Zasłyszane historie. Tom 1 - Paweł Szlachetko - E-Book

Zasłyszane historie. Tom 1 E-Book

Paweł Szlachetko

0,0

Beschreibung

Zbiór krótkich opowiadań stworzonych na kanwie niezwykłych opowieści, które autor słyszał na przestrzeni lat od różnych osób. Pozornie błaha porada od bezdomnej, która pośmiertnie uratowała mieszkańców całego bloku. Zmaterializowane postaci mieszkańców zamku sprzed stu lat. Poczucie fizycznej obecności zmarłego męża... Autor balansuje między jawą a snem, rzeczywistością materialną a duchową. Opowiadania pozwalają uwierzyć, że świat ma więcej wymiarów, niż nam się wydaje. Jawa i sen, życie i śmierć - granica między tymi stanami może nie być tak wyraźna, jak nam się powszechnie wydaje. Paweł Szlachetko od lat tropi i opisuje historie, które mogłyby zmrozić krew w żyłach, a tymczasem - w jego narracji - przynoszą nadzieję i ukojenie egzystencjalnych niepokojów. Te proste, zakotwiczone w zwykłej codzienności opowiadania fascynują tym bardziej, że wydarzyły się naprawdę!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 182

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Paweł Szlachetko

Zasłyszane historie. Tom 1

 

Saga

Zasłyszane historie. Tom 1

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 0, 2022 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728224434

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Przez wiele lat zapisywałem opowieści o dziwnych wydarzeniach, które stały się udziałem zwykłych ludzi. „Zasłyszane historie” to efekt mojej pracy. Aby lepiej się czytało, nieco uatrakcyjniłem fabułę, nie rezygnując z prawdy.

Paweł Szlachetko

Babuszka

Strażnicy miejscy przywieźli do szpitala nieprzytomną starą kobietę. Znaleziono ją w piwnicy, gdzie gnieździła się w jednej z komórek. Dostałyśmy telefon z izby przyjęć, żeby zająć się przygotowaniem bezdomnej do przeniesienia na oddział.

– Jej włosy i ubranie pewnie ruszają się od robactwa – w głosie starszej koleżanki brzmiało obrzydzenie. – Ja za nic nie pójdę.

Wszystkie pielęgniarki spojrzały na mnie, gdyż byłam najmłodsza.

Poczułam się nieswojo. Wzięłam rękawiczki jednorazowe i zjechałam windą do izby przyjęć. Lekarzy dyżurny wskazał na koniec korytarza. Kiedy zdejmowałam ze starowiny pierwszą warstwę lepiących się od brudu ubrań, kobieta westchnęła i otworzyła oczy. Zobaczyłam w nich lęk.

Ja byłam jeszcze bardziej przerażona, ale starałam się tego nie okazywać. Na szczęście nie mogła zobaczyć, jak trzęsą mi się ręce. W tłustych z brudu fałdach kilku warstw koszul, swetrów, spódnic oraz naciągniętych na nogi rajstop roiło się od wesz i innego robactwa. Zbierało mi się na mdłości. Chciałam uciec, ale przecież nie mogłam. Zamiast tego zaczęłam mówić łagodnie, że już jest wszystko dobrze.

Staruszka złapała mnie za rękę, gdy próbowałam rozpiąć kolejny sweter. W zmęczonych i wyblakłych wiekiem oczach pojawiły się łzy strachu. Zrobiło mi się jej strasznie żal.

– Tu nikt pani nie skrzywdzi – powiedziałam łagodnie. – Już nie trzeba się bać. Osobiście się panią zaopiekuję – zmusiłam się do uśmiechu i po chwili wahania babcia cofnęła rękę.

Myślę jednak, że uwierzyła w moje słowa, dopiero gdy zaczęłam delikatnie obmywać jej ciało gąbką z ciepłą wodą. Po godzinie bezdomną zabrano na oddział neurologiczny. Kiedy upychałam do worków jej ubrania, zwymiotowałem do jednego. Ale i tak wszystko szło do spalenia.

