Ravn. Tom 3: Sekta - Michael Katz Krefeld - E-Book

Ravn. Tom 3: Sekta E-Book

Michael Katz Krefeld

0,0

Beschreibung

Porywający thriller duńskiego króla kryminału. Szara Kopenhaga, bezduszny kult i śmiertelne konsekwencje... Śledczy Ravn zostaje wynajęty przez majętnego biznesmena do odnalezienia jego syna Jakoba, założyciela osławionej sekty. Szybko jednak odkrywa, że nie jest pierwszym detektywem badającym tę mroczną sprawę - jego poprzednik nagle zapadł się pod ziemię. Okazuje się, że odnalezienie przywódcy sekty, to otwarcie puszki Pandory. Czy aby w pełni doprowadzić sprawę do końca, będzie musiał wstąpić w szeregi tajemniczego kultu? Idealna dla fanek i fanów Jo Nesbø!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 311

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Michael Katz Krefeld

Ravn. Tom 3: Sekta

PRZEŁOŻYŁA ELŻBIETA FRĄTCZAK-NOWOTNY

Saga

Ravn. Tom 3: Sekta

 

Tłumaczenie Elżbieta Frątczak-Nowotny

 

Tytuł oryginału Sekten (Ravn 3)

 

Język oryginału duński

Cover image: Shutterstock

Copyright ©2015, 2024 Michael Katz Krefeld i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728296844 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.

Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza.

KSIĘGA PSALMÓW (23,4) 1 

Dla Lis,

która jest światłem mojego życia,

jego wiecznym płomieniem

1.

Spojrzał na syna, który siedział przy stole w otwartej kuchni. Była połowa października, przez szerokie panoramiczne okna widać było kryjący się w mroku ogród, na tle wieczornego nieba rysowały się sylwetki niskich drzew owocowych. Chłopiec, który niedawno skończył sześć lat, ściskał w dłoni widelec i próbował nadziać na niego leżące na talerzu frytki. W drugiej ręce trzymał niewielki samochodzik, z chłodnicy schodziła niebieska farba. W twarzy syna mężczyzna rozpoznał własne rysy: kształt nosa, opadające kąciki ust i blisko osadzone oczy, które sprawiały, że obaj zawsze wyglądali na zamyślonych. Pogładził synka po włosach, a on mu na to pozwolił. Okrągłe policzki i piegi odziedziczył po matce, która teraz stała przy kuchence, odwrócona do nich plecami, i cedzidłem wyjmowała frytki z garnka z fryturą. Położyła je na talerzach obok błyszczących od tłuszczu sznycli.

— Nałożyć ci groszku? — spytała, nie odwracając się.

— Poproszę, ale nie za dużo.

Mężczyzna wziął serwetkę i rozłożył ją na ciemnych spodniach. Po powrocie z pracy nie zdążył się przebrać, siedział przy stole w garniturze i jasnoniebieskiej koszuli. Zmienił jedynie buty na nieco zniszczone, ale wygodne kapcie z wielbłądziej wełny.

— A ty nie będziesz jadł groszku? — Uśmiechnął się do synka.

Chłopiec pokręcił energicznie głową.

— Ale przecież lubisz groszek?

Chłopiec skinął głową i otworzył buzię pełną jedzenia.

— Lubię, ale strasznie trudno go jeść...

— Nie mówi się z pełną buzią.

Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na żonę. Postawiła przed nim talerz, swój trzymała w ręku. Usiadła i zaczęła polewać keczupem frytki i panierowane mięso. Worki pod oczyma i popękane wargi postarzały ją, wyglądała na więcej niż swoje trzydzieści dwa lata. Kiedy się poznali, oczarował go jej uśmiech, który ostatnio pojawiał się coraz rzadziej. Nie pracowała, zajmowała się domem. Mężczyzna nie potrafił powiedzieć, co powodowało jej zmęczenie. Nalał żonie szklankę soku z dzbanka, podziękowała skinieniem głowy.

Chłopiec odłożył widelec; bardziej interesował go samochód, który prowadził slalomem między wzorami na obrusie, coraz bardziej przyspieszając i wydając przy tym głośne dźwięki. Nagle ziewnął głośno, po czym, już spokojniej, poprowadził samochodzik wokół szklanki z sokiem.

— Nie wolno się bawić przy stole — zwróciła mu uwagę kobieta.

— Pozwól mu — powiedział mężczyzna. Zauważył jej zdziwienie, co było zrozumiałe, bo zwykle to on ustalał obowiązujące w domu zasady, również te, które dotyczyły zachowania przy stole. — Wypij sok — zwrócił się do synka. Chłopiec szybko opróżnił szklankę.

— Jak ci minął dzień? — spytała kobieta z pełnymi ustami.

— Bardzo dobrze, dziękuję.

— Coś się wydarzyło?

— Nic szczególnego. Jak zwykle.

— W ogóle nic? — Nie poddawała się.

Odłożył sztućce, zdjął serwetę z kolan i wytarł kąciki ust.

— Nie zrozum mnie źle. To miło, że pytasz o moją pracę, ale gdybym zaczął opowiadać ci w szczegółach, czym się dzisiaj zajmowałem, zresztą nie tylko dzisiaj, niewiele byś z tego zrozumiała. Dlatego, z całym szacunkiem, ta rozmowa wydaje mi się bez sensu.

Kobieta zamrugała, przełknęła nieco za duży kęs i wydała stłumiony dźwięk.

— Po prostu chciałam z tobą porozmawiać... Może być jakiś inny temat.

— Rozumiem. To znaczy rozumiem, że chcesz ze mną porozmawiać. Ale nie możemy po prostu cieszyć się ciszą?

Nie odpowiedziała, zaczęła jeść jeszcze szybciej, jakby chciała pozbyć się tego, co było na talerzu, i jak najszybciej skończyć obiad. Nie miał jej tego za złe. Podobnie jak tego, że jadła bardzo brzydko. Postanowił, że dzisiaj powstrzyma się od uwag. Wrócił do jedzenia, podniósł wzrok i spojrzał na ogród za dużymi panoramicznymi oknami. Przyglądał się drzewom owocowym, miał wrażenie, że patrzą na niego oskarżycielsko. Chociaż nie było wiatru, gałęzie się poruszały, jakby kręciły głową z dezaprobatą. Kiedy w końcu postanowił wstać i zaciągnąć zasłony, usłyszał ostry dźwięk: sztućce wypadły żonie z rąk i uderzyły o talerz. Spojrzał na nią. Siedziała i kołysała się na krześle; nagle podniosła rękę do głowy, odetchnęła ciężko. Przełknęła ślinę i sięgnęła po szklankę. Szklanka się przewróciła, jej zawartość się rozlała, na obrusie pojawiła się plama, ciemna jak jezioro.

— Przepraszam — wydukała.

Z trudem uniosła głowę i spojrzała na synka. Chłopiec półleżał bezwładnie z głową na stole, nieruchomy, ściskając w rączce niebieski samochód.

Kobieta wydała nieartykułowany dźwięk i spojrzała na męża. Patrzył na nią, przeżuwając powoli.

— Wszystko w porządku. Idź, połóż się spać.

Patrzyła na niego zdumiona z półotwartymi ustami. Spojrzała na jego szklankę z sokiem, była nieruszona.

— Co... Co ty zrobiłeś?

Zamachała ręką, próbując utrzymać równowagę, ale spadła z krzesła i teraz leżała bezwładnie na wyłożonej linoleum podłodze.

Mężczyzna wychylił się i jedząc, przyglądał się jej. Leżała z rękami wyciągniętymi do przodu, jakby płynęła crawlem. Tyle że jego żona nigdy nie interesowała się sportem. Dorastała na wsi, wątpił, czy w ogóle umie pływać.

