Córka Pastora - Catherine Cookson - E-Book

Córka Pastora E-Book

Catherine Cookson

0,0

Beschreibung

Jak surowe zasady moralne wpojone przez ojca pastora zastosować w małżeństwie z arystokratą o wątpliwej reputacji? Nancy Ann Howard, córka pastora, dość nieoczekiwanie zostaje żoną starszego arystokraty Dennisona Harpcore'a. Mężczyzna mający opinię kobieciarza i hazardzisty pod wpływem swej młodziutkiej, niewinnej żony zaczyna się zmieniać, choć różnice klasowe w jego związku z Nancy wciąż stają się przyczyną wielu konfliktów. Wszystko zmienia się, gdy Harpcore popełnia samobójstwo, a rozczarowana życiem w blasku luksusu wdowa musi zdecydować o swym dalszym losie... Oto jedna z najbardziej wzruszających i pasjonujących powieści C. Cookson. Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto lubi klasyczne opowieści o mezaliansach, w które uwikłały się naiwne, niewinne, ale świadome własnej wartości panny z dobrego domu.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 483

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Catherine Cookson

Córka Pastora

Przełożyła Lidia Drapińska

Saga

Córka Pastora

 

Tytuł oryginału The Parson’s Daughter

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock.

Copyright © The Catherine Cookson Charitable Trust, 1987.

Copyright ©1987, 2023 Catherine Cookson i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728405307 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Część pierwsza

Niedziele

– Myśleć nieżyczliwie to grzech, ale wypowiedzieć owe myśli i pozwolić, by kierowały waszymi czynami, to więcej niż grzech. Kimże jesteśmy, by potępiać innych? Czyż Chrystus nie rzekł: Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem?

O rety! Niektórzy poruszali się niespokojnie na swych miejscach. Nancy Ann spoglądała ku ambonie, z której jej ojciec, pastor, wychylał się tak bardzo, iż wyglądało na to, że za chwilę z niej wypadnie. Zawsze wydawał się zbyt wysoki jak na rozmiary tej ambony, ale kiedy podekscytowany rozprawiał o zacności, właśnie jak teraz, miało się wrażenie, że wykona salto wprost na pierwszą ławkę. Na ławce tej siedzieli: pani McKeowan, żona kościelnego, ze swymi dwiema córkami, Jancy i Evą, obok nich państwo Taylor z wioski, właściciele sklepiku, w którym można było kupić wszystko, a za nimi państwo Pollock, prowadzący sklep z towarami żelaznymi i różnymi drobiazgami. Pomiędzy nimi a panią Norton było puste miejsce, zarezerwowane dla pana Nortona, piekarza, który prawdopodobnie znów upił się zeszłego wieczoru i nie mógł wstać na poranne nabożeństwo. Często upijał się w sobotę, bo w niedzielę nie musiał iść do pracy. Dopiero w nocy z niedzieli na poniedziałek przygotowywał dzieże ciasta na chleb sprzedawany w poniedziałek rano. Czasem jednak zasiadał na tym miejscu. Babcia opowiadała, że bywało to wtedy, kiedy próbował zerwać z nałogiem. Mówiła też, że pewnie do następnej niedzieli zdarzy mu się „poślizg”, i zazwyczaj miała rację. Ojciec Nancy Ann mawiał jednak, że pan Norton zasługuje na uznanie za to, że próbuje. W opinii pastora wszyscy zasługiwali na uznanie za to, że się starają. Uwielbiała swego ojca.

Pierwsza ławka dla szlachty świeciła pustkami. W tych czasach rzadko ktoś tu zasiadał, nawet jeśli pan Dennison Harpcore przebywał w swej rezydencji. On sam nigdy nie przychodził do kościoła, pojawiali się za to jego służący. Dziś rano jednak Nancy Ann naliczyła tylko siedem osób: trzech mężczyzn, trzy kobiety i chłopca. Dwie niewiasty były już w podeszłym wieku, a trzecia, ładna i młoda, przychodziła do kościoła co drugą niedzielę i siadała w środku.

