencie jej to nie przeszkadzało.
Była trzecia trzydzieści. Na tyłach lokalu u Kaminskiego czterej mężczyźni grali już od ponad pięciu godzin. Texas Hold’em. Początkowo żetony wędrowały między nimi, teraz jednak sytuacja się ustabilizowała. Najwięcej żetonów piętrzyło się przed Igorem i Lucianem, tłustym Serbem w średnim wieku, w spodniach khaki i hawajskiej koszuli. Dwaj pozostali gracze, Milan i Rastko, byli bez szans. W niewielkim pokoju unosił się zapach potu i dymu, i czerwonego barszczu, który Kaminski przygotowywał w niewielkiej kuchence za nimi. Ten, kto odpadał, dostawał kubek barszczu jako zadośćuczynienie za poniesione straty. Taki był zwyczaj.
Z pomieszczenia dochodziły okrzyki gości, którzy na ekranie telewizora śledzili rozgrywki ligowe piłki nożnej. Goście Kaminskiego przychodzili tu obejrzeć transmisję sportową, pograć w karty, wypić parę głębszych, a przy okazji załatwić interesy, o których świat na zewnątrz nie powinien za wiele wiedzieć. Większość pochodziła z rejonu Kaukazu, Białorusi, Ukrainy i krajów bałtyckich. Z byłych republik. Dlatego też lokal, pierwotnie zakład fryzjerski na Colbjørnsensgade, nazywano Sowietem. Pewnie również z tego powodu, że Kaminski ze swoimi wąsami i nieobliczalnym charakterem przypominał starego Stalina.
Milan wytarł spocone dłonie w koszulę i przesunął swoje ostatnie żetony na środek stołu. Zerknął w stronę garnka z barszczem, jakby przewidywał, że ta runda będzie jego ostatnią.
— Niesamowita historia z tymi górnikami...
Rastko, który siedział naprzeciwko niego, podrapał się po oprószonej siwizną brodzie i ziewnął.
— Muszą być nieźle napaleni po tych dwóch miesiącach. Chyba że to pedzie i sobie dogadzali.
Milan roześmiał się i odchylił na krześle.
— Wchodzisz, Igor?
Igor skinął głową i podwyższył stawkę o pięćset euro. Zauważył, że Lucianowi drgnęła powieka. Niemal niezauważalnie. Igor był przekonany o sile swojej ręki. Świetnie mu szło, znaczniej lepiej, niż się spodziewał. Jego pula rosła, kilka razy miał ochotę się odwrócić i spojrzeć w oczy Kaminskiemu, ale oparł się pokusie.
— Słyszałem, że na jednego z nich czekała na górze i żona, i kochanka. Wyobrażacie sobie tego biedaka? — Milan śmiał się tak, że cały się trząsł.
— Pewnie najchętniej od razu wróciłby z powrotem do kopalni — powiedział Rastko.
Lucian spasował i odłożył karty z wściekłością.
— Gramy czy zamierzacie siedzieć i mleć ozorami jak baby?
Igor odwrócił karty i pokazał dwie dziewiątki, które razem z tą na stole pozwalały mu zgarnąć całą pulę. Zaczął zbierać żetony. Rastko i Milan musieli zadowolić się barszczem. W grze zostali tylko on i Lucian.
Grali jeszcze godzinę, która niewiele zmieniła. Igor miał tysiąc euro więcej niż Lucian, ale to było za mało, żeby mógł wymusić koniec. Właściwie powinien być zadowolony, jednak sytuacja budziła jego irytację. Lucian był zmęczony przeciągającą się grą, wypił nieco za dużo śliwowicy, wypalił za dużo papierosów, wzrok miał mętny od dymu. Wydawało się, że w takim stanie będzie łatwą ofiarą, lecz mężczyzna zachował na tyle jasny umysł, by nadal sprytnie unikać pułapek, które Igor na niego zastawiał.
Przy następnym rozdaniu Igor natychmiast zauważył, że tym razem Lucianowi się poszczęściło. Ponieważ na stole leżały dwa walety, można się było domyślić, że ma królową albo króla. Podniósł stawkę, przesunął na środek połowę żetonów. Dziesięć tysięcy euro. Postanowił olać walety Luciana. Miał dwie damy, kierową i pikową.
— Podbijam o dziesięć.
Igor wziął swoje żetony i rzucił je na pozostałe, część potoczyła się po stole.
— Nie rzucaj żetonami — wycedził Lucian przez zęby.
— To moje żetony i będę z nimi robił, co zechcę — odpowiedział Igor.
Świadomie drażnił Luciana. Na reakcję nie musiał długo czekać. Kiedy Igor wyłożył piątą kartę, króla trefl, Lucian włożył do puli wszystkie swoje żetony. Sięgnął po portfel i zaczął wyciągać z niego banknoty.
— Podwyższam stawkę. Dam ci tak popalić, szczeniaku, że się nie pozbierasz!
W pokoju zapanowała cisza. Igor odwrócił się do Kaminskiego, który przestał mieszać w garnku. Wszyscy wiedzieli, że tu nikt nie przynosi ze sobą gotówki, a już na pewno nie wykłada się jej na stół. Żeby nie narażać właściciela na nieprzyjemności, gdyby nagle w lokalu zjawili się gliniarze. Kaminski stał i targał się za brodę. Spojrzał na Igora, który się uśmiechał, pewny wygranej.
— Dokończcie grę — powiedział i powrócił do mieszania krwistoczerwonego barszczu.
Igor odwrócił się do Luciana, który siedział z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
— Połóż żetony, póki je masz — odezwał się Lucian triumfująco.
