Bezdech - Andrzej Bart - E-Book

Bezdech E-Book

Andrzej Bart

0,0

Beschreibung

Jerzy, sławny polski reżyser po dłuższym pobycie w USA nieoczekiwanie pojawia się w Polsce. Mężczyzna ma do załatwienia kilka spraw na czele z odwiedzinami u ojca i odnalezieniem nigdy niewidzianego syna. Czy pożegnalne spotkania zapełnią pustkę w sercu reżysera i pozwolą mu z czystym sumieniem udać się w zaświaty? A może ta cała historia rozgrywa się tylko w jego wyobraźni? ,,Bezdech" to nostalgiczna opowieść o syndromie niespełnienia, lektura odpowiednia dla każdego, kto zastanawia się nad sensem życia i chce przygotować się na to, co ostateczne. Na podstawie książki powstał spektakl w reżyserii Andrzeja Barta, z Bogusławem Lindą w roli głównej i specjalnym udziałem Tadeusza Konwickiego, nagrodzony na XIII Festiwalu ,,Dwa Teatry Sopot 2013" m.in. za oryginalny współczesny polski tekst dramatyczny. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 103

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Andrzej Bart

Bezdech

 

Saga

Bezdech

 

Zdjęcia na okładce: Shutterctock

Copyright © 2013, 2022 Andrzej Bart i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728326619 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Nic bardziej nieszczęsnego od nieszczęsnego człowieka...

Czy czas może mieć szczególne znaczenie dla pasażerów tego właśnie pociągu? Pewne jest tylko, że chcą punktualnie przybyć tam, dokąd jadą. Ostatni wagon obskurny, ale nie bardziej od innych. Na końcu korytarza, blisko drzwi do toalety, stoją dwaj mężczyźni. Nie zagrzeją tu długo miejsca, bo pociąg wkrótce dojedzie do końcowej stacji, wypada więc poświęcić im kilka chwil. Ostatecznie to od nich rozpoczyna się opowieść.

Pięćdziesięcioletniemu blondynowi żona starannie skleiła plastrem oprawki okularów. Przez to omal nie spóźnił się na pociąg. Młodszy, o ładnej pucołowatej twarzy, mógłby ozdobić sobą każdy serial, gdyby akurat potrzebowali kogoś zaraz po wojsku. Starszy, jak to starszy, ma na imię Czesław, imię młodszego niechże zabrzmi śmielej. Sebastian?

Obaj dobrze wychowani, bo wydmuchują dym przez otwarte okno, a przedtem nawet zamknęli drzwi do przedziału, z którego wyszli. Można przypuszczać, że nie chcą dymić dziewczynie z Gałkówka, która chorowita, a uczy się bankowości. Potrafią też pięknie się przekomarzać.

– Skąd mogę wiedzieć? Ja się tylko w nich wżeniłem... Może mam jeszcze odpowiadać za gnoja?

– Coś ty, Czesiu, tak tylko pytam... Ale opłatkiem się dzieliłeś ze zwyrodnialcem.

– A ty z nim piłeś piwo, i dobrze?

– Gdybym wiedział, że on dzieci nawleka, tobym skurwysyna załatwił.

– Za chudy w uszach jesteś.

– Znienacka bym butelką przypierdolił.

– Chyba że tak...

Z drugiego końca wagonu zbliża się mężczyzna ubrany w pognieciony garnitur w odcieniu przydymionego blue marine. Czapka dobrze dobrana kolorem, do tego nieduża skórzana torba. Konduktor na tym wagonie kończy poszukiwanie tych, którym zachciałoby się podróży bez biletu. Za miesiąc przejdzie na emeryturę. Nic więc dziwnego, że zna życie i niektórych pasażerów.

– Mało wam mówiłem, że nowe przepisy są?

– Kto tu pali, panie kierowniku? – Czesław zaciąga się i zgrabnie wyrzuca papierosa za okno. W jego ślady idzie Sebastian, ale ma problemy. Niedopałek trafia w ramę. Speszony Sebastian szybko zamyka okno i uśmiecha się do konduktora, że to niby tak specjalnie, dla humoru bardziej.