Tego ranka ojciec Nancy Ann mówił i mówił. Wiedziała dlaczego, chociaż nie powinna. Słyszała, jak Peggy rozmawiała z Jane o rodzinie Winterów, która opuściła wioskę, by udać się do pracy w fabryce w Gateshead. Kucharka mawiała, że gdyby Jed Winter nie znalazł tej wymówki, by wyjechać z wioski, to wymyśliłby inną, bo wiedział, że niezbyt dobrze mu idzie na farmie i może stracić dom, ponieważ sprawy źle się ułożyły i kiepsko szła sprzedaż kukurydzy. Kucharka twierdziła też, że to wszystko przez Amerykanów, którzy przysyłają tanie produkty, odbierając chleb od ust przyzwoitym ludziom. Peggy mówiła, że tak naprawdę rodzina Winterów wyjechała dlatego, że Nellie urodziła dziecko, a przecież jej mąż wyruszył na morze i nie było go dwanaście miesięcy. Co wspólnego miało jedno z drugim – Nancy Ann nie wiedziała. W końcu ludziom rodziły się dzieci, kiedy mężowie byli daleko.

Czegoś tu nie rozumiała. Co miał z tym wspólnego farmer Carter?

Jej ojciec lubił pana Wintera. Zawsze mawiał, że to człowiek bogobojny. I jego żona także. Nellie była ich jedyną żyjącą córką, bo wskutek różnych okoliczności stracili czworo dzieci. Nellie też była pobożna. Przychodziła do kościoła co niedziela, aż nagle przestała kilka miesięcy temu. Właśnie wtedy ojciec Nancy Ann zaczął się denerwować sprawą Nellie.

Ciche chrząknięcie i lekki kuksaniec pod żebro skłoniły Nancy Ann do zerknięcia w bok, na brata Jamesa. Zabawnie zmarszczył nos, co ją zawsze rozśmieszało, nawet jeśli było to napomnienie; widocznie kręciła się niespokojnie, nie zdając sobie z tego sprawy.

Znów spojrzała na ambonę, gdzie jej ojciec kończył wreszcie kazanie pośród szelestów, kaszlnięć i westchnień zgromadzonych. Nagle poczuła czyjś obcas na nosku bucika. Głucho jęknęła i oburzona odwróciła się gwałtownie, dostrzegając drugiego brata, Petera, wpatrującego się poważnie w ołtarz; nabożna uwaga malowała się na jego interesującej twarzy. Nancy Ann także spojrzała na ołtarz, po czym uniosła stopę i mocno kopnęła nogę w wąskiej nogawce. Poczuła, że jej brat drgnął i wydał gardłowy dźwięk. Siedząca na prawo mama rzuciła bratu Nancy Ann pytające spojrzenie. „Ostrzegałam go, mówiłam, co zrobię, jeżeli jeszcze raz mnie zaczepi. Wklęśnięty nosek bucika obetrze mi palce u nogi, zanim dotrę do domu”, pomyślała Nancy Ann.

Dlaczego musiała nosić takie buty? Inne dziewczynki nie musiały. Mama mówiła, że to dlatego, iż zbyt szybko zdziera czubki zwykłych butów, a wczoraj nawet powiedziała, że takim trzpiotem można być do ósmego roku życia, ale trzynaście lat to stanowczo za dużo na takie zachowanie. Zauważyła, że mama nigdy nie obwinia jej braci o to, że ją prowokują. Przecież oni nie byli już małymi chłopcami i nie można było dać im lania. Byli młodzieńcami studiującymi na uniwersytecie. I nagle oburzenie zastąpił smutek, bo zdała sobie sprawę, że jutro obaj wrócą do swojej szkoły i życie znów stanie się nudne.

Choć Peter był starszy od niej o siedem lat, a James o osiem, zawsze byli dla niej kumplami do zabawy i tak naprawdę była szczęśliwa tylko wtedy, kiedy bracia byli w domu. Zawsze tak było.