Igor włożył żetony do puli. Nie ulegnie blefowi Luciana. Był pewien, że Lucian nie ma króla. Zbierał walety. Dlatego wcześniej podbił stawkę. Jednak przy jego damach walety Luciana będą gówno warte. Gra szła mu aż za łatwo. Nawet po odliczeniu działki Kaminskiego zostanie mu więcej forsy, niż mógł marzyć. Starczy na telewizor z płaskim ekranem i na wymianę bryki na nowszy model. Może nawet będzie mógł sobie kupić nowe mieszkanie?
— Masz za mało forsy — zamruczał Lucian pod nosem.
— Jedna rozmowa i będę miał więcej — odpowiedział Igor, nachylając się nad stołem. — Nie chodzę i nie szastam forsą jak jakiś beżowy. Ale jestem wypłacalny, tak samo jak ty — powiedział, wskazując głową na zniszczony portfel Luciana.
Mężczyzna spojrzał na niego mętnym wzrokiem, po czym zerknął na stojącego za Igorem Kaminskiego, który przyglądał im się z ponurą miną.
— Wierzę ci — wymruczał. — Co masz?
Igor się uśmiechnął.
— Ten król niewiele ci pomógł — powiedział, dotykając palcem karty, która leżała na stole. — Tym bardziej że zbierasz walety. A teraz przedstawię ci moje panienki. — Igor odwrócił karty. — Jeśli dodamy do nich leżącą na stole siostrzyczkę, wyjdzie niezły trójkąt.
Lucian zerknął na karty i z uznaniem pokiwał głową. Otarł spocone czoło, po czym pochylił się nad kartami.
— Jeśli chodzi o waleta, to masz rację. Cieszę się, że mi się trafił. — Odwrócił kartę, waleta trefl. — Razem z ojcem, czyli królem trefl, dziesiątką trefl i dziewiątką trefl mogą zdziałać cuda — powiedział, uśmiechając się smutno. — Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że mam jego matkę, damę trefl? Wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że trafi mi się royal straight flush?
— Jasne — odparł Igor z uśmiechem. — Jeden do sześciuset tysięcy, coś koło tego. Nie za wielkie.
Lucian pokiwał głową i wziął kartę.
— Co pewnie czyni mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nawet w porównaniu z tymi górnikami, o których teraz wszyscy bez przerwy mówią, prawda?
Igor wzruszył ramionami.
— Zobaczymy.
— Zobaczymy — powtórzył Lucian i odwrócił kartę.
W tym momencie cały świat Igora legł w gruzach. Wszystko wokół niego zniknęło, została tylko dama trefl. Nie mógł oderwać od niej oczu. Przestał oddychać, czuł, jak wszystko w nim zamiera. Miał wrażenie, że zaraz umrze. A może tylko miał taką nadzieję? Bo w tej sytuacji byłoby to najlepsze rozwiązanie.
— Dobrze, że otworzyłeś szeroko usta, przyjacielu, bo właśnie pora podać zupę — odezwał się Lucian.
Do stołu podeszło dwóch pozostałych Serbów. Spojrzeli na karty.
— Ale ręka, cholera — powiedział Milan. — Co za gra. Przejdzie do historii. Ile jest na stole?
Zerknął na żetony i leżące na nich banknoty. Uśmiechnął, się do Luciana.
— Szacun. Zgarnąłeś właśnie trzydzieści tysięcy euro, a ty, przyjacielu — poklepał Igora po ramieniu — ty, przyjacielu, będziesz musiał teraz odbyć najdroższą rozmowę telefoniczną w życiu.
— Ja... ja... — zaczął się jąkać Igor. Próbował się uśmiechnąć, ale ledwie był w stanie oddychać. — Ja... chyba trochę się zagalopowałem.
— To znaczy?
Igor spojrzał na Luciana.
— To znaczy, że mam część tej sumy, oczywiście, ale... — rozłożył ręce, spoglądając na leżące na stole żetony, jakby prosił o wyrozumiałość.
Serbowie zmierzyli go lodowatym wzrokiem.
— Chcesz powiedzieć, że jesteś niewypłacalny?
— Większość mam, ale...
— Większość nie wystarczy — stwierdził Milan.
— Zdecydowanie nie wystarczy — dodał Rastko.
— Może wolisz serbski manicure? — spytał Lucian.
Sięgnął do kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej niewielki, zardzewiały sekator i rzucił go na stół.
— Bez paluszków trudno się gra.
Igor spojrzał na niego spanikowany. Cofnął krzesło i chciał wstać, ale Milan posadził go z powrotem.
— Nie tak szybko, mały.
— Odłóż to — odezwał się stojący za nimi Kaminski. Odwiesił chochlę, zmniejszył nieco gaz i podszedł do nich. — Natychmiast!
Lucian spojrzał na niego. Z pewnym wahaniem schował sekator do kieszeni.
— Chcę tylko dostać to, co mi się należy.
— Igor to załatwi. Możesz mu zaufać. Inaczej nie siedziałby przy tym stole. Rozumiemy się?
— Jasne — odpowiedział Lucian, nie podnosząc głowy. Skrzyżował ręce na piersiach. — Przepraszam, poniosło mnie. Wiesz, że nie chciałem być niegrzeczny. Ile masz, mały?
Igor spuścił wzrok.
— Może ze czterdzieści tysięcy ... duńskich koron.
Lucian spojrzał pytająco na Milana, który pokręcił głową.
— Mało, zadecydowanie za mało.
— Daję ci dwadzieścia cztery godziny, a potem... — Lucian podniósł prawą rękę i palcami wykonał gest cięcia — ciach, ciach.
