Ravn. Tom 2: Zaginiony - Michael Katz Krefeld - E-Book

Ravn. Tom 2: Zaginiony E-Book

Michael Katz Krefeld

0,0

Beschreibung

Porywający thriller duńskiego króla kryminału. Berlin, zniknięcie jednego urzędnika, niekończące się śmiertelne konsekwencje... Kiedy niepozorny księgowy znika po zdefraudowaniu funduszy na sekretne rendez-vous w Berlinie, śledczy Ravn zostaje wciągnięty w mrożące krew w żyłach śledztwo prowadzone przez siostrę zaginionego. Akcja zagęszcza się, gdy Ravn odkrywa powtarzające się zniknięcia samotnych mężczyzn w tajemniczych okolicznościach, a ślad prowadzi z powrotem do mrocznych czasów NRD... Czy posiadana przez niego wiedza może mu zaszkodzić? Idealna dla fanek i fanów Jo Nesbø!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 355

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Michael Katz Krefeld

Ravn. Tom 2: Zaginiony

Tłumaczenie Elżbieta Frątczak-Nowotny

Saga

Ravn. Tom 2: Zaginiony

 

Tłumaczenie Elżbieta Frątczak-Nowotny

 

Tytuł oryginału Savnet (Ravn 2)

 

Język oryginału duński

Cover image: Shutterstock

Copyright ©2014, 2024 Michael Katz Krefeld i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728296752 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

All along the watchtower

Princes kept the view

While all the women came and went

Barefoot servants, too*

bob dylan

Dla Lis,

mojej najlepszej przyjaciółki, mojej pięknej żony,

która jest dla mnie wszystkim

1.

Hohenschönhausen, Berlin, 11 lipca 1989 

 

Krople deszczu padały na pogrążone w nocnej ciszy więzienie, zbudowane w kształcie podkowy. Za matowymi szybami wysokich okien najbliższej wieży strażniczej widać było przesuwające się sylwetki strażników. Na dole, przed wejściem, stało czterech żołnierzy z XIV Dywizji, z karabinami luźno zwisającymi z ramion. Noc była spokojna, bez nowego transportu więźniów. Strażnicy rozmawiali, osłaniając papierosy przed deszczem; za każdym razem kiedy się zaciągali, żar rozświetlał wnętrza ich dłoni.

Pułkownik Hausser zatrzymał się na pierwszym piętrze bloku „B” przed drzwiami do pokoju przesłuchań, spojrzał na palące się na górze słabe czerwone światełko. Miał nieco ponad trzydzieści lat, ale głębokie zmarszczki na twarzy sprawiały, że wyglądał znacznie starzej. Był w cywilu, deszcz zmoczył jego długi do kolan płaszcz. Przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, wykręcając nerwowo palce w czarnych skórzanych rękawiczkach. W całym więzieniu światło było regulowane centralnie, tak że więzień prowadzony z celi do pokoju przesłuchań widział jedynie przesłuchującego go śledczego. Całkowita izolacja była dokładnie zaplanowana, ale chociaż Hausser sam optował za takim rozwiązaniem, irytował się teraz, stojąc i czekając w mroku. Po chwili, kiedy więzień już przeszedł, światełko na suficie zmieniło się na zielone. Hausser ruszył dalej. Skręcił za rogiem w wąski korytarz; po obu stronach znajdowały się pokoje przesłuchań z wyciszonymi, hermetycznie zamykanymi drzwiami. Sto dwadzieścia pokoi, na trzech piętrach. Mimo późnej pory niemal we wszystkich odbywały się przesłuchania. To była kolejna zasada obowiązująca w zakładzie Hohenschönhausen: więźniowie nigdy nie mogą czuć się bezpieczni, nawet w nocy.

Wszedł do pomieszczenia położonego na samym końcu korytarza i włączył światło. Pokój był umeblowany spartańsko: biurko, dwa krzesła, duża szafa z aktami. Pozostałe sto dziewiętnaście pokoi przesłuchań wyglądało dokładnie tak samo. Mimo że Hausser pracował tu już ponad sześć lat, w tym pomieszczeniu nigdy nie przesłuchiwał żadnego więźnia. Wykorzystywał je jedynie jako przykrywkę dla swoich bardzo szczególnych metod śledczych. Okrążył puste biurko, które zajmowało większą część pokoju, podszedł do stojącej w kącie szafy i otworzył ją niewielkim błyszczącym kluczykiem. Z górnej szuflady wyjął pęk kluczy i schował go do kieszeni.

Kilka minut później znów stał na dziedzińcu. Postawił kołnierz płaszcza i ruszył pospiesznie w deszczu w stronę dawnego budynku administracyjnego więzienia, teraz zamienionego na magazyn. Przy schodach do piwnicy stał na straży młody żołnierz. Na widok Haussera wyprostował się i zasalutował. Hausser ruszył w dół stromymi schodami. Z ciemności wynurzyło się dwóch jego ludzi, skinął im głową, po czym cała trójka ruszyła korytarzem, wzdłuż którego znajdowały się jedna przy drugiej ciasne, wilgotne cele. Po rozbudowie więzienia one także zostały zamienione na magazyny, z wyjątkiem jednej, na samym końcu korytarza. Należała do Wydziału „Z”, wydziału Haussera. Zaledwie parę osób wiedziało o jej istnieniu. Nawet towarzysz Mielke, główny szef służby bezpieczeństwa, czy towarzysz Honecker nie domyślali się, co skrywała. Czasem docierały do nich informacje o wynikach dochodzeń, które właśnie tu miały swój początek. Ale tylko czasem.

Hausser wyjął klucze. Otwarcie ciężkich drzwi wymagało dużego wysiłku, musiał je mocno pchnąć, zanim usłyszał skrzypienie zardzewiałych zawiasów.

W środku paliła się żarówka, rozjaśniając wąskie pomieszczenie żółtawym światłem. W celi nie było okien ani wentylacji, chociaż dawniej zdarzało się, że przebywało tu nawet do dwudziestu więźniów jednocześnie. Teraz na podłodze stała jedynie duża czarna skrzynia. Była zespawana z czworga pojedynczych metalowych drzwi okrętowych z futrynami. Z przodu i z tyłu zamontowano dodatkowo żeliwne płyty, żeby wzmocnić konstrukcję. Drzwi zostały w swoim czasie zarekwirowane ze stoczni w Rostocku. Hausser kazał je zespawać „Kowalowi”, a praca została wykonana w największej tajemnicy, już na miejscu w celi. Drzwi umieszczone na wierzchu stanowiły wieko i były wyposażone w okrągły iluminator. W skąpym świetle można było odnieść wrażenie, że skrzynia przygląda się Hausserowi leniwym wzrokiem. Od jej prawego boku odchodził gruby gumowy wąż, który prowadził do kranu w pobliskiej ścianie. Połączenie było nieszczelne i na podłodze utworzyło się niewielkie jeziorko, przez które Hausser musiał przejść, by dotrzeć do skrzyni. Nachylił się nad zardzewiałą pokrywą, z której wielkimi płatami odchodziła czarna farba, dłonią w rękawiczce przetarł szkło iluminatora. Następnie zacisnął pięść i uderzył w nie mocno. Ze skrzyni dobiegł hałas, woda obmyła szybę od wewnątrz. Hausser uderzył ponownie i nagle za szkłem pokazała się biała, spuchnięta twarz. Mężczyzna patrzył na niego szalonym wzrokiem, jego oczy były czerwone od popękanych naczynek.

— Tylko niewinni mogą spać spokojnie — wymamrotał Hausser.

2.

Christianshavn, 12 września 2013 

 

Mogens odkręcił kran nad zlewem w kuchni i spłukał z talerza resztki owsianki. Szczotką do zmywania naczyń wcisnął grudki w odpływ stalowego zlewu, po chwili rozpuściły się i zniknęły. Była za dziesięć siódma, z mieszkania obok dochodziły odgłosy kłótni sąsiadów, gdzieś cicho płakało dziecko. Wytarł ręce w ścierkę i spojrzał na swoje ubranie, by upewnić się, że nie pobrudził białej koszuli. Podszedł do lodówki, otworzył ją i zaczął opróżniać jej zawartość do worka na śmieci. Wyniósł go do zsypu na klatce i wyrzucił. Wrócił do mieszkania, poszedł do łazienki, wziął na wpół opróżnioną tubkę pasty do zębów i szczoteczkę, po czym schował wszystko do kosmetyczki, do której już poprzedniego wieczoru włożył kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Odgarnął z czoła rzadkie włosy, zdjął okulary z mocnymi szkłami i przetarł zmęczone oczy. Skończył dopiero czterdzieści dwa lata, ale czuł się, jakby większą część życia miał już za sobą. Nalana twarz mówiła wszystko o jego stylu życia: za dużo śmieciowego jedzenia, za mało ruchu i co najmniej dwadzieścia kilogramów nadwagi. Luźny garnitur jedynie podkreślał pulchną sylwetkę. Ale to się teraz skończy. Zacznie żyć zdrowo, ruszać się. Dzisiaj wszystko się zmieni. Odwrócił się i wszedł do sypialni, gdzie na łóżku leżała otwarta walizka. Włożył do niej kosmetyczkę i przezroczystą torbę foliową z jasną peruką i ciemnymi okularami przeciwsłonecznymi. Kupił te rzeczy zawczasu, by mieć je pod ręką, kiedy będą mu potrzebne. Pięć minut później stał już w przedpokoju obok drzwi wejściowych, w jednej ręce trzymał wierzchnie ubranie i miękką, skórzaną aktówkę, w drugiej walizkę. Rzucił jeszcze raz okiem na mieszkanie, po czym zatrzasnął drzwi, pewien, że niezależnie od tego, jak wszystko się potoczy, nigdy już tu nie wróci.