Tego wieczora, po zakończeniu dyżuru, odwiedziłam Babuszkę. Podeszłam do łóżka. Na białej poduszce, wśród nielicznych białych kosmyków włosów zobaczyłam przerażoną twarz starowiny. Miała półotwarte usta, jakby chciała krzyknąć o pomoc, ale bała się to zrobić. Nie mogłam jej tak zostawić. Usiadłam obok, wzięłam ją za rękę i zaczęłam szeptem opowiadać, że już świat się dla niej odmieni i odtąd nie zazna nieszczęścia. Czy sama wierzyłam w te słowa? Bardzo chciałam. Babuszka w pewnej chwili zacisnęła palce na mojej dłoni. Napięcie zelżało, usta z westchnieniem się zamknęły. Kilkanaście minut później spokojnie usnęła.

Przez kolejny tydzień codziennie odwiedzałam ją pod koniec każdego wieczornego dyżuru. Lekarze nie bardzo mogli jej pomóc, gdyż krzyczała histerycznie, gdy próbowano ją zbadać. Uspokajała się dopiero na mój widok.

Tamtej soboty skończyłam pracę później niż zwykle. Choć minęła północ, byłam pewna, że Babuszka na mnie czeka. Weszłam cicho do pokoju i zmęczona usiadłam przy łóżku. Na szafce nocnej paliła się lampka, delikatnie rozpraszając półmrok bladym światłem. Babcia już spała. W pierwszym odruchu chciałam wziąć ją za rękę, ale przyszło mi do głowy, że tylko ją tym rozbudzę. Wstałam ostrożnie i poszłam w stronę drzwi. Kiedy kładłam dłoń na klamce, po raz pierwszy usłyszałam jej cichy głos.

– Wypuść Mańkę w niedzielne przedpołudnie. Obiecujesz?

Mańka to był mój kot. Nie pamiętałam, bym jej o nim opowiadała, ale skąd inaczej by o nim słyszała? Ale co miała znaczyć ta prośba? Odwróciłam się i kiwnęłam potakująco głową.

Następnego dnia koło jedenastej przed południem przypomniałam sobie o Babuszce. Mieszkam na parterze, więc puściłam Mańkę do przybalkonowego ogródka. Ku mojemu przerażeniu spokojna dotąd kotka czmychnęła przez dziurę w płocie na ulicę. Pobiegłam za nią. Usłyszałam chrapliwe ujadanie. Zwęszył ją pies.

Mańka wdrapała się na pobliskie drzewo. Próbowałam ją stamtąd ściągnąć, ale nie potrafiłam wspiąć się tak wysoko, zaś przerażona kotka bała się zejść. Zadzwoniłam po straż. Chyba trafiłam na kogoś z dobrym sercem, bo przyjechali po kilkunastu minutach. Gdy strażak zdejmował Mańkę z najwyższej gałęzi, przypadkowo zajrzał w okna mieszkania na pierwszym piętrze. Zobaczył wisielca. Wkrótce pod domem pojawiło się kilka radiowozów i karetka.

Policja wyłamała drzwi, żeby dostać się do środka mieszkania. Jak się później dowiedziałam, nieopodal samobójcy stała dziesięciolitrowa butla z gazem z doczepionym zapalnikiem i materiałem wybuchowym. Zjawili się saperzy. Domowa bomba miała eksplodować w południe. Podobno mężczyznę rzuciła narzeczona, a on postanowił się zemścić na całym świecie. Napisał o tym na fejsbuku, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.

Kiedy tuliłam Mańkę w ramionach, uświadomiłam sobie, że koło południa zamierzałam położyć się na parę godzin przed nocnym dyżurem. Gdyby nie ucieczka Mańki… Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.

Wróciłam do domu. Starałam się czymś zająć, żeby opanować nerwy. Skąd starowina wiedziała o szykującym się nieszczęściu?

