Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Wydał żołnierzom Armii Czerwonej własną żonę. Okrutnik czy desperat? Trudno poddawać etycznej ocenie zachowania ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Jak trudne musiało być położenie mężczyzny, który w 1947 r. wydał własną żonę Sowietom? Tym bardziej imponuje postawa żołnierzy Wojska Polskiego, którzy stanęli w jej obronie. Niestrudzony dziennikarz śledczy odsłania okoliczności jedynej potyczki między siłami Polski i ZSRR, do której doszło po II wojnie światowej. Bohaterska postawa ściągnęła na wielu z nich długoletnie więzienie, a nawet wyrok śmierci. Nagłośnienie prawdy to jedyne, co możemy dziś dla nich zrobić. Poruszający reportaż dla miłośników książek Cezarego Łazarewicza.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 177
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Krzysztof M. Kaźmierczak
WOJSKO POLSKIE KONTRA ARMIA SOWIECKA
Saga
Rozstrzelani za uratowanie kobiety
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2018, 2024 Krzysztof M. Kaźmierczak i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727174174
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Młodą, przerażoną kobietę w obstawie sowieckich żołnierzy widziało wtedy wielu pasażerów, niejednej osobie podczas podróży mówiła ona, że jest bezpodstawnie przetrzymywana. Ale tylko jeden człowiek jadący pociągiem przejął się jej losem. Gdyby zmęczony po cały dniu pracy Feliks Lis zdrzemnął się zamiast słuchać nieznajomej kobiety... Gdyby konduktorzy, strażnicy kolejowi i dyżurny stacji uznali, że nie jest ich sprawą to, kogo i gdzie przewożą żołnierze Armii Sowieckiej... Gdyby wojskowy komendant miasta Leszna zbagatelizował telefon z dworcowego komisariatu... Wówczas nie tylko nie byłoby tej książki. Zapewne nie znalibyśmy dziś nawet nazwiska uprowadzonej, a jej życie najprawdopodobniej zakończyłoby się tragicznie. Podzieliłaby los wielu kobiet, które sołdaci z gwiazdami na czapkach traktowali w tamtych ponurych czasach jak przedmioty. Nie mogłaby już zobaczyć swojej córki, którą odebrano jej, gdy miała zaledwie roczek...
Krzysztof M. Kaźmierczak włożył wiele wysiłku, żeby przywrócić pamięć o tym, co stało się w Lesznie w 1947 roku i upamiętnić ludzi ratujących Zofię Rojuk z narażeniem swojego życia. Ukoronowaniem jego czternastoletnich dociekań jest ta książka, która przedstawia nieznane okoliczności i kulisy wydarzeń, które rozegrały się w pociągu jadącym w kierunku Leszna, na stacji kolejowej, a później w przekształconych w salę sądową koszarach wojskowych.
To niewątpliwe tragiczna historia, ale płynące z niej wnioski mają pozytywny wymiar. Mieszkańcy, żołnierze i funkcjonariusze służący na ziemi leszczyńskiej przeszli próbę człowieczeństwa w czasach, w których rządził zbrodniczy system, a bezprawie było prawem. To, czego dokonali z odruchu serca było aktem wielkiej odwagi i solidarności. Chwała wszystkim tym, który zachowali się wówczas godnie!
Łukasz Borowiak, Prezydent Leszna
Nocny pociąg osobowy nr 728 z Poznania do Wrocławia zwykle był zatłoczony. Tak było także 27 maja 1947 roku, gdy wsiadł do niego czterdziestoletni Feliks Lis. Gdyby pracował w swoim wyuczonym zawodzie, jako krawiec, zapewne o tej porze byłby od dawna w domu. Od kilku miesięcy mieszkał wraz z żoną i synkiem w Osiecznej (w powiecie leszczyńskim), gdzie podjął pracę jako konwojent w miejscowej gminnej spółdzielni i zajmował się obsługą obowiązkowych dostaw zboża od rolników. Wiązało się to z częstymi wyjazdami do Poznania i późnymi powrotami do domu.
Wnętrze pociągu było bardzo słabo oświetlone. Zmęczony po cały dniu pracy mężczyzna długo szukał miejsca siedzącego. Znalazł je w piątym wagonie, w przedziale, którym podróżowali między innymi żołnierze Armii Sowieckiej w towarzystwie młodej kobiety. Kiedy Lis wszedł do środka jeden z czerwonoarmistów oświadczył mu, że... nie ma miejsca. Mężczyzna nie dał się jednak wyprosić z przedziału. Stwierdził, że miejsce jest, a to wagon cywilny, więc i on ma prawo nim jechać.
