Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Autor - dziennikarz i sceptyk - dostaje pewnego dnia telefon z prośbą o opublikowanie historii opowiedzianej przez córkę dzwoniącego. Zdaniem mężczyzny opowieść zawiera ostrzeżenie, które ochroni pewną osobę przed śmiercią. Kilka miesięcy po publikacji do dziennikarza dzwoni kobieta z podziękowaniami za uratowanie życia. Od tego czasu autor uważnie przygląda się "metafizycznej podszewce" świata, rejestruje z pozoru nieznaczne wydarzenia i opisuje niewytłumaczalne historie zasłyszane od innych. Krótkie i trafiające w sedno opowieści w stylu Edgara Allana Poego wprawiają w osłupienie i niejednokrotnie sprawiają, że dreszcz przebiega po grzbiecie czytelnika. Jawa i sen, życie i śmierć - granica między tymi stanami może nie być tak wyraźna, jak nam się powszechnie wydaje. Paweł Szlachetko od lat tropi i opisuje historie, które mogłyby zmrozić krew w żyłach, a tymczasem - w jego narracji - przynoszą nadzieję i ukojenie egzystencjalnych niepokojów. Te proste, zakotwiczone w zwykłej codzienności opowiadania fascynują tym bardziej, że wydarzyły się naprawdę!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 158
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Paweł Szlachetko
Saga
Zasłyszane historie. Tom 2
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 0, 2022 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728224427
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Przez wiele lat zapisywałem opowieści o dziwnych wydarzeniach, które stały się udziałem zwykłych ludzi. „Zasłyszane historie 2” to efekt mojej pracy. Aby lepiej się czytało, nieco uatrakcyjniłem fabułę, nie rezygnując z prawdy.
Paweł Szlachetko
Zdarzyło się to ponad trzydzieści lat temu, na początku mojej kariery dziennikarskiej. Pewnego dnia zadzwonił do mnie mężczyzna, przedstawił się jako Mateusz i opowiedział niezwykłą historię. Byłem zdziwiony, bo z pewnością wcześniej się nie poznaliśmy, a on miał mój prywatny numer. Skąd?
– To wymaga dłuższego wyjaśnienia – usłyszałem w słuchawce spokojny głos. – Proszę o cierpliwość, a niedługo wszystko stanie się jasne. Mam córkę, która niedawno miała trzydzieste urodziny. Do dwudziestego szóstego roku życia była zdrowa. Skończyła studia z wyróżnieniem i podjęła pracę w kancelarii adwokackiej. Rok później zaczęła tracić pamięć. Najpierw zapomniała, jak ma na imię, potem czego się nauczyła na studiach, a na koniec nie wiedziała już, kim ja jestem i co robi w domu, który pewnego ranka uznała za obcy. Na szczęście jeszcze potrafiła uwierzyć w moje wyjaśnienia. Mówiłem, kim jest i co się z nią dzieje. Bała się, ale jakoś dawała sobie radę.
Niestety, choroba, czy cokolwiek to jest, postępowała. Kilka miesięcy później Marta przez kilka godzin twierdziła, że jest pięćdziesięcioletnią kobietą, która właśnie pochowała męża. Potrafiła opowiedzieć jej biografię, jakby przejęła jej pamięć. Jakiś czas później to się powtórzyło, ale tym razem opowiadała, że jest trzydziestolatką, która właśnie szykuje się do ślubu. To było przerażające.
Zaczęliśmy pielgrzymkę po lekarzach. Dość szybko do mnie dotarło, że prócz mnie nikt nie chciał poznać prawdziwej przyczyny tego, co działo się z moją jedynaczką. Psychiatrzy wkładali objawy w jeden wyuczony szablon i stawiali diagnozę: zaniki pamięci połączone ze schizofrenią. Przepisywali psychotropy lub sugerowali bardziej radykalne terapie w ośrodkach zamkniętych. Nie mogłem się zgodzić z ich werdyktami. Podobno tonący chwyta się brzytwy. Dlatego pewnego dnia pojechałem z Martą do znanego ezoteryka.