Nieoczekiwanie zadzwoniła komórka. Usłyszałam głos znajomego lekarza.

– Wczoraj, przed północą, zmarła twoja Babuszka. Zwykle zaglądałaś do niej koło dwudziestej pierwszej, ale wtedy cię nie widziałem. Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć…

Bal jakich mało

W redakcji zlecono mi zrobienie reportażu z wielkiego biznesowego przyjęcia. Miało się odbyć w nowo odrestaurowanym zameczku. Z radością dowiedziałam się, że spotkam na miejscu koleżankę z agencji aktorskiej. Nie znałam nikogo z gości, więc pomyślałam, że będzie mi raźniej.

Sekretarz wręczył mi eleganckie zaproszenie. Na końcu welinowego arkusika gospodarz skreślił odręcznie zapewnienie, że dla wszystkich wieczór będzie niezapomnianym przeżyciem. A goście proszeni są o stawienie się w strojach z XIX wieku. Czyli bal przebierańców, pomyślałam z ekscytacją. Nigdy wcześniej na czymś takim nie byłam.

Udało mi się wypożyczyć odpowiedni strój od znajomej pracującej w teatralnej garderobie i umówionego dnia zajechałam samochodem przed odrestaurowany i rozświetlony pałacyk. Lokaj w liberii skierował mnie przez główny hall do sali balowej. Musiałam przyznać w duchu, że właściciel nie skąpił pieniędzy na przywrócenie budynkowi dawnej świetności.

Pan domu wystąpił w stroju mickiewiczowskiego Gustawa, wzbudzając wśród pań okrzyki uznania. O trzydzieści lat młodsza żona wdziała suknię Świtezianki. A że kształtne to i owo prześwitywało tu i ówdzie, panowie również głośno chwalili kreację.

O dwudziestej zabrzmiały tony orkiestry. Kiedy zebrali się już wszyscy goście, na środek sali wystąpił gospodarz.

– Pierwszy toast – zawołał i zwrócił się w stronę jednego z wiszących na ścianie obrazów – chciałbym wznieść za hrabinę Eulalię Kronenberg, której wszyscy jesteśmy dziś gośćmi. To właśnie w tym dworku, przed stu sześćdziesięciu laty, spędzała urocze sam na sam z kochankiem. Miejmy nadzieję – uśmiechnął się tajemniczo – że i tym razem nie poskąpi swoich wdzięków i być może łaskawie wybierze jednego z obecnych tu panów.

Nie wyjaśnił, co miał na myśli.

Z dziennikarskiego obowiązku zanotowałam, że po dwóch godzinach zabawy pijana Świtezianka ledwo trzymała się na nogach. Wkrótce też zaszyła się w którymś z bardziej oddalonych od sali balowej pokoi.

W międzyczasie, jak podsłuchałam rozmowę kilku dam, pan Albin umówił się z dawną kochanką, piękną czterdziestolatką o krągłych kształtach, w jednej z sypialni na piętrze. Po wybiciu północy, kobieta dyskretnie wymknęła się do pościelowego gniazdka. Gospodarz też zniknął. No to wypiłam toast za udane miłosne tête-à-tête. Jednak kilka minut później z piętra dobiegł przeraźliwy krzyk. Na schodach ukazała się przerażona kobieta. Zbiegła na dół i, głośno szlochając, zaczęła chaotycznie się tłumaczyć, że przypadkowo znalazła się na górze i tylko z ciekawości otworzyła drzwi jednej z sypialni.

– Zobaczyłam jakiegoś mężczyznę z zakrwawionym nożem. Stał nad leżącą na łóżku kobietą, całą we krwi – łkała wystraszona. –Boże, jak on na mnie spojrzał. To szaleniec! A ona miała taką znajomą twarz. To na pewno któraś z zaproszonych. – Rozejrzała się wokół z paniką. – Zróbcie coś. Może ta biedaczka jeszcze żyje.