Kiedy Sowieci zasnęli, mieszkaniec Osiecznej zapytał milczącą cały czas kobietę, dokąd jedzie. Odpowiedziała mu, że nie wie. Dopiero teraz jej się przyjrzał – zauważył, że ma oczy opuchnięte od płaczu. Wyglądała na dwadzieścia lat. Przedstawiła się jako Zofia. Powiedziała, że jest Polką i pochodzi z Baranowicz (było to miasto znajdujące się przed wojną na polskich Kresach). Skarżyła się, że jest przetrzymywana przez żołnierzy, którzy wiozą ją do swojej jednostki. Twierdziła, że oddał ją im jej mąż, któremu Sowieci dali za nią butelkę wódki. Mówiła, że na stacji odebrali jej małe dziecko i zabrali dokumenty. Nerwowo spoglądając na śpiących żołnierzy, Zofia błagalnym tonem prosiła o pomoc w uwolnieniu. Szeptała, żeby zawiadomić władze o tym, że została porwana. Jej prośby i skargi słyszeli także siedzący w przedziale inni Polacy. Oni jednak wysiedli na stacji w Czempiniu.
Lis był poruszony słowami przerażonej kobiety, ale doskonale wiedział, że sam nic nie wskóra. Nawet gdyby próbował wstawić się za nią u Rosjan i prosić, żeby ją wypuścili – nic by to nie dało. On, Polak, cywil był dla czerwonoarmistów nikim. Zapewnił Zofię, że spróbuje jej pomóc, i wyszedł z przedziału. Liczył na to, że wystarczy interwencja kolejarzy z obsługi pociągu, by żołnierze zostawili kobietę w spokoju.
Szukając konduktora, mężczyzna zwrócił się do pierwszego napotkanego kolejarza. Był to Jan Jankowiak ze Służby Ochrony Kolei, który wracał do domu po pracy na stacji Poznań-Dębiec. Lis powiedział mu o przetrzymywanej przez Sowietów Polce, ale strażnik nie chciał z nimi rozmawiać. Tłumaczył, że wkrótce wysiada. Pasażer poprosił go, żeby na stacji zameldował o kobiecie. Kolejarz zapewnił, że to zrobi.
Nadzieja na uwolnienie kobiety pojawiła się po przejechaniu przez pociąg z Poznania czterdziestu kilometrów, kiedy wjechał on na stację w Kościanie. Na peronie czekali już dwaj funkcjonariusze ze Służby Ochrony Kolei, którą zawiadomił Jankowiak. Lis wskazał im piąty wagon.
Strażnicy Stanisław Michalski i Stanisław Tomczak weszli do przedziału. „Proszę, niech pani wyjdzie”1 – powiedział Michalski, na co Zofia wstała, ale nie ruszyła się, bo sowiecki kapitan podniesionym głosem powiedział „Niet, to nasza kobieta!”. Na to strażnik zażądał od Zofii pokazania dokumentów. Wtedy kapitan krzyknął, że nie pozwala, wyjął pistolet i zagroził nim SOK-istom. Strażnicy nie mogli nic więcej zrobić, gdyż pociąg wkrótce ruszał i byli zmuszeni wysiąść.
Między Starym Bojanowem a Górką Duchowną do wagonu, w którym jechał Lis, wsiadł kierownik pociągu, który był zarazem konduktorem. Franciszek Majchrzak wysłuchał opowieści o kobiecie, ale nie podjął się przeprowadzenia interwencji. Uznał, że jeśli czerwonoarmiści zlekceważyli SOK-istów, to on sam też nic nie zdziała. Zalecił jednak podróżnemu, żeby kiedy wysiądzie z pociągu na swojej stacji, powiadomił o wszystkim zawiadowcę.
Pasażer nie wiedział, że po rozmowie z nim konduktor jednak tak bardzo przejął się sprawą, że poszedł do przedziału, w którym była Zofia. Usiadł tam, by mieć sytuację pod kontrolą, a w razie czego wskazać, gdzie jest przetrzymywana kobieta. Do sowieckich żołnierzy się nie odezwał.
Siedząc wcześniej w przedziale z czerwonoarmistami Lis także nie zapytał ich o Zofię. Ale zrobił dla niej o wiele więcej, niż mogła ona oczekiwać. Wysiadając na stacji kolejowej Lipno Nowe, Lis nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy kobietę z pociągu. Była noc, a on potrzebował snu, żeby następnego dnia znów wcześnie wyruszyć do pracy. Miał jeszcze przed sobą prawie pół godziny jazdy rowerem do Osiecznej. Powinien skierować się bezpośrednio do domu. Ale zanim opuścił stację, opowiedział jej dyżurnemu, Stanisławowi Kędziorze, że w pociągu jest uprowadzona kobieta. Nie miał jednak pewności, że przekaże on tę wiadomość dalej. Dlatego za zgodą kolejarza sam ze stacyjnego telefonu zadzwonił w sprawie Zofii do Leszna.