Mówiono jej, że kiedy się urodziła, obaj byli w szkole z internatem i gdy ją po raz pierwszy ujrzeli, pobili się o to, kto ma ją wziąć na ręce. Bracia nauczyli ją wszystkiego, co wiedziała i co uznawała za ważne: jak wspinać się na drzewa, jak stawać na pętli z liny uwiązanej do grubego konara, by rozhuśtać się aż na drugi brzeg rzeki, jak podrzucać piłeczkę i uderzać kijkiem do krykieta, jak biegać po wzgórzach, nie dostając zadyszki, jak łowić ryby, a nawet jak się trochę mocować i uprawiać szermierkę, choć pozwalali jej walczyć tylko kijkami.

Uwielbiała ich, podobnie jak ojca i babcię. Dlaczego ludzie nie uwielbiali babci? Prawdopodobnie dlatego, że czasem bywała nieuprzejma i nie dbała o to, co mówi i jak ludzie to przyjmują. Przede wszystkim ciągle obrażała mamę Nancy Ann. Dziewczynka wiedziała, że jej mama uważa babcię za utrapienie, ale była też świadoma tego, iż mama musi znosić babcię, bo to właśnie ona opłacała przez lata wykształcenie chłopców, a teraz miała płacić za naukę wnuczki.

O mój Boże! Nie chciała iść do innej szkoły. Lubiła swoją wiejską szkółkę, a w każdym razie większość chodzących do niej dzieci, chociaż mama mówiła, że wszystkie one są prostakami. Nancy Ann to wcale nie przeszkadzało, bo wszystkie były dla niej miłe. Oczywiście z wyjątkiem McLoughlinów. Och, ci McLoughlinowie naprawdę byli prostakami!

James i Peter wyśmiewali się z McLoughlinów. Było ich trzynaścioro i wszyscy mieszkali w rozwalającym się, trzyizbowym domku. Wszyscy byli mocni i zdrowi, ich ojciec pił, matka paliła glinianą fajkę, no i nigdy nie chodzili do kościoła. Ale przecież nie było w tym nic dziwnego. Nie chodzili do tego kościoła, bo byli katolikami. Katolicy byli dziwaczni, zabawni i bardzo pospolici.

– ...W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego, amen. – Ojciec właśnie zszedł z ambony, a uczestnicy nabożeństwa wstali i śpiewali ostatni hymn.

Jancy McKeowan rywalizowała w śpiewie z panem Taylorem. Jednak ani Jancy nie mogła przekrzyczeć swego ojca, ani nie mógł tego uczynić pan Taylor, bo głos kościelnego rozbrzmiewał głośniej od wszystkich innych. Kiedy hymn powinien już wybrzmieć do końca, głos pana Taylora słychać było nadal, bo w ten sposób – jak mawiała babcia Nancy Ann – wyśpiewywał on Bogu „amen”. Babci nie było tego ranka w kościele, bo właśnie teraz, pod koniec lata, zupełnie nagle się przeziębiła. Jeszcze ubiegłego wieczora czuła się dobrze. Babcia często się przeziębiała, czasem na wiosnę, czasem latem i kilka razy w zimie.

Kościół już pustoszał, gdy ojciec Nancy Ann ściskał dłonie wszystkim członkom zgromadzenia. Pewne dłonie zawsze ściskał bardziej serdecznie od innych. Z niektórymi ludźmi zamieniał parę słów, z innymi żegnał się bardzo szybko, jakby pomagając im schodzić po czterech stopniach na wysypany żwirem podjazd.

Nancy Ann szła po tym żwirze między swymi braćmi. Wciśnięty nosek prawego bucika uciskał jej palce.

– Jesteś okropny, Peterze Hazel – rzekła, patrząc prosto przed siebie.

– A ty jesteś rozbrykaną młodą kozą, Nancy Ann Hazel. Z pewnością nigdy nie wyrośniesz na wytworną damę – odrzekł, również się nie odwracając.

– A czyja to będzie wina?

– To nie moja wina, ona się taka urodziła – rzekł Peter, spoglądając na Jamesa.

– Och, ty! – Nancy Ann zacisnęła obie dłonie w piąstki i zaczęła nimi okładać udo Petera.

– Widzisz, co mam na myśli? – rzekł Peter, przesadnie głośno jęcząc.

– Przestańcie. Popatrzcie, kto się zbliża – przerwał im James.