– Dostanie trzy lata, i to w osobnej celi, żeby go więźniowie nie dymali. Ja bym takiego za jaja powiesił... – Konduktor nawet nie patrzy na podsuwane mu bilety.

– Sam się, kurde blaszka, w sądzie prosił, żeby mu nabiał obcięli, ale mówią, że przepisu nie ma. – Czesław jakby ucieszony, że sprawa szwagra pedofila znana jest na kolei.

– Jak taki chętny, to niech sam sobie utnie, a potem woła klawiszów...

– Hanka też tak powiedziała teściowi.

Konduktor dla porządku otwiera drzwi do toalety. Jednym, lecz bacznym rzutem oka sprawdza, czy nie ukrywa się w niej chytrus chcący oszukać państwo lub jego kolejarską rodzinę. Uspokojony wraca w głąb pociągu.

– I co stary na to? – dopytuje jeszcze Sebastian.

– Powiedział, że sam go wytrzebi po ciemku, i to zaraz na pierwszej przepustce.

Po tych akurat słowach, ale bez żadnego z nimi związku, Jerzy objawia się dwóm poczciwcom. Skąd się tu wziął? Jest tu, bo za wszelką cenę chce tu być. Dlaczego jednak o świcie i w takim miejscu? Najważniejsze nie wpadać w panikę, a przede wszystkim nie litować się nad sobą. Tak właśnie mógł pomyśleć.

Kogo zobaczyli ci niebojący się żadnej pracy ludzie? Kto wyszedł z pustej, zdawałoby się, toalety pociągu podmiejskiego? Na pewno ktoś bardziej zdziwiony od nich, choć słowo „przerażenie” byłoby bliższe prawdy. Na pewno wstydzi się swoich ufarbowanych na biało włosów, bo to, co spodobało się dziennikarce z „Variety”, Czesławowi pewnie wydaje się śmieszne. Nie może, biedak, wiedzieć, że w ten prosty sposób Jerzy maskuje siedemset siwych włosów, które pojawiły się w ciągu jednej nocy. Sebastian wygląda na bystrzaka, więc na pewno gotów jest spytać: „Zaraz, zaraz, a jak je policzył?”. Obaj nie wiedzą, do kogo należała skórzana kurtka z dziwnym napisem na plecach, w której objawił się Jerzy. Może to i dobrze, bo jest możliwość granicząca z pewnością, że nic by to ich nie obeszło.

Czesław wie, jak trudno dorobić na boku, dlatego ma wyraźną ochotę krzyknąć do konduktora i wskazać mu pasażera na gapę. Nie robi tego, bo ten odszedł już dość daleko, ale też pewnie boi się wygłupić.

Jerzy uśmiecha się grzecznie i staje przed ostatnimi drzwiami pociągu, za którymi już tylko uciekający tor. Patrzy i nadsłuchuje, jak w synkopowym rytmie znikają podkłady szyn, jak kolejne słupy trakcji podbijają werbel. Dla złamania monotonii potrzebna jest trąbka. Żaden słodki Chet Baker. Wali po uszach! Gdyby Jerzy miał choćby najmniejszy wpływ na sytuację, w jakiej się znalazł, to właśnie w tym momencie nakazałby pojawić się tytułowi. Niechby brzmiał: Nic bardziej nieszczęsnego od nieszczęsnego człowieka. Oczywiście musiałby być Jerzy reżyserem rozmiłowanym w niemieckim teatrze.