 

Szedł ulicą Overgaden oven Vandet, którą poranna mgła nadal trzymała w swoim uścisku, wisiała ciężko nad kanałem, gdzie przy nabrzeżu cumowały liczne łodzie. Turkot małych plastikowych kółek walizki ranił uszy. Obudził drzemiącego na tylnym pokładzie jednej z łodzi angielskiego buldoga. Pies zaszczekał i spojrzał ze złością na Mogensa, który szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy mijał Fedtekaelderen, gdzie gromadka bezdomnych piła kawę, jeden z bezzębnych mężczyzn pozdrowił go i wskazując głową na walizkę, zawołał:

— Bon voyjasse.

Mogens nie odpowiedział, tylko przyspieszył kroku.

Po chwili przejściem dla pieszych dotarł na Christianshavns Torv i stanął na przystanku autobusowym przed cukiernią Lagkagehuset, skąd rozchodził się zapach gorącego, świeżo upieczonego chleba. Pewnie mało kto wiedział, że kiedyś w tym budynku był areszt, pomyślał Mogens i szybko odsunął od siebie to wspomnienie. Spojrzał niecierpliwie na zegarek: autobus linii 9A miał nadjechać za dwie minuty. Wokół zaczęli gromadzić się oczekujący pasażerowie, poczuł zbliżający się napad paniki, na jego czole pojawiły się kropelki potu. Musiał opanować nerwy. I tak cierpiał na przerost gruczołów potowych, pocił się nawet przy najmniejszym wzburzeniu, a dzisiaj musiał wręcz emanować chłodem i spokojem. W tym momencie na przystanek wtoczył się autobus, drzwi się otworzyły. Poczuł ponaglające szturchnięcia stojących za nim ludzi i wszedł do zatłoczonego pojazdu.

Przedarł się do środkowego przejścia i stanął jak najbliżej drzwi, żeby mieć dostęp do świeżego powietrza. Jednak w miarę jak zbliżali się do centrum miasta, do autobusu wsiadało coraz więcej pasażerów, spychali go coraz bardziej w głąb, gdzie powietrze było cięższe i gdzie niemal w ogóle nie można było oddychać. Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą, na niego i na jego wielką walizkę. Przejrzeli jego plan, był pewien, że za chwilę ktoś wezwie policję. Znów poczuł, że zaczyna go ogarniać paniczny strach, miał ochotę rzucić się w stronę wyjścia i wyskoczyć na ulicę. Ale opanował się. Zamknął oczy i spróbował odzyskać kontrolę nad oddechem.

Kiedy autobus w końcu dotarł do dworca głównego, Mogens wysiadł z poczuciem ulgi i razem ze strumieniem podróżnych ruszył w stronę szerokich schodów prowadzących do hali przyjazdów. Mdłości minęły, zastąpił je nagły przypływ adrenaliny, czuł, jak buzuje w jego ciele. Przeszedł przez dużą halę, kierując się do przechowalni bagażu od strony Reventlowsgade. Rzucił okiem na niewielką stróżówkę, wiedział, że strażnik pojawi się w niej najwcześniej za godzinę. Blade neonówki na suficie i niekończące się rzędy drzwiczek aluminiowych boksów sprawiały, że pomieszczenie przypominało kostnicę. Mogens szedł ze wzrokiem wbitym w podłogę, nie patrząc na umieszczone na suficie kamery. Być może policji uda się go zidentyfikować, ale wtedy będzie już daleko stąd. Znalazł pusty boks i umieścił w nim walizkę. Zapłacił sześćdziesiąt koron za pełne dwadzieścia cztery godziny. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wróci tu przed upływem pięciu. O ile rzeczywiście wszystko pójdzie zgodnie z planem.

 

Bilet nadal był ważny, Mogens wsiadł i zajął miejsce z przodu. Autobus linii 9A był teraz niemal pusty. Natomiast ruch na ulicach przybrał na sile i droga z powrotem przez miasto trwała dłużej, niż się spodziewał. Za sześć minut powinien dotrzeć na Christianshavns Torv. Będzie miał aż nadto czasu, żeby przejść niecałe osiemset metrów do Brobergsgade. O siódmej pięćdziesiąt dziewięć odbije kartę w swoim miejscu pracy, jak to robił codziennie już niemal od dwudziestu lat. Żaden z kolegów nie będzie niczego podejrzewał. Wszystko odbędzie się jak zwykle. Uśmiechnął się na samą myśl... W tym momencie autobus zatrzymał się na samym środku mostu Knippelsbro. Mogens spojrzał przed siebie i przez przednią szybę zobaczył biało-czerwony szlaban, który właśnie się opuszczał, zagradzając przejazd. Usłyszał sygnał i po chwili dwie części zwodzonego mostu zaczęły się unosić, wydawały się prowadzić prosto do pochmurnego nieba.

To nie mogła być prawda. To nie miało prawa się wydarzyć. Niewiarygodne, że mógł mieć aż takiego pecha. W swoim opracowanym co do minuty planie w ogóle nie brał czegoś podobnego pod uwagę. Spoglądał tępym wzrokiem w stronę basenu portowego, gdzie trójmasztowy szkuner w ślimaczym tempie zbliżał się do mostu. W głębi duszy przeklinał stary żaglowiec i jego załogę, machającą z pokładu przechodniom i rowerzystom, którzy ustawili się wzdłuż poręczy mostu, by napawać się niespodziewanym widokiem pięknego statku.

 

Cztery minuty po ósmej Mogens wyskoczył z autobusu na przystanku na Christianshavns Torv. Z aktówką w ręce przebiegł przez jezdnię i ruszył dalej Dronningensgade. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zdarzyło mu się biec, a sądząc po niezdarnym kroku, jego ciało też już dawno zapomniało, jak to się robi. Kiedy w końcu dotarł do Brobergsgade, musiał się zatrzymać, żeby złapać oddech. Poprawił pospiesznie ubranie, otarł pot z czoła, po czym wszedł przez otwartą bramę budynku, gdzie mieściła się firma Lauritzen Enterprise. Zatrudniani przez nią rzemieślnicy już dawno poszli na budowy, więc niewielki dziedziniec był pusty. Jedynie po warsztacie krążyło kilku ślusarzy. Ruszył szybko po schodach na pierwsze piętro, do działu księgowości. Otworzył drzwi i sięgnął po kartę ze swoim imieniem i nazwiskiem. Firma, dla której pracował, była stara i hołdowała równie wiekowym tradycjom i metodom pracy. Rozległ się cichy brzdęk, wiszący obok zegar, który rejestrował czas pracy, pokazał ósmą dziewiętnaście. Coś takiego nigdy dotąd mu się nie zdarzyło. Spóźnił się.

— Trudno było rano wstać?

Odwrócił się i zobaczył Carstena Holta, szefa działu sprzedaży. Carsten miał ponad trzydzieści lat, był opalony; miał dość krótkie nogi, jakby tak naprawdę rozwinął mu się jedynie tors. Jeździł starym camaro, o którym uwielbiał wszystkim opowiadać. Dlatego nazywano go Camaro Carsten albo po prostu CC, co wcale mu nie przeszkadzało.

— Jesteś spocony, Mogens. Nie jesteś chory? — spytał, przyglądając mu się.

— Spocony? — Mogens wytarł szybko czoło i odłożył kartę na miejsce. — Skądże — odpowiedział. — O czym ty mówisz, CC?

— O deszczu na twojej twarzy.

Mogens pokręcił głową i ruszył szybko do pokoju, czując na plecach spojrzenie Carstena.

Ledwie wszedł do środka, od razu zauważył stos faktur i załączników piętrzący się na biurku. Właściwie powinny je rozliczać dziewczyny z działu rachunkowego, nie on. On miał się zajmować poważną księgowością, dbać, by wszystko, nawet jeśli może nie do końca się zgadzało, to przynajmniej jakoś się prezentowało, tak by w każdej chwili można było przedstawić dokumenty skarbówce. Pod tym względem należał zdecydowanie do branży kreatywnej. Opadł ciężko na zniszczone krzesło, które zatrzeszczało pod ciężarem jego ciała.

Cały dokładnie przemyślany plan runął z powodu zwodzonego mostu. Czy Camaro Carsten nie przyglądał mu się podejrzliwie? Mogens przypomniał sobie buldoga, który patrzył na niego złym okiem z pokładu łodzi. Uznał to za niedobry znak, jakby przesłany mu z piekła. Ale musiał trwać przy swoim. Jeśli dzisiaj nie zrealizuje tego, co zamierzył, już nigdy nie uda mu się stąd uciec.

3.

