Cisi Ludzie - Paul Cleave - E-Book

Cisi Ludzie E-Book

Paul Cleave

0,0

  • Herausgeber: Jentas
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2023
Beschreibung

Czy autorom kryminałów morderstwo może ujść płazem..? Para poczytnych autorów kryminałów znajduje się w kręgu podejrzanych, gdy ich siedmioletni synek znika bez śladu. Czy próbują oni pokazać, że są w stanie popełnić zbrodnię doskonałą? Oto przepysznie pokręcony, cudownie mroczny thriller, który wyszedł spod pióra mistrza kryminału, Paula Cleave'a… Cameron i Lisa Murdoch to udane małżeństwo, połączone wspólną pasją i tworzące razem autorski tandem pisarzy kryminałów. Od lat podczas spotkań autorskich i promowania swoich tytułów za granicą żartowali, że nikt tak jak oni nie potrafiłby popełnić przestępstwa tak, by uszło im ono na sucho. Bądź co bądź z tego właśnie żyją. Kiedy zatem znika ich sprawiający kłopoty wychowawcze siedmioletni synek Zach, policja i opinia publiczna zaczynają się zastanawiać, czy małżeństwo pisarzy nie postanowiło po raz pierwszy wprowadzić swoich pomysłów w czyn… Czy próbują dać dowód na to, iż są w stanie popełnić zbrodnię doskonałą? Elektryzujący, pełen napięcia i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach thriller "Cisi ludzie" to mrożąca krew w żyłach, wciągająca i pełna zaskakujących zwrotów akcji powieść, która trzyma w napięciu aż do ostatniej strony.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 489

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Cisi Ludzie

Cisi Ludzie

© Paul Cleave 2021

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: The Quiet People

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6046-5

Dla moich sąsiadów -

Którzy, jak się dowiedziałem,

przez całe lata słyszeli jak śpiewam pod prysznicem

Naprawdę bardzo przepraszam

PROLOG

Lucas Pittman musi się spieszyć.

Już tu byli, zadając pytania – dwójka detektywów śledczych, kobieta o muskularnych ramionach i mężczyzna w eleganckim garniturze, na który Lucasa nie byłoby stać, nawet gdyby pracował i oszczędzał pieniądze przez kolejne dziesięć lat. Rzecz jasna rachunki robił w oparciu o więzienne zarobki, gdzie zasuwając przez cały dzień i zmywając krew oraz gówno z podłóg w łazience udawało mu się zarobić raptem dolara.

Nie wróci już do więzienia.

Nie może.

I nie będzie musiał, jeśli się tylko pospieszy.

Pomieszczenie pod domem jest tylko trochę większe od więziennej celi. Są tu cztery ściany z żużlobetonu i cementowa podłoga, oraz dobrze ukryte drzwi. Policja przeszukała jego dom, ale nigdy go nie znalazła, ale czy nie to jest zasadniczym celem ukrytych pokoików, aby pozostały ukryte? Jego tatko z pewnością tak właśnie uważał, i gdyby nie to że ojciec od czasu do czasu przykuwał go tu, na dole, do łóżka, wraz z innymi, Lucas w ogóle nie miałby pojęcia o istnieniu tego pomieszczenia.

Tak czy owak, jeśli nadchodzi policja i jeśli gliny zdołają odnaleźć ten pokój, odnalezienie pustego pomieszczenia będzie znaczenie różniło się od tego gdyby odkryli je, z paroma odurzonymi dziewczynami w środku. Nie chce aby to się skończyło, ale jaki ma wybór? Ktoś wie. To nie mogłoby być bardziej oczywiste, ale nie jest oczywiste kto jest tym kimś.

Otwiera dwie szafy w hallu. Na haczykach wiszą kurtki, a na podłodze walają się buty. Wygarnia buty na zewnątrz, po czym podnosi i wyciąga dywanik i usuwa deski podłogi. To zawsze zajmuje trochę czasu, i w przeszłości Lucasowi nigdy to nie przeszkadzało. Bądź co bądź miał okazję trafić za kratki i zna różnicę pomiędzy koniecznością poświęcenia dwóch minut na uzyskanie dostępu do pokoju, a spędzeniem dziesięciu lat w ciasnej celi. Teraz jednak jest inaczej, bo teraz jest tam Zach Murdoch, a to że ma w swoim sekretnym pokoju Zacha Murdocha zmieniło wszystko. Spieszy się. Po usunięciu desek podłogi odsłonięte zostają otwory w które może włożyć palce, aby unieść do góry prostokątny fragment podłogi. Unosi go i opiera o ścianę. Po czym szybko schodzi po drabinie. Nie ma czasu na zawahanie.

Chłopak wciąż jest odurzony po dawce jaką otrzymał wcześniej. Ma na sobie żółty podkoszulek z wizerunkiem autobusu. Lucas nosił podobny, gdy był w tym wieku. Pamięta że dostał go od matki, któregoś roku, pod choinkę, a w następnym roku ojciec zdarł go z niego. Będzie mu brakowało tego chłopca. Będzie mu brakowało widoku chłopca w ciuchach, które przypominały Lucasowi dzieciństwo. Będzie mu brakowało tego że nie da mu lepszego życia niż to, które było jego udziałem, gdy sam dorósł.

Bezwładny, chłopiec jest za lekki, by wniesienie go po drabinie na górę mogło stanowić jakiś problem. Opuszcza klapę na miejsce, wstawia kolejne deski, dywanik, a następnie stawia na nim buty. To wszystko strasznie długo trwa.

Pospiesznie wynosi chłopaka do auta w garażu. Wkłada go do bagażnika. Gdyby mogło się w nim zmieścić dwóch chłopców naraz, sprężyłby się dwa razy szybciej, ale niestety nie ma dość miejsca a on nigdy nie spodziewał się że będzie musiał przewieźć dwójkę dzieci naraz. Nie może przecież posadzić jednego na przednim siedzeniu, a gdyby nawet spróbował, wie że jego sąsiad pierwszy by to zauważył – ten wścibski sąsiad który podsłuchuje wszystko czego nie powinien usłyszeć, i wtyka nos w nie swoje sprawy. Kiedy czyjeś prywatne życie przestało być sprawą prywatną i stało się obiektem zainteresowania dla wszystkich?

Dodaje łopatę o krótkim trzonku. Z tyłu głowy słyszy głos ojca, mówiącego mu że wcale nie musi kopać dwóch osobnych grobów, bo równie dobrze wystarczy jeden odpowiednio głęboki i duży.

Otwiera drzwi garażu. Wycofuje wóz i wyprowadza tyłem z garażu, na podjazd. Zerka na dom sąsiada i widzi że sąsiad patrzy na niego przez okno. Rozmawia przez telefon. Pewnie dzwoni na policję.

Powinien był zabić go wiele miesięcy temu.

Powinien zabić go, kiedy już będzie po wszystkim.

Wyjeżdża na ulicę. Jego dom zostaje w tyle. Skręca to w lewo, to w prawo, kierując się na północ, ku obrzeżom Christchurch i jeszcze dalej, by móc dotrzeć do miejsca gdzie wiele lat temu ojciec pokazał mu jak pogrzebać zwłoki, dawno temu, zanim jeszcze cukrzyca odebrała ojcu nogę, następnie wzrok, a na koniec życie. Każda część jego ciała pragnie aby jechał szybciej, powiększając dystans dzielący go od domu, aby mógł już mieć to za sobą, jednak zwalcza w sobie to pragnienie, utrzymując przez cały czas dozwoloną prędkość. Ostatnią rzeczą jakiej mógłby sobie życzyć, to żeby zatrzymano go za zbyt szybką jazdę. Klnie na czym świat stoi, przy każdych czerwonych światłach i dziękuje Bogu przy każdym skrzyżowaniu gdzie trafia na zielone. Jego auto wydaje dziwne tykające dźwięki. Robi tak już od kilku tygodni i obiecywał sobie że coś z tym zrobi, no bo co by było gdyby wóz wysiadł akurat teraz? Powinien był zabrać go do warsztatu, żeby mechanik się nim zajął, kiedy tylko usłyszał te dziwne odgłosy. Bierze głęboki wdech i robi przeciągły wydech, starając się zanadto nie hałasować, na wypadek gdyby miało to sprawić że auto ostatecznie wysiądzie.

Nie słychać żadnych syren. Nie ma żadnych radiowozów. I nagle jeden się pojawia. Zbliża się szybko. Znaleźli go. Spodziewał się że będzie miał więcej czasu. Dodaje gazu. Zwiększa prędkość ponad tę dozwoloną, o przestrzeganie której zabiegał do tej pory. Tykanie staje się głośniejsze, szybsze i bardziej przejmujące, ale wyczucie wozu ani trochę się nie zmienia. Jego serce bije jak szalone. Musi wytrzeć dłonie o koszulę, jedną po drugiej. Radiowóz jest o piętnaście metrów za nim, dwanaście, a zaraz potem dziesięć. Spomiędzy aut na drodze wyłania się drugi radiowóz i też kieruje się w jego stronę. W lusterku widać migającego koguta. Słychać zawodzenie syreny. Nieoznakowany wóz patrolowy. Ile ich może być?

Nie wróci do więzienia.

Wszystko tylko nie to.