Kładąc się spać, czterdziestolatek nie mógł nawet przypuszczać, że wpłynął na dalsze losy nie tylko przetrzymywanej kobiety, ale także kilkudziesięciu innych osób. Nie wiedział, że zanim się obudzi, starania, które podjął w pociągu przyniosą nieoczekiwany skutek. Może śniła mu się wtedy zapłakana Zofia? To była jego ostatnia w 1947 roku noc we własnym łóżku. I to noc, której nie dane mu było spokojnie przespać. Nad ranem przyszli po niego funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Ubierając się, uważał, żeby nie obudzić śpiącego ośmioletniego synka, Eugeniusza. Kiedy go wyprowadzali Feliks Lis, uspokajał żonę Celinę, że niedługo wróci do domu, że wszystko się wyjaśni.
Lis nie zdawał sobie sprawy z tego, że w kraju nadeszły czasy, w których za szlachetność i odwagę trafiało się do więzienia. W 1947 roku Polska pogrążyła się w komunizmie, zaczął się najbardziej ponury okres stalinowski. W styczniu, wraz ze sfałszowanymi przy pomocy Związku Sowieckiego wyborami parlamentarnymi zniknęła nawet szczątkowa powojenna demokracja. W lutym Sejm wybrał na prezydenta Bolesława Bieruta, który był wiernym wykonawcą działań Józefa Stalina prowadzących do podporządkowania mu Polski. Gwarantem wymuszanych zmian ustrojowym były wojska sowieckie rozlokowane na terenie całego kraju, których żołnierze nierzadko zachowywali się jak okupanci. Rozprawianie się z podziemiem niepodległościowym weszło w ostatnią fazę. Trwały relacjonowane w radio, prasie i kronikach filmowych pokazowe procesy dowódców organizacji Wolność i Niezawisłość. Wojskowe sądy na co dzień orzekały kary śmierci. Zaledwie dwadzieścia dni wcześniej aresztowano Witolda Pileckiego. To nie był dobry czas dla szlachetnych ludzi, którzy chcieli pomóc przetrzymywanej bezprawnie przez Sowietów kobiecie...
Dyżurnym na nocnej zmianie w wartowni Służby Ochrony Kolei na leszczyńskim dworcu był dwudziestosiedmioletni Antoni Kmiecik. Rok wcześniej wrócił do Polski z Niemiec. Od dostania się do niewoli w 1939 roku, przez całą okupację przebywał w obozie jenieckim – stalagu VI w Hemer. Kilka miesięcy po powrocie do ojczyzny wstąpił do SOK. Zwykle nocna służba była spokojna, ale nie tamtego dnia. Otrzymał telefon, że w pociągu jadącym do Leszna jest Polka porwana przez żołnierzy sowieckich. „Telefon ten odnotowałem w książce raportów. Po jakimś czasie znów był telefon o tej samej treści. Zanim przyjechał pociąg, podobnych telefonów odebrałem kilka. Zastanowiła mnie ta sprawa i powiedziałem o niej milicjantowi” – wspominał później dyżurny. Zawiadomił też swojego przełożonego, Józefa Biernaczyka, komendanta SOK w Lesznie, który polecił mu, żeby sprawę wyjaśnić. Kmiecik kazał Janowi Ludwiczakowi przyprowadzić sowieckich żołnierzy i towarzyszącą im kobietę. Dyżurujący w wartowni nie wiedział, że telefoniczną lawinę wywołał Feliks Lis.
Pierwszym dzwoniącym był strażnik Michalski z kościana, który powiedział, że Sowieci wiozą kobietę, której nie pozwolili wylegitymować. Była wtedy godzina 23.50. Potem telefonował zawiadowca stacji w Lipnie Nowym, Kędziora, informując, że „W pociągu Poznań-Leszno Rosjanie wiozą Polkę, która prosi o uwolnienie”, a na potwierdzenie tego przekazał do telefonu Feliksa Lisa, który poświadczył prawdziwość informacji. Kim byli inni dzwoniący, Kmiecik nie pamiętał. Prawdopodobnie byli to inni kolejarze ze stacji na trasie pociągu wiozącego Zofię konwojowaną przez Sowietów, lub inne osoby, które jeszcze podczas podróży dowiedziały się od Lisa o Zofii.
Milicjant, któremu SOK-ista powiedział o telefonach, nazywał się Zygmunt Handke. Miał niecałe trzydzieści lat. Awansowany kilka miesięcy wcześniej na kaprala, służbę na stacji pełnił dopiero od tygodnia. Mieszkał z żoną i czteromiesięcznym dzieckiem przy rynku w Lesznie. Kmiecik myślał, że milicjant nie zainteresował się sprawą kobiety. Było inaczej. Gdy skład nr 728 o godzinie 00.35 wjechał na peron, Handke już na niego czekał. Zanim w tłumie wysiadających odnalazł Zofię, interwencję w jej sprawie podjął już strażnik, Ignacy Dworak.
Czterdziestoletni Dworak był przed wojną urzędnikiem pocztowym w Lesznie. Należał do Stronnictwa Narodowo Demokratycznego założonego przez Romana Dmowskiego. Po wojnie wstąpił do SOK i w obawie przed zwolnieniem z pracy zapisał się do Polskiej Partii Socjalistycznej. Dworak był jednym z sześciu strażników pilnujących tej nocy dworca. O kobiecie dowiedział się od kolegi, Jana Ludwiczaka. Czerwonoarmistów z Zofią wskazał idący za nimi konduktor i kierownik pociągu, Franciszek Majchrzak. Kiedy zobaczył na peronie Dworaka, zawołał go i powiedział, że „to oni skradli kobietę”.