Hohenschönhausen, Berlin, 11 lipca 1989 

 

Hausser przekręcił okrągłą gałkę okrętowych drzwi, które aż jęknęły, kiedy zaczął je otwierać. Chwycił gałkę obiema rękami i pociągnął, drzwi opadły ciężko na bok skrzyni. W pomieszczeniu rozszedł się ostry zapach uryny. Blada, nalana postać, która wcześniej siedziała na wpół zanurzona w mętnej wodzie, rzuciła się teraz w jego stronę. Obroża i skórzane mankiety, które mężczyzna miał założone wokół nadgarstków, były przytwierdzone łańcuchem do dna skrzyni i trzymały go w żelaznym uścisku. Hausser przyglądał się potężnie zbudowanemu mężczyźnie. Był koło sześćdziesiątki, jego skóra, po niezliczonych dniach spędzonych w wodzie, wydawała się przezroczysta, jakby zaraz miała się rozpuścić. Czarne włosy na torsie i udach wyglądały jak zmierzwiona sierść.

— Uwolnij mnie... Proszę — wydukał zsiniałymi wargami.

— Podaj numer!

Mężczyzna spojrzał błagalnie na Haussera.

— Numer jeden sześć sześć... Może mnie pan uwolnić? Proszę.

— Ależ chętnie bym to zrobił — odpowiedział Hausser. — Myślisz, że jestem tu dla przyjemności?

Mężczyzna pokręcił głową.

Hausser wyjął z kieszeni pęk kluczy. Mężczyzna wpatrywał się w nie zafascynowany, próbując wyciągnąć w stronę Haussera rękę uwięzioną w zamkniętym na kłódkę skórzanym mankiecie.

— Ale najpierw musisz powiedzieć mi prawdę.

— Ja... Ja już to zrobiłem.

Hausser pokręcił głową.

— Przez trzy miesiące kłamałeś śledczym. Co chwila przyłapywali cię na kolejnych kłamstwach. Dawali ci papierosy, częstowali kawą, byli dla ciebie mili, a jednak, a może właśnie dlatego, postanowiłeś kłamać. Dlatego przekazali cię mnie.

— Jestem niewinny. Nawet nie wiem, o co jestem oskarżony. Nikt mi tego nie powiedział.

— Sam najlepiej wiesz, co masz na sumieniu. Nikt nie musi ci tego mówić. Szkoda, że zamiast przyznać się do winy i wyrazić skruchę, zdecydowałeś się kłamać. Spójrz na siebie. Zobacz, co ci z tego przyszło.

Mężczyzna spróbował zmienić pozycję i wyciągnąć nogi, ale łańcuchy skutecznie mu to uniemożliwiły.

— Powiedziałem im prawdę.

— Więc twierdzisz, że to ja kłamię? — Hausser odwrócił wzrok od kluczy i spojrzał na mężczyznę.

— Nie... Ja... Ja nie wiem, co panu powiedzieli. Odpowiadałem szczerze na wszystkie pytania. Wszystko powiedziałem. Przysięgam. Nie mam nic do ukrycia. Proszę... Dłużej nie wytrzymam... — Zaczął łkać, cały się trząsł.

— Leo! — zawołał Hausser.

Mężczyzna przestał skamleć, wyraźnie zaskoczony, że po raz pierwszy od aresztowania ktoś użył jego imienia zamiast jak zwykle numeru.

— Sam jesteś sobie winien. Gdybyś od razu powiedział prawdę, nie skończyłbyś tutaj. Dawno już byłbyś w domu, u żony, u Gerdy i synków, Klausa, Johana i małego Stefana. Bo mielibyśmy pewność, że możemy ci ufać i że pomożesz nam zwalczać zdrajców klasowych i faszystowskich szpiegów. Wszystkich, którzy stanowią zagrożenie dla partii i dla naszej ojczyzny. To proste. A ty wszystko skomplikowałeś...

— Ale przecież ja chcę pomóc...

— Nie przerywaj mi!

Leo zagryzł wargę i spojrzał na mętną wodę w skrzyni.

— Jedyny powód, dla którego teraz z tobą rozmawiam, zamiast pozwolić ci utopić się we własnych odchodach, jest taki, że mnie jak dotąd jeszcze nie okłamałeś. Dlatego jestem skłonny zapomnieć o bajkach, którymi raczyłeś moich kolegów. Zabierając im czas. I nadużywając ich zaufania. Radzę ci dobrze się zastanowić, Leo, i zacząć ważyć słowa. — Hausser zmarszczył brwi, rzucały teraz cień na grzbiet jego nosa. — Nie znoszę kłamstw. Nienawidzę kłamstw. Za każdym razem, kiedy słyszę kłamstwo, czuję się brudny.

Hausser wychylił się do przodu i oparł rękami o krawędź skrzyni. Pęk kluczy otarł się o jej bok, Leo spoglądał na niego ukradkiem. Hausser ściszył głos.

— Rozumiesz, Leo? Tak działają na mnie kłamstwa. Rozumiesz, jak źle się z tym czuję?

Leo pokiwał głową tak energicznie, że łańcuchy zadzwoniły.

— Co... Co chce pan wiedzieć? — wyjąkał.

— Ile ci płacą? Ci wszyscy, którym pomagasz w ucieczce.

Leo odwrócił wzrok.

— Ja... Ja nie wiem.

— Uważaj, żeby to nie były twoje ostatnie słowa. Jeśli znów skłamiesz, zamknę wieko i utopisz się we własnej urynie.

— Tysiąc dolarów! — zawołał mężczyzna. — Czasem trochę więcej. To zależy od wydatków.

— A gdzie twoi ludzie teraz kopią?

Leo zaczerpnął powietrza, wahał się.

— Gdzie, Leo? — Hausser chwycił za wieko, jakby zamierzał je zamknąć.

— Ruppiner Straße osiem. Tam gdzie jest warsztat samochodowy.

Hausser pokiwał głową i zamyślony rozejrzał się po pomieszczeniu.

— Tak, chyba wiem, gdzie to jest. To tam serwisują samochody Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tak?

Leo skinął głową.

— To był świetny kamuflaż. Pomagali nam wysoko postawieni funkcjonariusze partyjni. Teraz wszyscy chcą uciekać.

— Jak daleko się dokopaliście?

Leo wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Ale to najdłuższy z wszystkich naszych tuneli. Ma sto czterdzieści sześć metrów długości — powiedział niemal z dumą. — Niewiele już im zostało, może z czterdzieści metrów. Jeśli chłopcy się nie poddali i nie uciekli, pewnie są już gdzieś przy końcu.

— Ilu zdrajców zamierzałeś przeszmuglować?

— Około pięciuset, może więcej. W obecnych czasach taki tunel to niemal podziemna filia Interflugu. Przepraszam, ale tak wygląda prawda...

— Nie przepraszaj. Doceniam ludzi, którzy traktują swoją pracę poważnie. Nawet jeśli to przemytnicy. Przemytnicy i pedofile, tacy jak ty.

Leo otworzył szeroko usta.

— Tak, tak, Leo, wiemy wszystko. Służby mają oczy wokół głowy, wszystko widzą. Co dzieje się w sypialniach, na podwórkach, na pustych boiskach szkolnych. We wszystkich miejscach, gdzie zabawiałeś się z pionierami i z małymi dziećmi, które zwabiałeś słodyczami z Zachodu.

Hausser schował klucze do kieszeni, chwycił ręką wieko skrzyni.

— Co ty robisz?! — zawołał Leo. — Przecież wszystko powiedziałem...

— Musimy to sprawdzić. Dopóki tego nie zrobimy, zostaniesz tu, gdzie jesteś.

Zatrzasnął wieko. Obrócił gałkę, jęk zapadek zagłuszył rozpaczliwy szloch dochodzący z wnętrza skrzyni.

* * *

Trzy godziny później, kiedy było już prawie jasno i deszcz przestał padać, Hausser powrócił do więzienia w Hohenschönhausen. Wchodząc do celi, ziewnął głośno, wyraźnie znużony nocną pracą. Razem z jedną z jednostek VII Dywizji, odpowiedzialnej za operatywne działania służb bezpieczeństwa, obserwował okolicę wokół warsztatu na Ruppiner Straße. Szybko się okazało, że mimo nagłego zniknięcia Lea jego ludzie kontynuowali kopanie tunelu. W nocy niemal cały czas ktoś wchodził do budynku, w którym mieścił się warsztat, i z niego wychodził, a wczesnym rankiem z podwórza odjechała ciężarówka ze sporym ładunkiem okrytym brezentem. Hausser był przekonany, że była pod nim ziemia. Dlatego uznał, że nie ma powodu, żeby Leo musiał dłużej czekać.

Usiadł na brzegu skrzyni i zerknął do środka przez iluminator. Zobaczył błagalny wzrok więźnia. Podniósł głos.

— Mówiłeś prawdę, Leo. Dla kogoś takiego jak ty, kto całe życie przeżył w kłamstwie, musiała to być duża ulga. Obiecałem, że cię tu nie zostawię, i chciałbym dotrzymać słowa. Problem w tym, że obecny tu Muller — Hausser wskazał palcem na stojącego obok kranu krótko ostrzyżonego mężczyznę — bardzo nie lubi, kiedy ktoś opuszcza skrzynię żywy.

W tym momencie Müller odkręcił kran i woda popłynęła grubym wężem do skrzyni. Leo zaczął wyć i szarpać łańcuchy.

Hausser pokręcił głową, próbował go uciszyć.

— To nie mogło się inaczej skończyć. Skrzynia to nasza tajemnica. Najlepiej zachowana tajemnica w całym kraju.