Daje po garach i zostawia gliniarzy w tyle. Radiowóz też przyspiesza. Lucas jedzie szybko, w Nowej Zelandii jeśli prowadzisz naprawdę szybko i dostatecznie niebezpiecznie, policja, zgodnie z prawem dostaje zalecenie by przerwać pościg. Lucas postrzega to jako skórkę wartą wyprawki. To nagroda o którą należałoby powalczyć. Lawiruje pomiędzy samochodami. Radiowóz wciąż sunie w ślad za nim ale w którymś momencie zwalnia i zostaje z tyłu. W oddali, przed nim ruch uliczny staje się utrudniony. Pojazdów jest za dużo, robi się korek. Musi gdzieś skręcić. Dostrzega lukę pomiędzy autami jadącymi w przeciwnym kierunku. Może się wcisnąć za białą furgonetkę i przed dużą ciężarówkę. Mógłby przemknąć pomiędzy nimi do najbliższej bocznej uliczki, a w każdym razie znajdzie się na tyle blisko, by móc w nią skręcić. Łatwo nie będzie, ale da radę.

Zdejmuje nogę z gazu i skręca za furgonetkę, o włos mijając jej zderzak, po czym znów przyspiesza. Przez chwilę jest prawie pewien że auto wybrało akurat ten moment aby wydać ostatnie tchnienie, bo tykanie przeradza się w istny ryk, gdy koła napędowe zrywają się z mocowań, a koła zębate tracą zęby, ale wóz jednak nie wysiada, silnik pracuje dalej, wóz sunie naprzód i choć luka jest ciaśniejsza niż przypuszczał, to nic nie szkodzi, samochód jakoś się przeciśnie, uda mu się...

Ciężarówka uderza w samochód z taką siłą, że wyrzuca go w powietrze. Metal odkształca się, szkło pęka, zbiornik paliwa zostaje przebity. Gdy po raz pierwszy dach wozu uderza o ziemię, zostaje zgnieciony i obniżony do połowy wysokości, a Lucas Pittman otrzymuje solidne uderzenie w głowę. Gdy koziołkuje i ląduje na ziemi po raz drugi, Lucas w głębi duszy modli się aby nigdy więcej nie trafił do więzienia. Auto się zatrzymuje, mały chłopiec z żółtym podkoszulku i czerwonych szortach obija się bezwładnie w bagażniku. W chwilę potem pojawiają się płomienie.

NIEDZIELA

NIEDZIELA

Jeden

Park jest pełen wydeptanych, trawiastych ścieżek i rozbitych namiotów. Są tam kramy i kolejki ludzi, karuzele, jasne światła i wszędzie słychać muzykę. Baloniki wyślizgują się z drobnych rączek i ulatują ku słońcu. Są podrapane kolana, łokcie umazane od trawy i brzuchy bolące od waty cukrowej. Jest śmiech, płacz, krzyki, upał, kurz, a naganiacze nawołują aby podejść, spróbować szczęścia i poddać próbie swe umiejętności.

Zach się śmieje, gdy operator karuzeli sadza go na ostatniego konika. Przez ostatnie dziesięć minut staliśmy w kolejce. Karuzela jest kolorowa, z jasnymi plamami farby mającymi zamaskować ślady rdzy na krawędziach, a wszystko to rozświetlone tysiącem migoczących żarówek. Koniki zaczynają zataczać kręgi, a Zach to pojawia się, to znika, z każdym razem robiąc inną minę dla mnie, do zdjęcia, jego ciemne, proste włosy za pierwszym razem opadają na okulary, a potem on wkłada sobie palce do uszu, do nosa, albo obciąga dolne powieki, uśmiecha się, wystawia język, szczerzy się, lekko uśmiecha lub też nie uśmiecha się wcale. Wreszcie muzyka zwalnia, koniki zwalniają a ledwie karuzela się zatrzyma, Zach zeskakuje na ziemię. Ląduje miękko, uginając kolana i zaraz zaczyna biec.

- Dmuchany zamek – woła i biegnie w stronę zamku który kołysze się i ugina w oddali.

To pierwszy dzień festynu, który potrwa przez resztę grudnia i aż do połowy stycznia. Są tu tysiące ludzi, dzieci na zjeżdżalniach, dzieci w kolejkach, dzieci usilnie starające się spałaszować lody, nim te się roztopią i rodzice, podążający za nimi krok w krok. Powietrze pachnie słodyczą i wydaje się być naelektryzowane ekscytacją. Aż mnie samemu chce się znowu być dzieckiem, biec przez tłum, eksplorując całe to miejsce zamiast gnać za moim siedmioletnim synem, którego krew została zastąpiona paliwem rakietowym z chwilą kiedy tylko wyszedł z samochodu. Do zamku nie ma kolejki, a w środku jest raptem pół tuzina dzieci. Facet który czuwa nad tą atrakcją ma więcej luk w uzębieniu, aniżeli zębów. Na wysokości pasa ma skórzaną nerkę do wydawania reszty, a pod ręką kubeł i mopa do sprzątania bałaganu który jest nieodłączny w przypadku dmuchanych zamków. Zamek jest na tyle duży, że mogłoby się w nim pomieścić dwadzieścioro dzieci. Jest tam rampa aby można było wspiąć się do środka i zjeżdżalnia po której dzieciaki wydostają się na zewnątrz. Podaję bilet, a operator mówi Zachowi, żeby zdjął sandały, a Zach to robi, odkopując je na lewo i prawo, zaraz po tym jak podaje mi okulary. Wygląda jakby zamierzał rzucić się do zamku na łeb na szyję, ale zaraz zwalnia i ostrożnie wspina się na górę. Pozostałe dzieciaki na parę sekund nieruchomieją i przyglądają się. Widywałem to już wcześniej. Zach jest jednym z tych dzieciaków, którym inne dzieciaki przyglądają się, aby je rozgryźć, bo wyczuwają że jest trochę inny, a mnie za każdym razem, kiedy to widzę, sprawia to ból.

Podnoszę jego sandałki i staję obok operatora. Mężczyzna większość czasu poświęca na wertowanie czasopisma motoryzacyjnego i tylko co parę chwil zerka w górę by się upewnić że dmuchany zamek, w którym dzieci podskakują jak na trampolinie wciąż funkcjonuje jak należy.

Zach wślizguje się do środka. Jedno z dzieci rozmawia z nim przez chwilę, po czym zostawia go w spokoju. Zach stoi sam, podskakując leciutko, najwyraźniej nie bardzo wiedząc co powinien zrobić. Pstrykam mu jeszcze parę zdjęć i przesyłam je, wraz z wcześniejszymi fotkami, do Lisy. Ona jest w domu, robiąc poprawki do swojej nowej powieści, która ma się ukazać w przyszłym roku. Patrzę na komórkę po przesłaniu zdjęć i czekam na odpowiedź Lisy. Zabawa na sto dwa! - odpisuje, a ja wysyłam jej odpowiedź esemesem i zapewniam że szkoda iż jej tu nie ma, na co bardzo szybko odpisuje – Też żałuję.

Wkładam komórkę do kieszeni, Zach zniknął w głębi zamku. Cała budowla kołysze się w przód i w tył, gdy dzieciarnia dokazuje w najlepsze, a do tej gromadki dołączyły teraz dwie siostry bliźniaczki w jednakowych strojach, ich mama robi im zdjęcia, gdy się bawią.

Podchodzę nieco bliżej aby stanąć pod takim kątem, by móc widzieć Zacha. Muszę mieć pewność że żaden z dzieciaków nie będzie mu dokuczał. Tyle że wciąż go nie widzę. Musi być na samej górze, przy rampie, w martwym punkcie i czeka by móc zjechać z drugiej strony. Albo ukrywa się przede mną. Zdarza mu się takie urządzanie zabawy w chowanego, ni stąd, ni zowąd, bez wczesnego powiadomienia nas o tym. Ale nie sądzę aby mógł się tu chować – rozmawialiśmy na ten temat wielokrotnie, ustalając zasady obowiązujące na terenie festynu. Żadnego uciekania. Żadnego chowania się. Przez cały czas musi się trzymać na widoku.

Nie ma dzieciaków zjeżdżających po rynnie zjazdowej. Ani kolejki na górze. Czy ktoś tam na górze blokuje mu wyjście? To nie byłby pierwszy raz. Obchodzę cały zamek, otaksowując go wzrokiem z góry na dół. Zacha nie ma. Cichy głos w mojej głowie – ten rodzicielski, który zawsze rzuca hasło, a co, jeśli... przypomina mi, że to otoczenie które oglądałem w niezliczonych dziesiątkach filmów, w których w jednej chwili twoje dziecko jest tuż obok, a w następnej znajduje się na pace furgonetki nieznajomego mężczyzny. Przystają przed dmuchanym zamkiem od frontu i zaglądam do środka. Bliźniaczki podskakują na samym brzegu platformy zamku. Jedna z nich zatrzymuje się, by na mnie spojrzeć, i wtedy ta druga na nią wpada i obie wypadają na zewnątrz. Lądują u moich stóp. Wyciągam rękę, aby pomóc im wstać, jedna chwyta moją dłoń, druga podnosi się sama, i przygląda mi się podejrzliwie. Zaraz potem wskakują z powrotem na górę.

- Zach?

Zach nie odpowiada, ale cichy głos, pan A co, jeśli który także towarzyszy mi, podczas pisania, znów się odzywa. Mówi – On zniknął. Ktoś go porwał. Ktoś właśnie teraz usiłuje przeszmuglować go przez tłum.

Zach?

Musisz się pospieszyć.

Wspinam się do zamku. Podłoże ugina się pod moimi stopami, a dzieciaki z trudem walczą, by utrzymać równowagę. Wspinam się po rampie na samą górę. Nie ma tam nikogo. Złażę na dół. Wszystkie dzieciaki przerywają zabawę. Gapią się na mnie.

- Był tu chłopiec, tego wzrostu – mówię, unosząc dłoń na wysokość mojego torsu. - W podkoszulku z logo Supermana. Widział go ktoś?