Strażnik podszedł wraz z Ludwiczakiem do sowieckiego oficera i powiedział: „Panie kapitanie, przepraszam, proszę ze mną na wartownię w sprawie tej kobiety”. Chociaż prosił dwukrotnie, nic nie wskórał. Oficer wyciągnął pistolet i krzyknął do SOK-istów: „Uchodi ty, bo cię ubiję”.
Dworak o swojej nieudanej próbie wyjaśnienia sytuacji opowiedział napotkanemu na peronie milicjantowi. Wskazał mu przy tym kapitana. Handke wraz z innym milicjantem podszedł do niego i zapytał: „Ja przychodzę w sprawie tej kobiety i zapytuję się, czy to jest Polka”. W odpowiedzi kapitan wyciągnął z prawej kieszeni spodni pistolet i wulgarnie grożąc („Uchodi, Polaki, bo was pozastrzelam, jobane w rot”), kazał milicjantowi się odczepić.
Kapral Handke wystraszył się. Mógł zająć się dalszym patrolowaniem dworca, ale widok zapłakanej kobiety nie dawał mu spokoju. Poszedł do wartowni SOK i wykonał stamtąd dwa telefony, które całkowicie zmieniły jego dalsze życie. Najpierw zadzwonił do Komendy Milicji Obywatelskiej w Lesznie, a kiedy tam nie zainteresowano się sprawą, wykręcił numer do dyżurnego wojskowej komendy miasta. Uznał, że tylko Wojsko Polskie może poradzić sobie z agresywnymi czerwonoarmistami. Powiedział dyżurnemu, że „na stacji znajduje się Polka zabrana przez Rosjan, i tę sprawę trzeba wyjaśnić”.
„Wysokie poczucie godności oficerskiej i osobistej. Szczery patriota. Mężny, energiczny, z dużą inicjatywą, zdecydowany [...] Jest człowiekiem wielkich wymagań od siebie, jak i od podwładnych. Cieszy się autorytetem tak u oficerów, jak i żołnierzy” – tak charakteryzował Jerzego Przerwę w 1945 roku podpułkownik Petrulewicz, dowódca 88. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej, w którym młody oficer służył przed przeniesieniem do Leszna. Podobne zdanie mieli inni jego przełożeni. Dlatego w Departamencie Personalnym Ministerstwa Obrony Narodowej nie robiono mu przeszkód, kiedy wystąpił o skierowanie do jednostki liniowej. W ten sposób w marcu 1947 roku ledwie dwudziestodwuletni podporucznik Przerwa trafił do 86. Łużyckiego Pułku APL stacjonującego w Lesznie. Objął stanowisko dowódcy plutonu dowodzenia 2. Dywizjonu i jednocześnie został adiutantem tego dywizjonu oraz komendantem miasta. Przydzielono mu niewielkie mieszkanie przy ulicy, której patronem był Wacław Andrzejewski – podporucznik zabity przez Niemców w 1919 roku w powstaniu wielkopolskim.
Leszno miało być tylko przystankiem do dalszej kariery wojskowej. Gotowy był już wniosek o awansowanie Przerwy na porucznika. Los oficera rozstrzygnął się około godziny drugiej w nocy 28 maja 1947 roku, kiedy wysłany z koszar żołnierz obudził dowódcę, pukając do drzwi jego mieszkania. Komendant miasta mógł po wysłuchaniu podwładnego mówiącego o kobiecie wiezionej przez Sowietów przekazać mu, że to nie sprawa dla Wojska Polskiego. Nikt z przełożonych nie miałby do niego o to pretensji, a podporucznik mógłby spokojnie przespać resztę nocy u boku zaledwie kilka tygodni wcześniej poślubionej żony. Pewnie niejeden oficer w tamtym czasie postąpiłby właśnie w taki sposób. Ale nie Jerzy Przerwa.
Tym, który obudził komendanta był kanonier Stanisław Stachura. Żołnierz pochodził spod Lubartowa, był kierowcą. Do artylerii przeciwlotniczej w Lesznie skierowano go kilka tygodni wcześniej z 2. Szkolnego Pułku Samochodowego w Lublinie. Tej nocy Stachura pełnił służbę w komendzie miasta w zastępstwie chorego żołnierza. To on odebrał telefon od kaprala Zygmunta Handkego. Kiedy zrelacjonował podporucznikowi Przerwie, że milicja prosi o interwencję, oficer polecił mu, żeby natychmiast osobiście sprawdził na miejscu, co się tam dzieje, i mu o tym zameldował.