Przez iluminator obserwował, jak poziom wody powoli się podnosi, by w końcu zakryć głowę więźnia. Słyszał jeszcze, jak mężczyzna uderza kilka razy plecami w wieko skrzyni, ale walka od początku była nierówna. Masywne stalowe wieko nie poddało się i Leo w końcu zrezygnował. W celi zapadła cisza. Kiedy skrzynia wypełniła się wodą i nieszczelne boki zaczęły przeciekać, Muller zakręcił kran. Hausser przekrzywił głowę. Patrzył, jak z otwartych ust Lea wydobywają się ostatnie bańki powietrza i gromadzą pod szkłem iluminatora. Na tle żółtej wody przypominały świeżo rozlany berliner pilsner. Nagle poczuł pragnienie. To była dobra noc, kolejny zdrajca zakończył życie, a wkrótce ktoś nowy zajmie jego miejsce.

4.

Christianshavn, 12 września 2013 

 

Dziewięć minut po dwunastej. Mogens siedział za biurkiem i niecierpliwie bębnił palcami w blat. Przez otwarte drzwi obserwował okrągły zegar z rzymskim cyferblatem, który wisiał na ścianie niewielkiego holu przed wejściem do gabinetu. Kiedy duża wskazówka powoli przesunęła się na cyfrę II, wstał z krzesła. Wziął do ręki leżącą przed nim na biurku przezroczystą koszulkę foliową, sięgnął do kubka na długopisy, w którym były też spinacze do papieru, wziął jeden i schował go do kieszeni na piersi. Teraz nie miał już odwrotu, machina ruszyła. Wprawił w ruch coś, o czym od dawna marzył i na planowanie czego poświęcił niewiarygodnie dużo czasu. Latami wypruwał sobie żyły, harując dla swojego szefa, Axela Pondusa Lauritzena, znosząc z jego strony ciągłe upokorzenia. Teraz wreszcie będzie mógł się zemścić. Nie był już tłuściochem, głupkiem, kretynem, który nie potrafi zliczyć do dwóch. Był kimś, kto jest zdecydowany zrealizować swój plan.

Wyszedł z pokoju, przeciął przestronny hol, gdzie jak się tego spodziewał, wszystkie krzesła przy sześciu biurkach stały puste. Trzy z kobiet, które tu zwykle pracowały, co środę jadały lunch w lokalu Nad Wodą i miały wrócić najwcześniej za dwadzieścia pięć minut. Czwarta była akurat na zwolnieniu, a Karen i Ellen Thyregod, jego sekretarka, zawsze jadały lunch w stołówce na drugim piętrze. Ellen była osobą bardzo punktualną, Mogens wiedział, że o wpół do pierwszej na pewno będzie już z powrotem za biurkiem. Nie miał czasu do stracenia. Wyszedł na klatkę schodową, zszedł na parter, gdzie mieścił się warsztat. Przez otwarte drzwi widział, jak Stefaniak, polski rzemieślnik, stoi przy tokarce, odwrócony do niego plecami. W tym momencie na podwórzu rozległ się huk, do windy towarowej, znajdującej się na zewnątrz budynku, ktoś wciągał paletę. Winda miała drzwi otwierane na obie strony, tak że widać było przez nie całe podwórze. Kierowca w żółtej kurtce zdjął z wózka paletę z materiałami biurowymi, po czym zamknął drzwi windy. Dostawa odbywała się regularnie, co sześć tygodni. Rune, goniec, miał dbać o to, żeby towar trafił do magazynu na drugim piętrze. Jednak Mogens wiedział, że zawsze zanim pofatygował się na dół, Rune musiał najpierw dokończyć drugie śniadanie. Tak więc teraz wystarczyło tylko cierpliwie czekać, aż pęcherz Stefaniaka, który źle znosił przeciągi, zmusi go do odwiedzenia toalety, co zwykle zdarzało się kilka razy w ciągu godziny. Kiedy po chwili zobaczył, jak mężczyzna zaczyna niecierpliwie przebierać nogami, domyślił się, że tokarz wkrótce znów uda się do toalety. Minęło kilka minut i Stefaniak rzeczywiście odszedł od tokarki, a Mogens, przez nikogo niezauważony, ruszył spokojnie w stronę windy. Ostrożnie otworzył drzwi i wcisnął guzik. Stara winda towarowa podskakiwała, aż w końcu dotarła na drugie piętro. Mogens wysiadł i znalazł się w niewielkiej wnęce wąskiego korytarza. Ze stołówki w głębi dochodził zapach jedzenia, przez otwarte drzwi słyszał gwar rozmów kolegów. Ostrożnie wyciągnął szyję i zerknął w stronę recepcji, gdzie siedziała Pauline i z kimś rozmawiała, na uszach miała słuchawki. Lizette, drugiej recepcjonistki, nie było nigdzie widać. Jego plan uwzględniał jej nieobecność, wiedział bowiem, że w tym czasie dziewczyna może być zajęta w innej części budynku.

Ruszył dalej korytarzem, minął pracownię kreślarską, gdzie samotnie siedział Lasse — jeden z asystentów. Jak zwykle był pochłonięty grą w Counter Strike’a na komputerze i nawet nie zauważył, kiedy Mogens prześlizgnął się obok i poszedł w stronę ostatniego gabinetu na piętrze. Zatrzymał się przed mahoniowymi drzwiami z mosiężną tabliczką, która informowała, że właśnie tutaj urzęduje dyrektor Axel Pondus Lauritzen. Przyłożył ucho do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Po chwili ostrożnie nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. Wyjął plastikową przepustkę i schylił się. Szybkim ruchem wsunął przepustkę do połowy pod drzwi. Następnie wstał i wyjął z kieszeni spinacz. Wyprostował go i wcisnął delikatnie w zamek. Obrócił kilka razy, po drugiej stronie rozległo się ciche stuknięcie. Mogens przyklęknął i ostrożnie wyciągnął spod drzwi plastikową przepustkę, na której leżał klucz. Włożył go do zamka, otworzył drzwi i wszedł do gabinetu.

W pokoju Pondusa Lauritzena unosił się słaby zapach dymu papierosowego. Mogens bywał tu niezliczoną ilość razy, zwykle żeby wysłuchać kolejnej połajanki. Teraz, kiedy tak stał sam w tym ponurym pomieszczeniu z wielkim mahoniowym biurkiem, fotelami Chesterfield i portretami trzech pokoleń Lauritzenów na ścianach — jeden smutniejszy od drugiego — czuł się dziwnie. Szybko jednak wziął się w garść i niemal bezszelestnie ruszył po grubym dywanie w stronę stojącego na biurku sejfu. Drzwi do pokoju zebrań były na wpół otwarte, na końcu długiego stołu konferencyjnego stał Pondus Lauritzen. Mogens wstrzymał oddech i poczuł, że serce zaczyna mu bić jak oszalałe. Szef stał odwrócony do niego plecami, spodnie miał opuszczone do kostek, niebieska koszula zwisała luźno wzdłuż ciała, odsłaniając wielkie, blade pośladki. Zza nich widać było szczupłe nogi. Paznokcie na stopach, opierających się o blat biurka, były polakierowane na różowo. Nie widać było, do kogo należą, ale Mogens od dawna wiedział o trwającym już od pół roku erotycznym związku Lizette i Pondusa Lauritzena, który osiągał swój punkt kulminacyjny w każdą środę podczas przerwy śniadaniowej. Według obliczeń Mogensa sam akt trwał zwykle od ośmiu do dziewięciu minut. Miał nadzieję, że Pondus Lauritzen, mimo swoich sześćdziesięciu sześciu lat, i tym razem sprosta zadaniu. Zaczął pospiesznie wybierać szyfr do sejfu. Dziewiętnaście w lewo, czterdzieści siedem w prawo, dwanaście w lewo i pięć w prawo. Kombinacja była łatwa do zapamiętania, wystarczyło znać datę urodzenia szefa. Usłyszał kliknięcie i drzwi sejfu zaczęły się powoli otwierać. Rzucił nerwowe spojrzenie na salę konferencyjną, zauważył, że Lauritzen wyraźnie przyspieszył. Musiał działać szybko. Na najwyższej półce leżały skoroszyty z rocznymi sprawozdaniami finansowymi, te fikcyjne z napisem „podatki” na okładce, i te prawdziwe, z wyszczególnionymi wypłatami za pracę na czarno. Obok teczek leżały sterta papierów wartościowych i trzy puzderka z kosztownościami. Niższe półki uginały się pod plikami banknotów, tysiąc- i pięćsetkoronowych, ustawionych w rzędach obok siebie. Widok tak pokaźnej sumy zaskoczył Mogensa. Pieniędzy było więcej, niż się spodziewał. Na pierwszy rzut oka pewnie milion. Rozpiął marynarkę i zaczął wkładać banknoty za podszewkę, którą wcześniej odpowiednio przygotował. Wiedział, że obszerny garnitur ukryje wszystko.

— Tak! — usłyszał nagle za sobą.

Przestraszony, wypuścił z ręki zwitek tysiąckoronówek i odwrócił się.

— Tak! Tak! — jęczał Pondus Lauritzen. Najwyraźniej był to jego zwycięski okrzyk, zwiastujący zbliżające się szczytowanie.

Kiedy w podszewce nie mieściło się już więcej banknotów, Mogens zaczął wciskać je do nogawek, które wkrótce zamieniły się w dwa worki pieniędzy. Wziął ostatni zwitek z sejfu, wstał i spojrzał na siebie. Wyglądał jak wielki, wypchany strach na wróble. Przez moment wyrzucał sobie swoją chciwość, ale tylko przez moment. Banknoty przyjemnie łaskotały go po udach, uśmiechnął się.