Z megafonów spiker w trzech językach wita podróżnych na stacji Łódź Fabryczna i życzy im przyjemnego pobytu w mieście. Jerzy z głupią miną idzie wśród ludzi, którzy przybyli tu w konkretnym celu. Chcą pracować, uczyć się, a przed nocą wrócić do swoich miasteczek czy wiosek. Czesław zreperuje wtedy kurnik, a Sebastian zrobi rundkę wokół rynku. Zanim jednak tak się stanie, Czesław palcem wskaże Jerzego konduktorowi, ten jednak machnie tylko ręką, jakby mówił: „Teraz, to możesz mnie pocałować...”. Sebastian, który nie lubi kapować, poprzestanie na spojrzeniu w stronę oddalającego się szybko cudaka z białymi włosami. Postanowi za to zapamiętać obce słowo wyhaftowane na jego plecach. Uda mu się połowicznie, bo wieczorem będzie pamiętał tylko dwie pierwsze sylaby.

Taksówkarz jest konkretny, musi wiedzieć, dokąd ma jechać. Sytuacja niezręczna, dlatego Jerzy udaje, że czegoś zapomniał, i wysiada. Piekielne wycie wjeżdżającej na dworzec karetki pogotowia może przestraszyć. Jerzy na wszelki wypadek biegnie w stronę przejścia podziemnego prowadzącego do miasta. Swojsko w nim jak w schronie przeciwatomowym, który przetrzymał wybuch bomby. Automat telefoniczny na jednej ze ścian dzwoni mimo urwanej słuchawki. Jerzy przyspiesza kroku. Z podziemia prowadzi sześć wyjść. Zdawać się może, że Jerzy wybiera pierwsze lepsze. Nic bardziej mylnego, bo jak po sznurku trafia do Grand Hotelu.

Lubiłem ten początek. Wyjście Jerzego z pustej toalety podmiejskiego pociągu dobrze otwierało film, a rozmowy o grasującym po wsiach pedofilu pięknie wiodły na manowce wyobraźnię widza.

Rzadko zapisuję daty. A jednak ta wprowadza mnie w tak dobry humor, że niechże się zaprezentuje w całej krasie:

26 października 2012 roku. Z telefonu, który zastaje mnie w Paryżu, dowiaduję się, że jest przyzwolenie, aby w Teatrze TV jeszcze w tym roku zrobić Bezdech. Można więc mieć nadzieję, że ten piętnastoletni scenariusz nie całkiem sczeźnie w niepamięci.

Pierwszy przebiśnieg

Skorupka jajka na miękko pęka dopiero za drugim uderzeniem łyżeczki. Nikt nie gra na fortepianie, ale poza tym jakby czas stanął w miejscu. Grupka mężczyzn przy stoliku w kącie sprawia wrażenie, jakby wciąż kupowała i sprzedawała dolary, choć przecież mogą już być dostojnikami. Jerzy nie zauważa, kiedy przy jego stoliku staje olbrzym w czarnym garniturze i niewiele jaśniejszych okularach.

– Przepraszam, czy można się dosiąść?

Wszędzie wolne stoliki, jednak Jerzy kiwa głową potakująco. Pewnie zdziwiony swoją grzecznością. Olbrzym odsuwa usłużnie krzesło i znika. Po chwili siada na nim mężczyzna ubrany w koszulkę koloru pistacji i biały sweter. Może nawet nie siada, ale zajmuje całym sobą. Całym sobą zajmuje też przestrzeń wokół siebie, i to do tego stopnia, że nie wiadomo skąd zjawia się pianistka i zaczyna grać Ostatnią niedzielę. Już tylko tym zasłużył, by go nazwać Bossem.

– Poznajesz mnie?

Jerzy bezradnie rozkłada ręce. Gdyby od natychmiastowego rozpoznania tego człowieka zależało jego życie, nie zdążyłby nawet posolić jajka.

– Grałem u ciebie w szkolnej etiudzie. Rozpędzałem potańcówkę, czy coś takiego...

Nagłe olśnienie. Jerzy zadowolony, że nie jest z nim tak źle. Nie wiadomo dlaczego przypomina mu się zdanie doktora Rubenfelda z pierwszej u niego wizyty. „Widzę, że skupienie się najtrudniej panu przychodzi”. Zdania Rubenfelda kosztowały go do tej pory już kilka tysięcy dolarów, ale nikt lepiej nie umiał potwierdzić tego, co Jerzy myślał o sobie.