Goście zaczęli wołać jeden przez drugiego, żeby wezwano policję, pogotowie. Co bardziej śmielsi, po uzbrojeniu się w halabardy i miecze, które zdjęli ze ścian, weszli ostrożnie po schodach. A ja poszłam za nimi, bo ciekawość była silniejsza od strachu. Nigdy wcześniej nie widziałam zakrwawionego trupa, o mordercy złapanym na gorącym uczynku nie wspominając. Niestety, zawiodłam się, jak i inni – sypialnia na piętrze była pusta i w idealnym stanie. Uznaliśmy więc, że rozhisteryzowana kobieta miała alkoholowe przywidzenie.

Wtedy znów rozległ się jej przerażony krzyk. Tym razem dobiegał z dołu. Więc tam popędziliśmy. Brunetka stała w sali balowej przed obrazem hrabianki Kronenberg.

– Mówiłam wam – wołała, wskazując obraz drżącą ręką – że skądś ją znam. To była ona, ta zamordowana…

Przez salę przeszedł dreszcz ekscytacji i zdumienia. Powiało grozą i tajemnicą. I wtedy z jakiegoś zakamarka wyłonił się szeroko uśmiechnięty gospodarz, zaklaskał w dłonie i rzecz cała się wyjaśniła. Pan Albin przyznał się, że postanowił zaserwować gościom metafizyczny dreszczyk emocji. Dlatego wynajął aktorów do odegrania na piętrze sceny sprzed stu sześćdziesięciu laty.

– Jak głosi legenda – opowiadał – właśnie w tym zamku hrabia zamordował śliczną żonę, gdy odpoczywała w łożu po upojnej nocy z gachem.

Prócz przemyślnie wpuszczonej w maliny dawnej kochanki, która się na pana Albina obraziła, że tak ją przestraszył, wszyscy goście uznali zainscenizowaną scenę za gwóźdź przyjęcia.

Kiedy tydzień później kończyłam pisać reportaż, w którym oprócz opisu przyjęcia zawarłam legendę o krwawej zbrodni, zadzwoniła do mnie znajoma, która prowadziła agencję aktorską.

– Chodzi o kochanków, którzy mieli odegrać scenę mordu, pamiętasz? – Usłyszałam jej głos w słuchawce.

– Jasne, do tej pory przechodzą mnie ciarki na tamto wspomnienie.

– Zadzwoniłam do nich i spytałam, dlaczego nie zgłaszają się po honorarium. Powiedzieli, że bardzo przepraszają, ale w drodze na bal popsuł im się samochód i nie przyjechali do zamku, odegrać swoje role. Nie widzieli zatem powodu, żeby zgłaszać się po pieniądze.

Błękitny wir

Kiedy studiowałam we Wrocławiu, kilka razy słyszałam historię o Moście Zakochanych. Pierwszy raz od jednego z przyjaciół. Wracaliśmy właśnie z dyskoteki całą grupą. Był ciepły wieczór, wiał delikatny wiatr, a na niebie srebrzył się księżyc. Brakowało tylko zaczarowanej dorożki, konia i wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Kiedy weszliśmy na most, przyjaciel zaczął opowiadać:

– Codziennie tędy chodzicie, a nie macie zielonego pojęcia, że właśnie w tym miejscu, głęboko pod nurtem Odry, kryje się błękitny czakram.

– Cóż to takiego? – zaciekawiłam się.

– Wir energetyczny, który dodaje odwagi i pomaga osiągnąć szczęście. Żeby jednak zadziałał, wcześniej trzeba pogłaskać po łapie lwa, który stoi nieopodal przed katedrą – wskazał za siebie.

– Jeśli pomaga zdać egzaminy – ktoś z tyłu zawołał rozbawiony – to jestem pierwszy w kolejce.

– Czakram działa tylko w sprawach miłości – przyjaciel objął ramieniem narzeczoną.