Żadne z nich nie odpowiada.

Podłoga się ugina i kołysze się gdy po niej stąpam, a mały chłopiec traci równowagę i wpada na mnie. Próbuję pomóc mu utrzymać pion, ale w efekcie wytrącam z zamku jedną z bliźniaczek. Dziewczynka ciężko ląduje na ziemi i zaczyna płakać, po czym kuśtykając podchodzi do matki, która wciąż wpatruje się w komórkę.

Zacha tu nie ma.

Pan A co, jeśli miał rację.

Mój syn zniknął.

Dwa

Tyle, że mój syn nie może zniknąć. Nie tak na serio. Takie rzeczy przydarzają się innym, jak wypadki samochodowe, rak, czy pożary domów.

Zrób coś.

Wciąż trzymam w dłoni sandałki Zacha. Wciąż się jeszcze trzymam. Oczywiście że tak. Bo dzieciaki nie znikają, ot – tak. Nie tak na serio. No, chyba że jednak znikają! Ale to nie jest jeden z tych przypadków. Nie może być. Bo to jest dobre miejsce. To dobre miasto, a to są dobrzy ludzie.

Pomagam wstać chłopcu który wylądował u moich stóp. To dzieciak którego widziałem jak rozmawiał z Zachiem. Klękam aby móc spojrzeć mu w oczy – Czy widziałeś...

- Proszę nie robić mi krzywdy – mówi.

- Nic ci nie zrobię – zapewniam i sięgam do kieszeni, po komórkę. On odwraca się by odejść, a ja chwytam go za rękę. - Zaczekaj, proszę – mówię do niego – Pokażę ci zdjęcie.

- Zostaw go pan – wrzeszczy jakiś facet, sunący jak burza w moją stronę. Jest łysy, ma jakieś trzydzieści lat i wydaje się rozwścieczony.

Nie on jeden zmierza w moją stronę. Oprócz niego widzę też matkę bliźniaczek. Też około trzydziestki, też rozwścieczona, z długimi, ciemnymi, związanymi z tyłu włosami. Bliźniaczka która do niej podbiegła płacze a ta druga, co wciąż jest w zamku, gapi się na mnie. Nagle widzę to wszystko z ich perspektywy. Wskoczyłem na górę i poroztrącałem ich dzieciaki jak kręgle. Wstaję i wychodzę z zamku.

- Przepraszam, mówię, unosząc rękę, w której wciąż trzymam sandałki – Ja nie chciałem...

Tyle udaje mi się powiedzieć. Facet który się na mnie wydarł popycha mnie mocno w pierś. Zataczam się do tyłu i wpadam na zamek.

- Zaraz. Ja...

- Coś pan zrobił mojej córce! - rzuca kobieta piskliwym podniesionym głosem, wskazując na mnie palcem.

Staje obok mężczyzny, który mnie popchnął. Odpycham się od zamku i dźwigam się na nogi.

- Ja...

- Coś pan? Pedofil jakiś? - pyta kobieta.

- Nie, no skąd. Oczywiście, że nie. Ja...

- Dotykał mojego syna – odzywa się mężczyzna.

- Widziałam – mówi kobieta – Pewnie dotykał wszystkich dzieci tam, na górze.

- Ja chciałem tylko...

- On mnie przewrócił – mówi chłopiec.

Unoszę obie ręce w górę – Zaczekajcie, proszę. Ja...

Mężczyzna odwraca się na pięcie i mocno uderza mnie w brzuch. Znowu lecę do tyłu, na zamek, uderzając o jego podstawę, która ugina się i z platformy wypada druga bliźniaczka. Zamiast wstać, odtaczam się na bok i siadam na ziemi, łapiąc oddech. Mężczyzna bierze syna na ręce i odchodzi z nim, wcześniej jednak wskazuje na mnie palcem i zapowiada że jeśli jeszcze kiedyś zrobię coś jego synowi, zabije mnie.

Kobieta wyciąga rękę do drugiej córki, która głośno płacze, podczas gdy pierwsza z dziewczynek szlocha o kilka metrów za nią. - Powinieneś pan się wstydzić – mówi, po czym komórką robi mi zdjęcie.

Nie odpowiadam. Ponownie spoglądam w stronę zamku w nadziei że Zach jakimś sposobem znów się pojawi. Ale on się nie zjawia.

On zniknął, mówi Pan A co, jeśli, a jego głos jest mocniejszy, podsycony moim strachem. Zniknął i nigdy go nie odzyskasz.

Wzywam policję – dodaje kobieta.

- Nie chciałem ich skrzywdzić – mówię.

- Powiedz to swojemu adwokatowi, świrze – cedzi przez zęby, po czym odchodzi, a za nią dziewczynki.

Operator podchodzi do mnie i pomaga mi wstać.

- Nic panu nie jest?

- Nie mogę znaleźć mojego syna.

- Zszedł stąd dosłownie przed chwilą – mówi, schylając się by podnieść moją komórkę, podczas gdy ja schyliłem się by zabrać sandałki Zacha. Podaje mi telefon. - To było akurat kiedy patrzył pan na telefon.

- Czemu mi pan nie powiedział?

- A dlaczego nie pilnował pan swojego dzieciaka?

Nienawidzę go za to że ma rację. Kobieta z bliźniaczkami rozmawia przez telefon i patrzy na mnie, bez wątpienia podaje mój rysopis policji. Dziewczynka która przed chwilą wypadła z dmuchanego zamku wciąż płacze, ale pierwsza już raczej doszła do siebie.

- Poszedł z kimś?

- Nie wiem. Może. Wskazuje ręką w tłum.

- Poszedł w tę stronę.

- A co tam jest?

- Inne rzeczy niż te co za mną.

Mieszam się w tłum. Muszę znaleźć jakiegoś policjanta. Albo może strażnika z ochrony. Musi tu być jakiś punkt nadzoru, miejsce do którego trafiają dzieci i rodzice kiedy się rozdzielą albo gdy którejś z pociech coś się stanie. Ja widzę tylko tysiące ludzi które świetnie się bawią by mogły przejmować się innymi. Wszyscy ci ludzie mogli mi pomóc, a teraz Zach zaginął, i...

I nagle go widzę, jest przede mną. Stoi w kolejce do Azteckiego Gabinetu Luster. Rozmawia z dziewczynką w jego wieku. Ona ma na palcach przylepione włókienka waty cukrowej i próbuje wycierać rączki w sukienkę. Patrzy na Zacha i słucha, ale nic nie mówi. Ja przystaję choć chcę podejść tam i go przytulić, a z drugiej strony mam ochotę zapytać go, co mu strzeliło do głowy – o czym wtedy myślał – i na tym właśnie polega problem – bo on nie myśli. Ma siedem lat. Postępuje jak siedmiolatki. Świat który przed minutą został wytrącony z równowagi, zaczyna ją odzyskiwać. I wraca na swoje miejsce.

Podchodzę, biorę go za rękę i mówię że już czas, że musimy już iść. On pyta czy coś się stało, a ja mu na to że nie, że wszystko jest w porządku. Nie wydaje się przekonany i wygląda jakby miał się rozpłakać, co jest jego typową reakcją kiedy sprawy nie idą po jego myśli. Wyprzedzam jego reakcję i łagodzę sytuację mówiąc mu że w drodze do domu wpadniemy jeszcze na lody.

- A mogę dostać każdy smak jaki zechcę?

- Będziesz mógł wybrać każdy smak jaki będą mieli w ofercie – odpowiadam bo z Zachiem trzeba mówić konkretnie. Jeśli mu powiem że będzie mógł dostać każdy smak jaki zechce, a okaże się że akurat takiego smaku nie mają, będzie koniec świata. - Pamiętasz jak rozmawialiśmy o oddalaniu się samemu?

- Nigdy nie wolno tego robić – odpowiada.

- Więc czemu to zrobiłeś?

- Kiedy?

- Zszedłeś z dmuchanego zamku nie mówiąc mi o tym.

Zastanawia się nad tym. W myślach cofa się o kilka minut po czym odpowiada – Jeden z chłopców w zamku nazwał mnie dziwadłem. Nie chciałem tam zostać. Ale ja nie jestem dziwadłem, prawda?

- Oczywiście że nie.

- Machałem do ciebie, ale nie patrzyłeś.

- Więc powinieneś był zaczekać.

- Czemu ten chłopiec tak mnie nazwał?

- Ludzie stale mówią różne rzeczy, choć wcale tak nie myślą.

Zastanawia się nad tym przez chwilę, po czym mówi – Tak jak wtedy kiedy ty i mama każecie mi myć ręce przed kolacją? Wcale tak nie myślicie?

- Oczywiście że tak myślimy.

- Nic nie rozumiem – mówi – Może zamiast jednego loda będę chciał dwa.

Śmieję się i dopiero po chwili uświadamiam sobie że on nie żartuje. Przechodzimy przez teren festynu i wtapiamy się w strumień ludzi, którzy powoli stamtąd wychodzą. Przy drogach stoją rzędy zaparkowanych aut, a inni kierowcy szukają miejsc gdzie mogliby zostawić swoje pojazdy. My zaparkowaliśmy o parę minut marszu stąd, obok setki innych aut. Otwieram tyle drzwiczki a Zach gramoli się na siedzenie. Kilka rzędów dalej widzę faceta który mi przywalił. Sadowi swego dzieciaka do ciemnoczerwonego sedana. Dzieciak wciąż płacze. Zastanawiam się czy nie podejść i ich nie przeprosić, ale zmieniam zdanie, gdy facet unosi wzrok i mnie dostrzega. Spojrzenie jakie mi posyła mówi wyraźnie że znokautowałby mnie zanim zdołałbym zbliżyć się do nich na pięć metrów. Zastanawiam się co mogliby zrobić bohaterowie moich powieści. Niektórzy z nich pewnie by podeszli i daliby gościowi do wiwatu. Inni wrzucili by go do dołu, w którym nigdy by go już nie znaleziono. Mam chęć powiedzieć mu że żyję z zabijania ludzi. I że jeśli komukolwiek morderstwo mogłoby ujść na sucho, to właśnie mnie.