Skończył jeść i podszedł do okna. Chociaż nagie drzewa zniknęły już w mroku, zaciągnął zasłony. Sprzątnął ze stołu, wyrzucił resztki jedzenia do śmieci. Kilka niezjedzonych groszków spadło z talerza i zaczęło się toczyć po podłodze. Schylił się, żeby je podnieść. Jego syn miał rację, z groszkiem trudno sobie poradzić. Chciałby, żeby dane im było spędzić więcej czasu razem, wtedy nauczyłby synka, jak należy miażdżyć groszek, żeby łatwiej go było jeść. Ale ich czas dobiegł końca. Włożył brudne naczynia do zmywarki i zwiększył gaz pod frytkownicą. Wrócił do stołu i wziął chłopca na ręce. Usłyszał, jak mały jęknął cicho, ale morfina zrobiła swoje. Wyniósł go z kuchni i ruszył przez długi salon do sypialni. Chwilę się zastanawiał, czy ma położyć synka w jego łóżku, ale doszedł do wniosku, że w takiej sytuacji powinni wszyscy spać razem. Położył więc chłopca w małżeńskim łożu i wrócił do kuchni. Pachniało ostro fryturą, która zaczęła już lekko dymić. Chwilę później opary się zapaliły, buchnęły płomienie i zaczęły pełzać po ścianach. Z niejakim trudem podniósł żonę z podłogi. Była cięższa, niż się spodziewał. Płomienie sięgały już wiszących na ścianach szafek, ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Zaniósł żonę do sypialni i położył obok synka. Obojgu zdjął buty, ale ubranie zostawił. Złożył im dłonie na piersiach, jakby składał ich do trumny. Następnie usiadł na łóżku, zdjął kapcie i skarpety. Marynarkę rzucił na podłogę, po czym położył się obok synka i żony. Zamknął oczy i próbował odnaleźć spokój. Udało mu się to jedynie połowicznie. Zastanawiał się, czy nie wstać i nie napić się soku z morfiną, ale uznał, że to byłoby tchórzostwo. Zasłużył sobie, by poczuć strach przed płomieniami. By spłonąć żywcem w stanie pełnej świadomości. Po chwili dym, który wdzierał się do sypialni niczym szara zasłona, sprawił, że zaczął się krztusić. Słyszał płomienie, które z kuchni rozprzestrzeniały się po domu. Ogień z sykiem torował sobie drogę przez salon, pełzł po parkiecie, karmił się podwieszanym sufitem. Prawdopodobnie pochłonął już obrazy na ścianach, w tym cennego Heerupa, a teraz z pewnością kierował się w stronę fortepianu firmy Hornung & Møller, który za chwilę zamieni się w zgliszcza. Słyszał schrypnięty trzask płomieni, czuł ciepło przenikające przez cienkie ściany, wkrótce miały zniknąć w rozgrzanym do białości ogniu. Duszący dym piekł go w oczy, chociaż miał zamknięte powieki. Wdzierał mu się do gardła, dusił go. Żałował tylko jednego: że zostawił w pracy list pożegnalny. Wówczas był jednak przekonany, że postępuje słusznie. Gdy się podejmuje taką decyzję, powinno się tak postąpić. Taki jest obyczaj. Teraz też zadbał, żeby wszyscy leżeli na łóżku, porządnie, tak jak trzeba. Wszystko dawało się rozwiązać z zastosowaniem właściwej metody, nawet spożywanie groszku. Kto jak kto, ale on wiedział, że świat jest zbudowany na systemach.

2.

Christianshavn, sierpień 2014 

 

Gospodarz programu radiowego, który przedstawił się jako Teddy K., oświadczył, że Duński Instytut Meteorologii ostrzega, że dzisiejszy dzień może się okazać najcieplejszym w tym roku. Było dopiero wpół do jedenastej przed południem, ale Ravn tym razem był skłonny uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszał w radiu, nawet jeśli łamiący się głos prowadzącego program nie wzbudzał w nim zaufania. Otworzył wszystkie okna w swoim starym audi, ale jego T-shirt i tak był wilgotny od potu. Kiedy prowadzący program zamilkł, ustąpiwszy miejsca reklamom, Ravn automatycznie ściszył dźwięk. Najchętniej w ogóle wyłączyłby radio, ale chociaż już dobry tydzień jeździł samochodem pożyczonym od swojego nowego zleceniodawcy, nadal nie był w stanie dojść, jak się wyłącza odbiornik.

Jechał dwa samochody za czarnym porsche cayenne, które w ślimaczym tempie pełzło w ulicznym ruchu. Jego kierowca też opuścił wszystkie szyby, z kabiny dochodził głośny hip-hop. Kiedy porsche z szerokimi felgami zjechało po chwili z Uplandsgade na parking przed marketem Super Best, Ravn włączył kierunkowskaz i pojechał za nim.

Duży plac przed marketem był niemal pusty, porsche skierowało się w stronę wejścia. Ravn zatrzymał audi kilka rzędów dalej, przodem do porsche. Rozejrzał się, szukając kamery. Pamiętał, że położył ją gdzieś w aucie, ale teraz nie mógł jej znaleźć.

— Przesuń się, Møffe — powiedział, szturchając angielskiego buldoga, który spał na miejscu pasażera. Pod brzuchem psa dostrzegł kamerę, z niejakim trudem wsunął palce między fotel a brzuch psa i w końcu udało mu się odzyskać sprzęt.

Møffe warknął niezadowolony.

— Przestań marudzić, bo następnym razem zostawię cię w domu — ostrzegł go, po czym zdjął pokrowiec z kamery.

Rozłożył ekran i urządzenie włączyło się automatycznie; uniósł je, tak żeby obiektyw znalazł się tuż nad deską rozdzielczą. Kamera zasyczała cicho; skierował obiektyw na porsche, wcisnął przycisk i zaczął filmować. Z samochodu od strony pasażera wysiadł tęgi, łysy mężczyzna dobrze po czterdziestce. Ubrany był w jeansowe szorty i skórzaną kamizelkę z nadrukiem na plecach. Na szyi miał biały kołnierz ortopedyczny, który usztywniał mu głowę i kark. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i z samochodu wyskoczyła kobieta, potężnie zbudowana, z długimi platynowymi włosami i tatuażami na rękach — miała ich równie dużo jak mąż. W pierwszej chwili Ravn odniósł wrażenie, że kobieta ma tatuaż nawet na twarzy, ale po chwili zrozumiał, że to po prostu podbite oko. Mężczyzna zawołał do niej coś, czego Ravn nie usłyszał, ale za chwilę kobieta otworzyła tylne drzwi i wyciągnęła z samochodu chłopca. Wyglądał na jakieś dziesięć lat, posturę odziedziczył po rodzicach i był całkowicie pochłonięty tabletem. Ojciec wcisnął mu do ręki monetę i wskazał na rząd wózków sklepowych, stojących kawałek dalej pod wiatą. Chłopiec ruszył niechętnie w ich stronę, wziął jeden z nich, ale najwyraźniej poruszał się zbyt opieszale, bo matka przejęła wózek, rzucając mężowi kąśliwą uwagę. Ten jednak tylko wzruszył ramionami i pokazał na swój kołnierz. Ravn filmował rodzinę do chwili, kiedy wszyscy zniknęli za automatycznymi drzwiami marketu.

— Jest godzina... — zerknął szybko na zegar na desce rozdzielczej — dziesiąta trzydzieści osiem. Śledzony Carsten Nielsen wraz z rodziną udaje się do marketu Super Best na Amager. Nadal nie zaobserwowałem nic, co wskazywałoby, że Nielsen symuluje uraz.

Wyłączył kamerę i zaczął wysiadać z samochodu; Møffe bacznie mu się przyglądał.

— Ty zostajesz. Ale może przyniosę ci coś dobrego.

Pies prychnął i położył łeb na siedzeniu.

Ravn ruszył do wejścia; kamerę ukrył pod bluzą z kapturem, którą miał przerzuconą przez rękę. Nie sądził, żeby Carsten był na tyle głupi, by w miejscu publicznym zrobić coś, co mogłoby stanowić dowód, że uraz kręgosłupa, który zgłosił firmie ubezpieczeniowej, był blefem, ale przecież nigdy nie wiadomo. Carsten próbował skłonić firmę do wypłacenia mu odszkodowania za uszczerbek na zdrowiu w wysokości dwudziestu pięciu procent sumy ubezpieczenia, co oznaczało, że spodziewał się wypłaty drobnych dwóch milionów koron. Polisę wykupił zaledwie trzy tygodnie przed swoim rzekomym wypadkiem samochodowym. Sprawca wypadku był jedynym świadkiem zdarzenia i — co warto podkreślić — okazał się nim jeden z kumpli Carstena z miejscowego klubu motocyklowego, który kilka lat wcześniej sam otrzymał podobne odszkodowanie. Ravn pracował nad sprawą od tygodnia. Wiedział, że jeśli dzisiaj nie uda mu się udowodnić, że facet symuluje, to za chwilę Carsten, nazywany przez swoich pobratymców Szczurem, zgarnie kupę szmalu.