Kiedy wysłannik dotarł na dworzec było tam 18–20 sowieckich wojskowych, a Zofia siedziała w kącie w hallu dworca i płakała. Stachura podszedł do stojącego przy niej czerwonoarmisty. Przedstawił się i zapytał o kobietę. „Żołnierz odpowiedział: przyszedłeś sam i nic tu nie zrobisz. Wyraził się przy tym niecenzuralnie” – zeznał kilka godzin później kanonier. Nie był o ani pierwszym ani ostatnim Polakiem obrzuconym tej nocy wyzwiskami przez Sowietów.
Stachura odbył też rozmowy z milicjantem i strażnikami kolejowymi. Potwierdzili oni, że bezskutecznie próbowali interweniować w sprawie kobiety i ich zdaniem konieczna jest pomoc Wojska Polskiego. Wracając z dworca, kanonier skrócił sobie drogę, przeskakując przez ogrodzenie stacji. Zrelacjonował wszystko komendantowi. Powiedział mu przy tym, że na stacji był też dowódca ich pułku (więcej na ten temat w rozdziale „Gruzin w komunistycznym potrzasku”). Podporucznik zaczął się ubierać. Polecił Stachurze, by ruszył do koszar i przekazał jego rozkaz, żeby przygotowywać pluton alarmowy. Wychodząc z domu, oficer prawdopodobnie powiedział żonie, że niedługo będzie z powrotem. Nie mógł przewidzieć, że już nigdy nie wróci do swojego mieszkania. Przerwa dotarł do koszar kiedy formowano już oddział.
Porucznik Dymitr Rudzionek o godzinie 2.30 zarządził alarm w dyżurującej tej nocy 5. Baterii. O tym, kogo z żołnierzy skierowano do interwencji, zdecydował po części przypadek. Według kanoniera Piotra Łyszczka „ na okrzyk ALARM cała bateria składająca się z 35 ludzi wstała i kto się najprędzej ubrał został wysłany na stację kolejową”. W ten sposób do oddziału włączony został bombardier Henryk Olek, który chciał zostać w koszarach, gdyż zaledwie dwie godziny wcześniej przyjechał do jednostki skierowany tam przez Rejonową Komendę Uzupełnień w Poznaniu. Prawdopodobnie jechał do Leszna tym samym pociągiem, którym Sowieci wieźli Zofię, ale ani podczas alarmu, ani później w śledztwie nie zapytano go, czy coś wie na ten temat.
Rudzionek wybrał czternastu żołnierzy, a jako piętnastego członka plutonu alarmowego wskazał Stachurę. W oddziale znalazł się między innymi kanonier Władysław Łabuza, który jak większość żołnierzy był rówieśnikiem komendanta miasta. Do czasu zmobilizowania go w sierpniu 1946 roku do odbycia służby wojskowej pracował w straży pożarnej w Łodzi jako kierowca. Kiedy ostatni raz widział żonę Stanisławę, była w zaawansowanej ciąży. Czekał teraz na kolejną przepustkę, żeby wreszcie zobaczyć swoje pierwsze dziecko urodzone przed czterema miesiącami.
Broń Łabuzie i pozostałym żołnierzom wydał z magazynu kapral Wiesław Warwasiński. Ten były żołnierz Armii Krajowej pracował po wojnie w szpitalu w Tomaszowie Mazowieckim. Służył w wojsku już od prawie dwóch lat, a w 86. Pułku był dowódcą działa. Nie musiałby brać udziału w alarmie, ale obudzono go, żeby zastąpił chorego szefa 5. Baterii. Podoficera cenili przełożeni i szanowali podwładni. Nie znał zbyt dobrze Łabuzy i Stachury, ale to właśnie z nimi splotły się na najbliższe dni losy Warwasińskiego. Zdecydowały o tym wydarzenia, które nastąpiły w ciągu najbliższych kilkudziesięciu minut.
Na korytarzu w koszarach podporucznik Przerwa ogłosił, że oddział musi udać się na stację kolejową. Pod jego komendą piętnastu żołnierzy i podoficer wybiegli w dwuszeregu z budynku. Oficer zatrzymał ich pod wartownią i tam wyjaśnił, że na dworcu jest Polka przetrzymywana przez Sowietów. Wytłumaczył – jak zrelacjonował potem kanonier Jan Fidrych – że muszą jej „iść na pomoc, bo milicja i kolejarze nie mogą dać rady” czerwonoarmistom. Żołnierze zapamiętali, że podporucznik przestrzegł, że „może oni nie będą chcieli jej oddać i będą strzelać” (kanonier Jan Diakowicz), a „w razie gdyby oni pierwsi użyli broni lub stawiali opór, to, choćby jego nie było, żebyśmy nie uciekali i nie bali się, a sami również otworzyli ogień” (kanonier Stanisław Kołodziejek).
Po przejściu kilkuset metrów komendant zatrzymał oddział. „Na ulicy udzielił nam jeszcze raz wskazówek, żeby się nie bać i abyśmy nie uciekali” (Łabuza), „przypomniał nam, że mamy prawo użyć broni, gdyby oni najpierw jej użyli” (kanonier Czesław Franciszkowicz) i „mówił, abyśmy byli odważni” (bombardier Henryk Olek).