Ale zamiast to zrobić, wsiadam do auta i odjeżdżamy.

Trzy

W połowie drogi między festynem a domem jest sklep z warzywami i owocami, stara stodoła przerobiona na sklep, z tablicami od frontu, gdzie uśmiechnięte maliny i truskawki unoszą uniesione w górę kciuki, choć wizerunki te mocno wyblakły od słońca. Sklepik jest na świeżym powietrzu, jedną ścianę całkiem usunięto. Na widok skrzyń z owocami robię się głodny. Latem to miejsce jest oblegane przez kupujących i dziś jest dokładnie tak samo. Jest tu lada gdzie piegowata dziewczyna w czapeczce Mikołaja nakłada gałki lodów do rożków, wprost z umieszczonych pod szkłem chłodziarek. Musimy postać w kolejce dziesięć minut, ale warto, lody to balsam na moje stargane nerwy. Siedzimy skuleni nad jednym ze stołów piknikowych a mieszane lody owocowe ściekają nam po palcach, gdy śpieszymy się aby je zjeść w tym upale. Świat może i wrócił do normalności, ale moje ciało jeszcze nie do końca się uspokoiło. Źli ludzie obecni w moich książkach właśnie wyszeptali moje imię i połaskotali mnie w kark. Kolumna mrówek maszeruje bez niczego pod górę po nodze naszego stolika po czym zmierza w przeciwną stronę już obładowana wszelakimi dobrami.

- Mam kłopoty? - pyta Zach. Je lody jak każdy siedmiolatek – robiąc przy tym straszny bałagan i na dodatek w pośpiechu, jakby bał się że jeśli się nie pospieszy, odbierze mu go jakiś inny dzieciak. Jego okulary zostały w aucie. Gdy mu je wcześniej oddałem okazało się że jedna rączka odłamała się, gdy miałem je w kieszeni i zostałem powalony na ziemię.

- Nie masz kłopotów – odpowiadam – ale porozmawiamy o tym po powrocie do domu, dobra? Jak twoje lody?

- A więc mam kłopoty – mówi. Przestaje jeść, lody ściekają mu po palcach i skapują na ławeczkę.

- Nie, oczywiście, że nie. Może dokończ lody i wrócimy do domu, co? A potem moglibyśmy ubrać choinkę, co ty na to?

Znów skupia się na swoich lodach i po kilku chwilach zamyślenia pyta – Czy będę miał kłopoty, gdy wrócimy do domu?

- Nie.

- Nie wierzę ci.

Nie chcę tu i teraz o tym rozmawiać ale on się uparł.

- Zach, chodzi o to że my oboje – twoja mama i ja bardzo cię kochamy. I kiedy tak znikasz, boimy się o ciebie. To nas przeraża. Wiem że nie powinieneś tak się oddalać, samemu, prawda? A gdybyś się zgubił?

- Ale się nie zgubiłem – mówi, z typową dla siebie logiką siedmiolatka. - Wiedziałem gdzie jestem i wiedziałem gdzie ty byłeś. A byłeś przy dmuchanym zamku.

- Bo myślałem że wciąż jesteś w środku, a kiedy okazało się że cię tam nie ma, zacząłem cię szukać. A co gdybym poszedł w innym kierunku i nie zobaczyłbym cię?

- Ale mnie zobaczyłeś.

- Pomówimy o tym po powrocie do domu.

- To nie moja wina że mnie nie zauważyłeś – stwierdza.

Ma rację. - Co byś zrobił gdybyś po wyjściu z Gabinetu Luster nie zastał mnie przy zamku?

To pytanie zbija go z tropu. Zach wlepia wzrok w loda i zaczyna obracać rożek w dłoni – Czemu miałoby cię tam nie być?

- Bo poszedłem cię szukać. Mogłem pomyśleć że postanowiłeś wrócić do domu na piechotę. Co wtedy?

- Nie wiem.

- Tak... na przyszłość, upewnij się że wiemy gdzie jesteś. W przeciwnym razie, wszystko może się zdarzyć.

- To znaczy co?

To znaczy co? Lista jest zbyt długa, ale każdy przykład zaczyna się od tego samego – od nieznajomego. Zaczyna się od A co, jeśli... i dalej już sunie jak burza autostradą pełną ciemnych pokoi i taśmy klejącej.

- Na przykład mógłbyś się zgubić.

Wlepia wzrok w swojego loda, nie mówi nic, po czym odwraca rożek i z plaśnięciem uderza nim o ławkę. To było coś, czego miałem nadzieję uniknąć.

- Już dobrze, Zach. Naprawdę. Nie masz kłopotów, słowo daję.

On znów chwyta za rożek i ponownie uderza nim w ławeczkę.

- Będzie dobrze.

Zaczyna krzyczeć. Głośno. To przenikliwy, wysoki krzyk który sprawia że wszyscy odwracają wzrok w naszą stronę. Czuję że się czerwienię.

- Proszę, Zach, możesz przestać?

On podnosi zgnieciony rożek i rzuca nim we mnie. Trafia mnie w koszulę, po czym rożek spada na moje szorty. Ludzie siedzący na tej samej ławeczce co my wstają i odchodzą. Jeden z nich mówi – Naucz się panować nad swoim dzieciakiem, stary – kiedy mnie mija.

Sięgam ponad stolikiem i chwytam Zacha za ręce. - Już dobrze – mówię – już dobrze.

Przestaje krzyczeć. Patrzy na mnie. Jest cały czerwony na twarzy i ma łzy w oczach. Minęło parę miesięcy odkąd ostatni raz zrobił coś podobnego w miejscu publicznym, ale przez lata udało nam się opracować najlepszy sposób jak sobie radzić w takich sytuacjach i rozwiązaniem jest opuszczenie danego miejsca.

Wstaję. On znów zaczyna krzyczeć kiedy biorę go pod pachę i próbuje mnie odtrącać ale unieruchamiam go ramionami tak że wierzga nogami z tyłu, a piąstkami wymachuje od przodu. Wciąż wrzeszczy i pokrzykuje gdy ludzie gapią się na nas i kręcą głowami. Słyszę jak ktoś mówi - To dlatego niektórzy nie powinni mieć dzieci – i opuszczając głowę, maszeruję dalej, czując na swoich plecach palący wzrok dwóch tuzinów oczu.

Docieram do auta i sadowię Zacha na siedzeniu. On wciąż wymachuje rączkami gdy zapinam go w pasy. Siadam za kółkiem i włączam ulubioną płytę Zacha, ale nawet znajome melodie nie są w stanie uciszyć jego krzyków przez resztę drogi, do domu.

Cztery

- Ja bym zaczęła wariować – mówi Lisa po tym jak opowiedziałem jej o wydarzeniach minionego popołudnia. Jest siódma wieczorem i Zach już się uspokoił gdy wróciliśmy do domu, choć przy kolacji nie odzywał się do nas, a przez ostatnie pół godziny wcześniej niż zwykle zaszył się w swojej sypialni, przed położeniem się spać. Ja siedzę z Lisą przy stole w jadalni, każde z nas, z kieliszkiem wina.

Lisa jest trochę niższa ode mnie, ale w znacznie lepszej kondycji, bo chadza na siłownię trzy, czasem nawet cztery razy w tygodniu i ćwiczy na rowerku stacjonarnym. Ma takie same ciemne włosy jak Zach, tyle że dłuższe, do ramion, które obecnie upięła w kok. Ma też takie same jak Zach, zielone oczy.

Nie wiem czy zaczęłaby faktycznie wariować, gdyby to ona była z Zachiem, a nie ja. Lisa jest z nas dwojga spokojniejsza. Nawet gdyby doszło kiedyś do wypadku, to ona próbowałaby nas z tego jakoś wyciągnąć, podczas gdy ja miotałbym się bezwładnie, niczym emocjonalny wrak. Może to dlatego tak dobrze się zgrywamy razem. Ona jest specjalistką od planowania – zawczasu opracowuje całą akcję powieści którą zamierza napisać, podczas gdy ja zaczynam od czystej strony i idę na żywioł, pozwalając by moje postacie i historia rozbudowywały się w miarę rozwoju wydarzeń.

- Nie mogę uwierzyć że ten facet ci przywalił – mówi.

- Wiem.

- I ta kobieta, łał. Nie zdawali sobie sprawy że szukasz Zacha?

- Nie zdążyłem im wyjaśnić.

- Myślisz że zadzwoniła na policję?

- Pewnie tak. I zrobiła mi zdjęcie.

- Może są tam i cię teraz szukają – ciągnie – Może powinniśmy włączyć telewizor i sprawdzić czy nie podają twojego rysopisu.

Gdy nie odpowiadam, wybucha śmiechem – Żartuję – mówi – Wiesz co, idę o zakład że nakłoniła tego gościa od dmuchanego zamku, by zwrócił jej pieniądze, a on na pewno opowiedział jej co się stało.

- Tak. To ma sens.

Dopija wino. - Musimy ponownie pomówić z Zachiem żeby zrozumiał że źle postąpił, że nie powinien się tak zachowywać.