Ravn wszedł przez szklane drzwi. W środku było niemal pusto, powitał go chłodny powiew powietrza. Wziął koszyk i na wszelki wypadek wrzucił do niego kilka rzeczy. Podszedł do długiej lady chłodniczej, przy której stali Carsten i jego rodzina z wózkiem pełnym zakupów. Po chwili ruszyli dalej, a Ravn za nimi, oczywiście w pewnej odległości. Wózek, który zrobił się już dość ciężki, pchała kobieta. Carsten człapał za nią w klapkach. Widać było, że niemal gotuje się z gorąca, co chwila szarpał za kołnierz.

Za każdym razem, kiedy chciał zobaczyć coś z boku, musiał się odwrócić całym ciałem. Z daleka wyglądał jak robot, jakby tańczył breakdance. Kiedy rodzina dotarła do działu z napojami, Carsten szturchnął syna i poprosił, żeby przyniósł skrzynkę browaru.

— Sam sobie przynieś — odpowiedział chłopak, nie podnosząc głowy znad tabletu.

Carsten wyrwał mu go z dłoni i pochylił się nad synem. Głowa mężczyzny była zaledwie kilka milimetrów od twarzy chłopca.

— Mam ci to zabrać? Mam ci wyrzucić to gówno? — krzyczał, purpurowy na twarzy.

Chłopiec zerknął na tablet, który był teraz poza jego zasięgiem, odwrócił się i podszedł do stojących kawałek dalej skrzynek z piwem. Nieco opornie chwycił jedną z nich.

— Jest cholernie ciężka, tato!

— Nie tę, to ma być Elefanten, ze słoniem — zawołał Carsten i wskazał ręką na skrzynki stojące obok.

Chłopiec puścił skrzynkę, którą trzymał w ręku, i szurając nogami, podszedł do skrzynek z Elefanten. Razem z matką udało mu się zataszczyć skrzynkę piwa do wózka.

Ravn stał nieco z boku i obserwował, jak pchają wózek między półkami. Nie miał wątpliwości, że Carsten nie tylko nie jest orłem intelektu, ale nawet trudno byłoby mu konkurować inteligencją z rockersami, z którymi Ravn niekiedy miewał do czynienia. Wyglądało jednak na to, że zrobi wszystko, aby nie stracić odszkodowania. Ravn nie martwił się tym, że jeśli nie uda mu się zdobyć dowodu przeciwko Carstenowi, to jakiś bank będzie musiał sięgnąć głębiej do kieszeni, a on pewnie straci obiecaną premię. Bardziej denerwowało go, że Carstenowi mogłoby się upiec. Przede wszystkim dlatego, że miał wrodzoną niechęć do facetów w skórzanych kamizelkach z nadrukiem na plecach. Kiedy jeszcze był funkcjonariuszem jednostki specjalnej, często miewał do czynienia z takimi dupkami. Wielu z nich udało mu się wsadzić za kratki. Po swoim trupie pozwoli, żeby Carsten alias Szczur, alias Olewam-wszystkich-i-jak-będę-chciał-to-przyłożę-starej, zainkasował choćby złamaną koronę. W takim razie musiał jednak szybko wymyślić coś, co ostatecznie wyjaśni sprawę.

Odstawił wózek i szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi. Wyszedł na parking, wyjął z kieszeni monetę i podszedł do wiaty, gdzie w dwóch rzędach stało ze dwadzieścia wózków. Położył bluzę i kamerę na ziemi i zaczął się przeciskać między wózkami. Dotarł do pierwszego, wsunął monetę w szczelinę i uwolnił w ten sposób cały rząd. Oparł się nogą o tylną ścianę wiaty, szarpnął pierwszy wózek i po chwili cały rząd z piskiem i zgrzytaniem zaczął się toczyć w stronę parkingu. Naparł na bok kilku wózków, próbując skierować je w stronę stojącego przed wejściem porsche.

W tym momencie z marketu wyszedł Carsten z rodziną. Ponaglał żonę, która z trudem manewrowała ciężkim wózkiem. Ravn spojrzał w stronę drzwi: jeszcze chwila, a Carsten wyjdzie zza rogu i zobaczy, co się stało. Resztkami sił pchnął wózki; udało mu się skierować je we właściwym kierunku, tak żeby zagradzały dojście do porsche. Szybko sięgnął po bluzę i kamerę i ruszył w stronę swojego samochodu.

 

— Cześć, Møffe — pozdrowił psa i zajął miejsce za kierownicą.

Pies ziewnął i odwrócił się na bok w oczekiwaniu na pieszczoty, ale Ravn nie miał czasu. Słyszał przekleństwa miotane przez Carstena. Wbił się w fotel i włączył kamerę. Ustawił ostrość i zaczął filmować scenę.

Carsten krążył wokół samochodu jak wściekły byk, podczas gdy żona i syn przyglądali się wszystkiemu bezradnie. Wózki ciągnęły się od bagażnika porsche do wiaty. Jakby ktoś z personelu zaczął je ustawiać, a potem nagle porzucił. Uniemożliwiały otwarcie drzwi. Carsten nakazał więc żonie i synowi, by odepchnęli je od samochodu. Próbowali, ale nie mieli dość sił. Carsten rozejrzał się po parkingu, a kiedy upewnił się, że są sami, spróbował nieporadnie odepchnąć wózki jedną ręką. Bez skutku. Wózki nie drgnęły nawet o milimetr. Żona Carstena zerknęła na zegarek i zaczęła wznosić oczy do nieba, przez otwartą szybę Ravn słyszał, jak mówi coś o wizycie u manikiurzystki. Zaczęli się kłócić; nagle chłopiec upuścił tablet, który upadł na ziemię i się rozbił. Chłopiec zaczął głośno szlochać. Carsten, czerwony na twarzy z wściekłości, szarpnął za kołnierz ortopedyczny, który wyraźnie go dusił.

— Niech was szlag! — zawołał i chwycił mocno za wózki.

Ravn filmował dalej, łaskocząc Møffego po brzuchu. Pomyślał, że film zapewne nie dostanie Oscara, ale on jakąś sumkę powinien na nim zarobić.

3.

Film nakręcony przed południem przez Ravna na parkingu marketu leciał właśnie na ekranie monitora. Mimo że jakość nie była najlepsza — grube ziarno i lekko niebieski odcień ujęć — nie było problemu ze zidentyfikowaniem Carstena Nielsena. Kołnierz ortopedyczny zwisał mu luzem na szyi jak śliniak, kiedy szarpał puste wózki przed sklepem na parkingu.

— A więc mamy do czynienia z cudownym ozdrowieniem — stwierdził ironicznie adwokat Lohman. Złożył dłonie na pokaźnym brzuchu, wypełniającym do granic żółty sweter, który miał na sobie. Mężczyzna po siedemdziesiątce siedział za ciężkim biurkiem w gabinecie pożółkłym od nikotyny i przyglądał się nagraniu wideo.

— Uraz Carstena daje mu prawo do zerowego odszkodowania — odezwał się stojący obok niego Ravn. — Twój klient będzie zadowolony.

— Na pewno. Co za szczęście, że te wózki zagrodziły mu drogę — powiedział adwokat, pokazując na ekran, na którym widać było, jak Carstenowi w końcu udaje się ruszyć wózki. Pchnął je w stronę samochodów stojących za wiatą, nie przejmując się tym, że teraz będą zagradzać drogę innym.

— Czasem ma się szczęście — odpowiedział Ravn. Uśmiechając się, potarł bandaż na lewym przedramieniu.

Lohman podniósł wzrok znad ekranu i spojrzał na niego.