Dodawanie odwagi, powtarzanie, by żołnierze nie bali się, żeby nie uciekali, może dziwić, jeśli nie uwzględni się ówczesnej sytuacji. Podporucznik miał świadomość, że strach będzie na dworcu największym wrogiem. Tylko on miał doświadczenie bojowe, wiedział, jak to jest stanąć naprzeciw uzbrojonego przeciwnika, a do tego znał mentalność czerwonoarmistów, bo razem walczyli na froncie. Miał świadomość, że w konfrontacji z nimi trzeba im pokazać swoją siłę, bo tylko tak można wzbudzić w nich respekt. Nie wiedzieli tego członkowie plutonu alarmowego, którzy wszyscy pochodzili z powojennego poboru. Do tego, jako służącym w Wojsku Polskim, od początku wpajano im, że Armia Sowiecka jest sojusznikiem, i to uprzywilejowanym. Żyli w przeświadczeniu, że czerwonoarmiści są praktycznie bezkarni, co niejednokrotnie manifestowali, odnosząc się do polskich żołnierzy z wyższością. Dowódca wiedział, że jego ludzie nie zawiodą, o ile tylko pokonają strach, który wywoływała „bratnia” armia.
Przemarsz zajął kilka minut. Gdy dotarli na miejsce, dochodziła trzecia, wciąż było ciemno, do wschodu słońca brakowało półtorej godziny. Oficer zatrzymał żołnierzy, rozkazał im załadować broń i czekać, a sam wszedł do budynku wraz z kanonierem Stachurą. Polecił, żeby stację opuściły wszystkie osoby cywilne. Kiedy w środku zostali już tylko czerwonoarmiści i pilnowana przez nich Zofia, podporucznik wyszedł do swoich podwładnych i kazał im wejść do budynku. Żołnierze gęsiego wmaszerowali do środka. Dowódca rozkazał obstawić wszystkie drzwi i przy pomocy kaprala Warwasińskiego wskazał podwładnym, gdzie mają stać. Kiedy się rozlokowali, rozkazał wprowadzić naboje do luf i czekać, a sam podszedł do najwyższego stopniem oficera sowieckiego, majora.
Przerwa przedstawił się i powiedział, że chce wyjaśnić sprawę Polki wiezionej przez sowieckich wojskowych. Wtedy podszedł do nich kapitan i oświadczył, że to on ją wiezie i „żeby o tej sprawie nie mówić przy osobach postronnych”. Był to Mikołaj Sokołow, ale ani wtedy, ani podczas dalszej rozmowy nie podał Polakom swoich personaliów. Chciał, żeby podporucznik poszedł z nim porozmawiać do wartowni SOK. Przerwa przystał na to, ale swoim podwładnym rozkazał nikogo nie wypuszczać z dworca i nie wpuszczać do środka do czasu jego powrotu. Taki sam rozkaz wydał też kapitan Armii Sowieckiej, a kiedy ruszyli, wyjął pistolet. Widziało to kilku żołnierzy, w tym kanonier Łabuza: „Gdy podporucznik Przerwa zauważył, że ten niesie pistolet w ręku, wyjął również swój pistolet z kabury i tak poszli na wartownię”.
Na miejscu komendant miasta utwierdził się w podejrzeniu, że kobieta jest przetrzymywana bezprawnie. Kapitan oświadczył, że jest z kontrwywiadu, tymczasem jego umundurowanie wskazywało na to, że jest artylerzystą. Do tego twierdził, że ma „tajny pakiet”, na którego podstawie przewozi aresztowaną i na dowód tego pokazał jakąś kopertę. Była rozerwana z jednej strony, ale nie chciał pokazać jej zawartości. Podporucznik Przerwa dwukrotnie prosił kapitana o okazanie swoich osobistych dokumentów, jednak ten na to też się nie zgodził. Ich rozmowę przerwały odgłosy strzałów na dworcu. Obaj oficerowie natychmiast znów sięgnęli po swoją broń osobistą. Podporucznik zarazem starał się powstrzymać Sokołowa, jak potem zeznał: „Bojąc się, aby kapitan nie strzelił, chwyciłem go lewą ręką za rękę, w której był pistolet”.
Zanim doszło do konfrontacji w wartowni, kilka minut wcześniej, po wyjściu oficerów z hallu dworcowego, kapral Warwasiński próbował w dworcowej poczekalni porozmawiać z Zofią Rojuk. Kanonier Stanisław Wlizło widział, jak podszedł on do kobiety, której pilnował żołnierz sowiecki „ten jednak nie pozwolił się kapralowi zbliżyć i naciągnął zamek automatu”. „Powiedział mi: IDY TY W PIZDU i zdjął automat” – tłumaczył Warwasiński dlaczego musiał się cofnąć.