– Pamiętam. Złamałeś wtedy szczękę komuś ważnemu.

– Jestem teraz w stroju do golfa. To mogło cię zmylić. Grasz też?

Jerzy kiwa głową, że nie, ale Boss nie ma mu tego za złe.

– Dobrze, że przyjechałeś. To miasto jest teraz na twoją miarę. Na Piotrkowskiej mamy już czterdzieści osiem pubów... Ludzie z całego świata walą tu napić się piwa, a najwięcej Anglicy... Jak to dlaczego? Żeby się na nas wzorować – szybko odpowiada na niezadane pytanie.

Przestaje mówić, rozgląda się wokół, a potem nachyla do ucha Jerzego. To, co chce powiedzieć, musi być ważne.

– Widziałem wszystkie twoje filmy. Jeszcze te czarno-białe.

– I nie nudziłeś się? – Tu akurat Jerzy jakby zapomniał, czym jest grzeczność.

– Tego nie powiedziałem. – W głosie Bossa wyraźna uraza, do której ma prawo.

Ciszę, która zapada, można nazwać wieloznaczną. Milkną nawet dostojnicy w rogu sali. Boss zdaje sobie z tego sprawę i próbuje pogodniejszego akcentu.

– Nadworne lekarzysko ciągle mi powtarza: „Mniej nerwów, a więcej pogody ducha...”. Dlatego ćwiczę się w dowcipach. Słyszałeś to? Pomidor idzie z synkiem do kina. Mały, jak to mały, wpada pod samochód. Stary pomidor odwraca się i tylko krzyczy do dzieciaka: „Keczup, pośpiesz się, bo nie zdążymy na Pulp Fiction...”.

Mężczyzna śmieje się zadowolony, a z nim zdaje się śmiać cały świat. Nawet Ostatnia niedziela brzmi jak ragtime.

– Możesz to wykorzystać. Ale gdybyś potrzebował czegoś specjalnego, to namów mnie, żebym ci opowiedział o swoim życiu. Świat się zatrzęsie z wrażenia... Nie patrz tak. Żaden ze mnie Al Capone. Raczej zwyczajny Rockefeller. A tak między nami, po co przyjechałeś? Będziesz coś kręcił?

– Na razie sam się pokręcę.

– Nieraz tak trzeba... ale pamiętaj, gdybyś potrzebował kasy na film, to znam ludzi, których by to interesowało...

Do tej pory w oczach Jerzego nic, tylko niedowierzanie i strach. Dopiero teraz nagłe przypomnienie sobie czegoś, o co mógłby poprosić.

– Jest coś, w czym mógłbyś mi pomóc...

– Zabrakło ci czegoś do powąchania? Chcesz się wzmocnić emocjonalnie? – W głosie Bossa szczera troska.

Tym razem to Jerzy nachyla się do ucha Bossa. Nie mówi długo, ale chyba robi odpowiednie wrażenie.

– No nie, wszystkiego bym się spodziewał... – Boss rozgląda się po sali bez strachu, ale uważnie. – Mało tego macie w Ameryce?

Pianistka wolałaby pewnie, aby nie pomyślano, że usłyszała cokolwiek. Dlatego zaczyna grać bardzo głośno, a nawet śpiewać, czego nigdy przedtem nie robiła.

Na wystawie Wojtka Ledera. Mimo że tak daleko odszedł od czystego malarstwa, jest jednym z niewielu współczesnych artystów, których obraz powiesiłbym w swoim domu.

 

Bezdech zaczynamy na początku grudnia. Bardzo mało czasu.

Dobrze, że w maju nagrałem dla Teatru Polskiego Radia słuchowisko zrobione z Bezdechu. Tym samym miałem okazję do próby z własnym tekstem, której w telewizji ze względu na pośpiech już nie będzie. No i podyrygowałem sobie jako pisarz Wiedeńskimi Filharmonikami. Zresztą nie za bardzo musiałem dyrygować. Wystarczyło słuchać.