Zza krytej daszkiem cmentarnej bramy wyłoniła się wysoka młoda kobieta i uśmiechnęła się do nich.

– Dzień dobry, panie Jamesie, dzień dobry, panie Peterze – powiedziała.

– Dzień dobry, panno McKeowan – odrzekli obaj, kłaniając się szczupłej, jasnowłosej dziewczynie.

– Słyszałam, że jutro wracacie na uniwersytet – rzekła łagodnym głosem, starannie wymawiając słowa.

– Tak, tak – odpowiedział Peter, kiwając głową. – Wyruszamy jutro.

– Och, zazdroszczę wam – wyrzekły kształtne usta, a oczy otoczone jasnymi rzęsami zamrugały. Splotła dłonie w białych bawełnianych rękawiczkach, lekko unosząc piersi ściśnięte ciasnym gorsetem. – To tak jak wyruszanie w inny świat, gdzie umysły mogą się rozwijać i gdzie liczą się idee. – Patrzyła teraz wprost na Jamesa, którego pociągła twarz, uderzająco podobna do twarzy jego ojca, poczerwieniała aż po rondo kapelusza.

– Umysły są prawie takie jak w tej wiosce, panno McKeowan, ograniczone i zazwyczaj nieciekawe. Pozwoli pani, że ją pożegnam – odrzekł sztywno James.

Blask zniknął z oczu młodej kobiety. Patrzyła to na Petera, to na Nancy Ann.

– Do widzenia, panno McKeowan – pożegnali się i odwróciwszy się, pośpieszyli, by zrównać krok z Jamesem.

– To było trochę zbyt oschłe. – W głosie Petera brzmiał chłód.

– A co miałem powiedzieć? „Świat, w którym liczą się idee”... Coś takiego! Wiesz, co ci powiem? Ona mnie doprawdy przeraża. Wczoraj o zmierzchu przechadzała się alejką. Wyszedłem po płaszcz pozostawiony na ławce w ogrodzie i kogo tam zobaczyłem? Pannę McKeowan przechadzającą się przed furtką w tę i z powrotem.

– Cóż – rzekł Peter, z trudem powstrzymując śmiech – jeżeli tak się jej bałeś, to dlaczego nie zawołałeś babci? Ona by ją uspokoiła.

– Trzeba było powiedzieć, że zaręczyłeś się i masz zamiar się ożenić. Wtedy przestałaby latać za tobą.

Obaj młodzi mężczyźni zatrzymali się i spojrzeli w dół, na swą szczupłą, niezbyt zgrabną siostrę. Potem popatrzyli na siebie, wybuchnęli śmiechem i jednocześnie objęli Nancy Ann. Chichocząc ściskała ich przez chwilę.

– Nie tylko masz dużą głowę, siostro Nancy Ann, lecz nie jest też pusta. Ależ tak, oczywiście! Zamierzam się zaręczyć z pewną młodą damą z Oksfordu. Rozgłoś to w okolicy – powiedział w końcu James.

– W porządku, będzie o tym głośno... ale nie za darmo.

Utkwili w niej wzrok, a miny im zrzedły.

– A to coś nowego – rzekł Peter po chwili, zwracając się do brata.

– Tak, tak, w istocie. A jakaż to cena, siostro?

– Zagramy dziś po południu w krykieta.

– Och... och! – odrzekli, jak zwykle niemal jednocześnie. – Wiesz, że to niemożliwe – James zwrócił się do Nancy Ann. – Dziś niedziela, a w niedzielę gra jest zabroniona. Dla ciebie jest zabroniona także w inne dni, wiesz, jakie zdanie na ten temat ma nasza mama... ale w niedzielę... nie, to niemożliwe.

– Jeśli nie będzie krykieta, to nie będzie zaręczyn w Oksfordzie.

– Ty diablico! – Peter spróbował ją chwycić za rękę, ale odbiegła od braci i zaczęła się kręcić w kółko jak bąk. James odezwał się do niej cicho, lecz zdecydowanie: – Przestań zachowywać się jak dzieciak. Wiesz, co by się stało, gdyby mama cię zobaczyła? Już ci się kiedyś za to dostało. Musisz wydorośleć. Obiecałaś jej, że....