Christianshavn, 2013
Z szafy grającej w Wydrze Morskiej leciało Everytime you go away. W piątkowy wieczór stara gospoda, położona tuż nad kanałem w Christianshavn, była wypełniona po brzegi. Ostatnio stała się bardzo popularnym miejscem. Za dwadzieścia koron można tu było wypić piwo, posłuchać starych przebojów, pogadać albo usiąść gdzieś w kącie i całować się z dziewczyną.
Kiedy wybrzmiały ostatnie słowa Daryla Halla, Thomas podniósł się z barowego stołka, Zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę. Dał znak stojącemu za barem Johnsonowi, żeby ten podał mu jeszcze jeden zestaw. Pił burbona ze szklanki i piwo z butelki.
— Nie masz już dosyć, Ravn 2 ? — wymruczał Johnson.
— Jeszcze nawet się nie rozkręciłem.
Johnson uniósł brwi, ale przyjął zamówienie. Był potężnie zbudowanym mężczyzną koło sześćdziesiątki, szerokim w ramionach jak byk; obie ręce pokrywały tatuaże. Trudno powiedzieć, co te niewyraźne rysunki miały przedstawiać, ponieważ pochodziły z czasów jego wczesnej młodości, kiedy odbywał służbę wojskową w marynarce i pływał na okręcie wojennym „Dannebrog”.
Thomas wyminął kilkoro gości i ruszył w stronę starego wurlitzera, szafy grającej, która stała tu, odkąd sięgał pamięcią. Wygrzebał z kieszeni kurtki kilka monet, podniósł głowę i powiódł wzrokiem po zdjęciach wiszących nad szafą. Czarno-białych, sygnowanych portretach artystów i muzyków, byłych i obecnych gości Wydry Morskiej. Zespół Gasolin, Lone Kellermann, Clausen i Petersen, Kim Larsen i zdecydowany faworyt Thomasa, Mr. D.T., z polakierowanymi na czarno paznokciami, w miękkim kapeluszu i białym smokingu. Włożył piątkę i nawet nie patrząc na klawisze, wcisnął F-5. Take it away, Daryl. Rozległ się charakterystyczny dźwięk metronomu, a potem organów elektrycznych i popłynęły znane mu na pamięć słowa piosenki. Jacyś goście za nim zaczęli buczeć. Poprosili, żeby nastawił coś innego, ale ich zignorował i wrócił na swój stołek.
— Hej, marynarzu! — usłyszał nagle.
Odwrócił się i spojrzał na stolik, który stał za jego plecami. Umięśniony rockers w zdecydowanie zbyt obcisłym T-shircie przyglądał mu się zza żółtych szkieł okularów.
— Znamy ją już na pamięć.
— To klasyk — wybełkotał Thomas.
— Co nie zmienia faktu, że jest pedalski.
Dwaj kumple umięśnionego faceta zarechotali. Mieli na sobie skórzane kamizelki z napisami na plecach, ściskali w rękach kufle z piwem.
— Możecie mnie wyzywać od pedałów, ale to i tak najlepszy kawałek, jaki kiedykolwiek został napisany.
— Osobiście wolę oryginalne wykonanie — odezwała się kobieta w średnim wieku w tweedowej marynarce w kratkę, siedząca na drugim końcu baru. Jej siwe włosy sterczały na wszystkie strony jak naelektryzowane.
Thomas odwrócił się i uśmiechnął do niej.
— Droga Victorio, to właśnie jest wykonanie oryginalne. Daryl Hall napisał i nagrał tę piosenkę w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku. Paul Young uczynił ją sławną pięć lat później. Z całym szacunkiem dla Paula, ale nie sięga Darylowi nawet do pięt.
Thomas wdrapał się z mozołem na wysoki stołek barowy. Victoria odrzuciła głowę do tyłu i wypuściła z ust chmurę dymu, który od razu powędrował do góry, pod sufit.
— Nie żeby mi się nie podobała, ale wolę tamto wykonanie.
— I masz do tego prawo — odpowiedział Thomas, wzruszając ramionami. — Żyjemy w wolnym kraju.
Johnson zerknął w stronę rockersów, postawił piwo na blacie przed Thomasem i wlał mu do szklanki burbona.
— Ravn, nie powinieneś się zbierać do domu, do swojego gniazdka?
Thomas pokręcił przecząco głową i wziął do ręki szklankę.
— Nie poddam się bez walki, jak to się mówi.
Opróżnił szklankę jednym haustem i popił piwem. Pięć minut później Daryl Hall doszedł do ostatniej zwrotki. Thomas wstał i znów zaczął szukać drobnych w kieszeni.
Rockers w okularach z żółtymi szkłami podniósł wzrok znad kufla i spojrzał na niego.
— Dosyć tego, do cholery! — zawołał.
Wstał, obszedł stolik, przecisnął się przez tłum gości i podszedł do Thomasa.
— Zapewniam cię, że zagrałeś ten kawałek po raz ostatni — powiedział i odepchnął go od szafy grającej.
Po chwili w lokalu rozległy się dźwięki Highway to Hell AC/DC. Facet odwrócił się, uniósł do góry rękę i wrócił do kumpli, którzy kiwali głowami w takt muzyki.
Thomas się zachwiał. Próbował się skupić, opróżnił kieszenie i niezrażony nadal szukał drobnych. Kiedy przejrzał już wszystko, położył na blacie obok swojej przestarzałej komórki i pogiętego identyfikatora policyjnego cały stos pięcio- i dziesięciokoronówek. Schował identyfikator i komórkę do kieszeni i zaczął karmić szafę grającą monetami. Było go stać na piętnaście numerów. Piętnaście razy Everytime you go away. Wieczór zapowiadał się cudownie. Wrócił do baru i zamówił następną kolejkę, dla siebie zestaw i wermut dla Victorii, która nazwała go aniołem.