— Co ci się stało w rękę?

— Drobiazg. Za bardzo wyciągnąłem ją za szybę.

— Za szybę?

Ravn skinął głową w stronę ekranu.

— Zaraz zobaczysz — powiedział. Okrążył stół i usiadł w wytartym skórzanym fotelu.

Lohman siedział przyklejony do ekranu i patrzył, jak Carsten krzyczy coś do żony i syna. Próbował włożyć ponownie kołnierz, ale był za bardzo zdenerwowany. W końcu podeszła do niego żona: niezadowolony pozwolił, żeby mu pomogła. Właśnie w tym momencie jego wzrok padł na stojące niedaleko audi, w którym siedział Ravn z kamerą w ręku.

— Szlag — warknął Ravn do mikrofonu.

Sądząc po rozedrganych ujęciach, które teraz nastąpiły, Ravn rzucił kamerę, która wylądowała na desce rozdzielczej. Na nagraniu widać, jak Carsten zbliża się do audi, gdzieś spoza kadru dochodził brzęk kluczy i przekleństwa miotane przez Ravna, który usilnie próbował włączyć silnik. Kiedy samochód w końcu ruszył, Carsten zdjął drewniak i cisnął nim w przednią szybę wozu. Rozprysła się na drobne kawałki. Ravn próbował wrzucić wsteczny, słychać było pisk skrzyni biegów.

— Mój samochód — jęknął Lohman, nadal ze wzrokiem utkwionym w ekran. — Co on sobie myśli?

— Gdybym wiedział, że tak celnie rzuca, zaparkowałbym dalej. Oczywiście zapłacę za tę szybę — wymamrotał Ravn.

— A co z twoją ręką? — zaniepokoił się Lohman.

— Oglądaj dalej — odpowiedział Ravn, wskazując na monitor.

Lohman ponownie wbił wzrok w ekran.

Ravnowi udało się wrzucić wsteczny, dodał gazu, postać Carstena zaczęła szybko maleć. Z daleka dochodził jego głos:

— Django! Wypuśćcie Django, do cholery!

Chwilę potem zobaczyli, jak syn otwiera klapę bagażnika porsche, z którego wyskakuje biały pitbull. Carsten krzyknął coś do niego, wskazując ręką w stronę samochodu i Ravna. Pies ruszył galopem i za moment był już w połowie drogi do samochodu, który cały czas się cofał. Kamera przesuwała się to w jedną, to w drugą stronę, na ekranie pojawił się Ravn, który teraz próbował wrzucić jedynkę. Oparł się o drzwi i wychylił przez okno, rozbita przednia szyba ograniczała mu widoczność. Nagle w oknie ukazał się łeb pitbulla. Otworzył pysk i wbił zęby w przedramię Ravna. Ten krzyknął z bólu i próbował cofnąć rękę. Møffe na siedzeniu obok zaczął astmatycznie szczekać. Pitbull usłyszał go, puścił rękę Ravna i rzucił się w stronę buldoga, ale odpadł od okna. Ravn dodał gazu, kamera spadła z deski rozdzielczej i wylądowała na podłodze. Ekran zrobił się ciemny, słychać było tylko przekleństwa miotane przez Ravna. Lohman wyłączył komputer i oparł się wygodniej na krześle.

— Byłeś u lekarza? Powinieneś dostać zastrzyk przeciwko tężcowi.

— Nic mi nie będzie.

— Może wystąpimy o odszkodowanie? Filmowałeś w miejscu publicznym, to dozwolone.

Ravn pokręcił głową.

— Dajmy sobie spokój. Też nie byłbym zadowolony, gdybym odkrył, że ktoś mnie potajemnie śledzi. A już na pewno, gdybym wiedział, że oznacza to utratę kilku milionów koron.

— Zabawny jesteś — stwierdził Lohman. — Ale dobrze, że miałeś ze sobą Møffego, inaczej ten kundel pewnie by ci nie odpuścił.

Ravn spojrzał na psa, który spał na grubym perskim dywanie.

— Mimo swojego wieku nadal ma w sobie coś z psa myśliwskiego — stwierdził. — Jak powiedziałem, zwrócę ci za szybę — dodał.

Lohman machnął ręką.

— Wliczę to w koszty. Biorąc pod uwagę sumę, jaką towarzystwo ubezpieczeniowe zaoszczędzi dzięki nam, nie powinien to być żaden problem. Sherry? — spytał. Wstał i podszedł do okrągłego mahoniowego stolika w rogu, na którym stała taca z trunkami.

— Nie, dziękuję.

Lohman nalał sobie kieliszek.

— Czasem można sobie pofolgować.

— Jak myślisz, kiedy mogę liczyć na wypłatę honorarium?

— Porozmawiaj z panną Malling — powiedział Lohman i wskazał głową na drzwi prowadzące do niewielkiego sekretariatu. — Na pewno załatwi ci to od ręki — dodał.

Panna Mailing była sekretarką Lohmana od samego początku, od momentu, kiedy otworzył kancelarię. Oboje byli samotni i trudno było powiedzieć, czy łączyły ich jedynie stosunki zawodowe, czy może coś więcej. Tak czy inaczej, zachowywali się jak stare małżeństwo.

— Dziękuję — powiedział Ravn. Zamierzał wstać, ale Lohman pokazał mu gestem, żeby został.

— Pali się? Jeszcze nie skończyliśmy.

Ravn westchnął ciężko. Teraz gdy Lohman nie występował już w sądzie, tylko brał wyłącznie sprawy, które mógł prowadzić z kancelarii, czuł większą potrzebę rozmowy i zagadywał każdego, kogo udało mu się dopaść. W czasie kilku letnich miesięcy, kiedy Ravn pracował dla niego nad wieloma drobnymi sprawami, Lohman wielokrotnie przedstawił mu cały swój repertuar sądowych anegdot.

— Kiedyś prowadziłem sprawę klienta, który twierdził, że w momencie napadu na bank był niepoczytalny... — zaczął.

— Problem w tym, że wcześniej obrabował dwadzieścia osiem innych banków — dokończył za niego Ravn.

— Opowiadałem ci już o nim? — zdziwił się Lohman. Wypił łyk sherry, wyraźnie zawiedziony brakiem zainteresowania ze strony Ravna. — Na czym skończyliśmy?

— Na moim honorarium — odpowiedział Ravn, uśmiechając się ugodowo. Właściwie, nie miął nic przeciwko starszemu panu, tylko nie bardzo czuł się na siłach dotrzymywać mu dzisiaj towarzystwa. Poza tym chciał napić się piwa.

— Nie, honorarium już załatwiliśmy. Ale jest jeszcze coś. Nie sądzę, żeby wiązało się to z równie przykrymi zagrożeniami, jak poprzednia sprawa... — urwał, uśmiechając się i wskazując głową opatrunek na przedramieniu Ravna. Jakby chciał się upewnić, że zrozumiał jego aluzję. — Natomiast można dobrze zarobić. Za dwa tygodnie pracy, może trochę więcej.

— Dziękuję, ale nie jestem zainteresowany.

— Skąd wiesz, skoro nic ci jeszcze nie powiedziałem?

— Bo...

— Chodzi o dużą, poważną duńską firmę elektroniczną, w której zaobserwowano spore ubytki w magazynach. Nie mogę zdradzić ci jej nazwy, zanim nie przyjmiesz propozycji, ale brzmi trochę jak Beowulf, tyle że bez „wulf”. — Lohman uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do Ravna.

— Lohman, nie jestem zainteresowany tego rodzaju zleceniami. Do tej pory je przyjmowałem, ale to nie jest to, co chcę robić.

— Z powodu tego drobnego urazu? — spytał Lohman, wskazując na rękę Ravna.

— Wierz mi, że doświadczyłem już gorszych rzeczy.

— Więc czego się boisz? — spytał Lohman. Sądził pewnie, że tym pytaniem sprowokuje Ravna, ale ten tylko się uśmiechnął.

— Nie boję się. Ale to nie jest zadanie dla mnie.

— Nie różni się chyba zbytnio od tego, czym się zajmowałeś, kiedy pracowałeś w policji, poza tym, że w tym przypadku możesz liczyć na godziwe wynagrodzenie.