Bombardier Mieczysław Fajerman pilnował drzwi prowadzących do bufetu, z którego było wyjście na perony. Dobrze widział stamtąd, jak „w pewnej chwili dwóch oficerów rosyjskich, major i kapitan, którzy przedtem siedzieli przy budce biletera, udali się do drzwi [...] Przy wyjściu na peron poznański oficerowie [...] wszczęli sprzeczkę i chcieli koniecznie wyjść na peron, oczywiście stojący tam żołnierze nie pozwolili im wychodzić”.
Razem ze Stachurą i Łabuzą drzwi pilnował kanonier Tadeusz Nowicki, który próbował przekonać oficerów, żeby zmienili swoje zamiary, ale został obrzucony wyzwiskami. „Powiedziałem do nich: Postójcie, jak przyjdzie porucznik to was puszczę, bo wiecie dobrze, że mam rozkaz nie puszczać. A oni do mnie: Czto to ty, job twoja mać, nie puścisz? A ja na to, że nie puszczę”.
Widząc przepychankę przy drzwiach, kapral Warwasiński ruszył w ich kierunku, ale zdążył zrobić tylko kilka kroków. Kanonier Łyszczek usłyszał, że „major sowiecki krzyknął TY POLSKO MORDO i natychmiast kapitan sowiecki, który stał za nim, podał mu pod rękę pistolet”. Kilku żołnierzy widziało, jak kapitan z tyłu strzelił w kierunku Nowickiego i Stachury. Nie trafił ich, ale kula przestrzeliła Stachurze lewy rękaw.
Na odgłos strzału z pistoletu trzymający palce na spustach broni członkowie plutonu natychmiast odpowiedzieli ogniem. Pierwszym celem byli oficerowie, a kiedy z pepeszy zaczął strzelać żołnierz pilnujący kobietę – ostrzał skoncentrował się na nim. Był w części niecelny, bo przez pewien czas w hallu dworcowym niewiele było widać przez dym i kurz, który się podniósł się w powietrze pod wpływem kul uderzających w ściany i posadzkę. Wystraszony Stachura miał pepeszę, ale nie mógł przyłączyć się do walki, bo była niesprawna. Osłaniany ogniem przez Łabuzę, wybiegł z budynku i schował się za pobliskie drzewo.
Część z żołnierzy strzelała zarówno na postrach w górę, jak i w kierunku Sowietów. Tak zrobił kanonier Henryk Pielka, który stał przy wyjściu na peron w pobliżu Nowickiego, Stachury i Łabuzy i również doskonale widział, co zaszło i kto wywołał starcie. Żołnierz po oddaniu strzałów schronił się za stojący w hallu kiosk i stamtąd obserwował bieg wydarzeń. Kiedy rozwiał się trochę kurz, Pielka zauważył, że żołnierz, który pilnował Zofii, próbował dalej strzelać w kierunku Polaków „ale już nie mógł, bo był trafiony i strzelał tylko do góry”. Wcześniej wyjścia z hallu przy kiosku pilnowali kanonierzy Wlizło i Franciszkowicz, którzy po oddaniu strzałów w stronę czerwonoarmistów schronili się w tunelu przejścia podziemnego na perony. Tam też ukrył się kanonier Nowicki, a kiedy próbował wyjść, padały w jego kierunku strzały.
Bombardier Olek również otworzył ogień. Strzelał najpierw w górę, a potem w stronę czerwonoarmistów, którzy przedostali się na peron. Kiedy zauważył, że raz prawdopodobnie trafił, zrobiło mu się z przejęcia słabo. Przestał strzelać. „Musieli mnie ratować, ponieważ byłem bardzo zdenerwowany” – tłumaczył potem. Kanonier Jan Nowojewski, który mu towarzyszył, kazał napotkanemu kolejarzowi przynieść wody dla kolegi.
Kanonierzy Kołodziejek i Diakowicz stali przy budce informacji. Nie widzieli stamtąd, co działo się przy wejściu na peron do Poznania. W pobliżu siedziało kilku sowieckich oficerów. Jeden z nich zapytał Diakowicza „Co, będziecie strzelać?”. Żołnierz odpowiedział mu, że jak będzie trzeba, to tak. W chwili kiedy oficer zapytał „To macie się za co strzelać?”, rozległy się strzały. Kołodziejek pociągnął za spust, ale nabój okazał się niewypałem. Ukryci przed ostrzałem za budką kanonierzy przepuścili uciekających w popłochu na peron czerwonoarmistów.
Cały czas z różnych stron padały strzały – Sowieci, którzy wybiegli z budynku, strzelali z różnych kierunków przez otwarte drzwi do jego wnętrza. Kanonier Łyszczek uciekł na peron poznański i stamtąd, ukryty za słupem widział, że „kapitan sowiecki, który leżał na ziemi ranny, w dalszym ciągu strzelał”, a „widząc, że nie ma już amunicji, sięgnął jeszcze raz do kabury i wyjął jeszcze raz jeden magazynek i próbował ładować, ale już nie strzelał, bo mu ręce opadły”.