W lokalu rozległy się dźwięki organów, za chwilę Daryl znów zacznie śpiewać.
Nagle zrobiło się zamieszanie.
— Wyłącz to, do cholery!
Rockers w żółtych okularach podszedł do szafy grającej. Napiął mięśnie, widać było, jak drżą pod T-shirtem. Uniósł nieco wurlitzera, po czym spuścił go na podłogę. Hałas w lokalu był tak duży, że tylko najbliżej siedzący ludzie zauważyli, co się wydarzyło. Stojący za barem Johnson patrzył w milczeniu na mężczyznę, który wracał już na swoje miejsce. Kiedy mijał Thomasa, ten zeskoczył ze stołka. Spojrzał na mężczyznę, o półtorej głowy wyższego od siebie.
— Za ten numer jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron.
— Że co?
W tym momencie do baru podeszła Victoria i położyła rękę na ramieniu Thomasa.
— Odpuść sobie, Ravn.
Odwróciła się do rockersa i uśmiechnęła się.
— Niech każdy zajmie się sobą, dobrze?
— Nie ma mowy — zaczął protestować Thomas. — Wrzuciłem siedemdziesiąt pięć koron do maszyny, którą przed chwilą rozbiłeś, więc jesteś mi winien forsę. Siedemdziesiąt pięć koron.
Rockers zmierzył Victorię wzrokiem, po czym spojrzał na Thomasa.
— Chyba powinieneś posłuchać tej swojej przyjaciółki lesby, bo to naprawdę może się źle skończyć.
— Nie jest lesbijką, tylko lubi chodzić w marynarkach — wymamrotał Thomas.
— Tak czy inaczej, wygląda na lesbę.
Victoria zmrużyła oczy i wpatrywała się w mężczyznę.
— Jak na mięśniaka z takimi cyckami wykazujesz dziwne zainteresowanie seksualnością innych.
Facetowi opadła szczęka, otworzył usta i patrzył to na Thomasa, to na Victorię.
Thomas skrzyżował ręce na piersiach.
— Prawdę mówiąc, Victorii też jesteś winien przeprosiny. I Darylowi Hallowi: za to, że mu przerwałeś. To było niegrzeczne. Od kogo zaczniesz?
— Czubek jesteś?
— Być może, co nie zmienia faktu, że jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron i przeprosiny. Również Victorii i Darylowi.
— Niller! — zawołał jeden z kumpli rockersa.
— Czego? — warknął chłopak i się odwrócił.
Kumpel patrzył na niego zaniepokojony.
— To glina — powiedział, wskazując głową na Thomasa. — Odpuść sobie — dodał.
Niller zsunął okulary na nos i pustym wzrokiem przyglądał się Thomasowi znad szkieł.
— Ta łajza?
Chłopak skinął głową.
— W zeszłym roku w lecie zwinął mnie i Runego za narkotyki.
Niller odwrócił się do Thomasa; spojrzał na niego, krzyżując ręce na piersiach.
— To prawda? Jesteś gliną?
— Nieważne, kim jestem, jesteś mi winien siedemdziesiąt pięć koron, a Victorii i Darylowi przeprosiny.
— Jesteś czy nie?! — ryknął Niller, zapluwając się. Opuścił ręce wzdłuż ciała i zacisnął dłonie.
— Jest na urlopie, więc dzisiaj nic ci nie grozi — powiedziała Victoria, opróżniając szklaneczkę.
— Na urlopie? Tak?
Niller uśmiechnął się drwiąco, zamachnął się prawą ręką i zamierzył na Thomasa.
Thomas cofnął się kilka centymetrów w stronę baru i o włos uniknął ciosu. Niller natychmiast wystartował z lewym prostym; Thomas odparł go, jednocześnie uderzając faceta łokciem w skroń. Gdyby uderzenie było celne, każdego powaliłoby na podłogę, ale Thomas był pijany i tylko musnął Nillera. Żółte okulary przeleciały w powietrzu. Thomas przyglądał się im, jakby to był postrzelony owad, przefruwający nad głowami gości przy barze. Widok był dość absurdalny, na ustach Thomasa pojawił się uśmiech, który jednak zniknął, gdy nagle poczuł silny cios w żołądek, a sekundę później w szczękę. Runął na podłogę, zrobiło mu się czarno przed oczami. Słyszał nad sobą głosy, jak przez mgłę widział, że ludzie rzucili się, żeby odciągnąć od niego Nillera. I nagle zgasł jak świeca.
Dobre dziesięć minut później siedział na krawężniku przed Wydrą, przyciskając do spuchniętego policzka zawinięte w ścierkę kostki lodu. Gdzieś z głębi ulicy dochodziły głosy rockersów. Krzyczeli coś do Johnsona i grupy stałych klientów, którzy stali w drzwiach.
Eduardo schylił się i spojrzał na Thomasa przez grube szkła.
— Do licha, Ravn, po co ci to było? — spytał z lekkim hiszpańskim akcentem, zdradzającym jego iberyjskie korzenie. — Eres stupida?
Thomas pokręcił głową. Zabolało jak diabli; natychmiast pożałował, że w ogóle się ruszył.
— Przeprosił? — spytał. — Powiedział: przepraszam?
— Jasne. Przeprosił, dając ci chyba z pięć razy w mordę — powiedział Eduardo, przeciągając dłonią po kręconych włosach.
Thomas wzruszył ramionami.
— Tylko o to mi chodziło — wymamrotał. — Ale nadal jest mi winien siedemdziesiąt pięć koron.
Jasnowłosa dziewczyna stwierdziła, że jej zimno, i zaczęła ciągnąć Eduarda do środka.