- Myślisz że jeśli zrobimy to po raz tysiąc pierwszy, to do niego dotrze?

- Tak – odpowiada i uśmiecha się. - No już, chodźmy.

- Pójdę – zapewniam.

- Sam? Myślisz że w pojedynkę zdołasz rozbroić TSZ?

TSZ to skrót od Tryb Szalonego Zacha. Lubimy ten skrót bo brzmi jak niebezpieczny element, który można wykorzystać niczym brudną bombę.

- Nie wiem, ale to co stało się dzisiaj to moja wina.

- Wcale nie – zapewnia – To była... no wiesz... jedna z tych rzeczy...

- Tak czy owak, wina za to, spada na mnie. Ja się tym zajmę.

- No dobra. Powodzenia. Ja tymczasem przyrządzę ci dżin z tonikiem.

Nasz dom jest jednopiętrowy, z otwartą kuchnią i jadalnią, którą pomalowaliśmy zeszłego lata, choć od tamtej pory naroża i listwy przypodłogowe zostały poobijane i obtłuczone przez zabawki, buty oraz łokcie. Tak samo wygląda korytarz i znajdujące się w nim cztery sypialnie, z których dwie pełnią funkcje gabinetów, jeden Lisy a drugi mój, to miejsca w których, jak mówimy naszym przyjaciołom, lubimy sprawiać że stają się złe rzeczy. Zach ma pokój na końcu korytarza z oknami wychodzącymi na północ, przez które wpada słońce i widać ulicę. Ściany są oklejone plakatami z rozmaitymi postaciami z kreskówek, lecz jak podejrzewałem, z czasem zostaną zastąpione przez plakaty filmowe i z wizerunkami muzyków. Na ścianie wisi mapa z kolorowymi szpilkami przedstawiającymi miejsca w których był. W pokoju ma coś co wygląda jak łóżko piętrowe, lecz jest ono tak naprawdę łóżkiem podwyższonym, a na samej górze Zach ma miejsce, które nazywa swoją „sekretną kryjówką”. Jest tam regalik z książkami, poukładanymi według kolorów, choć w zeszłym miesiącu układał je według wysokości. Na suficie są gwiazdy które za dnia pochłaniają światło i świecą nocami.

Zach jest na podłodze, rozmawiając z superbohaterem, którego próbował wcisnąć do autka nie przystosowanego dla superbohaterów, bo ma nadzieję że wjedzie nim w jednego z dinozaurów, który jest zdecydowanie większy. Jego wybór protagonisty nie opiera się na proporcjach i możliwości zmieszczenia figurki w pojeździe, na co może wskazywać fakt że trzy z czterech kończyn figurki wypadły z mocowań na korpusie. Nie patrzy na mnie, gdy kucam obok niego.

- Kto wygrywa? - pytam.

- Nikt.

- Musimy... - zaczynam, ale nie kończę. Pomówić o tym co się dziś stało? Porozmawiać o jego zachowaniu? Nie mam na to siły ale nawet gdybym miał, to niczego by nie zmieniło. - Musimy położyć cię do łóżka. Chciałbyś posłuchać bajki na dobranoc?

- Nie – kiedy superbohater wciąż nie mieści się do auta, unosi go w górę i urywa najpierw ostatnią kończynę a potem głowę.

- Na pewno? Mogłaby być o Harrym Potterze.

- Nie – odpowiada. Wrzuca autko i kawałki figurki superbohatera do pudła na zabawki które Lisa kupiła by zastąpić poprzednie, które zrobiło się za małe. Wspina się po małej drabince do łóżka i wpełza pod koc odwrotnie, tak że widzę tylko jego stopy.

- Ucieknę – mówi a koc tłumi jego słowa – Ucieknę a ty nawet nie będziesz za mną tęsknił.

- To nieprawda.

- I znów będziesz mógł być szczęśliwy bo nie będziesz musiał mnie już więcej rugać.

- Zach...

- Nienawidzę cię.

- Wcale nie.

- Właśnie że tak.

Nagle czuję się potwornie zmęczony. Chcę, żeby ten dzień już się skończył – Dobra, dobrze Zach, ale jeśli zamierzasz uciec, będziesz musiał spakować dostatecznie dużo ubrań i jedzenia abyś jakoś zdołał przetrwać do swojej pierwszej wypłaty.

- Do czego?

- Będziesz musiał znaleźć jakąś pracę, bo przecież będzie trzeba jakoś zapłacić za różne rzeczy których potrzebujesz. Będziesz musiał wynająć dom i płacić podatki, oraz przyrządzać sobie posiłki. Czeka cię sporo pracy.

On nie mówi nic.

- Możesz też nie uciec i zostać z nami, a wówczas nie będziesz musiał martwić się o tego rodzaju rzeczy. Wciąż jeszcze nie oprawiliśmy choinki. Co ty na to abyśmy zabrali się za to jutro, oczywiście, jeżeli nie uciekniesz? Chciałbyś to zrobić?

- Nie.

- Nie chcesz w tym roku choinki?

- Nie.

- Ale przynajmniej chcesz mieć Boże Narodzenie? Chcesz mieć święta?

- Nie.

- Jak zmienisz zdanie, daj mi znać. Kocham cię, Zach.

- Nie, wcale mnie nie kochasz.

Zapalam jego nocną lampkę i zamykam drzwi sypialni.

PONIEDZIAŁEK

PONIEDZIAŁEK

Pięć

Budzę się, spragniony kawy. Budzę się tak niemal każdego ranka, ale dziś mam większą niż zwykle ochotę na kawę, bo męczy mnie lekki kac po dżinie z tonikiem jakim uraczyła mnie wczoraj Lisa. W miarę im jestem starszy tym mniej ich potrzeba abym czuł się w ten sposób.

Słyszę Lisę. Jest w swoim gabinecie. Bardziej niż ja ma naturę rannego ptaszka i jak najszybciej chce się uporać z mejlami, które nadeszły od wczoraj.

Wypijam moją kawę i wchodzę do sieci, by przeczytać wiadomości ale zaraz tego żałuję, bo każda kolejna potwierdza tylko jak bardzo się od tego wszystkiego odseparowaliśmy. Zmiany klimatu to niezbity fakt, a może wcale nie. Musimy zmniejszyć ilość posiadanej broni, bynajmniej, raczej potrzeba jej więcej. Płacimy zbyt wysokie podatki, za wyjątkiem najbogatszych, którzy nie płacą ani grosza. Politycy to anioły albo demony, w zależności na kogo głosowałeś. Nie wiem po jaką cholerę w ogóle czytam ten szajs.

Gdy zamierzam zrobić sobie tosta, okazuje się, że nie mamy chleba. Nalewam miseczkę płatków dla Zacha, po czym idę do jego pokoju. Nie ma go w łóżku. Ani pod łóżkiem. Idę do gabinetu Lisy. Pisze na klawiaturze. Nie potrzebuje kawy aby się obudzić. - Widziałaś Zacha?

Kręci głową i pisze dalej, nie unosząc wzroku. Włosy jej sterczą na prawo i lewo, a na twarzy z jednej strony ma odciśnięty ślad od szwu poduszki.

- Sprawdziłeś w tajnej kryjówce?

Odpowiadam, że tak. A potem kontynuuję poszukiwania. Zaglądam do szaf, do salonu, za kanapy i zasłony. Sprawdzam spiżarnię w kuchni, a potem kredensy. Zaglądam do łazienki, pralni i garażu. Zaglądam do samochodu. Wychodzę na zewnątrz i obchodzę cały dom. A potem wracam do jego pokoju. Znów sprawdzam jego tajną kryjówkę pod łóżkiem. I szafę. Staję pośrodku pokoju i obracam się wkoło. Okno jest otwarte. Wcześniej tego nie zauważyłem. Zawsze zamykamy je na noc. Okno jest za wysoko aby Zach mógł samemu sięgnąć i je otworzyć, ale pod oknem leży przewrócone pudło na zabawki.

I wtedy przypominam sobie co Zach powiedział do mnie poprzedniego wieczoru, o tym że zamierza uciec.

Wychylam się przez okno. Rośliny poniżej są zdeptane. Coś mi przeskakuje w mózgu. Budzi się Pan A co, jeśli. Sprawdzam szafę Zacha. Znikła jego torba szkolna. Biegnę do kuchni. Powiedziałem mu że powinien spakować masę jedzenia aby starczyło mu do pierwszej wypłaty. Znikły wszystkie ciasteczka i napoje gazowane, a także chleb, którego nie mogłem znaleźć wcześniej oraz słoiki z dżemem i masłem orzechowym.

Wpadam do gabinetu Lisy – Nie ma go.

Ona wciąż stuka w klawiaturę a ponieważ usłyszała Nie ma go, a nie NIE MA GO, pyta – To znaczy?

- Uciekł. Okno w jego sypialni było otwarte.

- Ale przecież nie mógłby dosięgnąć...

- Stanął na odwróconym pudle na zabawki, żeby dosięgnąć.

Teraz mnie słyszy. Obraca się na fotelu i zrywa na nogi po czym biegnie do sypialni Zacha. Robi to samo co ja. Woła go i zagląda pod łóżko, a potem do szafy, następnie wygląda przez okno – Rośliny są podeptane – mówi.

- Widziałem.

Opowiadam jej o naszej wczorajszej rozmowie, o tym jak groził, że ucieknie. O jego brakującej torbie szkolnej i o tym co zabrał ze spiżarni. Lisa kręci głową, szczęki jej się zaciskają gdy mówi – Groził że ucieknie a ty go nie powstrzymałeś!