— Owszem, różni się. Dochodzenie to jedno, a zaglądanie ludziom pod kołdrę to całkiem inna sprawa. Po prostu mam już dosyć.

— Ale jesteś w tym świetny. Lepszy niż wszyscy moi wcześniejsi śledczy. Kiedy Johnson mi cię polecił, wahałem się. Mam nadzieję, że nie poczułeś się urażony, że ci to mówię?

— Nic a nic. Prawdę mówiąc, sam też nie zatrudniłbym kogoś, kogo polecił mi Johnson. A już na pewno nie siebie.

Lohman uniósł szklankę i skinął Ravnowi głową.

— Cokolwiek zamierzasz powiedzieć, moja odpowiedź brzmi: nie — powiedział Ravn i wstał. Møffe poszedł za jego przykładem.

— Zastanów się jeszcze. Wy, młodzi, jesteście tacy niecierpliwi.

— Aż taki młody nie jestem, a poza tym już się zastanowiłem. Wszystkiego dobrego, Lohman — powiedział Ravn i ruszył do drzwi.

— No to powiem ci, kim jest klient. Żebyś wiedział, z czego rezygnujesz. — Lohman wstrzymał oddech, obracając w ręce kieliszek sherry. — Odrzucasz propozycję B &O.

— Domyśliłem się, ale jestem pewien, że poradzą sobie beze mnie.

Pożegnał się i wyszedł.

4.

Przez gwar rozmów w Wydrze Morskiej przebijał się schrypnięty głos Joego Cockera. Z szafy grającej, starego wurlitzera, leciało Unchain My Heart. Wokół baru stał wianuszek młodych ludzi, podczas gdy starsi bywalcy siedzieli przy stolikach i popijali piwo; większość paliła, dym unosił się w powietrzu niczym niebieskawa tytoniowa mgła.

Ravn zjawił się dość wcześnie i udało mu się znaleźć wolne miejsce na końcu baru. Znaczyło to, niestety, że zdążył wypić nie tylko więcej niż pozostali goście, ale też więcej, niż pierwotnie zamierzał. Prawdę mówiąc, był nieźle wstawiony.

Spojrzał za bar i zauważył, że dwaj młodzi barmani, których Johnson ostatnio zatrudnił, z trudem nadążają z zamówieniami.

— Bary w mieście zastrajkowały, że wszyscy dzisiaj są tutaj? — zażartował, patrząc na Johnsona.

Johnson, zajęty wycieraniem szklanek, zerknął w jego stronę.

—Bardzo zabawne, Kruk 2  . Nie wiesz, że jesteśmy brunatnym złotem? Nie czytasz lokalnego szmatławca? — Odłożył ścierkę i wielkimi palcami chwycił delikatną filiżankę do kawy.

Ravn pokręcił głową.

— Møffe natychmiast rzuca się na niego i szarpie na kawałki.

Johnson opróżnił filiżankę i dolał kawy z dzbanka, który stał za jego plecami.

— Mieli ostatnio duży artykuł o Christianshavn i miejscowych knajpach. Takie miejsca jak nasze znów stały się modne.

— Wydra Morska nigdy nie była ani szczególnie klimatyczna, ani modna.

Johnson zmarszczył brwi.

— Gdybym to ja pił tu na kredyt, dobierałbym żarty nieco uważniej.

Ravn dopił piwo i postawił pustą butelkę na blacie.

— Jeszcze jedno, poproszę.

Johnson sięgnął do skrzynki po kolejną butelkę, otworzył ją.

— Lohman mówił mi, że rzuciłeś robotę.

— Plotki szybko się rozchodzą.

— Powiedział mi to w zaufaniu, kiedy przyszedł rozegrać z Victorią partyjkę karambolu.

— Powinien skupić się na grze, zamiast gardłować — mruknął Ravn i popił piwa z butelki. — Poza tym nigdy nie byłem u niego zatrudniony. Zlecił mi kilka spraw, rozwiązałem je i to wszystko.

— Tak czy inaczej, nie porzuca się człowieka w ten sposób.

— Twierdzi, że go porzuciłem? — spytał Ravn i rozłożył ręce. — Zaoszczędziłem jego klientowi kilka milionów koron, narażając życie. — Wskazał głową bandaż na ręce.

— Nie zrozum mnie źle. Lohman jest bardzo zadowolony — powiedział Johnson, pochylając nad blatem swój potężny tors. — Zresztą ty też zrobiłeś na tym niezły interes. Dobrze się spisałeś.

Ravn wzruszył ramionami.

— Zajęcie na wakacje, a wakacje niedługo się kończą.

— Masz coś innego na oku?

Ravn pokręcił głową.

— No właśnie. Powinieneś był tam zostać, nauczyłbyś się czegoś.

— To nie są zlecenia, które wymagają wiedzy. Małpa z kamerą też by sobie poradziła.

Johnson wzruszył ramionami.

— Nie wydaje mi się, żebyś cierpiał na nadmiar propozycji.

— Radzę sobie.

Ravn nie potrafił powiedzieć, czy Johnson martwi się o niego, czy o Lohmana. A może w grę wchodziła duma? Przecież to on polecił go adwokatowi. Ravn nie wiedział, co łączy tych dwóch starych zgredów, poza tym, że Lohman odwiedzał Wydrę raz w tygodniu, a kiedyś, wieki temu, pomógł Johnsonowi przejąć lokal. Lohman wsparł go wtedy finansowo i od strony prawnej. Miał jakiś skromny udział w barze, a starzy mieszkańcy Christianshavn traktowali jego i Johnsona jak braci.

W tym momencie młoda dziewczyna dopchała się do baru i stanęła tuż obok Ravna. Posłała szeroki uśmiech Johnsonowi, próbując zwrócić na siebie uwagę, po czym zamówiła piwo. Wysunęła dolną wargę, dmuchnęła na grzywkę, która zatrzepotała. Ravn starał się nie patrzeć na jej piersi, które sterczały pod białym topem, ale dziewczyna przyłapała go, zanim zdążył odwrócić wzrok.

— Camilla — przedstawiła się i wyciągnęła do niego rękę.

Wziął jej dłoń i nagle pomyślał, że dziewczyna jest bardzo młoda.

— Zagrasz w meyera?

— W meyera? Nie, dzięki, Carina. Jestem za bardzo pijany.

— Camilla — poprawiła go i poklepała po ramieniu.

— Przepraszam, chociaż właściwie nie ma dużej różnicy.

— Boisz się przegrać? — spytała zalotnie. Zapłaciła za piwa, które Johnson postawił na blacie.

— Nie, boję się zbłaźnić.

Uśmiechnęła się i wzięła w dłonie pięć butelek.

— Dołącz do nas, jeśli zmienisz zdanie — rzuciła i zniknęła w morzu ludzi, by po chwili pojawić się obok szafy grającej.

— Jak już wspominałem, antyki są teraz w cenie. Nawet ty masz chyba szansę — powiedział Johnson. — Miła dziewczyna.

— Chciałeś powiedzieć: młoda. Próbujesz załatwić mi towarzystwo?

— Skądże, musisz radzić sobie sam. — Johnson sięgnął po kolejną szklankę i zaczął ją pucować, ignorując stojących przed nim spragnionych gości, którzy wszelkimi sposobami starali się zwrócić na siebie jego uwagę. — A tak przy okazji, znasz może Roberta?

Ravn pokręcił głową.

— Imię nic mi nie mówi.

— Zagląda tu od czasu do czasu. Robert. Były bokser, trenował w AIK. Wiele lat temu z nim walczyłem. Ma ciężką rękę. A w każdym razie miał.

— Czyli wrak człowieka. Co z nim?

— Pracuje jako ochroniarz. Ma firmę, zatrudnia parę osób. Na pewno przydałby mu się były gliniarz.

Ravn odstawił butelkę na blat i spojrzał na Johnsona.

— Ochroniarz? Chciałbyś, żebym krążył po galerii na Amager w krawacie i z jakimś durnym logo na rękawie koszuli?

— A co w tym złego? W firmie Roberta pracuje się też na nocną zmianę. To mogłoby być coś dla ciebie, miałbyś mniej okazji, żeby kogoś obrazić.