— Poradzisz sobie? — upewnił się Eduardo.
Thomas skinął głową i znów poczuł ból.
Po chwili zobaczył, że większość gości wróciła do środka. Zaczął się niepewnie podnosić.
— Stawiam kolejkę — powiedział, kierując się do drzwi.
Johnson położył mu rękę na piersi i wziął od niego ścierkę z kostkami lodu.
— Idź do domu, Ravn.
— O co ci chodzi? Jeszcze tylko po jednym.
Johnson nie odpowiedział. Patrzył na niego, podczas gdy ostatni gość znikał w drzwiach knajpy.
Thomas wlókł się wzdłuż kanału, starając się utrzymać bezpieczną odległość od nabrzeża. Szedł chodnikiem, świadomie unikając nierównego bruku, przez który już niejeden drobny pijaczek zafundował sobie kąpiel w kanale. Lokale przy nabrzeżu powoli zamykano, nastroje były radosne. Na Christianshavns Torv ludzie walczyli o taksówki, które miały przewieźć ich przez most do centrum, gdzie właśnie otwierano nocne lokale. Thomas natomiast chciał jedynie przejść na drugą stronę ulicy, ale był zbyt pijany, by właściwie ocenić odległość do mijających go samochodów. Głośny dźwięk klaksonu uzmysłowił mu, że niewiele brakowało, aby ktoś go przejechał. Pospiesznie opuścił jezdnię. Kiedy w końcu dotarł na drugi kraniec placu, ruszył Dronningensgade w stronę starych wałów miejskich, w pobliżu których mieszkał. Znalazł klucze i spojrzał na ostatnie piętro kamienicy. W obu oknach paliło się światło. Wszedł po schodkach prowadzących do drzwi, zerknął na domofon. Na przyklejonej do niego małej karteczce było napisane ręką Evy: „Thomas Ravnsholdt i Eva Kilde”. Już chciał włożyć klucz do zamka, gdy nagle się rozmyślił i zawrócił.
Szedł prosto Sofiegade. Ulica prowadziła z powrotem do kanału. W ciemności majaczyły w oddali sylwetki łodzi zakotwiczonych przy nabrzeżu na końcu ulicy. Gdzieś wśród nich była też jego łódź, z krótkim masztem na dodatkowy żagiel i radarem na szczycie. Radar nie działał, nigdy też jeszcze nie wciągnął żagla na niewielki maszt, który wyróżniał jego łódź spośród innych. Kiedy wracał tu po pijaku, służył mu za drogowskaz.
Zachwiał się i niemal stoczył na rufę. Na pokładzie brakowało klapy od luku; ominął ostrożnie dziurę i skierował się w stronę kajuty. Szarpnął drzwi, które ledwie wisiały na zawiasach. Zaklął. Pomyślał, że będzie musiał je w końcu naprawić, i wszedł do środka. W kajucie czuć było stęchlizną, na przymocowanej do podłogi kanapie piętrzył się stos kartonów po pizzy. Przeszedł przez kajutę, minął kuchnię i zszedł po wąskich schodach, prowadzących do sypialni z łóżkiem w kształcie litery V. Rzucił się na materac, zamknął oczy i zaczął nasłuchiwać, jak krople deszczu uderzają w szybę luku. Wiedział, że wkrótce luk zacznie przeciekać, więc powinien wstać i postawić wiadro w nogach łóżka, ale nie miał siły, zresztą wilgotne stopy były w tym momencie jego najmniejszym problemem.
15 października 2010
Masza siedziała na czarnej skórzanej kanapie, okryta kołdrą. Łajka, suczka chihuahua, ułożyła się jej na kolanach. Dziewczyna próbowała skupić się na lekturze, ostatnim tomie Córki czarownicy, serii fantasy, której była wierną czytelniczką. Dochodziła dziesiąta, a Igor nadal nie dawał znaku życia.
Nagle drzwi w przedpokoju się otworzyły i usłyszała jego głos. Rozmawiał przez komórkę. Łajka zeskoczyła z kanapy i zaczęła głośno szczekać. Maszą uciszyła suczkę, by usłyszeć, z kim rozmawia Igor. Zrozumiała, że chodzi o sprzedaż samochodu. Przemknęło jej przez głowę, że musiała coś źle usłyszeć, bo Igor uwielbiał swój samochód. Dał mu nawet imię.
Igor wszedł do pokoju, ale nawet na nią nie spojrzał. Nie odrywając komórki od ucha, ściągnął skórzaną kurtkę.
— Niech cię szlag, Janusz! Obaj wiemy, że Lola jest więcej warta. Wykorzystujesz sytuację...
Rozłączył się, rzucił komórkę na biały marmurowy stolik. Był trupio blady, miał worki pod oczami, cuchnął. Czuła to, nawet siedząc na kanapie. Odór alkoholu i potu przypominał jej najgorszych klientów. Łajka nie przestawała szczekać, mimo że Masza cały czas starała się ją uciszyć.
— Gdzie byłeś całą noc?
Uniósł dłoń.
— Nie teraz, Masza — powiedział, zerkając w jej stronę. — Ile mamy gotówki?
Nie czekając na odpowiedź, schylił się i przewrócił na bok skórzany fotel.
— Co ty wyprawiasz? — zawołała.
Nie odpowiedział; sięgnął po grubą białą kopertę, wciśniętą między obicie a sprężyny fotela.
— To moje pieniądze. Zostaw je.
Otworzył kopertę.
— Musisz mi pożyczyć.
— A co z tymi pięcioma tysiącami, które jesteś mi winien?
Rzucił jej szybkie spojrzenie.
— Mieszkasz tu za darmo, prawda?
— Wielkie dzięki — odpowiedziała z ironią.