Do tego momentu historia, którą opowiadał pan Mateusz wydawała się interesująca. Kiedy jednak opowieść zboczyła w stronę wiedzy tajemnej, którą uważałem za szarlatanerię, nie byłem pewien, czy dobrze się stało, że zgodziłem się jej wysłuchać. Ale pan Mateusz mówił dalej:
– Dowiedzieliśmy się, że każdy człowiek posiada tzw. nadświadomość, która steruje naszym śmiertelnym ciałem i powiązaną z nim psychiką. Bywają jednak przypadki, że ktoś czasowo przejmuje obcą nadświadomość, wcielając się własnym duchem w nieznaną sobie osobę. Zna wtedy każdy szczegół z jej życia, nawet ten najbardziej wstydliwy, jednocześnie całkowicie zatracając własną starą osobowość. Ezoteryk uprzedził nas, że Marta może także poznać zagrożenia, które danej osobie niosła przyszłość. Jej obowiązkiem było ostrzec związanych z nią ludzi, gdyż właśnie w tym celu otrzymała swój dar. Zapewne wyda się to panu śmieszne, ale już trzy osoby ostrzegłem przed czekającymi ich nieszczęściami. Żadna nie chciała mi wierzyć. Kiedy jednak zdradziłem szczegóły z ich życia, i to takie, o których sami próbowali zapomnieć, uwierzyli. Wszyscy uniknęli niechybnej śmierci lub kalectwa.
– Chce pan powiedzieć, że coś mi grozi? – Starałem się ukryć narastające rozbawienie.
– Nie panu, komuś innemu. Moja córka zazwyczaj potrafi zidentyfikować osobę, której pamięć przejmuje. Ale zdarzają się przypadki, kiedy nie jest to możliwe. Tak właśnie jest teraz. Dlatego nie mogę się bezpośrednio skontaktować z tą osobą, by ją ostrzec.
– Co zatem ja mogę mieć z tym wspólnego?
– Chciałbym, żeby napisał pan opowiadanie. Marta wie, że ta osoba je przeczyta i będzie zaskoczona faktami z jej życia, które będą w nim podane. To będzie dla tego kogoś dowodem, że przestrogę warto potraktować serio. Wysłałem na redakcyjny mail szkic opowieści. Proszę go opracować i opublikować. Od tego zależy czyjeś życie.
Rozległ się sygnał przerwanej rozmowy. „Ani chybi to wariat” – przebiegło mi przez głowę. Ale zajrzałem do poczty. Znalazłem w niej intrygującą historię. Miałem niemal gotowca, a sekretarz redakcji ostatnio pytał, kiedy wreszcie coś mu podrzucę. Opowiadaniu dałem tytuł „Zasłyszana historia”.
Po publikacji o wszystkim zapomniałem.
Pół roku później zadzwoniła do mnie nieznajoma kobieta. Powiedziała, że gdyby nie moja historia i wynikające z niej ostrzeżenie, wyjechałaby z domu i zginęła w wypadku samochodowym.
Nie ukrywam, byłem zaskoczony. Bardzo. I zaintrygowany.
Właśnie wtedy postanowiłem zacząć zbierać opowieści o przedziwnych wydarzeniach, które dotąd wywoływały jedynie moje lekceważące wzruszenie ramion. Okazało się, że jest ich więcej, niż sądziłem.
Aparat fotograficzny dostałem na osiemnaste urodziny. Rodzice chcieli zainteresować mnie fotografią, ale nic z tego nie wyszło. Odłożyłem więc prezent gdzieś tam i o nim zapomniałem.