Ravn spuścił wzrok i pokręcił głową.

— Zawrzyjmy umowę, dobrze? Od tej chwili nie musisz szukać mi pracy. Poradzę sobie bez ciebie.

Sięgnął do kieszeni, wyjął banknot pięćsetkoronowy i położył go na blacie.

— Możesz rozliczyć się jutro.

— Wolę teraz.

Johnson wzruszył ramionami i wziął banknot. Po chwili wrócił z resztą.

— Wracaj prosto do domu.

— Zobaczymy.

5.

Ravn szedł przez plac Ratuszowy, kierując się w stronę Vesterbro. Ciągnął za sobą Møffego. Chociaż było już po północy, w dodatku w środku tygodnia, jasna letnia noc sprawiła, że na ulicach kłębił się tłum ludzi, którzy, podobnie jak on, nie chcieli, by dzień już się skończył. Minął strumień turystów wylewających się z głównej bramy Tivoli. Idąc z Christianshavn, oglądał po drodze pokaz sztucznych ogni, które rozświetlały nocne niebo nad starym parkiem rozrywki feerią kolorowych świateł. Spacer dobrze mu zrobił. Nie był już pijany, to znaczy pewnie był, ale nie na tyle, żeby mu to przeszkadzało. Próbował wmówić sobie, że po prostu wybrał się na spacer przed snem. W głębi duszy wiedział jednak doskonale, dokąd zaprowadzi go nie tyle rozsądek, ile alkohol. Zmierzał do swojego dawnego miejsca pracy, do komendy na Vesterbro, Station City, która niczym forteca trwała na posterunku pośrodku terytorium wroga. Wspominał lata, kiedy był zastępcą dowódcy jednostki specjalnej i znał na pamięć wszystkie boczne uliczki w okolicy, podwórza i piwnice, każdy burdel, każdą melinę. Był po imieniu z dilerami i prostytutkami, przynajmniej z tymi, którym udało się utrzymać przy życiu na tyle długo, że zapamiętał ich twarze. Nie ciągnęła go tam tęsknota, ciągnęło go coś znacznie groźniejszego, coś, co raniło jego duszę. Stara sprawa — sprawa Evy. Wcześniej czy później zawsze się pojawiała, a już na pewno wtedy, kiedy za dużo wypił. Niewyjaśniona sprawa, która nie dawała mu spokoju.

Stał w ciemnej bramie razem z psem, który, podobnie jak on, ukrył się między cieniami z dala od obnażającego światła ulicznych latarni. Colbjørnsensgade była niemal pusta. Stali tu już dobre pół godziny, a minęło ich jedynie kilka afrykańskich prostytutek z klientami. Jedna zdecydowanie miała powodzenie, prowadziła już kolejnego klienta. Ravn spojrzał na opuszczony salon fryzjerski po drugiej stronie ulicy. Za brudnymi szybami i pożółkłymi firankami nadal paliło się światło, mieszając się z poświatą z ekranu telewizora. Dawno już nikt się tam nie strzygł ani nie czesał. Od ponad dziesięciu lat lokal formalnie należał do stowarzyszenia etnicznego. Funkcjonował jako miejsce spotkań obywateli byłych republik radzieckich. Powstał, by ludzie mogli się spotykać i kultywować tradycje, dziedzictwo kulturowe. Klub figurował w budżecie gminy, co oznaczało, że dostawał dotację do czynszu, skromną, a jednak. W rzeczywistości lokal od pierwszego dnia istnienia był nielegalnym klubem rzeczonej mniejszości narodowej i nie tylko. Niespełna dziesięć lat wcześniej stery przejął pewien gangster, Andrei Kaminski. Rozruszał miejsce i przyciągnął międzynarodowych graczy. Wielu z nich to byli ludzie niebezpieczni, z podejrzanymi pieniędzmi, które chętnie wprowadzali w obieg w klubie Kaminskiego. Przede wszystkim dlatego, że Kaminski wiedział, jak postępować z przegrywającymi. W jego klubie nie lała się krew, lał się tylko słynny czerwony barszcz. Podawał go przegranym, którzy jeden po drugim odpadali z organizowanych przez niego turniejów. A za wszystko pobierał opłaty w wysokości dwóch procent od puli.

Drzwi po drugiej stronie ulicy otworzyły się i po chwili wyszło dwóch młodych mężczyzn o słowiańskiej urodzie. Nad nimi unosiła się chmura dymu papierosowego; mówili po rosyjsku. Doświadczenie Ravna podpowiadało mu, że to raczej płotki, nie grube ryby. Zwykle im facet był głośniejszy, im bardziej się puszył, tym niżej stał w hierarchii. Jeśli chodziło o gangi imigrantów, rockersów czy mafię ze Wschodu, Ravn rzadko się mylił. Wiedział, że trzeba uważać przede wszystkim na tych spokojnych i cichych.

Mężczyźni nie zamknęli za sobą drzwi i chodnik oświetlił strumień światła. Ravn nie zdołał dojrzeć, co tam się działo ani ilu ludzi było w środku. Nie widział też, czy był wśród nich Kaminski. Otwarte drzwi przyciągały go jak magnes. Sytuacja przypomniała mu czasy służby w jednostce specjalnej, kiedy po całych dniach śledzenia podejrzanych w końcu padał rozkaz przypuszczenia szturmu. Był to stan wyjątkowego oszołomienia. Po wielu dniach napięcia następowało odprężenie. Psychiczne i fizyczne. Poczucie wspólnoty było niesamowite. Zjednoczeni w swojej sile, otwierali kopniakiem drzwi i kładli bandytów na ziemię, zanim ci w ogóle zorientowali się, o co chodzi, zanim zdążyli zniszczyć towar. Czuli się jak królowie ulicy, kiedy ci wszyscy wytatuowani chłopcy leżeli twarzami do gleby, skuci kajdankami, a oni znajdowali kolejne kilogramy prochów. Im więcej kilogramów, tym więcej lat za kratkami. Tak właśnie miał ochotę potraktować Kaminskiego, chociażby dlatego, że jeśli ktoś wiedział coś o tamtej starej sprawie, z pewnością był to Kaminski.

Alkohol we krwi Ravna pchał go w kierunku otwartych drzwi, wyszedł z ciemności. Ale zdążył dotrzeć tylko do krawędzi chodnika, kiedy czyjaś ręka chwyciła go, wciągnęła z powrotem do bramy i postawiła pod ścianą. Smycz Møffego się naprężyła, pies zawarczał groźnie.

— Uspokój kundla, Kruk, albo coś mu się stanie.

Ravn szarpnął za smycz, przyciągnął psa do siebie. Uciszył go, co Møffe skwitował głuchym warknięciem.

— Co ty tu robisz, do cholery? — spytał Dennis Melby i posłał mu wściekłe spojrzenie.

— Wybrałem się na wieczorny spacer, a ty?

Melby pokręcił głową.

— Mieszasz się do pracy policji, a to jest karalne.

— To droga publiczna — odciął się Ravn, mierząc go wzrokiem. Dennis wydał mu się potężniejszy niż kiedykolwiek, przypominał nadmuchaną ropuchę. Ravn nigdy go nie lubił. — Widzę, że nadal łykasz te swoje witaminki.

— A tobie co do tego?

— Dilerzy przy kościele mają duży wybór.

Melby chwycił go ręką za szyję i mocno ścisnął.

— Jesteś zerem, Ravn. Zawsze byłeś, nawet kiedy pracowałeś w jednostce specjalnej.

— Puść mnie, zanim to się źle skończy... dla ciebie.

Melby uśmiechnął się szeroko.

— Spadaj stąd. Trzymaj się swojego gównianego Chrislianshavn, razem z innymi niedołęgami.

Ravn wyswobodził rękę z uścisku i złapał go za jaja.

— Powiedziałem, żebyś mnie puścił.

Na twarzy Melby’ego pojawił się grymas bólu, ale nie poluzował chwytu. Dotknął kciukiem grdyki Ravna. Ravnowi zrobiło się czarno przed oczami.