Igor rozdarł zaklejoną kopertę i zaczął liczyć banknoty.
— Dziewiętnaście tysięcy. To wszystko?
Masza drżała z wściekłości.
— Nie ma cię całą noc, nie dajesz znaku życia, a potem przychodzisz i kradniesz mi pieniądze. Oszalałeś?
— Pożyczam, nie kradnę. Naprawdę nie masz więcej?
Rzucił rozerwaną kopertę na podłogę, zwitek banknotów włożył do kieszeni.
— Wszystko mi zabrałeś?! — zawołała Masza.
Łajka patrzyła na nią przestraszona. Zeskoczyła z kanapy i schowała się pod stołem.
Igor zaczął pocierać twarz rękami.
— A twoja mama? Może od niej będziemy mogli coś pożyczyć?
Masza się wyprostowała.
— Od mojej matki?
— No. Jak sądzisz, ile może nam dać?
Roześmiała się.
— Naprawdę musisz być zdesperowany. Moja matka zarabia grosze. Jest przecież sprzątaczką. To ja jej daję pieniądze.
— No dobra. Masz dzisiaj umówione jakieś spotkania? Klientów?
— Chrzań się, Igor. Jak możesz mi zadawać takie pytania?
— Przepraszam, ale naprawdę jestem pod ścianą. — Spojrzał na nią bezradnie. — Więc jak? Masz coś?
Masza była bliska płaczu. Co za cholerny idiota!
— Nie słyszałeś, co wczoraj mówiłam? Nie chcę tego dalej ciągnąć. Nie rozumiesz, co do ciebie mówię?
Igor podszedł do niej, usiadł na kanapie.
— Rozumiem, że masz taki plan. W dalszej perspektywie. Ale mi chodzi o chwilę obecną.
— Ile przegrałeś?
— Zdecydowanie za dużo — powiedział, spuszczając głowę.
Miała ochotę pogładzić go po włosach, ale zdążył już wstać. Podszedł do marmurowego stolika, wziął komórkę i ponownie zadzwonił do Janusza.
— Lola jest twoja za czterdzieści, ale dzisiaj muszę mieć forsę.
Rozłączył się i spojrzał na Maszę.
Było jej go żal. Wyglądał jak zbity pies, kiedy tak stał i na nią patrzył. Jak Łajka, kiedy wracała mokra ze spaceru.
— Chodź, kochanie, utulę cię.
— Później, teraz muszę wykonać kilka telefonów — odparł Igor, wszedł do sypialni i zamknął za sobą drzwi.
Masza oparła się o plecy kanapy i zawołała suczkę. Łajka ułożyła się na jej kolanach i zamruczała zadowolona. Zaczęła lizać jej palce, więc Masza uderzyła ją lekko w nos. Nie lubiła, kiedy pies ją lizał. Biedny Igor. Był taki naiwny. Wierzył, że z każdej sytuacji zawsze jest jakieś wyjście. Muszą skończyć z tym wszystkim, znaleźć sobie inne zajęcie. Nawet za mniejsze pieniądze. Nawet jeśli — tak jak matka — będzie musiała szorować Duńczykom podłogi. Tym wszystkim snobom z przedmieść, przekonanym, że są lepsi od niej. Bo też co innego mogłaby robić? A co potrafił Igor, poza przerzucaniem do Polski kradzionych samochodów? I przepuszczaniem pieniędzy?
Igor wrócił do pokoju i znów usiadł obok niej na kanapie.
— Załatwiłeś coś?
Zaczerpnął powietrza.
— Muszę cię prosić o coś wyjątkowego.
— Czyli? — zapytała zaniepokojona.
— Facet, któremu wiszę forsę, wyszedł z pewną propozycją — powiedział Igor, wpatrując się w podłogę.
— Jaką?
— Zgadnij.
Masza zamknęła oczy.
— A ty co mu powiedziałeś? Za kogo ty mnie masz? No, za kogo?
— Skarbie... — zaczął zduszonym głosem.
— To twój problem, nie mój. Sam się z nim bzykaj!
— Nie rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji.
Spojrzał na nią, łzy leciały mu po policzkach.
— Odetną mi palce, jeśli nie zapłacę.
— Naprawdę? — spytała z niedowierzaniem, zerkając na swoje świeżo polakierowane paznokcie. — No to przynajmniej nie będziesz mógł więcej grać.
Za późno zauważyła, jak Igor podnosi rękę, i nie zdążyła się w porę usunąć. Krzyknęła i dotknęła ręką policzka. Łajka zaczęła skomlić i wróciła pod stół.
— Przepraszam, przepraszam — płakał Igor.
Opadł na kanapę.
Rzuciła się na niego, zaczęła krzyczeć, bić go pięściami po plecach, po głowie. A on nawet się nie bronił. Siedział tylko i szlochał. W końcu Masza nie miała już siły i się rozpłakała.
Było wpół do ósmej wieczorem. Masza stała przed lustrem w łazience i malowała usta. Miała na sobie ciemnoczerwoną jedwabną sukienkę i zamszowe botki w kolorze czekolady. Igor stał w progu i palił papierosa.
— Naprawdę jest mi bardzo przykro, skarbie.
Nie odpowiedziała. Ostatni raz spryskała włosy lakierem, sprawdziła, czy nie ma śladów szminki na zębach. Odwróciła się do Igora.
— Ruszamy?
Jechali ulicą Torvegade, minęli dawne wały wokół Christianii i pojechali prosto Vermlandsgade. Zapadł już zmrok i z wyjątkiem taksówek zmierzających w stronę lotniska na ulicach nie było ruchu.