Mieszkałam we Wrocławiu przez kilka następnych lat. I za każdym razem, gdy przechodziłam przez Most Tumski, zastanawiałam się, czy kolega miał rację z tym wirem. To znaczy wiedziałam, że to tylko legenda, ale mimo wszystko ciekawiło mnie, ile w owej bajce może być prawdy. Może dlatego lubiłam zatrzymać się na środku mostu, wesprzeć o barierkę i gapić na przepływającą dołem wodę. Wyobrażałam sobie wówczas, jak może wyglądać mój przyszły mąż. Zabawnie było tworzyć postać niczym w grze komputerowej. Tylko że życie, zawsze wzdychałam pod koniec rozmyślań, nie ma nic z elektronicznej zabawy.

Któregoś dnia spotkałam na moście Ludwika. Oto pewnego popołudnia, kiedy już wystarczająco napatrzyłam się na płynącą dołem wodę, odwróciłam się. Kilka metrów dalej o barierkę opierał się jakiś chłopak. On też w tej sekundzie na mnie spojrzał. Już nie pamiętam, kto pierwszy nawiązał rozmowę. Najpierw on, a potem ja przyznaliśmy się, że lubimy tu przychodzić.

– Słyszałaś, że to miejsce podobno ma czarodziejską moc?

Kiwnęłam potakująco głową.

– Ale chyba nie wierzysz w te opowieści – spytałam i roześmiałam się głośno.

Jednak chłopak nie bardzo chciał przyznać, że to tylko bajka. W duchu myślałam podobnie, ale dziś już wiem, że wówczas trochę było mi wstyd się do tego przyznać, nawet przed sobą samą.

Od tamtej pory co jakiś czas spotykaliśmy się na moście. Wreszcie Ludwik się przemógł i zaprosił mnie na kawę.

– Już myślałam, że nigdy się na to nie zdecydujesz – powiedziałam.

Jednocześnie pomyślałam, że chyba spotkałam chłopaka, którego sobie wymyśliłam, gapiąc się w odmęty płynącej Odry.

Kiedy kilka miesięcy później Ludwik mi się oświadczał, przyznał, że wtedy poczuł to samo.

Wkrótce wzięliśmy ślub. Wyjechaliśmy z Wrocławia i zamieszkaliśmy na przedmieściach Poznania. Raz wiodło nam się lepiej, raz gorzej, ale przez długi czas czułam, że mój mąż jest moją drugą połówką, której nikt i nic nie może zastąpić. On zapewniał, że czuje to samo. Długo byliśmy ze sobą szczęśliwi.

Ale tak to już w życiu jest, że kiedy czujemy się zbyt pewni, przestajemy uważać na łączące nas z drugą osobą uczucie. Dziesięć lat później coś zaczęło się psuć w naszym związku. Między nas wkradł się cień obojętności. Trzy lata temu uznaliśmy, że czas się rozstać. Ludwik wrócił do Kielc, ja zostałam w Poznaniu. Długo nie mogłam otrząsnąć się z przekonania, że to niemożliwe, że nasza wielka miłość skończyła się tak… zwyczajnie.

Przed rokiem przyjechałam w sprawach zawodowych do Wrocławia. Poszłam na most, żeby przypomnieć sobie dawne studenckie lata. Kiedy stanęłam na środkowym przęśle, niemal poczułam, jak otacza mnie roztańczony wir energii. Wsparłam się o barierkę. Jak długo gapiłam się w wodę? Zastanawiając się nad minionymi wydarzeniami, zrozumiałam, jak wiele błędów popełniłam w swoim małżeństwie, i że nadal kocham Ludwika.

Zeszłam z mostu i stanęłam przed lwem przy pobliskim kościele. Pogłaskałam go po łapie, prosząc los, byśmy znowu byli razem. Wtedy usłyszałam za plecami głos byłego męża:

– Ja też go prosiłem, żeby los znowu nas połączył.

Odwróciłam się w stronę stojącego za plecami ukochanego, ale… nie zobaczyłam nikogo.