— Taaaaak! — jęknął Lauritzen, by po chwili wydać już ostatni, zmęczony okrzyk. Stał chwilę, lekko się chwiejąc, twarz miał czerwoną, pot kapał mu z czoła. Patrzył na nagie piersi Lizette.

— Do licha, Lizette, wykończysz mnie.

Schylił się, zaczął wciągać spodnie, poprawił szelki i zanim Lizette zdążyła cokolwiek powiedzieć, wrócił do gabinetu. Rozejrzał się wokół, jakby przeczuwał, że coś jest nie tak, ale ciemny pokój był pusty.

 

Mogens zjeżdżał windą towarową na parter. Oparł się o paletę z materiałami biurowymi. Czuł, że się poci. Był zdenerwowany, a dodatkowa warstwa też robiła swoje. Wychodząc z gabinetu Lauritzena, pamiętał, żeby włożyć klucz do zamka, niestety nie mógł zatrzasnąć drzwi od zewnątrz, więc tylko ostrożnie zamknął je za sobą. Liczył na to, że Pondus Lauritzen uzna, że sam nie zamknął drzwi, ale pewności oczywiście nie miał. Szef mógł równie dobrze zacząć coś podejrzewać i wtedy pewnie natychmiast sprawdzi sejf.

Mogens otworzył drzwi windy, wyszedł i znalazł się w warsztacie. Stefaniak stał odwrócony do niego plecami. Był tak pochłonięty pracą, że w ogóle nie zwracał uwagi na to, kto korzysta z windy. Mogens ruszył po schodach do swojego pokoju. Najchętniej natychmiast wybiegłby przez bramę, ale musiał wrócić po teczkę, w której miał bilety i paszport. Banknoty w nogawkach utrudniały mu chodzenie, miał wrażenie, że drepcze jak Charlie Chaplin i że każdy natychmiast domyśli się, iż ma garnitur wypchany pieniędzmi. Na szczęście wszyscy pracownicy nadal byli na lunchu. Wziął teczkę z biurka i po chwili schodził już po schodach, kierując się w stronę wyjścia i wolności.

— Mogens! — usłyszał, jak ktoś z podestu woła jego imię. — Nie tak szybko!

Zamarł, odwrócił się.

Po schodach schodził Camaro Carsten, posłał mu chłodne spojrzenie.

— Dokąd się tak spieszysz?

Mogens poczuł krople potu na czole.

— Ja... przecież wiesz. Jest środa. Muszę zanieść kupony... — Poklepał teczkę i w tym momencie zobaczył wystający z rękawa banknot tysiąckoronowy. Gdzieś musiały puścić szwy. Wyobraził sobie, jak za chwilę zaczną się sypać z niego banknoty, i przełknął głośno ślinę.

— Pewnie, że wiem. — Carsten się uśmiechnął. — Ale nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie dam ci moich.

— Jasne. Przepraszam, że o tobie zapomniałem.

— Mam nadzieję, że nie postawiłeś wszystkiego na jedną kartę — odpowiedział Carsten, wyjmując kupony z kieszeni marynarki.

— Nie, nie.

— Postawiłeś na Everton? Ten klub to chyba pewniak.

— Obstawiłem pół na pół.

Mogens wziął kupony Carstena i otworzył teczkę. Kiedy wkładał je do środka, zobaczył, że z rękawa wysunęło się kilka banknotów, na szczęście wpadły do teczki i Carsten niczego nie zauważył.

— Rozliczymy się później — powiedział.

Zamknął teczkę i już miał ruszyć w dół po schodach, kiedy Carsten chwycił go za rękę.

— Uważasz, że źle obstawiłem?

— Nie, w porządku — zapewnił go Mogens i cofnął ostrożnie rękę. — Kto nie ryzykuje, niewiele zyskuje. Tak to jest, prawda?

 

Mogens przeszedł Overgaden oven Vandet. Kanałem płynęła łódź z turystami, przewodnik w trzech językach opowiadał o mieście. Mogens poczuł zimny powiew wiatru od strony basenu portowego. Ochłonął trochę i od razu poczuł się lepiej. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem, musiał tylko załatwić jeszcze jedną sprawę, a potem zniknie stąd na zawsze.

5.

Berlin, 12–13 września 2013 

 

O dwudziestej drugiej trzydzieści pociąg ekspresowy z Kopenhagi wjechał na peron drugi berlińskiego Hauptbahnhofu. Miał pół godziny spóźnienia, więc jak tylko drzwi się otworzyły, zniecierpliwieni podróżni wyszli na peron i rzucili się w stronę ruchomych schodów. Mogens wysiadł z ostatniego wagonu niemal na samym końcu. Miał na sobie różową koszulkę polo, na głowie jasną perukę, oczy ukrył za czarnymi okularami. Twarz i ręce wysmarował nierówno samoopalaczem, wyglądał, jakby poparzyło go słońce.

Ruszył przed siebie peronem, przyglądając się rozlicznym piętrom hali dworca. Obok ruchomych schodów stało kilku policjantów, rozmawiali, obserwując podróżnych. Mogens nie miał pojęcia, czy trafił już na listę poszukiwanych; ciągle obawiał się, że jego przebranie może się okazać najsłabszym elementem całego planu. Planując ucieczkę, uznał, że przebierze się za turystę. Wydało mu się to naturalne, kiedy patrzył na jaskrawo ubranych przybyszy z zagranicy, uczestników rejsów turystycznych, którzy latem wypełniali ulice Christianshavn. Jednak tutaj, na berlińskim dworcu głównym, wśród szarych, anonimowych podróżnych, zdecydowanie się wyróżniał. Żałował swojego wyboru. Jednak policjanci nawet nie raczyli na niego spojrzeć.

Pojechał schodami na wyższy poziom, gdzie mieściły się sklepy, znalazł kiosk, w którym sprzedawano karty telefoniczne, i kupił pięć sztuk. Zmienił kartę SIM w swoim iPhonie, zjechał na dół i ruszył w stronę postoju taksówek przed ogromnym budynkiem dworca.

— Sonn... tagstraße, piętnaście — rzucił do kierowcy, pokazując mu na wszelki wypadek adres zapisany w notatkach na iPhonie.

Taksówkarz mruknął coś pod nosem i włączył licznik. Po chwili jechali już przez miasto. Mimo późnej pory ruch na ulicach był spory. Mogens, który źle znosił jazdę samochodem, poczuł, że robi mu się niedobrze. Pomyślał, że po części pewnie też z podniecenia. W końcu był na miejscu. Zawsze chciał odwiedzić Berlin, fascynowała go burzliwa historia tego miasta. Nie tylko z czasów drugiej wojny światowej, ale też z okresu zimnej wojny, kiedy mur dzielił miasto i cały kraj.

Sięgnął po iPhone’a i sprawdził pocztę na Yahoo. Nie miał żadnych nowych wiadomości. Przejrzał kontakty i znalazł „Schumann48”. „Wszystko się udało. Jestem już na miejscu. Kiedy się spotkamy?”, napisał. Powtórzył wiadomość po niemiecku i po angielsku i poczuł się jak przewodnik turystyczny, któremu zależy, żeby na pewno został zrozumiany.

 

Kwadrans później taksówka zatrzymała się przy Sonntagstraße piętnaście, w dzielnicy Friedrichshain. Z licznych barów po obu stronach ulicy dochodziły głosy siedzących na zewnątrz gości. Panująca tu swobodna atmosfera zaskoczyła go, sądził, że okolica będzie spokojniejsza. W pewnym momencie usłyszał, jak ktoś mówi po duńsku, odwrócił się i zobaczył mijającą go grupę turystów w średnim wieku. Schylił głowę i ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi wejściowych do kamienicy. Obok był domofon, nacisnął guzik przy nazwisku Schmidt. Po chwili drzwi się otworzyły, wszedł na klatkę i taszcząc walizkę, ruszył na drugie piętro.

— Nieźle się pan nadźwigał — odezwał się po niemiecku stojący w drzwiach mężczyzna. Ubrany był w szorty i koszulkę bez rękawów, która pozwalała stwierdzić, że miał więcej włosów na klatce piersiowej niż na głowie.

Mogens skinął mu głową na powitanie. Był zbyt zdyszany, żeby cokolwiek powiedzieć.

— Musi pan wejść jeszcze piętro wyżej — powiedział mężczyzna i wyjął z kieszeni klucz.

Mogens nie do końca rozumiał niemieckie słowa.

— Zapłata? — spytał.

— Niech pan jutro wrzuci pieniądze do skrzynki — powiedział mężczyzna i wskazał na drzwi. — Wam, Skandynawom, zawsze można ufać. — Uśmiechnął się i dał Mogensowi klucz.

 

Mogens postawił walizkę w ciemnym korytarzu. Wszedł do pokoju i zapalił światło. Dwupokojowe mieszkanie przypominało mu nieco jego własne, na Langebrogade. Podobnie jak tamto było wyposażone jedynie w najpotrzebniejsze sprzęty, żadnych ozdóbek, drobiazgów. Znalazł je na jednej z licznych stron internetowych, gdzie właściciele oferowali swoje mieszkania. Większość wynajmowała je na czarno i nie żądała okazania ani paszportu, ani dowodu, jeśli tylko opłata była w gotówce. Wybrał to, ponieważ mógł zostać tu dłużej. Napisał, że pochodzi z Oslo, że przyjeżdża w odwiedziny do przyjaciół i nie wie, jak długo zostanie. Właściciel, działający za pośrednictwem niejakiego Schmidta, zgodził się na wszystko, pod warunkiem że zapłaci za czternaście dni z góry. I chociaż Mogens nie umiał przewidzieć, jak długo tu zostanie, mieszkanie wydawało się idealną kryjówką.