— Obiecuję, że wszystko naprawię — powiedział Igor, zerkając na nią. — Koniec z kartami, koniec z tym wszystkim. Obiecuję, skarbie. Potem będziemy już tylko ty i ja.
Położył rękę na jej udzie, odsunęła ją.
— Rozumiem, ze jesteś na mnie zła. Jestem dupek, pajac, świnia...
— Możesz przestać?
— Oczywiście, skarbie, rozumiem cię. Ale chcę, żebyś wiedziała...
Zawahał się, spojrzał na nią. Odwróciła głowę i wyjrzała przez szybę samochodu.
— Od tej pory wszystko będziemy robili tak, jak będziesz chciała. Będziemy małą rodziną. Ty i ja. Będziemy mieli dziecko i w ogóle. Poszukam pracy. Takiej prawdziwej. Ja dużo potrafię, przekonasz się.
— Zamknij się — powtórzyła, ale już z mniejszą złością.
Jechali dalej wzdłuż torów kolejki na Amager, skręcili przy Yderlandsvej, gdzie znajdowały się biura dużych firm przewozowych i transportowych. Masza zauważyła cały rząd kolorowych dwupiętrowych autokarów, które latem woziły turystów po mieście, a teraz stały pod wiatami. Wiele lat temu, tuż po przyjeździe do Danii, wybrały się z matką na taką wycieczkę po mieście. Mama była zachwycona, jej natomiast przez całą drogę chciało się sikać.
Wychyliła się do przodu, wyglądała przez przednią szybę. Nie znała tej okolicy; nie było tu pięciogwiazdkowych hoteli, restauracji, niczego. Zaczęła żałować, że zgodziła się przyjechać.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Igor, skręcając na ciemny parking.
Przed nimi znajdował się zamknięty warsztat samochodowy; szyby w oknach były porozbijane, fasadę pokrywało graffiti.
— Daję mu pół godziny i ani sekundy więcej — powiedziała Masza, wysiadając z samochodu.
Ruszyli przez parking pełen błota, kierując się do drzwi obok pomalowanej na niebiesko bramy. Kiedy weszli do starej hali, uderzył ich mdły zapach oleju. Masza zatkała nos, starając się oddychać przez usta. Na końcu hali przy niewielkim stoliku w kłębach papierosowego dymu siedziało czterech mężczyzn w średnim wieku.
Masza i Igor szli wzdłuż ciągnącego się przez całą halę kanału samochodowego. Zatrzymali się przy stoliku, przy którym siedzieli mężczyźni. Pili wódkę i piwo z puszki. Wyglądało na to, że po tym, jak Igor rano rozstał się z nimi u Kaminskiego, przenieśli się tutaj i dalej ucztowali.
Lucian odwrócił się na taborecie, spojrzał chłodno na Igora, po czym skierował wzrok na Maszę. Otarł usta.
— Przyprowadziłeś mi swoją dziewczynę? — bardziej stwierdził, niż zapytał, wypuszczając kłąb dymu. — Zobaczymy, czy to wystarczy.
Mężczyźni przy stoliku spojrzeli na nią i śmiejąc się, wymienili kilka niewybrednych żartów.
Lucian wstał ze stołka.
— Dziwka, ale ładna. Muszę ci to przyznać, Igor. Miła laseczka. Miałeś szczęście.
Masza zamknęła oczy.
— Może jednak nie tym tonem, nie psujmy miłej atmosfery — powiedziała.
— Niby dlaczego? — odparł Lucian, przyglądając się jej. — Jesteś dziwką. Żyjesz z pieprzenia, prawda? Pytanie brzmi, czy jesteś w tym dobra. — Wykonał charakterystyczne ruchy podbrzuszem.
Mężczyźni za nim śmiali się coraz głośniej.
— Nie mam zamiaru tego słuchać — oświadczyła Masza. — Wychodzimy stąd! Natychmiast! — zwróciła się do Igora.
— A dokąd to?
Lucian chwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie. Masza krzyknęła i próbowała się uwolnić. Spojrzała na Igora, który ku jej zdziwieniu zaczął się wycofywać.
— Ściągaj te szmaty! No, co jest, mam ci pomóc?!
Lucian zaczął szarpać jej sukienkę. Dziewczyna próbowała go kopnąć, ale bez powodzenia. Zdesperowana zaczęła się rozglądać za Igorem, który był już przy drzwiach.
— Igor, pomóż mi, do diabła! Ratuj mnie!
Igor pokręcił głową z rozpaczą.
— Przepraszam, skarbie... Musiałem... Nie miałem wyjścia... Przepraszam...
Lucian chwycił ją swoją wielką łapą za szyję i ścisnął tak mocno, że nie mogła złapać tchu.
Zerwał z niej sukienkę.
Cuchnął, poczuła na nagiej skórze klejącą się od brudu koszulę i jego twardość, kiedy przywarł do niej od tyłu.
— Nie ma nic lepszego, jak poskromić taką sukę — powiedział schrypniętym głosem.
Masza znów zaczęła wołać Igora, ale zdążył już wyjść i zamknąć za sobą drzwi.
***
Igor wyszedł z hali i na drżących nogach ruszył w stronę swojego bmw. Kiedy dotarł do samochodu, oparł się o maskę i zwymiotował, brudząc przy okazji nowe adidasy. Usłyszał za sobą kroki. Otarł usta i się odwrócił.
Kaminski stał obok i przyglądał mu się chłodno.
— Nie miałeś wyboru. Honor jest najważniejszy. Trzeba spłacać swoje długi.
— Wiem.
— Dziwię się, że udało ci się ją zwabić do takiej nory — powiedział, zerkając na zniszczone budynki. — Musi cię bardzo kochać, skoro ci zaufała.
Igor otworzył drzwi i usiadł za kierownicą.