– Przymknij się, dobrze? Ja niczego nie obiecywałam mamie, bo miałam zaciśnięte usta i nie wymówiłam ani słowa...

– Ona ma rację. – Bracia znów wzięli ją w środek, ale tym razem zabrał głos Peter, który w przeszłości zachęcał ją do wielu wygłupów: – James ma rację, i mama też, Nancy Ann. Wszyscy się wspaniale bawiliśmy razem, ale teraz... cóż, chcielibyśmy, żebyś przekształciła się w ładną młodą damę i... chodziła na bale, gdzie wszyscy młodzi mężczyźni toczyliby boje o taniec z tobą... No a potem spotkasz...

Nancy Ann stanęła jak wryta i spojrzała na swego ukochanego brata, lecz nie wydobyła z siebie ani słowa. Peter patrząc na nią pomyślał: o czym ja mówię? Ładna młoda dama? – Pokaż mi swój bucik – rzekł pochylając się. – Uniosła stopę, a on rozsznurował trzewik, ściągnął go, po czym wypchnął od wewnątrz kciukiem sztywny nosek. Włożył bucik na nogę i ponownie zasznurował. Wyprostował się i oboje wymienili uśmiechy.

Przeszli razem furtkę i udali się na plebanię, gdzie czekał ich zimny posiłek, przygotowany ubiegłego wieczora przez kucharkę, Peggy Knowles, i jej pomocnicę, Jane Bradshaw. W niedzielę nie wolno było przygotowywać dań, jedynie zmywać naczynia, kiedy pokojówka Hilda Fenwick posprząta ze stołu. Taka właśnie była niedziela.

Jak w takich warunkach ktoś ośmieliłby się grać w krykieta?! To był głupi pomysł i Nancy Ann wiedziała o tym.

Na plebanii było bardzo zimno. Dom składał się z czternastu pokoi, a wszystkie były ogromne, wysokie, z wielkimi oknami o tak rozeschniętych i wypaczonych okiennicach, że przy silnym wietrze wciskały się w nie sosnowe igiełki.

Chociaż kopalnia była odległa zaledwie o trzy kilometry, to jednak węgiel był drogi. Ogród przy plebanii miał jedynie półtora akra powierzchni, nie było więc w nim tyle drzew, by wystarczyło drewna na opał. A nawet jeśli byłoby ich dostatecznie dużo, to i tak pastor nie pozwoliłby na wyrąb ani jednego, choćby było na wpół uschnięte.

Nawet w lecie zdarzały się bardzo chłodne dni, przeważnie więc w domu było zimno jak w lodowni – wszędzie, poza kuchnią i sypialnią pani Hazel. Czy w lecie, czy w zimie Jessica Hazel zawsze ogrzewała swoją sypialnię i niezależnie od tego, jak bardzo to gorąco dokuczało służbie, ona twierdziła, że nigdy się nie poci.

Jessica była kobietą wysoką. Syn odziedziczył po niej wzrost. Miała kościstą figurę i łatwo było sobie wyobrazić, że gdy była dziewczynką, wyglądała jak Nancy Ann, choć portrety ukazujące ją w wieku średnim dowodziły, że była ładna. Mieszkała z synem od dwunastu lat. Darzyła go gorącym uczuciem, choć czasem myślała, że jest podobny do owego człowieka z opowieści, który walczył z wiatrakami. A z tego, co chłopcy mówili jej o dzisiejszym kazaniu, wywnioskowała, że z pewnością dziś prowadził taką walkę.

Ten czterdziestosiedmioletni już człowiek nadal nie przywykł do obyczajów panujących w tym świecie. Oczywiście że ludzie rzucali kamieniami. Nie było wszelako Chrystusa, który by ich powstrzymał. Czego się spodziewał w wyniku swojego kazania? To dziecko, które tutaj siedziało, to ukochane dziecko, które bardzo przypominało zewnętrznie i duchowo ją samą, miało więcej rozsądku w małym paluszku niż jej ojciec w całej swej istocie. Ona nigdy nie walczyłaby z wiatrakami.