Sekundę później zadzwoniła komórka. Telefonował przyjaciel, żeby powiedzieć, że właśnie wraca z pogrzebu Ludwika.

Droga za widnokres

W sali, gdzie spało ponad pięćdziesięciu bezdomnych, było duszno, ale przynajmniej ciepło. I choć był środek nocy, nie było cicho. W kącie ktoś chrapał. Kilka łóżek dalej inny pojękiwał przez sen. Po prawej stary mężczyzna dyszał, jakby właśnie skończył bieg maratoński.

Zasłonka nie była dociągnięta do ściany, dlatego mógł w szparze zobaczyć rozgwieżdżony kawałek nieba. A każda gwiazda to jedno życie. Ktoś kiedyś, dawno temu, tak mu powiedział. Nie pamiętał kto.

Czy gwiazdy tych, którzy nic o sobie nie wiedzą wciąż jaśnieją na niebie?

Już nie próbował dowiedzieć się, kim jest i skąd się tu wziął. Pogodził się ze stratą pamięci. Czasami tylko wracały kilkusekundowe obrazy i strzępki słów, których nie potrafił złożyć w całość. Najczęściej słyszał zapłakany głos kobiety (skądś wiedział, że ma na imię Magda), która prosiła, żeby anioł mu pomógł… Dlaczego on miałby potrzebować pomocy? Widział też wystraszone twarze starych ludzi, błagających go, żeby tego nie robił. Czego? Ale tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi. Czuł, że by mu się nie spodobała.

Jego wspomnienia zaczynały się dwanaście miesięcy temu, w chwili, gdy zorientował się, że stoi na chodniku. Był głodny. Nieopodal zobaczył pozostawionego na ławce niedojedzonego hamburgera. Ruszył do siedziska, ale uprzedził go jakiś obdartus, który triumfalnie chwycił bułkę. Z poczuciem przegranej zamierzał się odwrócić i odejść, gdy bezdomny przytrzymał go za rękaw. Potem przełamał bułkę na pół i podzielił się z nim zdobyczą.

Jakiś czas później usłyszał, że biedni, którzy niewiele mają, potrafią być najhojniejsi. Czy on miał kiedyś dużo? Na to wskazywał jego elegancki ciepły płaszcz, którym się okrywał, zanim w schronisku ktoś mu go ukradł wiele miesięcy temu.

Wczoraj w południe stał na ulicy i gapił się na kolorową choinkę. Dokąd powinien iść? Co zrobić? Jaki jest jego cel? Czuł, że zagubił się na drodze życia. Gardło ścisnęły żal, tęsknota i lęk. Skądś doleciały dźwięki kolędy o aniołach, co to opiekują się ludźmi. Anioły… bajka, w którą wierzą biedni i nieszczęśliwi. Tacy jak jego znajomi ze schroniska, którzy podają sobie z ust do ust opowieści o człowieku, który pojawił się wśród najbardziej potrzebujących.

– I dlatego te-en gość przychodzi do ta-akich biedaków jak my – mówił Bezręki, zacinając się z lekka. – Nie takich przy fo-orsie, co to mają sto złotych i zastanawiają się, jaki tu ba-ankiet za to urządzić, ale takich prawdziwych golasów. No i daje co im potrzeba, na chleb, parę groszy na gorącą herba-atę, papierosa. Albo też pomaga znaleźć buty, gdy w twoich przetarła się podeszwa. Wczoraj, jak leżałem w bramie na Żurawiej, podobno obok mnie prze-eszedł.

– I dał ci coś? – spytał jeden z przysłuchujących się bezdomnych.

– Nie, bo spałem, a to kulturalny czło-owiek i nie będzie drugiego wyrywał ze snu, jak wie, że taki ma trudności z zasypia-aniem. A ja mam.

Pomyślał, że przydałby mu się taki anioł. Miał przecież mniej niż inni. Stracił nawet samego siebie.