— Zaraz poszczuję cię psem, chętnie posmakuje twoich klejnotów.

Melby spojrzał na psa, który szarpał się na smyczy.

— Przestańcie! — rozległo się z drugiej strony bramy.

Odwrócili się w kierunku idącej w ich stronę postaci.

— Przestańcie, do cholery! — powiedział Mikkel w najczystszym północnojutlandzkim dialekcie.

Obaj poluzowali chwyt, Ravn z trudem łapał powietrze.

— Wyglądasz gównianie — odezwał się Ravn zduszonym głosem do swojego byłego partnera z patrolu.

Cienie pod oczami Mikkela świadczyły o zbyt wielu nieprzespanych nocach.

— Co tu się, do diabła, dzieje? Chcecie rozwalić operację, którą przygotowujemy od roku?

Dennis poprawił spodnie.

— Poprosiłem cywila, żeby poszedł dalej. Ale się uparł.

— Zamknij się, Dennis. Wracaj do samochodu — nakazał mu Mikkel.

Dennis spojrzał na Ravna.

— Jeszcze się zobaczymy, łachudro — rzucił i ruszył przed siebie.

Ravn patrzył za nim, kiedy szedł Cołbjørnsensgade.

— Świruje po tych sterydach.

— A ty, jak zwykle, w formie?

Ravn wzruszył ramionami.

— Robię swoje. Czego chcesz?

— To raczej ja powinienem spytać, co tu robisz.

— Jak już mówiłem tej sterydowej bombie, wybrałem się na wieczorny spacer.

— Stoisz tu już ponad godzinę.

— Pół godziny. Musiałem chwilę odpocząć.

— Jesteśmy blisko zatrzymania Kaminskiego.

— Miałeś mnie informować, Mikkel. Zapomniałeś o tym?

Mikkel zasłonił dłonią zwisający mu z prawego ucha mikrofon, przez który łączył się z centralą.

— Uspokój się — powiedział, jeszcze bardziej ściszając głos. — Podsłuch, który ostatnio założyliśmy Kaminskiemu, potwierdził to, co wcześniej podejrzewaliśmy, a mianowicie, że nie tylko uprawia hazard, ale jest też zaangażowany w handel narkotykami, handel ludźmi i paserstwo, i to na milionowe sumy.

— To mnie nie interesuje. Obiecałeś, że jeśli pojawią się informacje, które mogą być istotne dla sprawy Evy, dowiem się o tym pierwszy.

Mikkel odwrócił wzrok.

— I to się nie zmieniło. Tyle że ciągle nic nie mamy. Z całym szacunkiem, twoja sprawa w porównaniu z tym, w co zamieszany jest Kaminski, traci nieco na znaczeniu. Prawdę mówiąc, nadal nie wiemy, czy w ogóle miał z nią cokolwiek wspólnego.

— Proponuję, żebyście spytali go o to przy najbliższej okazji... — rzucił Ravn.

Chciał wyminąć Mikkela, ale ten zatrzymał go lekkim kuksańcem w pierś.

— Odpuść, Ravn. Jesteś pijany. Obiecałem, że ci pomogę, i nie wycofuję się z tego. Przecież wiesz.

Ravn spuścił wzrok. Miał wrażenie, że nagle uszła z niego cała energia, czuł zbliżającego się kaca.

— Wszystko w porządku? Potrzebujesz pieniędzy? — spytał Mikkel i zaczął szukać po kieszeniach.

— Oszczędź sobie — warknął Ravn. — Przyciśnij Kaminskiego i wyciągnij z niego, co trzeba. Jesteś mi to winien — dodał, wskazując na niego palcem.

Mikkel skinął głową.

— Będziesz pierwszy, który się o tym dowie. O ile, oczywiście, coś nam wyjawi.

Ravn pociągnął za smycz, Møffe się podniósł — pora wracać do domu.

— Kruk!

Ravn się odwrócił.

— Jeśli chcesz posłuchać mojej rady, to rusz się stąd.

— Nie prosiłem cię o radę.

— Mimo wszystko...

— Wiesz, jaki dzisiaj jest dzień?

Mikkel pokręcił głową.

— Trzy lata temu zginęła Eva.

6.

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Eva wyjęła klucze i otworzyła zamek. Rozmawiała przez komórkę, którą przyciskała ramieniem do ucha; pchnęła drzwi łokciem. Weszła do środka i obwieszona bagażami — w jednej ręce trzymała teczkę i płaszcz, w drugiej torbę z zakupami i bukiet tulipanów — ruszyła korytarzem do kuchni.

Postawiła zakupy na stole, zakończyła rozmowę i odłożyła komórkę. Wróciła na korytarz i zamknęła drzwi wejściowe.

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Przejrzała się w dużym lustrze. Miała spocone czoło, ciemne plamy pod pachami na białej koszuli świadczyły o stresującym dniu. Odpięła kilka guzików i wyciągnęła bluzkę ze spódnicy. Rzuciła na podłogę markowe botki, wysokie do połowy łydki, i na bosaka ruszyła do kuchni. Zaczęła rozpakowywać zakupy. Kiedy skończyła ustawiać rzeczy, nalała sobie kieliszek rosé i szybko przejrzała pocztę. Poza rachunkami było też zaproszenie na chrzciny dziecka jej koleżanki, Lillian. Uśmiechnęła się na widok maleństwa na zdjęciu. Sięgnęła po magnes na drzwiach lodówki i powiesiła zaproszenie między menu z Era Ora, pamiątką po jej urodzinowej kolacji, a zdjęciem jej i Ravna na pokładzie „Bianki”.

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Zabrała płaszcz z kuchennego stołu, weszła do sypialni i powiesiła go w szafie. Zaczęła słać łóżko. Powąchała niebieski T-shirt Ravna, w którym on, a czasem i ona, sypiali. Złożyła go i położyła na kołdrze. Ziewnęła i wróciła do kuchni po kieliszek. Wypiła kilka łyków i poprawiła tulipany, które już wcześniej wstawiła do wazonu. Jeden z nich zdążył zwiędnąć, wyjęła go i wyrzuciła do kosza pod zlewem.

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Wzięła wazon i wyszła do przedpokoju. W tym momencie w kuchni odezwała się jej komórka. Wróciła i zobaczyła wiadomość od Ravna.

Pracuję. Postaram się wrócić na czas. Jeśli nie, zacznij jeść beze mnie!

Przesłała mu emotikona, odłożyła telefon i ruszyła w stronę salonu.

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu... Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu... Cokolwiek zamierzasz, nie wchodź do salonu...

Weszła do salonu, słońce zaglądało przez okno, było gorąco. Minęła szklany stolik obok kanapy, postawiła wazon z kwiatami na parapecie, tuż obok niewielkich świeczników. Przesunęła je nieco, aż w końcu zadowolona spojrzała na swoje dzieło. Otworzyła okno, umocowała skrzydło haczykiem i poczuła powiew wiatru. Rozkoszowała się widokiem na wały, patrzyła, jak drzewa uginają się łagodnie nad powierzchnią wody pobliskiego stawu Magasindammen, w którym odbijały się promienie słońca. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko. Usłyszała trzeszczenie podłogi, otworzyła oczy i odwróciła głowę.

Cokolwiek zamierzasz...

Świecznik trafił w jej czaszkę z wielką siłą, słychać było, jak pękają kości. Nogi Evy się rozjechały, upadła na stolik, szkło pękło pod jej ciężarem. Jej bezwładne ciało zawisło na błyszczącej ramie stolika. Promienie słońca odbijały się od odłamków szkła, drżąc i migocząc. Z otwartej rany z tyłu głowy leciała krew, tworząc niewielkie jezioro na surowych deskach podłogi. Eva patrzyła prosto w sufit, palce lewej dłoni drżały lekko, jakby grała na niewidzialnym fortepianie. W kącikach ust pojawiły się bąbelki powietrza, westchnęła i zastygła w bezruchu.