Kanonier Stanisław Strulak był po tej samej stronie hallu co Henryk Olek i Nowojewski, ale pilnował innych drzwi prowadzących na peron, z którego odjeżdżały pociągi w kierunku Ostrowa Wielkopolskiego. Strzelił tylko raz w kierunku oficerów, a potem schronił się przed ostrzałem w bufecie. Po oddaniu strzałów ostrzegawczych tam także ukryli się bombardier Fajerman i kanonier Leon Srodoń, który wcześniej pilnował wejścia do tego pomieszczenia. Do bufetu dotarł również kapral Warwasiński, który próbował ze znajdującego się tam telefonu zadzwonić do jednostki i powiadomić o starciu. Nie udało mu się jednak połączyć. Wówczas podoficer zaczął krzyczeć, żeby polscy żołnierze wstrzymali ogień. Jednego z rannych sowieckich żołnierzy, który uciekł z hallu, wysłał z poleceniem, żeby powiedział swoim, żeby nie strzelali. Polacy wtedy też przestaną.
W tym czasie z wartowni wyszli podporucznik Przerwa i kapitan Sokołow. Komendantowi miasta udało się przekonać Sokołowa do schowania pistoletu dopiero wtedy, gdy do pomieszczenia weszło trzech lekko rannych sowieckich żołnierzy szukających pomocy. Podporucznik wyszedł sprawdzić, co stało się na stacji. Spotkał Stanisława Stachurę, który opowiedział mu o potyczce. Podporucznik razem z kanonierem pobiegł do koszar wezwać pomoc dla rannych i zameldować oficerowi inspekcyjnemu o tym, co zaszło na dworcu. Następnie wrócił do swoich żołnierzy. W czasie jego nieobecności kapitan, który przewoził Zofię, zajął się... ukrywaniem dowodów na to, że czerwonoarmiści strzelali do Polaków.
Kiedy wymiana ognia ustała, Srodoń wraz z podoficerem i innymi żołnierzami poszli pomagać rannym czerwonoarmistom. Tam zauważył przy zabitym leżącą pepeszę. Ranny oficer powiedział mu, żeby zabrał broń, bo jeszcze zginie. Srodoń wziął automat, ale odłożył na bok, bo sam dalej udzielał pomocy postrzelonym. Na broń zwrócił uwagę przybyły w tym czasie na stację szef leszczyńskiej bezpieki i nakazał kanonierowi Nowickiemu by ją zabrał. Ten przekazał ją sowieckiemu kapitanowi, który przyszedł z wartowni SOK.
Zofia, zanim doszło do starcia, położyła się na posadzce na płaszczu przy swojej walizce, na której usiadł pilnujący jej Rosjanin. Kobieta była zmęczona, drzemała. Przebudziły ją odgłosy sprzeczki, po których rozległy się strzały. „Leżałam w kącie holu stacyjnego z głową ze strachu schyloną w dół” – tłumaczyła potem wypytywana o to, czy widziała, kto do kogo strzelał. Kiedy się podniosła, jej konwojent był martwy. Była wolna, ale wciąż bała się, bo na terenie dworca nadal rozlegały się pojedyncze strzały. Wystraszona wyszła na peron i usiadła. Tam zauważył ją kanonier Nowicki i obawiając się, że kobiecie może coś się stać, powiedział, by stamtąd odeszła. Zofią zainteresował się wówczas jeden z kolejarzy. Zaprowadził ją (najprawdopodobniej nieświadomie) w najgorsze z możliwych dla niej miejsc – do wartowni SOK, gdzie przebywał... kapitan Sokołow. Oficer polecił pilnować kobietę jednemu z czerwonoarmistów. Tak skończył się krótki czas jej wolności.
O tym, co się stało z kobietą, nie wiedzieli komendant ani żołnierze, których zbiórkę – ostatnią w swoim życiu – Przerwa przeprowadził przed stacją. Niektórzy członkowie plutonu alarmowego byli bardzo zdenerwowani i przestraszeni. „Co z tego wyjdzie?” – pytał bombardier Olek. Żołnierze bali się, że zostaną aresztowani. Oficer spodziewał się, że to może nastąpić. Uspokajał swoich podwładnych. Wiedział, że zastosowali się do jego rozkazu, i postąpili tak, jak należało. Podporucznik zapewnił żołnierzy, że wszystko się wyjaśni. Powiedział, żeby się nie bali, a w razie dochodzenia mówili prawdę – tak jak było, że pierwsi zaczęli strzelać Sowieci. Potem zarządził powrót do koszar pułku. Tam członkowie oddziału alarmowego zdali broń i zostali zatrzymani do wyjaśnienia w pułkowym areszcie. Nim to nastąpiło, Przerwa obejrzał jeszcze bluzę mundurową Stachury. Oficer nie miał wątpliwości co do tego, że otwór w rękawie powstał w wyniku przestrzelenia.