Rozgwieżdżone niebo w okiennej szparze przysłoniła ciemna chmura. Przed oczami znów pojawił się kilkusekundowy błysk z przeszłości. Siedział za kierownicą samochodu. Jechał drogą między domami. Na środku szosy pojawił się mężczyzna. Gwałtownie wcisnął hamulec. Co było dalej? Nie wie. Usłyszał płacz małej dziewczynki. Na mgnienie zobaczył załzawione oczy. Z jakiego powodu mała patrzyła tak żałośnie?

– Dlaczego coś dręczy mnie co noc? – Parę miesięcy temu zapytał kulawego Tadzika, który po tym, jak podzielił się z nim bułką, został jego kumplem.

– Pytasz, dlaczego coś cię dręczy i nie daje spać? – Zapytany schował za pazuchę opróżnioną butelkę po alpadze. – Na każdego przychodzi taka chwila, że pytania, niczym drogowskazy, prowadzą go za widnokres. Jeśli tam dojdziesz i zrozumiesz, jakie błędy popełniłeś, będziesz mógł wrócić i naprawić swoje życie.

– Ty tam byłeś?

– Właśnie tam razem idziemy.

Chmura zniknęła i rozgwieżdżone niebo znów rozbłysło w szparze zasłonki. Jutro Wigilia, pomyślał ze smutkiem i tęsknotą. Zamknął oczy i zasnął.

 

NA ŚNIADANIE zjadł suchy chleb. Kiedy przekładał między palcami ostatnią skibkę, pojął, że po dwunastu miesiącach bezdomności pogodził się z własnym losem. Stracił pamięć, ale już nie zamierzał odnaleźć dawnego siebie. Przez rok błąkał się po ulicach wielkiego miasta, aż parę dni temu kilka puzzli pamięci połączyło się ze sobą. W jednym olśnieniu zrozumiał, że był złym człowiekiem. To było jak smagnięcie biczem. Przestraszył się, że tamten zły może wrócić i ponownie zawładnąć jego myślami.

Zwierzył się z przerażenia Tadzikowi. Był wigilijny wieczór, szli pustą ulicą miasta, które szykowało się na przyjście Dzieciątka. Za oknami mijanych domów płonęły światła na choinkach. Gdzieś rozlegały się tony dzwoneczków, jakby za moment miały pojawić się sanie w zaprzęgu reniferów ze Świętym Mikołajem. W oczach zaszkliły mu się łzy.

– Jeśli już wiesz, jakim byłeś człowiekiem, to znaczy, że wróciłeś z dalekiej drogi za widnokres – powiedział łagodnie kumpel.

– Ale ja nigdzie nie poszedłem.

– Czasami nie trzeba iść setek kilometrów, żeby trafić do celu. Dobro zjawia się w nas, gdy pokuta zostaje spełniona. A to znaczy, że jesteś gotów zacząć życie od nowa.

Zatrzymali się przed jednopiętrowym domem. Przez duże okno zobaczył w salonie małą dziewczynkę, która z trzydziestoletnią kobietą stroiła choinkę.

To było tak, jakby ktoś gwałtownie odsunął zasłonę z jego pamięci. Kobieta miała na imię Magda i była jego żoną. Kiedyś ją krzywdził, ale teraz wiedział, że tamto już nie wróci. Dziewczynka obok była jego córeczką. Zacisnął dłonie w pięści. Nigdy już nie pozwoli, żeby przez niego płakała.

Tamtego feralnego dnia pędził autem od klientów, których zlicytował. Starzy ludzie prosili o prolongatę długu, ale był bezlitosny. W pewnej chwili na ulicę, wprost pod samochód, wszedł jakiś mężczyzna. W świetle reflektorów dokładnie przyjrzał się jego rysom. Teraz już wiedział – to był Tadzik.

W oszołomieniu odwrócił się do przyjaciela. Obok nie było nikogo. Jedynie śnieżny wir samotnie kręcił się pośrodku jezdni.