 

Następnego ranka stał na wąskim balkonie i spoglądał na ulicę w dole. W nocy prawie nie spał. Gęste korony drzew zasłaniały kawiarnie w dole, ale gwar rozmów dochodził nawet tutaj. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie i mimo wczesnej pory było już ciepło. Za ciepło. Wyjął z kieszeni iPhone’a i po raz kolejny sprawdził pocztę, nadal jednak nie było żadnych nowych wiadomości. Otworzył przeglądarkę i zaczął sprawdzać informacje w duńskich dziennikach, ale ani „Politiken”, ani „Berlingske Tidende” czy „Ekstra Bladet” o niczym nie wspominały.Może sprawa była zbyt błaha, a może policja uznała, że podczas dochodzenia należy zachować ostrożność? Nagle pomyślał, że może właśnie w tym momencie policja przeszukuje jego mieszkanie. Może śledczy rozmawiają z jego sąsiadami albo kolegami z pracy. Na pewno skontaktują się z jego rodziną. Nie zajmie to dużo czasu, bo Mogens miał tylko młodszą siostrę, z którą zresztą nie widział się już ponad rok. Co pomyśli sobie Louise, kiedy policja zapuka do jej drzwi i zacznie ją o niego wypytywać? Wolał o tym nie myśleć, było mu wstyd.

Naraz poczuł, że komórka w jego dłoni wibruje, na ekranie pojawił się nadawca: „Schumann48”. „Glad that you’re finally here”.

W ułamku sekundy zapomniał o ukłuciu żalu, które pojawiło się na myśl o siostrze. To było bez znaczenia, miał przecież zacząć nowe życie.

6.

Berlin, 14 września 2013 

 

Linia S7 w kierunku Poczdamu wiła się leniwie przez Charlottenburg Bezirk w popołudniowym świetle zachodzącego słońca. Mogens siedział w pierwszym wagonie i wyglądał przez okno, wypatrując nazwy kolejnej stacji. Chociaż instrukcje, które otrzymał w e-mailach, były klarowne, denerwował się, że wysiądzie w niewłaściwym miejscu. Kiedy kolejka wtoczyła się na dworzec Charlottenburg, zobaczył na mapie trasy, że do stacji Berlin-Grunewald, na której miał wysiąść, zostały jeszcze dwa przystanki. Poczuł ulgę, kiedy dowiedział się, że do spotkania dojdzie poza miastem, daleko od ulubionego przez Duńczyków Friedrichshain, chociaż nazwa wskazanego miejsca, Teufelsberg, nieco go przerażała. Był niemal pewien, że oznacza ni mniej, ni więcej, tylko Diabelska Góra.

Mogens zostawił perukę w mieszkaniu i teraz chował się jedynie za ciemnymi okularami. Duńska prasa nadal milczała o sprawie. Nawet „Christianshavneren”, lokalna gazeta, nie pofatygowała się, żeby zamieścić jakąkolwiek informację. Zaczął wątpić, czy opinia publiczna kiedykolwiek dowie się o jego przestępstwie. Ponieważ wkrótce miał rozpocząć nowe życie, uznał to za plus. Mimo pokaźnej sumy, jaką udało mu się ukraść, dobrze wiedział, że te pieniądze też się kiedyś skończą. Na pewno jednak wystarczą jako kapitał początkowy. Miał wiele cudownych, oszałamiających planów. Dopóki będzie się trzymał z daleka od władz, zarówno duńskich, jak i niemieckich, powinien być bezpieczny.

Dwanaście minut później wysiadł z kolejki na stacji Berlin-Grunewald. Ruszył przed siebie w stronę budynku stacyjnego z niewielką wieżą zegarową, a potem dalej przez las skrywający Teufelsberg.

„Diabelski Festiwal” — tak było napisane na kolorowym plakacie z płonącym trójzębem. Plakat wisiał na specjalnym stojaku przed niewielką kawiarnią, gdzie znajdowała się również wypożyczalnia rowerów. Tuż obok było wejście do lasu. Na plakacie widniała informacja, jakie zespoły i jacy artyści wystąpią na trzydniowym festiwalu tańca i muzyki, który odbywał się w zlikwidowanej stacji radarowej na szczycie Teufelsbergu. Na myśl o muzyce i tłumie ludzi Mogens poczuł niepokój, ale mimo to ruszył przed siebie leśną ścieżką, idąc za tekturowymi strzałkami, umieszczonymi co parę kroków na drzewach.

Po kwadransie strzałki zaprowadziły go do Teufelssee u stóp wzgórza. W jeziorze kąpali się ludzie. Na tle czarnej wody ich blade twarze i ramiona wyglądały jak lilie. Obok jeziora rozpościerała się porośnięta bujną trawą łąka. Zaskoczony, zobaczył, że wiele osób leży tam nago, rozkoszując się ostatnimi promieniami słońca. W najbardziej odległym końcu łąki, na kawałku graniczącym z lasem, zauważył rodzinę dzików. Samica i trzy małe ryły w miękkiej ziemi, przez nikogo nie niepokojone. Mogens nie mógł się powstrzymać od spoglądania na nagie kobiety z ciężkimi piersiami i czarnymi włosami łonowymi. Minął parę lesbijek, wyciągnęły się leniwie na trawie tuż przed nim i obejmowały. Poza kilkoma wizytami u prostytutek jego życie seksualne właściwie nie istniało. Zawsze jednak miał swoje fantazje.

Minął plażę nudystów i po kilku minutach ścieżka zaczęła się wspinać ostro pod górę, w stronę stacji radarowej Teufelsberg. Wkrótce zaczęły dochodzić go dźwięki muzyki, a im bliżej szczytu, tym więcej gości festiwalowych zaczęło się pojawiać na krętej, wąskiej ścieżce. Większość z nich była znacznie młodsza od niego, na twarzach widział kolczyki, a ciała pokrywały kolorowe tatuaże.

Dotarł do żeliwnej bramy prowadzącej na dawny teren wojskowy i dość niechętnie zapłacił trzydzieści euro barczystemu ochroniarzowi, który w zamian postawił na jego dłoni czerwony stempel z trójnogiem. Gdyby wiedział, że odbywa się tu festiwal i że będzie musiał zapłacić tyle pieniędzy, żeby w ogóle tu wejść, pewnie nigdy nie zgodziłby się na takie miejsce spotkania. Teraz jednak było już za późno na żale, ruszył więc obok opustoszałych bunkrów, a potem dalej drogą do ogromnego budynku z trzema dużymi wieżami radarowymi na dachu. Przed budynkiem rozciągał się teren, na którym odbywał się festiwal. Były tu duża scena muzyczna i niezliczona ilość bud, gdzie sprzedawano wszystko, począwszy od kiełbasek i T-shirtów, a skończywszy na fajkach wodnych. Wokół unosił się kwaśny odór trawki, grillowanych potraw i uryny.

Zatrzymał się przy głównych schodach, gdzie mieli się spotkać. Hałaśliwy tłum i głośne dźwięki muzyki rockowej onieśmielały go. Naćpana młodzież tańczyła na placu przed sceną. Pomyślał, że nawet Christiania musiałaby się wydać wzorem przyzwoitości w porównaniu z tym, co tu się działo. Zauważył, że niektórzy zaczynają krzywo na niego patrzeć. Miał wrażenie, że słyszy takie słowa, jak „Stasi” czy „Nazi”, czuł na sobie niechętne spojrzenia. Może brali go za policjanta w cywilu? Wyjął komórkę, ale nie miał tu zasięgu. Przejrzał ponownie e-maile, żeby się upewnić, czy czegoś źle nie zrozumiał. Ale instrukcje były wyraźne. Rozejrzał się. Przybywało coraz więcej ludzi. Słońce zaczęło już zachodzić, robiło się coraz mroczniej. Myśl o tym, że miałby tu zostać, kiedy zrobi się ciemno, albo wracać sam przez ponury las, nie była przyjemna. Na scenie występowali muzycy, publiczność na dole biła brawo i gwizdała. Odszedł nieco na bok. Chciało mu się sikać i zaczął się rozglądać za toaletą, ale organizatorzy najwyraźniej nie zadbali o ten szczegół. Okrążył budynek, oddalając się od miejsca, gdzie odbywał się festiwal. Na otwartej przestrzeni wiatr był silniejszy. Dźwięk pękającego płótna, które okrywało ogromne kopuły radarów, przypominał trzask żagli na jakimś okręcie widmie.W wysokich na metr wejściach, prowadzących do zaplombowanych szybów podziemnego labiryntu, wiatr jęczał przeraźliwie, jakby chciał go przed czymś ostrzec. Mogens uznał, że nazwa Teufelsberg w pełni pasuje do atmosfery tego miejsca. Szybko znalazł krzak, za którym oddał mocz. Kiedy tak stał, chowając się, nagle oślepił go silny błysk latarki. Spojrzał w stronę wejścia do najbliższego szybu. Znów zobaczył błyskające światło. Pomyślał, że ktoś sobie z niego żartuje, skończył i nerwowo próbował zapiąć rozporek. Kiedy wyszedł zza krzaka, usłyszał, że z szybu ktoś go woła. Głos brzmiał jak przewlekły, melodyjny szept, mieszał się z zawodzeniem wiatru. Powoli podszedł do wejścia. Głos odezwał się ponownie.