Po czterdziestu latach nadal mieszkałem w tym samym miejscu, tyle że już bez rodziców. Stary aparat odnalazłem na pawlaczu w dniu pięćdziesiątych urodzin. Jego widok przeniósł mnie myślami w przeszłość, niemal usłyszałem dawne życzenia rodziców i poczułem ciepło obejmujących mnie ramion. „Niech pozwoli ci zatrzymać w czasie najlepsze momenty” – usłyszałem głos ojca. Ale byłem wtedy za młody, by zrozumieć mądrość jego słów. Z żalem pomyślałem, że niewiele pamiętam z minionych dekad. Wszystkie dni, podobne jeden do drugiego, przemknęły obok niezauważenie, a ja z zaskoczeniem odkryłem, że mam na głowie siwe włosy.
Podszedłem do okna, by lepiej przyjrzeć się aparatowi. Kiedy spojrzałem na ulicę, wpadłem na pomysł, jak nie gubić mijających dni.
Od tej pory o godzinie 7.30 rano – zarówno w dni powszednie, kiedy szedłem do pracy, jak i w weekendy – stawałem na chodniku w jednym i tym samym miejscu i robiłem zdjęcie skrzyżowania nieopodal przejścia dla pieszych, przez które ja sam przechodziłem każdego dnia przez całe moje życie, kierując się do autobusu. Inaczej mówiąc – było to miejsce startu. I powrotu.
Po kilku tygodniach przechodzący codziennie obok ludzie zaczęli mnie poznawać i kiwać na powitanie głową. Ja również z czasem witałem ich niczym starych dobrych znajomych.
Ostatniego dnia miesiąca wszystkie fotografie wywoływałem i wkładałem do albumu, zgodnie z datami. Lubiłem też od czasu do czasu przeglądać te zdjęcia robione w słońcu, deszczu czy śniegu. Każde było niczym okno w przeszłość, a ja miałem wrażenie, że chwytając w kadr chwilę, wreszcie zapanowałem nad czasem. Już nie mijał bezpowrotnie i bez pamięci.
Przyjaciele z początku pokpiwali z mojego hobby. Z czasem niektórzy przyznawali, że jest coś magicznego w tym, że jakąś chwilę naszego życia możemy przywołać i zobaczyć ludzi, których wtedy spotkaliśmy. Przyjrzeć się ich twarzom i ponownie uśmiechnąć się na widok przesyłanych nam pozdrowień.
Gdy na pięćdziesiąte szóste urodziny pokazywałem przyjaciołom album z ostatniego półrocza, wypadła zeń fotografia ośmioletniej dziewczynki z mysimi warkoczykami i zielonym tornistrem na plecach. Była jedną z napotykanych codziennie osób, które wyjątkowo polubiłem. Miała wesołe oczy i prześliczny uśmiech, którym każdego ranka mnie obdarzała. Czułem, jakby padł na mnie promyk słońca. Ja też się do niej uśmiechałem. Potem ona biegła w stronę pobliskiej szkoły, a ja chowałem aparat i szedłem na przystanek, żeby jechać do pracy. Przyznaję, że kiedy w weekendy nie widziałem jej na przejściu, ogarniała mnie tęsknota za poniedziałkiem.
Tosia, która była lekarką w pobliskim szpitalu, podniosła zdjęcie z podłogi.
– Znam ją. Och – posmutniała. – Jakiś czas temu dziewczynka wpadła pod koła ciężarówki właśnie na tym przejściu dla pieszych. Alinka wracała ze szkoły dla głuchoniemych. Jej matka wciąż jest w szoku, nie może się pogodzić ze śmiercią jedynaczki. Kilka dni temu próbowała popełnić samobójstwo, ale jej mąż w porę wrócił do domu i udało nam się ją uratować.
Słowa Tosi wprawiły mnie w osłupienie. Z trudem przełknąłem ślinę.
– Ale przecież każdego dnia o 7.30 ona mija mnie na ulicy – powiedziałem i przekartkowałem album do ostatnich zdjęć.
Miałem rację. Na każdej z trzydziestu czterech fotografii widniała dziewczynka z kucykami. Dopiero teraz dotarło do mnie, że widać ją również na zdjęciach zrobionych w soboty i niedziele. Dlaczego wcześniej nie zwróciłem na to uwagi? Na każdym pokazywała coś rękami.