- To było klasyczne TSZ. Nie spodziewałem się, że naprawdę zamierza to zrobić. Bo niby czemu miałbym tak myśleć? Przecież zdarzało mu się już wcześniej mówić takie rzeczy. To co mówię jest prawdą. On powtarza to praktycznie co miesiąc. Prawdę mówiąc gdyby przestał tak mówić zacząłbym się poważnie niepokoić.

- Zaglądałeś do niego zanim się wczoraj położyłeś? - pyta.

- Nie.

- Cholera, Cameron, czemu do niego nie zajrzałeś, kiedy groził że ucieknie?

- TSZ – odpowiadam.

- Czy to twoja odpowiedź na wszystko?

- Nie spodziewałem się że faktycznie zamierza to zrobić.

- No to się pomyliłeś. Możemy równie dobrze zakładać że nie ma go od dwunastu godzin. Powiadom policję. Ja poszukam go na zewnątrz.

Lisa zakłada buty i wychodzi z domu w piżamie. Pan, A co, jeśli tupie i kręci się niespokojnie, chcąc by go usłyszano. A co, jeśli Zach już nigdy nie wróci? Co jeśli leży teraz na dnie kanału burzowego?

Dzwonię na policję. Odbiera dyspozytor dyżurna. Mówię jej kim jestem, gdzie mieszkam i że nasz syn, Zach, uciekł.

- Kiedy widzieli go państwo po raz ostatni?

- Wczoraj wieczorem, gdy kładliśmy go spać.

Po jej stronie łącza nastaje krótka pauza, gdy kobieta rejestruje że Zacha nie widziano od dwunastu godzin i że te dwanaście godzin to całe życie.

- Kontaktowaliście się państwo z sąsiadami, przyjaciółmi i członkami rodziny?

A co, jeśli leży teraz na dnie jakiegoś dołu?

- Właśnie się tym zajmujemy. Moja żona wyszła żeby wypytywać sąsiadów – mówię a jak daleko może się oddalić od domu siedmiolatek w ciągu dwunastu godzin? I wtedy uświadamiam sobie że nie dwunastu ale już trzynastu godzin. Widzę Lisę przez okno, kręci się po ulicy to w jedną, to w drugą stronę, nawołując Zacha.

- Już wysyłam do państwa domu radiowóz – mówi kobieta.

A co, jeśli on leży teraz w jakimś grobie?

A co, jeśli...

- Zamknij się.

- Że co proszę?

- To nie było do pani.

- A do kogo? Do pana żony?

- Nie mówiłem do nikogo konkretnego.

Dyspozytorka pyta w jakim stanie psychicznym był Zach. Czy się pokłóciliśmy? Czy już wcześniej uciekał? Jak dobrze zna swoich sąsiadów? Czy w państwa okolicy są jakieś parki? Miejsca gdzie Zach lubi się bawić?

- Co?

- Parki. Gdzieś, gdzie mógłby, hipotetycznie...

- Powinienem był o tym pomyśleć. Są takie dwa. Oczywiście że on powinien być w jednym z nich. Pójdę i sprawdzę to.

- Radiowóz powinien być u państwa w ciągu paru minut. Sugeruję aby zaczekał pan aż...

- Zaczekać? Wykluczone.

Rozłączam się, wychodzę na zewnątrz i wołam Lisę. Pojawia się na ścieżce o kilka domów dalej. Biegnie w moją stronę.

- Policja już tu jedzie. Zasugerowali mi że on mógł pójść do parku.

Lisa kiwa głową pospiesznie, przekonując samą siebie że to całkiem prawdopodobne – Oczywiście. Oczywiście że musi tam być.

- Idę tam. Natychmiast.

- Mógł też pójść do szkoły. Albo do twojej mamy.

Prawda jest taka że mógł pójść dokądkolwiek.

- Dzwoniłeś do niej? - pyta Lisa.

- Zaraz to zrobię, a potem zajrzę do obydwu parków i do szkoły.

- Ja będę pukać do sąsiadów dopóki nie zjawi się policja. Tylko upewnij się że masz przy sobie komórkę.

Wchodzę do domu i zgarniam kluczyki od samochodu. Nie zadaję sobie trudu aby się przebrać, choć mam na sobie piżamę i tylko wkładam trampki. Wciskam przycisk w garażu aby drzwi otwarły się z głuchym, przeciągłym łoskotem. Trochę za szybko wycofuję wóz na podjazd, zahaczając o skrzynkę na listy i przewracając ją. Zaraz potem wrzucam bieg i auto z piskiem opon, mocno zarzucając rusza w głąb ulicy.

Sześć

Detektyw inspektor Rebecca Kent nakłada na główkę śruby łyżkę do opon, po czym całym ciężarem naciska stopą na koniec rączki. Jak zgony celebrytów, w jej przypadku łapie gumy trójkami, co oznacza że można by się założyć iż jeszcze przed końcem roku przytrafią się jej dwa flaki – miejmy nadzieję nie w trakcie szaleńczego pościgu za jakimś psychopatą. Stopniowo wywiera coraz większy nacisk całym ciałem aż śruba zaczyna się obracać. Straciła rachubę ile razy w filmach widywała jak ludzie na kolanach mocują się by zmienić koło, a na koniec pojawia się przy nich seryjny morderca. Czemu nikomu z nich nie przyszło na myśl by postawić stopę na rączce łyżki do opon i pozwolić by ciężar ciała zrobił całą robotę – nie potrafi tego pojąć.

Próbuje sobie przypomnieć kiedy ostatni raz złapała gumę, po czym jęczy i wywraca oczami, gdy uświadamia sobie że ostatni raz przydarzyły jej się aż cztery flaki naraz. To znaczy, teoretycznie. Wszystkie cztery opony eksplodowały jednocześnie, w chwili gdy wybuchł cały samochód. Ledwie zdążyła wysiąść z auta gdy eksplodowało, zmieniając się we wrak i rozlatujące się na wszystkie strony odłamki szkła i metalu.

Pomimo letniego upału na to wspomnienie lodowaty dreszcz przechodzi jej po plecach. Nawet choć osoba która podłożyła te ładunki wybuchowe już nie może zrobić jej krzywdy, za każdym razem gdy Kent wsiada do auta, całe jej ciało napina się w oczekiwaniu na głośne szczęknięcie, ogłuszający wybuch, i nicość. Wciąż o tym śni. Wciąż nosi blizny, zarówno te widoczne jak i psychiczne. Są takie dni kiedy nawet przejście obok zaparkowanych aut wzbudza w niej niepokój, a w świecie pełnym samochodów oznacza to, że często bywa podminowana. Reaguje nerwowo gdy rozlega się dźwięk jej komórki, po czym uśmiecha się pod nosem. To najwyraźniej będzie jeden z tych dni.

Odbiera telefon. To jej partner, detektyw inspektor Ben Thompson. Pracowali razem przez ostatnie trzy tygodnie i jak dotąd, z powodzeniem – na pewno szło im razem lepiej niż z jej dwoma poprzednimi partnerami, z których jeden zginął, a drugi odszedł z policji. Zastanawia się czy i takie rzeczy przydarzały się trójkami a jeżeli tak, to w jakich ramach czasowych.

- Cześć – mówi.

- Gdzie jesteś?

- Przed domem, na podjeździe. Złapałam gumę – odpowiada, nakładając łyżkę do opon na główkę drugiej śruby.

- Cholera. Takie rzeczy chadzają trójkami, no nie?

- Ano tak.

- Pomóc ci?

- Dam radę.

- Posłuchaj, mamy zaginionego siedmiolatka. Nazywa się Zach Murdoch. Jego rodzice to Cameron i Lisa Murdoch.

- Czemu te nazwiska brzmią znajomo?

- To autorzy kryminałów – odpowiada, a ona ich sobie przypomina. Spotkała ich przelotnie pięć lat temu na targach książki w Auckland. Jej kolega miał przesłuchać akurat któregoś wieczoru dwóch pisarzy literatury faktu i kiedy była z nim za kulisami, a on się szykował, wpadła na Murdochów, którzy mieli właśnie opuścić imprezę. Byli po trzydziestce, obydwoje przystojni, atrakcyjni, z niezłą chemią. Pamięta że Cameron żartował sobie ze swoich szpakowatych włosów, mówiąc że zaczęły mu siwieć gdy pojawiły się pierwsze recenzje jego książek. Był wysportowany, zabawny, z lekkim zarostem. Lisa wydawała się być w jeszcze lepszej kondycji, a jej strój tylko to podkreślał. Wyglądało że nawet gdyby się przewróciła, odruchowo przyjęłaby jedną z pozycji jogi. Była też zabawna. Rebecca pamiętała że tamci odchodząc trzymali się za ręce.

Naciska stopą na rączkę łyżki do opon. - Spotkałam ich parę lat temu. Wydawali się mili. Kiedy ostatni raz widziano chłopca?

- Zeszłej nocy, około dziewiętnastej. Gdy dziś rano poszli po niego, nie było go w pokoju. Żona wypytuje sąsiadów czy widzieli chłopca, a jej mąż jeździ po okolicy. W drodze do ich domu jest już radiowóz. Miejmy nadzieję że dzieciak zaszył się gdzieś, na podwórzu za domem albo u sąsiada w garażu. Ale... nie kończy zaczętego zdania.

- Ale?

- Ale funkcjonariuszka dyżurna mówi że w trakcie rozmowy przez telefon mąż zachowywał się dziwnie. Gdy powiedziała mu że radiowóz jest już w drodze, kazał się jej zamknąć, a gdy go o to spytała, stwierdził że to nie było do niej.

- A do kogo? Mówił do żony?

- Nie wiem. Powiedział że żona wyszła z domu i rozmawia z sąsiadami.