Witek Adamek, producent i autor zdjęć, z którym pięknie mi się pracowało przy Boulevard Voltaire, dzwoni do wybranych przeze mnie aktorów i zaprasza do współpracy. Nie widzę tego dobrze, bo niełatwo przecież zebrać tak utalentowanych ludzi, jeśli się ich nie zaprasza odpowiednio wcześniej. Każdy ma swoje życie i plany.

Dla słuchowiska i Teatru TV wyrzuciłem wiele ze scenariusza Bezdechu. Najbardziej żałuję pierwszej sceny. Jednak nawet gdyby to był film, to Dworzec Fabryczny w Łodzi, do którego dojechał pociąg z Jerzym, jest teraz gigantyczną dziurą w ziemi, a w miejscu legendarnej kawiarni Grand Hotelu otworzono bodaj naleśnikarnię. Dzwoni Witek. Głos ma grobowy, a więc już wiem, że ma dla mnie coś wesołego. I rzeczywiście. Bogusław Linda godzi się zagrać Jerzego!

Ulica Zakątna

Kilka osób ogląda się za Jerzym, który skręca do jednej z bram. Jeszcze niedawno mogło mu to sprawić przyjemność, teraz zajmuje go tylko szukanie znajomej kałuży. Aby ją przeskoczyć, trzeba się było rozpędzić już od bramy właśnie. Teraz nie ma kałuży, bo sucho, jednak dół, w którym zbiera się woda, jakby głębszy. Jerzy chce widzieć tylko dobro, więc cieszą go wrzucone w środek dołu betonowe pustaki, po których w razie deszczu można przejść suchą stopą.

W drugim oknie, licząc od trzepaka, ta sama kobieta z łokciami na parapecie. Ta sama, choć inna, bo tamta nie może żyć tak długo. Dama w oknie przejęła po zmarłej nie tylko powierzchowność, ale też znajomości. Kiedy Jerzy kłania jej się grzecznie, ona kiwa mu głową, a nawet się uśmiecha. Jerzy przystaje i patrzy w okna na drugim piętrze. Nie może widzieć, co się za nimi rozgrywa, mimo że światło zapalone.

Jak to w małżeństwie bywa

Tomasz jest w wieku Jerzego, ale wygląda poważniej. „Poważniej” to zasłona dymna, można go śmiało wziąć za wuja Jerzego. Stoi na tle dębowej biblioteki, trzyma dłoń za pazuchą i ogarnia świat wzrokiem. Gdyby nie broda, miałby dużo z Bonaparta. Niezadowolonego, i to nie bez racji. Bitwa, a może nawet wojna, przegrana. Biurko i fortepian pełne maszynopisów i szklanek z wyschniętymi torebkami herbaty. Na pluszowej kanapie stosy książek i gazet. Odpowiedzialnością za ten bałagan obarcza wiernego generała Davouta i już wie, że nigdy nie mianuje go marszałkiem.

Generał przekroczył trzydziestkę i jest kobietą. To żona Tomasza, ma na imię Eli.

– Czy wiesz, że oni w Wersalu mieli jedną toaletę na dziesięciu dworzan? Brudasy!

Słowa Tomasza nie są skierowane do generała. W pokoju jest ktoś trzeci. Mężczyzna dorodny, by nie powiedzieć piękny. Jeśli czymś się wyróżnia na pierwszy rzut oka, to słabością do żywych barw w ubiorze. „Po śmiałym traktowaniu kolorów poznać prawdziwego mężczyznę”. To jego ulubione powiedzenie. Przyjaciel domu i sąsiad. Każe mówić na siebie York. Tak go mieli nazywać przyjaciele w Nowym Jorku. Tomasz jest przekonany, że wyprowadzał tam pieski tej rasy.

– Tomciu, nie bądź taki okropny dla tego babiszona. My, mężczyźni, musimy być ponad porządki. A ty, Eluś, mogłabyś od czasu do czasu posprzątać w gabinecie mistrza...