– A jeśli to język migowy – zastanowił się Ryszard. – Widzicie, każdy ruch jest inny.
Dałem Tosi trzydzieści cztery zdjęcia z dziewczynką, żeby przekazała je matce. Przyjaciółka zadzwoniła już następnego dnia.
– Kiedyś myślałam, że to twoje hobby jest bez sensu. Ale kiedy zobaczyłam twarz matki Alinki, gdy dałam jej zdjęcia, zrozumiałam, że to Bóg cię natchnął. Najpierw pani Teresa była w szoku, potem się uśmiechnęła, a na koniec rozpłakała. Ale to był płacz, który oczyszcza. Ona wyczytała z ruchu dłoni córeczki przekaz: „Już nie martw się o mnie, mamuś. Kocham cię”.
Na zegarze pobliskiej wieży kościelnej dochodziła godzina siedemnasta. Obok przejechał konny tramwaj, turkotały koła licznych powozów. Mijały mnie kobiety w falbaniastych sukniach i panowie z melonikami na głowach. Skręciłem na pobliskie schody i przekroczyłem próg kliniki. Wiedziałem, że za chwilę wejdę do pustego pokoju lekarskiego, gdzie założę fartuch i powieszę na szyi stetoskop. Potem przejdę przez pusty korytarz i nacisnę klamkę drzwi separatki nr 8.Wówczas zegar wybije godzinę siedemnastą, a ja zobaczę na łóżku nieruchomą bladą siedmiolatkę, która z trudem oddycha. Na ściennym kalendarzu na wprost będzie widniała data: 5 sierpnia 1916 roku. Na krześle ujrzę zapłakaną kobietę, którą pociesza stojący obok mąż. Potem zacznę czytać kartę szpitalną i poznam objawy choroby. Kiedy skończę lekturę, będę wiedział, że jeśli nie znajdę właściwego lekarstwa, mała Agnieszka umrze za dziesięć dni.
Ten sen miałem od chwili, gdy poszedłem do szkoły. Może dlatego na pytanie, kim chcę zostać, zawsze odpowiadałem: lekarzem. Kierowany dziecięcą naiwnością postanowiłem, że znajdę sposób, żeby wyleczyć małą z mojego snu.
Po pewnym czasie sen zniknął. Jednak kiedy przed maturą zacząłem się zastanawiać, czy może jednak wybrać inżynierię, majak powrócił. Ponownie stawałem przy łóżku chorej i słyszałem szloch jej matki. Którejś nocy dostrzegłem, że na kalendarzu widnieje nie piąty sierpnia, a siódmy. A to znaczyło, że Agnieszka umrze za siedem dni.
Nie zdałem egzaminu na medycynę. A data na kalendarzu zmieniła się na dziewiątego sierpnia. Nie rozumiałem dlaczego, ale zacząłem przejmować się upływającym we śnie czasem. Może dlatego, że zakochałem się w Marcie i chciałem, żeby cały świat był szczęśliwy. Nawet ten w moim śnie.
Kiedy wreszcie dostałem się na medycynę, Agnieszce zostały trzy dni życia. Przez kolejne lata szukałem obsesyjnie lekarstwa, które uleczyłoby objawy wyczytane w sennej karcie choroby dziewczynki. Paru wykładowców znajdowało szybkie rozwiązanie, mówiąc o zaaplikowaniu antybiotyków. Tylko że pierwszy antybiotyk odkrył Fleming w 1928 roku. Kiedy rozpocząłem nieformalną specjalizację w medycynie naturalnej, kalendarz wskazywał już trzynastego sierpnia. Do śmierci sennej pacjentki pozostały dwa dni.
Marta dostrzegła narastające we mnie napięcie. Pewnego dnia powiedziała wprost, że się o mnie boi. Już wtedy poszukiwanie lekarstwa stało się moją chorobliwą obsesją.