- Wobec tego do kogo to powiedział?

- Nie mam pojęcia. Dyspozytorka powiedziała że sprawiał wrażenie spanikowanego. Ale co tam, dzieciak jest pewnie o pół przecznicy od domu i mam nadzieję że tak właśnie będzie, ale... znów nie kończy.

Kent zabiera się za trzecią śrubę – Ale?

- Pewnie to nic takiego. Jednak ci ludzie to autorzy kryminałów.

- To znaczy?

- Czy pisarze nie mówią zwykle – pisz o tym na czym się znasz?

- Nie znam żadnych pisarzy i sądzę że moje dwie minuty z Murdochami pięć lat temu się nie liczą.

- Ale oni tak właśnie mawiają.

- Do czego zmierzasz, Ben?

- Myślę sobie, a co jeśli mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem? No wiesz, gdy rzucasz monetą i zamiast orła, wypada reszka? Co jeśli zamiast pisać o rzeczach na których się znają, to jeden z tych przypadków kiedy postanowili zrobić to naprawdę?

Siedem

Najbliżej naszego domu znajduje się Haydon Park. To trzy akry traw otoczonych przez drzewa, parkany i domy, z niewielką wydzieloną pośrodku parcelą na fort, drabinki, małpią ścianę i karuzele. Zacha tu nie ma. Po drodze dzwonię do mamy. Nie odbiera. Jadę do następnego parku – to zaledwie pięć minut drogi w tą samą stronę. Antberry jest cztery razy większy od Haydon ale atrakcje oferuje takie same, aczkolwiek na większą skalę – większy fort, i drabinki, większy plac zabaw, większe drzewa, większe parkany, i większe domy wokoło. Pusty plac zabaw wygląda jak jeden z tych, na materiałach reklamowych przedstawiających stare poligony testowe bomb atomowych, tyle że tam były jeszcze porzucone auta, stare domy i ustawione to tu, to tam manekiny. W oddali widzę jakąś kobietę uprawiającą jogging. Ma niezłe tempo. Podbiegam do niej w nadziei że uda mi się zastąpić jej drogę. Dostrzega mnie, a ja do niej macham. Przyspiesza kroku i ominąwszy mnie szerokim na pięćdziesiąt metrów łukiem wybiega na ulicę. Kontynuuję obchód parku. Zacha nie ma. Nic co mogłoby sugerować że tu był – ale też nic co pozwoliłoby przypuszczać że go tu nie było.

Wracam do samochodu za którym akurat zatrzymuje się radiowóz. Zza kierownicy wysiada mężczyzna, a z miejsca dla pasażera kobieta. Kobieta jest po trzydziestce. Wysoka. Długie, ciemne włosy związane z tyłu i lodowate, niebieskie oczy. Wygląda jak lekkoatletka, od skoku wzwyż. - Co pan tu robi? - pyta.

- Szukam syna.

- Pasuje pan do opisu biegaczki uprawiającej jogging, która zadzwoniła do nas parę minut remu i powiedziała, że próbował ją zatrzymać jakiś mężczyzna w piżamie. Zechce pan wyjaśnić co naprawdę tu robi?

- Dokładnie to co powiedziałem. Szukam mojego syna, Zacha. On uciekł. Chciałem tylko zapytać tę kobietę czy go nie widziała. To wszystko.

- Uhm – mruczy pod nosem jej partner. Jest niższy, krępy i starszy o dziesięć lat. Wygląda jak zapaśnik. Ma grubą szyję i uszy jak zawodowy rugbista, u których środkowa część małżowiny jest większa od zewnętrznych płatków. - Czemu nie zadzwonił pan na policję?

- Zadzwoniłem.

Wyraz twarzy obydwojga zmienia się niemal niedostrzegalnie.

Mówię dalej – Piętnaście minut temu. Policja jedzie właśnie do mego domu. Pewnie już tam są i rozmawiają z Elsie. Ja miałem sprawdzić parki i jechałem właśnie do szkoły.

- Jak pan się nazywa? - pyta, teraz już mniej sceptycznie zapaśnik.

- Cameron Murdoch.

- A Elsie to pańska żona?

- Tak. To znaczy nie. Moja żona ma na imię Lisa.

- Wobec tego kim jest Elsie? - dopytuje zapaśnik.

- Elsie to ksywka Lisy – odpowiadam.

- Ksywka? - rzuca zapaśnik.

- Od jej inicjałów, L i C – Lisa Cross, stąd Elsie.

- Gdzie pan mieszka, panie Murdoch?

- Podaję im mój adres. Zapaśnik prosi lekkoatletkę aby to sprawdziła a ona wraca do radiowozu aby się tym zająć.

- Ile lat ma Zach? - pyta zapaśnik.

- Siedem.

- Kiedy widział go pan po raz ostatni?

- Wczoraj wieczorem, przed snem. Dopiero rano zorientowaliśmy się że go nie ma.

- Zatem syn państwa potencjalnie jest zaginiony od... zerka na zegarek, ale zanim zdąży to policzyć, odpowiadam za niego.

- Od trzynastu i pół godziny.

Lekkoatletka wysiada z wozu, a w tonie jej głosu zachodzi kolejna zmiana, gdy mówi – Odeskortujemy pana do domu gdzie czeka już na pana dwóch funkcjonariuszy.

- Muszę jechać do szkoły podstawowej Greenbark. To jego podstawówka. Może tam być.

- My się tym zajmiemy – zapewnia policjantka.

- Ale...

Nie pozwala mi dokończyć – Proszę, panie Murdoch. Im szybciej pan nam pomoże, tym szybciej my pomożemy panu.

Mogłem zaoponować i zmarnować więcej czasu, ale wynik byłby taki sam. Wsiadam do auta a dwójka gliniarzy towarzyszy mi przez całą drogę powrotną do domu.

Osiem

Próbuję znów zadzwonić do mamy i tym razem odbiera.

- Jest tam Zach?

- Czemu miałby tu być?

- Bo uciekł. Nie widzieliśmy go od wczorajszego wieczora. Mogłabyś...

- Co takiego? Co zrobił?

- On uciekł. Mogłabyś sprawdzić wokół domu i na podwórzu? Może gdzieś tam się kręci.

- Oczywiście. Oczywiście. Zaraz się tym zajmę – odpowiada a w jej głosie pobrzmiewa panika.

Słychać stuknięcie gdy odkłada telefon na kuchenną ławę. Nawołuje Zacha a ja słyszę jak otwiera i zamyka drzwi. Wreszcie jej głos cichnie, a po minucie znów przybiera na sile. Sięga po telefon.

- Nie ma go tu – mówi, niemal bez tchu. - Dzwoniłeś na policję?

Zerkam w lusterko, a radiowóz wciąż jest za mną, pilnuje żebym nie pojechał w inną stronę.

- Szukają go.

- Ubiorę się i zaraz tam będę.

- Nie. Zostań w domu i wypatruj Zacha. Może się pojawi.

- Sprawdziłeś w parkach?

- Tak.

- A w szkole?

- Policja się tym zajęła.

- Posłuchaj, Cameron, nic mu nie będzie. Ja to wiem. Nie pozwól by twoja nadpobudliwa wyobraźnia próbowała wmówić ci coś innego, - dodaje, choć jestem pewien że to samą siebie próbuje w ten sposób uspokoić.

- Muszę już kończyć.

- Zadzwoń, gdy tylko będziesz mógł.

- Zadzwonię.

- Mówię serio. Gdy tylko będziesz mógł. Będę się modlić za was wszystkich.

Docieram do domu. Przed domem stoi radiowóz. Skręcam na podjazd, omijając przewróconą skrzynkę na listy. Drzwi do garażu są nadal otwarte ale zatrzymuję auto przed nimi. Radiowóz który za mną jechał wykręca i odjeżdża, prawdopodobnie do szkoły. Wchodzę do domu. Z salonu dochodzą głosy.

Lisa siedzi na jednej kanapie, a na drugiej dwóch policjantów. Dwóch mężczyzn. Jeden z nich potężny i łysy – kolejny zapaśnik, a drugi chudy i żylasty – jeszcze jeden lekkoatleta, skoczek wzwyż. Może to dzień sportowców na posterunku. Ten wielki robi notatki. Wszyscy spoglądają na mnie, gdy wchodzę. Na twarzy Lisy dostrzegam nadzieję, ale ta zaraz znika, bo nie ma ze mną Zacha. Lisa wstaje i podchodzi do mnie. Płakała. Ma podpuchnięte oczy. Dwaj policjanci wstają. Przedstawiają się. Zapaśnik nazywa się Michael Woodley a skoczek to Matthew Waverly; nazwiska które jedynie rodzic mógłby rozróżnić.

Nie wymieniamy uścisku dłoni i siadam.

- Nasi ludzie szukają państwa syna – mówi Woodley. Ma głęboki głos, łagodne oblicze i wodzi wzrokiem pomiędzy Lisą a mną, jakby oglądał partię tenisa. Mówi mi że ulubione ciuchy Zacha, koszulka z logo Supermana, niebieska bluza z kapturem i brązowe szorty zniknęły. To ten sam ubiór który miał na sobie wczoraj co oznacza że wyjął te rzeczy z kosza.

- Mam jego zdjęcie z wczoraj. Jest na nim w tym samym ubraniu – mówię i wyjmuję komórkę – poza bluzą, rzecz jasna.

- Pańska żona już je nam pokazywała – mówi Waverly głosem który do niego pasuje i choć ma ciepłe spojrzenie prawie nie spuszcza ze mnie wzroku. Ci goście to ekipa pierwszego reagowania, chcą abyśmy zachowali spokój. Gdyby miała rozpętać się burza, zmyją się, zanim się zacznie.