 

Człowiek w czapce bejsbolowej rzucił świecznik na podłogę tuż obok Evy. Schylił się, przyłożył dwa palce w obcisłej gumowej rękawiczce do jej szyi i sprawdził tętno. Kiedy go nie wyczuł, ściągnął jej z ręki roleks z łańcuszkiem i schował do kieszeni. Podniósł się, spokojnym krokiem ruszył do kuchni, sięgnął po leżącą na stole teczkę, otworzył ją. Wyjął z niej laptopa i portfel i włożył do pustej torby na zakupy, którą Eva zostawiła na stole. Odwrócił się i skierował do drzwi. Zatrzymał się na moment przy lustrze w korytarzu.

Pokaż mi swoją twarz... na chwilę... chociażby na sekundę... pokaż mi ją... pokaż mi ją...

Mężczyzna naciągnął czapkę na czoło i zniknął za drzwiami.

 

— Pokaż, kim jesteś! — krzyknął Ravn i się obudził. Usiadł na łóżku. Minęła chwila, zanim dotarło do niego, że jest na pokładzie „Bianki”.

— Wszystko w porządku, Ravn? — usłyszał głos Eduarda, sąsiada z kecza cumującego obok „Bianki”.

Spojrzał przez otwarty luk nad łóżkiem.

— Tak, tak — zapewnił przyjaciela, patrząc na rozgwieżdżone niebo w górze. — Możesz spokojnie spać dalej.

Eduardo życzył mu dobrej nocy.

Ravn spojrzał na zegar w komórce; było dopiero wpół do piątej. Spał godzinę, góra dwie, ale wiedział, że już nie zaśnie. Wstał, wziął kołdrę i przeszedł przez kajutę, w której spał Møffe. Otworzył drzwi na tylny pokład, przyciągnął jedno z białych plastikowych krzeseł do relingu i usiadł na nim. Wody kanału były pogrążone w ciemnościach. Przez most przejeżdżał samochód, kierował się w stronę placu Christianshavns Torv, poza tym było cicho. O tej porze wszystkie lokale były już zamknięte, a miasto jeszcze się nie obudziło. Łódź kołysała się lekko na wodzie. Wrócił myślami do snu, który ciągle się powtarzał. Zawsze próbował w nim przestrzec Evę przed tym, co okazało się nieuniknione. Z czasem uzupełniał go o szczegóły, które wyszły na jaw w śledztwie, a dotyczyły momentu, kiedy Eva weszła do mieszkania, i rzeczy, które sprawca zabrał ze sobą. Położenie ciała i uraz, jakiego doznała, zostały opisane w protokole. Osobiście to poświadczył, bo to on, wróciwszy z psem do domu, znalazł ją martwą na podłodze.

Zdarzało się, że we śnie przez ułamek sekundy widział twarz zabójcy, ale zawsze okazywało się, że jest to jego własna twarz. Wiedział, że wynika to z poczucia winy, nie trzeba było być psychologiem, żeby to zrozumieć. Czuł się winien, że nie zapobiegł katastrofie, że nie potrafił znaleźć zabójcy. Wyglądało na to, że Eva, wchodząc do mieszkania, zaskoczyła włamywacza. Złodziej był prawdopodobnie powiązany z jednym z gangów, które w tym czasie grasowały w okolicy, i zapewne dawno już opuścił Danię. Na podstawie skromnych wyników dochodzenia on i Mikkel wysnuli wniosek, że największą wiedzę o członkach gangów miał Kaminski. Siedząc na pokładzie i przyglądając się spokojnej wodzie, Ravn nagle zrozumiał, jak wątłe były ich przesłanki. Cały czas się łudził, że uda mu się rozwiązać sprawę. Było to tak żałosne, że chciało mu się płakać. I zaraz zorientował się, że szlocha.

7.

Słońce zajęło miejsce za cmentarzem przy kościele Zbawiciela, powietrze za czerwonymi murami było nieruchome, żwirowe ścieżki falowały w upale. Z oddali dochodził monotonny szum ulicznego ruchu z Amagerbrogade, ulicy biegnącej równolegle do południowego muru cmentarza. Cmentarz należał do miejscowego kościoła na Christianshavn i był tak zwanym cmentarzem dodatkowym, założonym podczas epidemii cholery. Eva wiedziała wszystko o historii dzielnicy, w której mieszkali, i często opowiadała mu o niej, kiedy razem spacerowali po okolicy. Przytakiwał, zbyt zajęty pracą, żeby naprawdę słuchać, co do niego mówi.

Schylił się nad grobem z czarnego kamienia, usunął zwiędnięte kwiaty i resztki zniczy, które postawił, kiedy był tu ostatnim razem. Przypomniał sobie, że było to gdzieś w okolicach Bożego Narodzenia, i poczuł wyrzuty sumienia. Przychodziłby częściej, ale nienawidził cmentarzy. Były zaprzeczeniem wszystkiego, co kojarzyło mu się z Evą. Przypominały mu o tym, jak niesprawiedliwe było to, co się wydarzyło. Zamiast leżeć tutaj, powinna teraz spacerować z nim po Amagerbrogade, być częścią jego życia.

— Wiesz, że ten cmentarz powstał w związku z epidemią cholery? — spytała Victoria.

Stała pochylona nad nim, jej nieokiełznane siwe włosy sterczały, naelektryzowane, na tle błękitnego nieba.

— Tak — mruknął Ravn i włożył do foliowej torby zwiędnięte kwiaty i wypalone znicze.

Victoria wydmuchała chmurę dymu.

— W tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim roku zabroniono grzebać ludzi w granicach miasta. Na szczęście.

— Dlaczego?

— Bo inaczej mój antykwariat nie leżałby dzisiaj obok kościoła.

Ravn pokiwał głową. Antykwariat Victorii leżał o krok od kościoła Zbawiciela, w którym w swoim czasie odbyła się ceremonia pogrzebowa Evy.

Spojrzał na Victorię. Ubrana w nieskazitelny tweedowy kostium i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem, przypominała potomkinię arystokratycznego rodu.

— Nie jest ci gorąco w tym ubraniu?

— Dla niechlujstwa nie ma żadnego usprawiedliwienia.

— Jesteś jedyna w swoim rodzaju.

— Mam nadzieję. Nie lubię kopii. Dlatego uwielbiałam towarzystwo Evy.

Ravn wstał i wytarł zakurzone dłonie w jeansy.

— Dziękuję, że przyszłaś tu ze mną. Nie musiałaś.

— Drobiazg. Chociaż przyznaję, że zawsze, kiedy tu jestem, ciarki przechodzą mi po plecach. Powinieneś był rozsypać jej prochy w morzu.

— To dozwolone?

Victoria wzruszyła ramionami.

— Tak czy inaczej, powinieneś był to zrobić.

Patrzyli na grób w milczeniu. Ravn nie był zadowolony z kupionych przez siebie bratków. Natomiast bukiet Victorii był prosty i estetyczny. Podobał mu się, Evie na pewno też by się spodobał.

— Do diabła, tylu rzeczy nie zdążyliśmy zrobić — wymamrotał.

— Nie dosyć już tego samobiczowania?

Tym razem to Ravn wzruszył ramionami.

— Powinienem to przewidzieć.

— Powinieneś iść dalej. Eva też byłaby tego zdania.

— Zabiorę stąd te gówniane kwiaty, wyglądają okropnie — powiedział, wskazując na bratki.

— Cóż, to chyba rzeczywiście nie był najlepszy wybór — odpowiedziała Victoria i pokiwała głową.

Ravn schylił się i zabrał z grobu doniczkę.

— Mówię serio. I nie chodzi tylko o poczucie winy. Powinienem był to przewidzieć. Całe życie pracowałem w policji. Widziałem z bliska, jak straszne rzeczy ludzie są w stanie sobie robić. Widziałem przemoc, rozmawiałem z ofiarami, patrzyłem w oczy zabójcom, znam statystyki. Wszystko to wiedziałem. Więc dlaczego nie dopilnowałem, żebyśmy zainstalowali alarm? Dlaczego pozwalałem, żeby Eva tak często była sama w domu? Dlaczego nie zainteresowałem się gangiem, który od jakiegoś czasu grasował w okolicy? Na pewno zrobili rekonesans. Powinienem był rozpoznać sygnały... Okazało się, że jestem całkowicie nieprzygotowany.

— To brzmi tak, jakbyś miał wyrzuty sumienia.