Kaminski się schylił.
— Lucian jest tak wspaniałomyślny, że pozwala ci zachować bryczkę — powiedział. — Jedź ostrożnie — dodał i trzasnął drzwiami.
Christianshavn, 2013
Thomas usłyszał szczekanie i poczuł się, jakby ktoś dał mu młotkiem w głowę. Nie mógł uciec od dźwięku. Otworzył oczy. Światło dzienne wpadało przez okienko w luku tuż nad jego głową; natychmiast rozbolały go oczy.
— Zamknij się — mruknął i w tym momencie Møffe wskoczył do łóżka.
Starzejący się buldog angielski zaczął lizać go po twarzy. Thomas starał się go odsunąć, ale bez powodzenia.
— Twój pies nocował dzisiaj u mnie — z głębi kajuty dobiegł go głos Eduarda.
Thomas próbował się podnieść, ale kac zmusił go do położenia się na plecach, co Møffe natychmiast potraktował jako zaproszenie i znów zaczął lizać go po policzku. Thomas podrapał psa za uchem, a ten w końcu, mrucząc, ułożył się obok niego.
— Zostawił w mojej kajucie wielką kupę.
— Dobrze, że u ciebie, a nie u mnie — mruknął Thomas.
— Co? — zapytał Eduardo, wsadzając głowę do kajuty.
— Powiedziałem, że bardzo mi przykro.
— Masz kawę?
Thomas machnął ręką gdzieś w powietrze. Eduardo zaczął przeszukiwać szuflady i szafki. Uderzał drzwiczkami. Hałas sprawił, że Thomas w końcu podniósł się z łóżka. Natychmiast zrobiło mu się niedobrze. Wiedział, że nie zdoła powstrzymać wymiotów. Otworzył gwałtownie drzwi do niewielkiej łazienki i nagle przypomniał sobie, że kibel jest zapchany. Poczuł, jak ściska mu się żołądek, miał wrażenie, że zaraz eksploduje. To była kwestia sekund. Minął Eduarda i wybiegł przez otwarte drzwi kajuty. Zdążył dobiec do relingu i zaczął wymiotować. Pokład kołysał mu się pod nogami, głowa pękała. Nagle zobaczył jakiś błysk, zaraz potem drugi. Od kanału dobiegł go gwar głosów. Powoli podniósł głowę i zobaczył przepływającą tuż obok łódź turystyczną. Japońscy turyści uwieczniali jego nędzę. Odwrócił się do nich plecami i osunął się na pokład. W drzwiach pojawił się Eduardo; Thomas uniósł głowę i zerknął na niego.
— Nie wiedziałem, że zaczął się sezon — powiedział, wskazując na mijającą ich łódź.
— Sezon trwa chyba cały rok.
— Naprawdę?
Thomas złapał się za głowę, dotknął policzka — był spuchnięty i obolały.
— Cholera, ale jestem poobijany. Musiałem się wczoraj przewrócić.
Eduardo pokiwał głową, ale nic nie powiedział.
— Na razie, Eduardo! — dobiegł ich wątły kobiecy głos z kecza Eduarda, cumującego obok łodzi Thomasa.
Eduardo odwrócił się i posłał pocałunek jasnowłosej dziewczynie, która stała na dachu kajuty i do niego machała.
— Zadzwonię! — obiecał.
Dziewczyna zeszła na nabrzeże, podeszła do roweru i zdjęła zamek.
— Co to za jedna? — zainteresował się Thomas.
— Malene?... Maria?... Anna! — Eduardo się rozpromienił. — Poznaliśmy się wczoraj w Wydrze — rzucił, machając dziewczynie, która właśnie mijała ich na rowerze.
— Malene-Maria-Anna. Dość niezwykłe imię — stwierdził Thomas ironicznie.
— Bo też dziewczyna jest niezwykła.
Dziesięć minut później Thomas znalazł słoik z neską i dwa kubki. Mężczyźni wzięli kawę i wyszli na maleńki pomost nad kajutą, skąd nie byli widoczni dla turystów pstrykających zdjęcia. Usiedli na wąskiej ławeczce. Eduardo wypił łyk i się skrzywił.
— Hojnie wsypałeś.
— Najlepszy sposób, żeby otworzyć oczy — powiedział Thomas.
Też wypił łyk. Kawa była mocna, nawet jak dla niego.
Eduardo stał i przyglądał się swojemu oddechowi, który w chłodnym powietrzu zamienił się w obłoczek pary.
— Martwię się o ciebie, Ravn.
— Niepotrzebnie — odparł szybko Thomas i odwrócił głowę. — Czuję się dobrze, naprawdę.
— Miałem na myśli twój stan ogólny.
— Dawno nie czułem się lepiej.
Eduardo uniósł brwi i posłał mu zdziwione spojrzenie.
— Kiedy wracasz?
— Wracam? Co masz na myśli? Komendę?
Eduardo skinął głową.
— Nie wiem. Właściwie nie zastanawiałem się nad tym.
— Nie mogą w nieskończoność trzymać cię w zawieszeniu. Masz chyba jakieś prawa?
Thomas odchylił się nieco i wyłożył nogi na krzesło stojące naprzeciwko.
— Nie zostałem zawieszony, tylko urlopowany. Jestem na zwolnieniu, na litość boską.
— Jak długo?
— Aż uznają, że jestem zdrowy — odpowiedział Thomas z uśmiechem.
— Ale chcą cię z powrotem?
Thomas zmarszczył czoło.
— Co to ma być? Robisz ze mną wywiad? Zaczekaj, aż przyjdziesz do tej swojej gównianej czerwonej redakcji.
— Przepraszam, nie chciałem cię urazić.