- Pokazałam im zdjęcia które przesłałeś z festynu – mówi Lisa – Dałam im też to które zrobiliśmy parę tygodni temu, w ogrodzie twojej mamy. To lepsze zdjęcie.

Pamiętam to zdjęcie, Zach pozujący z rękoma na biodrach i jedną stopą opartą na futbolówce, uśmiecha się szeroko do aparatu.

- Lisa mówiła właśnie że rower Zacha wciąż tu jest. - stwierdza zapaśnik, a czemu ja tego wcześniej nie sprawdziłem? A co z jego deską, skuterem, rolkami albo wrotkami – wszystkim co mogło zapewnić mu możliwość szybszego poruszania się?

- Nie ma niczego takiego – odpowiada Lisa.

- Czy ma jakieś kieszonkowe? - pyta Woodley.

- Nie – odpowiadam.

- Dzwonili państwo do jego kolegów?

- Jeszcze nie – odpowiada.

- Dobrze. Może obydwoje państwo do nich zadzwonią, a także do rodziny i do kogo jeszcze, kto przyjdzie państwu na myśl. W drodze jest kilku detektywów śledczych, którzy nam pomogą. Chciałbym także poprosić o pozwolenie na rozejrzenie się po domu. Może trudno w to uwierzyć, ale w przeszłości zdarzały się wypadki że szukaliśmy zaginionych dzieci a okazywało się że zwyczajnie się gdzieś pochowały, bo były złe, że rodzice nie pozwolili im oglądać telewizji albo grać w Nintendo.

- Proszę. Możecie szukać gdzie tylko chcecie – mówi Lisa.

Jest już dziewiąta. Minęła godzina odkąd odkryłem zniknięcie Zacha. Czternaście godzin odkąd widziałem go po raz ostatni. Christchurch ma czterysta tysięcy mieszkańców. Jest na tyle małe że prawie na każdym kroku napotyka się znajome osoby. Co oznacza że jest spora szansa że gdybym wsiadł do auta i pojeździł w tę i we wtę, napotkam Zacha maszerującego wzdłuż którejś z ulic.

- Zamierzam ruszyć w miasto i trochę się rozejrzeć. Może i macie setkę ludzi szukających Zacha, ale stu jeden to zawsze lepiej niż stu.

- Potrzebujemy pana tutaj – mówi Waverly – Jak już mówiliśmy, jedzie tu paru śledczych. Najlepsze co może pan zrobić dla swego syna to zostać tutaj i wykonać parę telefonów pozwalając nam wykonywać naszą robotę.

Ma rację. Oczywiście że tak.

Gdy Waverly i Woodley zaczynają kręcić się po domu, Lisa i ja wykonujemy kolejne telefony. Wydzwaniamy do wszystkich. Rozmowy wyglądają podobnie – Cześć, tu Cameron / Cześć tu Lisa. Zach uciekł. Może go widziałeś / widziałaś? Daj znać, gdyby się pokazał, bardzo proszę. Nie, na pewno nic mu nie jest. Nie, to na pewno zwykły, dziecięcy wybryk.

Robimy swoje a funkcjonariusze policji zaglądają w każdy kąt i zakamarek domu, w każde z miejsc gdzie mógłby się schować mały chłopiec i podejrzewam że w każde z miejsc gdzie można by ukryć małego chłopca – zdaję sobie sprawę że w przypadku zaginięcia dziecka to właśnie rodzice są dla policji pierwszymi podejrzanymi. Radiowóz który wcześniej mnie eskortował teraz stoi naprzeciwko domu. Pierwotny zapaśnik i pierwotna lekkoatletka, od skoku wzwyż rozmawiają z sąsiadami, których skądinąd nietrudno znaleźć, bo wszyscy powychodzili ze swoich domów aby zorientować się co się dzieje. Podjeżdża jeszcze jeden wóz i wysiada zeń mężczyzna w garniturze, przypuszczalnie jeden z detektywów śledczych. Przechodzi przez ulicę, wchodzi na podwórze i po chwili tracę go z oczu.

Wciąż wykonujemy kolejne telefony. Do rodziny. Do nauczycieli. Do rodziców. Do sąsiadów. Kręcę się po salonie. Wybieram numery i staram się zachować spokojny ton. Nerwy mam w strzępach. Ciało odmawia mi posłuszeństwa. Jedne organy wydają się napięte do granic możliwości, inne przesadnie rozluźnione, a umysł płonie żywym ogniem. Lisa nie patrzy na mnie. To ja powinienem był zajrzeć wczoraj wieczorem do Zacha. To ja powinienem był się zorientować że chce uciec z domu. To ja zbagatelizowałem całą sprawę i to po tym jak sam zapowiedział że zamierza dać nogę

To czyni mnie odpowiedzialnym za to wszystko.

I ty będziesz odpowiedzialny jeśli się już nigdy nie znajdzie.

Każę Panu A co, jeśli, żeby się zamknął i robi to.

Przynajmniej na razie.

Biorę się za wykonywanie kolejnych telefonów.

Dziewięć

Na palcach Kent wciąż widać smugi brudu i smaru, po tym jak zmieniała koło. Sięga do schowka na rękawiczki i wyjąwszy garść chusteczek higienicznych, wyciera starannie dłonie, zanim wysiądzie z auta. Wzdłuż ulicy stoją dwudziestoletnie, jednokondygnacyjne domy. Ona pamięta jeszcze jak cały ten obszar był jednym wielkim pastwiskiem, w czasach jej dzieciństwa. Jej tata zawsze mawiał że któregoś dnia Christchurch będzie potrzebowało więcej domów niż krów i ten dzień nadszedł.

Dom Murdochów jest z czerwonej cegły i choć cegły są jednakowej wielkości i kształtu, w niektórych miejscach wyglądają jakby unurzano je w sadzy albo miale węglowym. Trzy, może cztery sypialnie, ciemny dach z betonowych płyt, z mchem porastającym je na obrzeżach. Pod domem widać kilkoro sąsiadów, w tym paru takich z którymi Murdochowie już wcześniej rozmawiali. Wieści o zaginięciu chłopca powoli rozchodzą się po całej okolicy.

Thompson już tu jest. Pod czterdziestkę, szczupły, wysoki, przystojny, niebieskie oczy, kanciasta szczęka i długie na palec, ciemne włosy zaczesane zgrabnie z przedziałkiem. Ma na sobie koszulę o pół numeru za małą, aby móc zaprezentować wyrobioną na siłowni muskulaturę. Stoi przy złamanej skrzynce na listy, na skraju podjazdu. Uszkodzenie wygląda na świeże, pewnie to robota Camerona, który spieszył się by wyruszyć na poszukiwanie syna. A może chciał go jak najszybciej ukryć? Kent zawdzięcza tę sugestię Thompsonowi. Nie mówi nic, ale jest na niego zła że zasugerował iż może to być jeden z tych przypadków w którym autorzy kryminałów, zamiast pisać o tym, na czym się znają, postanowili przekuć swe literackie doświadczenie w czyny. Thompson ma w ręku teczkę.

- Byłeś już w środku? - zwraca się do niego Kent.

- Czekałem na ciebie.

- Mamy cokolwiek?

- Coś mamy – odpowiada.

Prowadzi ją przez frontowe podwórze. Przez okno salonu Kent widzi Camerona Murdocha krążącego w tę i z powrotem i rozmawiającego przez komórkę.

Thompson wskazuje który pokój do kogo należy, w miarę jak je mijają i przystaje przed ostatnim pokojem w całym domu, który należał do Zacha Murdocha. Okno jest otwarte.

- Na co mam patrzeć?

- Zwróć uwagę na ogród – rzuca Thompson.

W ogrodzie przed domem rosną zielone lilie posadzone w odległości metra, jedna od drugiej i tak duże że zasłaniają się nawzajem. Pod oknem kwiaty są zdeptane, przypuszczalnie w miejscu tym zeskoczył na ziemię Zach. Thompson odgarnia jedną z paproci. Na ziemi pod oknem widać wyraźny odcisk buta. Jest świeży i za duży aby mógł być śladem pozostawionym przez dziecko.

- Cholera.

- Taa. Jeden z funkcjonariuszy wcześniej zwrócił na to uwagę. Ktoś tu stanął, połamał paprocie a kiedy odszedł, liście zasłoniły ślad. Pewnie ten ktoś nawet tego nie zauważył. Rodzice na pewno to przegapili.

- Coś jeszcze?

- Na razie to wszystko. Murdochowie dzwonią teraz do wszystkich znajomych, którzy tylko przyjdą im na myśl. Chcesz przejąć tę sprawę?

Propozycja Thompsona jest jasna, nie musi przypominać jej że ostatnim razem to on prowadził sprawę i poszukiwania chłopca który zaginął, a którego znaleziono dwie godziny później, ukrywającego się w garażu sąsiadów. - Tak. Cameron Murdoch mówił komukolwiek, do kogo kierował swoje słowa, kiedy kazał się komuś zamknąć?

- Nie i nikt go o to nie pytał.

- Dobra, dobra – mówi Kent, zastanawiając się od czego powinna zacząć. - Ten odcisk buta. Nie podoba mi się.

- Mnie również. Podaje jej teczkę. W środku jest formularz, który będzie musiała dać do podpisania rodzicom oraz zdjęcie Zacha. Chłopiec opiera jedną stopę na futbolówce i uśmiecha się szeroko do aparatu. Nosi okulary a lewe szkło jest wyraźnie zalepione kawałkiem plastra.

- Coś jeszcze?