Z domu napłynęły pierwsze tony kolędy o wybaczeniu grzechu i radości nadchodzących świat. Wyprostował się, wszedł na ganek. Chwilę się wahał, ale w końcu nacisnął dzwonek.

Kamienny krzyk

Ostatniego dnia kamieniarskiego czeladnikowania wezwał mnie majster, postawił na stole pół litra i nalał pełną szklankę.

– Chcesz być dobrym rzemieślnikiem? – Zapytał i spojrzał mi prosto w oczy. – Przez te wszystkie lata bardzo się starałeś, ale to za mało.

– Co mam zrobić?

– Oddaj kamieniowi duszę – majster pokazał starą bliznę, która biegła przez wnętrze jego prawej dłoni. – A wtedy on cię poprowadzi.

Patrzył na mnie poważnym wzrokiem spod krzaczastych brwi. W pierwszej chwili sądziłem, że mam wypić alkohol, ale jemu chodziło o coś innego. Krótko wytłumaczył, co i jak mam zrobić.

Nie wahałem się nawet minuty. Przeciąłem nożem wnętrze prawej dłoni i ustawiłem ją nad szklanką. Skapujące krople zaróżowiły alkohol. Wziąłem naczynie i obaj podeszliśmy do dużego bloku białego marmuru. Zgodnie z poleceniem majstra powoli wylałem na niego cały alkohol. Z zaskoczeniem zauważyłem, że na ziemię nie spłynęła nawet jedna kropla, płyn jakby wsiąkł w kamień.

 

DWADZIEŚCIA LAT później byłem znanym kamieniarzem, którego klienci sobie polecali. Zwłaszcza ci, którzy chcieli, bym jak najlepiej oddał w kamieniu podobieństwo zmarłego. Gdy pokazywałem im wynik mojej pracy, długo stali i przyglądali się rzeźbie. „Jakbyś go/ją pan znał” – mówili z niedowierzaniem. I zawsze dziękowali za pracę.

Prawie zawsze.

Tamtego popołudnia w pracowni zjawiła się para klientów. Oboje liczyli sobie po trzydzieści lat. Elegancko ubrani, wyglądali na zasobnych. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni drogiego płaszcza i wyjął kopertę. Podał mi ją. W środku znalazłem kilka fotografii starej kobiety o miłej twarzy.

– Niech pan dobrze wykona swoją pracę. Bez pośpiechu, mama poczeka – westchnął klient ciężko, ze smutkiem. – Przecież wie, jak bardzo ją kochaliśmy.

Mimo słów o żalu i miłości, nie wyczułem w mężczyźnie żadnych emocji. To były tylko frazesy. Kobieta stała obok w milczeniu, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Patrzyła gdzieś w dal. Wyglądała, jakby odseparowała się od świata pancerną szybą, żeby, jak sądziłem, nikt nie zobaczył jej cierpienia, nie usłyszał skargi rozpaczy.

Nigdy nie przyjmowałem zleceń od tych, którzy wzbudzali moją instynktowną niechęć. A tak było w tym przypadku. Trudno byłoby mi powiedzieć, co mi się w tym dwojgu nie podobało, gdyby ktoś spytał. Już chciałem zwrócić zdjęcia, gdy mój wzrok powędrował w głąb warsztatu, do bloku białego marmuru. Odniosłem wrażenie, że kamień czekał właśnie na tych ludzi. Jak więc mogłem odmówić?

Przyjąłem zlecenie. Kiedy klienci wyszli, rozłożyłem na stole fotografie kobiety i patrzyłem na nie przez długi czas, przyglądałem się twarzy zmarłej, próbując ją poznać. Dostrzec to, co chciała mi powiedzieć. Innymi słowy, czekałem na przypływ natchnienia. Pojawiło się jak zwykle nagle, w jednej chwili, i już wiedziałem, jaki kształt chce przybrać stojący w rogu pracowni blok białego marmuru.