— Halo? — rzucił w stronę ciemności. Poczuł się nieco nieswojo.

— Chooodź — wyszeptał ten sam głos.

Zawahał się, ale po chwil ruszył w głąb korytarza i wkrótce pochłonęły go ciemności.

Nad szczytem wzgórza ostatnie promienie słońca zabarwiły niebo na czerwono, w ich świetle stara twierdza zdawała się czarna i potężna. Trzy wieże radarowe prężyły się ku niebu, w zanikającym świetle dnia przypominały wyciągnięty ku niebu diabelski trójząb.

7.

Christianshavn, kwiecień 2014 

 

Poziom wody w kanale podniósł się półtora metra ponad normalny stan, co sprawiło, że mosty wyglądały, jakby uklękły. Wstrzymano wszelką żeglugę, jedynie kajakarzom udawało się prześlizgnąć tuż pod niskimi lukami mostów. Dwa potężne zimowe sztormy wepchnęły masy wody z powrotem do basenu portowego, a padające ostatnio deszcze dodatkowo wypełniły miejski zbiornik retencyjny, co pogorszyło sytuację w sąsiednich kanałach.

Na mokrym tylnym pokładzie „Bianki” siedzieli Ravn z Eduardem, jedząc jajecznicę z szynką. Ravn oparł nogi o reling i siorbał gorącą kawę. Był chłodny, ale piękny poranek, kawa i gorąca jajecznica parowały na wyścigi z ich oddechami.

— Globalne ocieplenie — stwierdził Eduardo, wskazując głową na podwyższone lustro wody przed nimi. — Będzie tylko gorzej.

— Przynajmniej odetchniemy trochę od przewodników, przewożących łodziami turystów po porcie. Nie zmieszczą się pod mostami.

— Wysoka cena za trochę spokoju, amigo.

Ravn wzruszył ramionami i sięgnął po plasterek szynki leżący na talerzyku, wysoko nad głową Møffego. Buldog angielski oczywiście natychmiast wykorzystał okazję, porwał szynkę, kłapnął zębami i zaczął mlaskać ze smakiem.

— Karmisz swojego psa hiszpańską szynką? Wiesz, ile za nią dałem?

— Nie, ale pewnie sporo, skoro chce ją żreć.

Møffe oblizał się, zadowolony, a Ravn pogłaskał go po łbie.

Po chwili mężczyzna wstał z krzesła, zapiął suwak skórzanej kurtki i naciągnął na głowę kaptur bluzy dresowej.

Eduardo spojrzał na niego.

— Dokąd się wybierasz? — spytał.

— Za dziesięć minut mam spotkanie.

— Czyżbyś dostał pracę? — rzucił Eduardo lekko ironicznie.

— Idę do mieszkania. Agent znalazł kupca.

— Jeszcze jednego? — Eduardo uniósł brwi.

Ravn skinął głową.

— Ósmego w ciągu trzech miesięcy. Stoją w kolejce, żeby je kupić.

— Więc czemu go jeszcze nie sprzedałeś?

Ravn nie odpowiedział.

— Musisz iść dalej. Dlaczego nie pozwolisz, żeby agent doprowadził sprawę do końca?

— Chcę mu tylko pomóc. On nie ma nic przeciwko temu.

Ravn sięgnął po filiżankę i wylał resztę zawartości za burtę.

— Iść z tobą? — zaproponował Eduardo.

— A niby po co?

— Spokojnie, pomyślałem, że...

— To bardzo cię proszę, nie myśl. — Ravn odwrócił się i spojrzał na nabrzeże. Nie mógł się przyzwyczaić do wysokiego poziomu wody i tego, że stojąc na pokładzie, znajdował się na wysokości nabrzeża. — To ktoś, kogo znasz? — spytał.

Eduardo odwrócił się na krześle i spojrzał na szarego fiata 500 z bordowym rozsuwanym płóciennym dachem, stojącego po drugiej stronie ulicy.

— Nie, ale chętnie poznam.

Za kierownicą siedziała szczupła kobieta tuż przed czterdziestką. Sprawiała wrażenie bardzo eleganckiej. Kiedy zauważyła, że się jej przyglądają, włączyła silnik.

— Długo tu tak stała? — spytał Eduardo.

— Nie mam pojęcia — odpowiedział Ravn, wzruszając ramionami. — Ale kilka dni temu też tu była.

Kobieta dodała gazu. Eduardo i Ravn śledzili ją wzrokiem, kiedy jechała Overgaden neden Vandet obok kanału.

— Zachowałeś instynkt gliniarza.

— Są rzeczy, które nigdy nie znikają — odpowiedział Ravn. — Chodź, Møffe — zawołał do psa i poklepał się po udzie. Pies parsknął niczym lokomotywa parowa, ale po chwili podniósł się i nieco opornie ruszył przez pokład w jego stronę.

— Na pewno nie chcesz, żebym poszedł z tobą?

— A kto pozmywa?

Eduardo głośno zaprotestował. Ravn ruszył biegiem wzdłuż nabrzeża, z Møffem w objęciach. Był pewien, że Eduardo zaraz przejdzie na swoją łódź, zacumowaną obok „Bianki”, i całe zmywanie zostawi jemu.

8.

Ravn szedł powolnym krokiem Dronningensgade. Zbliżywszy się do bramy, wyjął klucz do mieszkania. Przy domofonie został ledwie widoczny ślad w miejscu, w którym kiedyś widniały nazwiska jego i Evy. Wystarczyło, żeby nowy właściciel podrapał paznokciem, a i ten, ostatni już ślad, zniknie.

Przypiął smycz do obroży psa, świadom, że będzie musiał go ciągnąć aż na samą górę. Kiedy dotarli do drugiego piętra, Ketty, mieszkająca pod nim starsza pani, otworzyła drzwi. Grube szkła okularów powiększały jej oczy, co w połączeniu z niebieskimi włosami sprawiało, że wyglądała jak owad. Ravn pozdrowił ją grzecznie.

Starsza pani skinęła głową bez większego entuzjazmu.

— Straszny tu dzisiaj ruch.

— Pewnie agent przyprowadził kolejnych chętnych na mieszkanie.

— Znów? Tak tam tupią, że żyrandol się kołysze.

— Nie wiedziałem, że ma pani żyrandol.

Ketty zamrugała, po czym szybko zamknęła drzwi. Ravn ruszył dalej. Kiedy dotarł na górę, zauważył, że drzwi do jego mieszkania są uchylone. Zaczerpnął głęboko powietrza, pchnął je lekko i wszedł do środka. Na podłodze w przedpokoju leżała góra ulotek reklamowych. Dawno już ustalił z pocztą, że cała jego korespondencja ma trafiać bezpośrednio na „Biancę”, ale jak się okazało, tsunami reklam nadal docierało tutaj. Nic nie dało się z tym zrobić.

Słyszał, jak hałasują w kuchni, po chwili w drzwiach ukazała się głowa agenta. Jego zawodowy uśmiech sprzedawcy zgasł, kiedy zobaczył Ravna.

— Tho... Thomas Ravnsholdt — pozdrowił go niepewnie.

Ravn skinął głową i zrobił duży krok, przechodząc nad stertą broszur. Agent, Kjeld jakiś tam, poprawił srebrny krawat, który zwisał niczym martwy wąż z łbem opartym na jego okrągłym brzuchu.

— Myślałem, że umówiliśmy się, że sam pokazuję mieszkanie — odezwał się cicho.

— Tak, oczywiście. Chciałem tylko zajrzeć i zobaczyć, jak się sprawy mają.

— Miały się świetnie, do tej pory — powiedział, spoglądając z niezadowoleniem na Møffego. — Jego obecność nam nie pomoże.

— Jak to? — Ravn pokręcił zdziwiony głową. — Wszyscy kochają Møffego.

Kjeld zrobił ruch ręką, jakby chciał uspokoić Ravna.

— Tak, oczywiście, jest... słodki. Ale z mieszkaniami jest jak z samochodami, zwierzęta domowe nie podnoszą ceny.

— Naprawdę? — Ravn chyba nie do końca mu uwierzył. Skierował się do kuchni, ale Kjeld zagrodził mu drogę, kładąc delikatnie dłoń na jego klatce piersiowej.

— Thomas, może powinieneś w końcu zdecydować, czy naprawdę jesteś gotów je sprzedać. Rozumiem, że czasem trudno jest rozstać się z mieszkaniem, które się lubi, ale...

Ravn wzruszył ramionami.

— Nie lubię go jakoś szczególnie...

— A mimo to sytuacja się powtarza. Mieliśmy już kupca, który zgodził się zapłacić tyle, ile zażądałeś, a ty mimo to mu odmówiłeś.

— To musi być ktoś odpowiedni.

— Odpowiedni kupiec, tak, wiem. Pytanie, czy ktoś taki w ogóle istnieje.

Ravn przyglądał mu się podejrzliwie.

— Słyszę, co mówisz, i zapewniam cię, że jestem zdecydowany je sprzedać...