– Myślisz, że pozwoli? Niczego nie można tu ruszyć... – Eli ani myśli się poddawać.

– Pożyczysz mi apaszkę w wielbłądy? Mam dzisiaj randkę. – York umiejętnie zmienia temat.

– W zoo? – mruczy pod nosem Tomasz.

– Eli, idź już po dziecko, bo twój uczony samiec dzisiaj nie w humorze. Zgadłeś, Tomciu. Spotkanie z tygrysem, no może z tygryskiem. Blondyn i dużo białych zębów...

– Uważaj, żeby ci czegoś nie odgryzł. – Tomasz już dobrotliwy, bez cienia złośliwości.

– A niechby tam... – York zamyśla się ładnie.

Tomasz pozwala się Eli pocałować w policzek:– Tylko się nigdzie nie zasiedź. Niech dziecko wie, że ma dom.

– Nie bądź taki naburmuszony, bo ci z tym nie do twarzy... – York idzie do drzwi. – Też już lecę... Muszę jeszcze namaścić ciało.

Kiedy wychodzą, Tomasz ostentacyjnie odwraca się plecami. Jednak gdy tylko usłyszy trzaśnięcie drzwi wejściowych, biegnie do przedpokoju i przypada do wizjera. Zobaczy już tylko puste schody. Odchodzi, ale coś każe mu spojrzeć raz jeszcze.

Dwaj przyjaciele z boiska

Mimo że Jerzy rozciąga palcami usta i wykrzywia twarz do wizjera, Tomasz rozpoznaje go natychmiast i otwiera drzwi.

– Tyle lat na ciebie czekałem...

Ten sam zagracony przedpokój i to samo lustro, przed którym Tomasz jak zwykle przystaje.

– Patrz, co się ze mną stało. Przecież byłem ładnym chłopcem.

Stoją przed lustrem i każdy widzi to, czego nie chciałby widzieć. Jerzy starszego pana, Tomasz obrzydliwego młodzieniaszka, który nie może być młody.

– Ale trzeba z tym żyć... A co z twoimi włosami? Osiwiałeś czy zwariowałeś?

– Zwariowałem.

Tomasz prowadzi do gabinetu ojca, gdzie kiedyś chłopakom trudno się było dostać. „Stary wściekły, bo jest tylko radcą prawnym w spółdzielni Ogniwo, a miał być ministrem”. Jerzy zapamiętał u starszego pana muszkę w grochy i niezwykłą pedanterię. Tomasz odziedziczył po ojcu tylko muszkę i gabinet.

Dopiero w pokoju Tomasz obejmuje Jerzego, odsuwa go i znowu przyciska do siebie.

– Też się jednak postarzałeś. – Nie spuszcza Jerzego z oczu.–Już nie wierzyłem, że się zobaczymy. Siadaj.–Zrzuca z kanapy kilka książek. – Głodny? Musisz chwilkę zaczekać, aż przyjdzie Eli. Poszła odebrać chłopaka z przedszkola. To jej dziecko. Co nie znaczy, że mu nie dałem nazwiska... Piękny robaczek, sam zobaczysz... Oczywiście, zapomniałem o najważniejszym, już nalewam, już...

Tomasz zrywa się z fotela. Bez trudu znajduje butelkę schowaną za encyklopedią Brockhausa. Coś z ojca mu jednak zostało – powinien pomyśleć Jerzy na widok kieliszków dyskretnie przecieranych rękawem.

– Nie obraź się, ale wolałbym nie pić.

– Wiem, wy tam w Ameryce zdrowe odżywianie i inne głupstwa, żeby tylko dłużej pożyć... A gdzie namysł nad sensem życia?

– Ja właśnie w tej sprawie...

– Czyli jednak chcesz czegoś ode mnie...

Dłoń Tomasza, który rozlewa wódkę, trzęsie się z wrażenia, ale żadna kropla nie zostanie uroniona.

– Powspominamy?