Na czwartym roku przerwałem studia, żeby całkowicie poświęcić się ziołolecznictwu. Rodzice uznali to za przejaw choroby nerwowej i zaczęli namawiać mnie na leczenie. Kiedy myślałem rozsądnie, to zdawałem sobie sprawę, że próby uleczenia pacjentki z sennego majaku wskazywały, że jestem niespełna rozumu. Ale nie potrafiłem przestać. Marta odsunęła się ode mnie, przerażona moimi napadami wściekłości. A przecież się kochaliśmy. To mnie jeszcze bardziej zdołowało.
Kiedy Agnieszce został tylko jeden dzień, rzuciłem dom, naukę, narzeczoną i wyjechałem w Polskę. Strach, który położył się cieniem na moim życiu próbowałem zapić wódką i zagłuszyć narkotykami. Obijałem się po przytułkach dla bezdomnych i wiele nocy spędziłem w aresztach policyjnych. Bałem się panicznie nocy, w czasie której odkryję, że czas upłynął, a mała umarła.
Pewnego dnia jacyś ludzie znaleźli mnie w rowie i zanieśli do miejscowego zielarza. Byłem w głębokiej depresji, którą pogłębił alkohol i narkotyki. Zrozpaczony, wyjawiłem staremu swoją historię. Wtedy on powiedział, że może przygotować odpowiednią mieszankę ziołową dla dziewczyny ze snu. Jednak wcześniej muszę odbudować własne życie, inaczej nie będę w stanie pomóc tamtej małej. Zacząłem o siebie walczyć. Wróciłem do domu. Poszedłem na terapię odwykową. Wreszcie postanowiłem spotkać się z Martą i poprosić, żeby mi jeszcze raz zaufała. Punktem granicznym, który wszystko odmieni, miała być noc, kiedy powtórnie przyśni mi się sen. Ten, w którym stoję na ulicy przed znanym mi wejściem do szpitala z lekarstwem dla umierającej Agnieszki.
*
Stanąłem przed drzwiami mieszkania Marty. Zawahałem się, czy nacisnąć dzwonek. Dzięki spotkaniu ze starym zielarzem zaszła we mnie przemiana duchowa. Odrzuciłem alkohol i narkotyki. Postanowiłem naprawić własne życie. Kochałem Martę, ale od naszego rozstania minął ponad rok. Może jest już ktoś inny? Jednak zebrałem się w sobie i nacisnąłem dzwonek. Najwyżej odejdę jak niepyszny.
Marty nie było w domu. Jej młodsza siostra powiedziała ze smutkiem, że Marta leży w szpitalu w ciężkim stanie. Już wtedy, gdy się rozstaliśmy, była chora, ale nic mi nie mówiła, bo sądziła, że i tak nie zwrócę na to uwagi. Miesiąc temu karetka zabrała ją z domu, gdy straciła przytomność.
– Nikt nie wie co jej jest. Lekarze mówią, że może umrzeć.
Pojechałem do szpitala. Kiedy stanąłem przed jego wejściem, na zegarze pobliskiej wieży kościelnej dochodziła godzina siedemnasta. Obok przejechał tramwaj, rozległ się warkot licznych samochodów. Minęli mnie jacyś przechodnie. Skręciłem na pobliskie schody i przekroczyłem próg kliniki. Na oddziale minąłem otwarte drzwi do pokoju lekarskiego.
Niczym w śnionym od lat majaku stanąłem przed drzwiami separatki numer 8. Wszedłem. Przy łóżku zobaczyłem zapłakaną matkę Marty. Obok stał jej ojciec, który próbował pocieszyć szlochającą. Wszystko było dokładnie tak, jak w moim śnie. Tylko że to nie był 1916 rok.
Na mój widok kobieta poderwała się z miejsca. Wyciągnęła dłoń w stronę drzwi. Najwyraźniej zamierzała krzyknąć, żebym się wynosił. Wtedy usłyszeliśmy cichy głos Marty:
– Chcę z nim porozmawiać.