W tym momencie z kuchni wyszedł jasnowłosy mężczyzna w granatowym garniturze.

— Trzeba tu będzie sporo zmienić — odezwał się nieco afektowanie. — Dlatego uważam, że należy uznać, że jest to mieszkanie do remontu. Więc z całym szacunkiem, ale nie sądzę, żeby cena była odpowiednia...

Thomas przyglądał się młodemu mężczyźnie. Zgadywał, że pewnie jest adwokatem, księgowym, może bankowcem, a może agentem nieruchomości, tylko sprawniejszym od Kjełda, sądząc po drogim garniturze, który miał na sobie. Tak czy inaczej na pewno był cholernym draniem, który miał dużo pieniędzy, ale brakowało mu ogłady.

— Nikt nikogo do niczego nie zmusza — odezwał się Ravn. Ich spojrzenia się spotkały, w przedpokoju powiało chłodem.

Kjeld przywołał na usta swój zawodowy uśmiech.

— Tak, na szczęście żyjemy w wolnym kraju — powiedział i roześmiał się nerwowo. — Proponuję obejrzeć resztę mieszkania. Jest ładna i jasna sypialnia i jeszcze jeden pokój, idealny dla dziecka. — Kjeld wskazał ręką na koniec korytarza, młody mężczyzna podążył za nim.

Ravn przyglądał mu się. Rozumiał, że ludzie są różni, nie miał nic przeciwko temu, ale uznał, że ostatnio w okolicy pojawiło się zbyt wielu chłopców w garniturkach. Jeśli będzie ich przybywało w takim tempie, północna Zelandia wkrótce zostanie pozbawiona wszystkich miejscowych yuppies. Nie miał już wątpliwości, że kiedy Kjeld skończy oprowadzać mężczyznę, każe mu szukać kolejnego chętnego.

Pchnął drzwi i wszedł do pokoju. Zdziwił się, kiedy zobaczył w środku młodą kobietę. Stała odwrócona do niego plecami i wyglądała przez okno, podczas gdy mały chłopczyk ciągnął ją niecierpliwie za rękę. Na widok Ravna i Møffego przywarł do nóg matki. Kobieta odwróciła się i uśmiechnęła do Ravna. Jej okrągły brzuszek zdradzał, że kolejne dziecko jest w drodze.

Ravn przywitał się.

— Może pani usiądzie? — zaproponował, wskazując na jasną kanapę.

— Nie, wszystko jest w porządku. Sądziłam, że tylko my mamy obejrzeć mieszkanie. Pan też jest zainteresowany?

— Przeciwnie, to ja się go pozbywam. Mieszkałem tu niemal całe życie. Co prawda nie aż takie znów długie... — Uśmiechnął się.

Kobieta pokiwała głową i omiotła pokój wzrokiem.

— To ładne miejsce, tylko wymaga nieco...

— Wymaga nieco pracy. Wiem, że pewne rzeczy trzeba zmienić, za to lokalizacja jest niezwykła — powiedział Thomas. — To nie była zamierzona reklama — dodał, uśmiechnął się i rozłożył ręce. — Ale widok zawsze dawał nam wiele radości.

Chłopczyk w końcu zdobył się na odwagę i wyciągnął rękę do Møffego.

— Magnus, nie wolno dotykać obcych psów.

— On nie gryzie, co najwyżej może go poślinić. — Ravn uśmiechnął się do chłopca. — Wabi się Møffe.

— Møf-fe — powtórzył chłopiec.

Kobieta puściła synka, pozwoliła mu pogłaskać buldoga, który wyraźnie rozkoszował się nieoczekiwanym zainteresowaniem.

— Dlaczego sprzedajecie to mieszkanie?

— Bo „nas” już nie ma.

— Przepraszam, że spytałam. — Kobieta zaczerwieniła się.

— Proszę nie przepraszać. Spędziliśmy tu wiele wspaniałych chwil. To fantastyczna okolica. Oaza w środku miasta.

Nagle odezwały się dzwony na wieży kościoła Najświętszego Zbawiciela, jakby na zamówienie.

Kobieta ponownie odwróciła się do okna. Przyglądała się widocznym za nim wałom ziemnym, nagim drzewom i wodzie w fosie tuż za drzewami.

— Pewnie można spacerować po wałach i obserwować zmieniające się pory roku.

— Jak najbardziej.

W padającym z zewnątrz delikatnym świetle stojąca w oknie kobieta nagle wydała się Thomasowi podobna do Evy. Miał ochotę podejść do niej, objąć ją w pasie, przytulić i poczuć zapach jej włosów.

W tym momencie do pokoju wszedł Kjeld, a za nim młody mężczyzna. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego mieszkaniem.

— Idziemy, skarbie?

Kobieta odwróciła się i uśmiechnęła do niego.

— Podoba mi się to mieszkanie, Henriku. Jest wręcz idealne.

— Ale, skarbie, nie sądzisz, że powinniśmy...

Uniosła lekko brodę, ich spojrzenia się spotkały.

— Chciałabym tu zamieszkać.

— All right, idealne—powtórzył, przygryzając wargę.—Ale...

— To chyba dobra wiadomość? — Kjeld uśmiechnął się nerwowo do Thomasa.

Ravn spojrzał na młodego mężczyznę. Nie był zachwycony, że to właśnie on miał przejąć mieszkanie.

— Pewnie tak — powiedział. — Jestem przekonany, że dobrze będzie się wam tu mieszkało — zwrócił się do kobiety i jej synka. — Gratuluję zakupu.

Dziesięć minut później Ravn został sam z Møffem. Wciąż jeszcze nie docierało do niego, że właśnie sprzedał mieszkanie. Był przekonany, że Kjeld załatwi wszystkie formalności w tempie ekspresowym, nie tylko żeby zapewnić sobie honorarium, ale również żeby uwolnić się od dalszych kontaktów z Ravnem.

Powiódł wzrokiem po dużym, jasnym pokoju, gdzie gruba warstwa kurzu pokrywała wszystkie sprzęty. Miał wrażenie, jakby znajdował się w mauzoleum. Mauzoleum Evy. Był jednak przekonany, że młoda para stworzy tu przyjemny dom — wyczytał to w uśmiechniętych oczach kobiety. Pustym wzrokiem przyglądał się dębowym klepkom parkietu przed kanapą. Kiedyś stał tu stolik ze szklanym blatem, zanim pękł pod ciężarem ciała Evy. To tutaj znalazł ją martwą, z głową zmiażdżoną przez włamywacza. Znów widział na podłodze plamę krwi, jej krwi. Nieważne, ile razy szorował deski, a od tamtego zdarzenia minęły już dobre dwa lata, nadal miał ten widok przed oczami.

— Chodź, Møffe — powiedział.

Pociągnął psa za sobą i wyszedł z pokoju.

9.

Lichtenberg, Berlin, 24 lipca 1989 

 

Pułkownik Hausser opuścił szybę w ładzie i przez szparę wystawił rękę z dowodem. Strażnik wziął dokument i zaczął go oglądać. Cały czas zerkał spod oka na Haussera, który patrzył tępo przez przednią szybę. Po chwili oddał mu dowód, ciężki szlaban uniósł się przed maską samochodu. Hausser ruszył dalej, drogą prowadzącą między wysokimi, ciemnymi, monumentalnymi budynkami należącymi do Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego. Dwadzieścia dwa budynki zdołały pomieścić większość agentów służby bezpieczeństwa, w dwudziestu różnych wydziałach, każdy specjalizujący się w innej dziedzinie. Hausser zatrzymał samochód przed budynkiem numer siedem, gdzie ulokowano jego wydział. Wysiadł z wozu i ruszył do głównego wejścia, gdzie kolejny strażnik poprosił go o okazanie dokumentu tożsamości.

 

Ostry zapach linoleum w kolorze musztardy, które pokrywało podłogi, zawsze go zaskakiwał, kiedy z rzadka odwiedzał biura wydziału. Ostatnio był tu ponad pięć miesięcy temu. Ruszył schodami na pierwsze piętro, gdzie mieścił się Wydział „Z”. Tak naprawdę powielał zadania Wydziału VIII, który zajmował się między innymi obserwacją i podsłuchami telefonicznymi. O jego istnieniu wiedział tylko wąski krąg wtajemniczonych, pozostali byli przekonani, że biura należą do działu podlegającego Wydziałowi III, który był jednym z ważniejszych. Ale tak naprawdę Hausser i pozostali zatrudnieni w Wydziale „Z” zajmowali się zarówno inwigilacją obywateli, jak i sprawami politycznymi. Sprawami przeciwko krajowi, w które zamieszani byli ludzie służb, a także członkowie partii prowadzący wrogą działalność. Przez dziewięć lat, które Hausser przepracował w wydziale, uczestniczył w ponad stu dochodzeniach, z których więcej niż połowa kończyła się śmiercią podejrzanych.

— Gównianie wyglądasz, Hausser — powitał go wiecznie zasapany Walther Strauss swoim astmatycznym głosem.

Patrzył na niego mętnymi oczami, które niemal znikały w okrągłej twarzy. Kiedy siedział za stołem w nieco przyciasnym generalskim mundurze, przypominał wyrośnięte dziecko, szczególnie gdy sięgał grubymi palcami do miseczki z łakociami po ostatnie ziarna kawy w czekoladzie.

— Siadaj — powiedział, wskazując na stojące przed biurkiem krzesło.