Spojrzałem na ścianę na wprost z kalendarzem – wskazywał datę 15 sierpnia. Mijał ostatni, dziesiąty dzień. Sięgnąłem po kartę szpitalną, która leżała na blacie szafki. Znalazłem identyczne objawy chorobowe co na karcie we śnie.
Opowiedziałem pospiesznie Marcie wszystko, co się ze mną działo. Wyjąłem z kieszeni lekarstwo, które przygotowałem wraz z zielarzem. Szepnąłem do ukochanej, że jeśli nie wypije go, nim przebrzmi ostatnie z pięciu uderzeń zegara na kościelnej wieży, umrze. Skąd to wiedziałem? Zza okna napłynął pierwszy dźwięczny kurant.
*
Od pięciu lat jesteśmy z Martą szczęśliwym małżeństwem. W pierwszą rocznicę ślubu teściowa opowiedziała mi o swojej matce, która w 1916 roku zapadła na dziwną chorobę.
– Podobnie jak w przypadku Marty lekarze nie mogli znaleźć przyczyny choroby i odpowiedniego lekarstwa dla mojej mamy, która w 1916 roku miała siedem lat. Kiedy wszyscy stracili nadzieję na cud, piętnastego sierpnia zjawił się młody człowiek i przekonał rodziców umierającej, żeby podali córce przyniesione przez niego lekarstwo. Dzięki niemu mama wyzdrowiała. Mimo późniejszych poszukiwań nie udało się odnaleźć tego młodzieńca. Myślę, że to był anioł stróż, który uleczył babcię Marty.
Żyjemy obok siebie, zapewniamy się wzajemnie o miłości, zwierzamy się z kłopotów. Ale kiedy przychodzi co do czego, okazuje się, że nic o tym drugim człowieku nie wiemy: o czym naprawdę marzył, co go gnębiło i dlaczego mimo bliskości kochanych osób był tak strasznie samotny.
Myślałem o tym w drodze do mamy. Tego dnia kończyła pięćdziesiąt lat. Przez ostatnie miesiące bałem się każdego naszego spotkania, bo widziałem w jej oczach ogromną rozpacz, a nie potrafiłem znaleźć słów pocieszenia, które zatrzymałyby łzy żłobiące jej twarz.
Cztery miesiące temu na chwilę zatrzymało się moje serce. Po drugiej stronie słuchawki usłyszałem szloch, a potem krzyk mamy: „Alek nie żyje”.
Dlaczego w tamten wtorek mój młodszy brat popełnił samobójstwo? Przecież jeszcze poprzedniego dnia na rodzinnym obiedzie opowiadał o dziewczynie, swojej miłości i planowanym ślubie. To prawda, że zawsze był w sobie zamknięty i nieco depresyjny. Miałem jednak wrażenie, że przy nas się otwiera, i że kiedy miał doła – a często się to zdarzało – potrafiliśmy go przekonać, że życie, choć tak kruche i przypadkowe, ma sens, i że chwile, które spędzamy z ludźmi, których kochamy i którzy nas kochają, są bardzo ważne, bo dają nam siłę do patrzenia w przyszłość.
Wierzyliśmy, że to wystarczy. Myliliśmy się.
Od dnia pogrzebu mama jakby zapadła się w sobie. Wcześniej odszedł ojciec, a teraz jej najmłodszy. Zaczęła brać garściami leki uspokajające, które jednak nie mogły zagłuszyć pulsującego bólu duszy. Stale pochylona nad fotografiami brata, patrzyła na mnie z bolesnym uśmiechem i powtarzała po raz kolejny: „Pamiętasz tamten wyjazd... Nie zapomnę lata nad jeziorem, kiedy Alek złowił malutką rybkę... A ta zima i nasz spacer pod reglami?”.
Po kilku tygodniach zacząłem wyrzucać sobie w duchu, że ogarnia mnie zazdrość i złość, bo mama mówi tylko o bracie, jakbym ja przestał dla niej istnieć. Był w tym również żal, a może i smutek, że już nigdy więcej obaj się nie pokłócimy o jakąś bzdurkę, a potem będziemy się ściskać i przepraszać, że tak nas poniosło
Niedaleko domu zobaczyłem kwiaciarnię. Alek i mama kochali róże i zawsze się nimi obdarowywali. Kupiłem siedem. Sprzedawczyni ostrzegła, żebym uważał na kolce, których nie zdążyła wyciąć.
Otworzyłem drzwi mieszkania mamy. Przywitała mnie cisza. Ostrożnie wszedłem do dużego pokoju. Mama spała na tapczanie. Obok na stoliku stała fiolka ze środkami uspokajającymi. Wycofałem się. Napełniłem w kuchni wazon wodą, wstawiłem kwiaty. Zaniosłem je cichutko do pokoju i postawiłem na stole. Usiadłem i patrzyłem chwilę na śpiącą. Nie chciałem jej budzić. Spała spokojnie, a na jej twarzy po raz pierwszy od długiego czasu błąkał się uśmiech.
Wstałem i wyszedłem. Kiedy dochodziłem do swojego domu, przypomniałem sobie, że nie usunąłem kolców. Mama kochała róże, ale nie znosiła kolców, więc Alek zawsze usuwał z łodyg każdą zieloną igiełkę. Czasem się z niego śmiałem, gdy dokładnie przeglądał łodygi w poszukiwaniu choćby najmniejszej kolki.
A ja o tym nie pomyślałem. Zrobiło mi się smutno i znów zatęskniłem za bratem.
Godzinę później zadzwoniła mama. Miała podekscytowany głos.
– Wyobraź sobie, kochanie, że przyśnił mi się Alek. Przyniósł mi róże. Obudziłam się, a kwiaty stały na stole. I w dodatku każdy bez jednego kolca! Nawet tam o tym pamiętał.
Wioska na Czaplim Cyplu rozciągała się nad brzegiem jeziora, które gubiło błękitne wody gdzieś hen, za horyzontem. Cisza, plusk fal, zapach nagrzanego słońcem piasku. Daleko od ludzi, wokół grzybne lasy, a dla wędkarzy zasobne w rybę łowiska. Czego chcieć więcej? Dlatego gościliśmy w tym miejscu każdego roku przez dziesięć lat. Po osiedleniu się za granicą, z sentymentem wspominaliśmy cudowne dawne wakacje. Gdy Jola zaszła w ciążę, postanowiliśmy wrócić do Polski i miesiąc przed rozwiązaniem spędzić tydzień na Czaplim Cyplu u dawnych gospodarzy.
Kiedy jechaliśmy samochodem przez wieś, naszą uwagę zwróciła martwa cisza i wszechobecny bezruch. W pewnej chwili odniosłem nieprzyjemne wrażenie, że mijane zabudowania są puste, a ludzie już dawno gdzieś się z nich wynieśli.
– Myślisz, że dobrze trafiliśmy? – Żona spojrzała na mnie niepewnie. – Wygląda, jakby wydarzyło się tu nieszczęście.
*
– Jeśli mam gadać po prawdzie, to tak właśnie jest. – Gospodarz ciężko westchnął. Siedzieliśmy właśnie przy kolacji. – Nastała u nas bida i wszystko poszło na zatracenie. A jeszcze nie tak dawno dobrze nam się wiodło, że nic, tylko strugaj fujarkę i gwizdaj razem z ptaszkami. Ale przyszła tamta noc i stało się... Nikt nie wiedział, bo i skąd, że fale o brzeg przestały uderzać, wiater zamarł między konarami, a psy pochowały się po budach, bojąc się nawet głośniej szczeknąć.
Już chciałem spytać: „Co takiego się stało?”., kiedy gospodyni postawiła przede mną talerz z dymiącymi pierogami.