A cóż ona sama by zrobiła, gdyby – jak o tym teraz dyskutowano na dole – zabrano ją ze szkoły wiejskiej i umieszczono w owej szkole dla dziewcząt w Durham? Na kogo by wyrosła? Na młodą damę? Jessica Hazel pokręciła głową. Nie mogła sobie tego wyobrazić. Co więcej, nie chciała, by tak się stało. Nie to, że nie pragnęła, by ta dziewczynka wypiękniała i dobrze wyszła za mąż, ale nie chciała zostać pozbawiona jej towarzystwa przez większość roku. Co by wtedy robiła? Siedziałaby wieczorami w salonie haftując, gdy tymczasem jej synowa kroiłaby stare ubrania na odzież dla dzieci z sierocińca, ale sama by ich nie szyła. O nie, zostawiłaby szycie, jako wątpliwą przyjemność po pracy, Peggy, Jane i Hildzie z kuchni. Miałyby zająć się tym po wieczornym posiłku, wieczornej modlitwie, posprzątaniu ze stołu i pozmywaniu naczyń. Wtedy mogłyby z radością szyć niezgrabne spodenki i płaszczyki dla swych biedniejszych bliźnich. Niewiele biedniejszych.

Dlaczego jej syn został pastorem? Nie było kogoś takiego w jej rodzinie od wielu pokoleń. Ani w rodzinie jej męża. On i jego przodkowie walczyli. I dlaczego musiał się ożenić z kobietą jeszcze bardziej pobożną niż on sam?

– Babciu...

– Tak, kochanie...

– Chłopcy poszli do dworu spotkać się z panem Mercerem. Dlaczego nigdy mnie ze sobą nie zabierają?

– No cóż – Jessica przełknęła ślinę – to młodzi mężczyźni. Oni... wychowywali się razem, chociaż Graham jest trochę starszy. Sądzę, że po prostu chcą rozmawiać na męskie tematy, dlatego nie ma tam miejsca dla ciebie.

– Ja... ja uważam, że to nie w porządku, babciu.

– To, że chcą rozmawiać na męskie tematy?

– Nie. Ja myślę, że to dlatego, że pan Mercer nie lubi kobiet... dziewcząt.

– Kto ci to powiedział? – Jej głos zabrzmiał ostro.

– Słyszałam rozmowę Hildy i Jane.

– Ciekawe, co Hilda i Jane powiedziały?

– Cóż, o ile dobrze zrozumiałam – przerwała i pokiwała głową, patrząc na płonący w kominku ogień, który parzył jej nogi – to dlatego, że doznał miłosnego zawodu, przed samym ołtarzem, i teraz nigdzie nie bywa i z nikim się nie widuje, z wyjątkiem mężczyzn, takich jak Peter i James. Hilda powiedziała...

– Nie chcę słuchać tego, co powiedziała Hilda, a ty nie powinnaś podsłuchiwać.

– Ja nie podsłuchuję, babciu. One były w kuchni i mówiły, że taki dobry człowiek się marnuje. Śmiały się i mówiły, że zobaczą, co będą mogły na to poradzić.

– Aż się proszą, żeby natrzeć im uszu. Dopilnuję tego.

– Och, babciu. – Nancy Ann pochyliła się i poklepała kolana babci okryte kocykiem. – One żartowały. To było bardzo zabawne. Aż zanosiły się od śmiechu. Lubię, gdy się śmieją. Lubię ich słuchać. Są szczęśliwe. Właśnie to mi kiedyś powiedziała Peggy – że są tu szczęśliwe, że dobrze się pracuje w tym domu, mimo iż się nie przelewa, co chyba oznaczało, że mama pilnuje rachunków. No i... Peggy powiedziała, że jej żołądek odzywa się każdego ranka i wieczora, kiedy modli się w salonie. Rano mówi: jak zamierzasz dziś rozplanować zajęcia? A podczas wieczornej modlitwy odzywa się: znowu zrobię knedle. Nie tuczą, ale sycą.

Nancy Ann obserwowała, jak jej babcia odrzuca głowę do tyłu i szczerze się zaśmiewa, tak od serca. Zawtórowała jej.

– Babciu. – Oparła się znów na fotelu i otarła palcem łzy śmiechu.

– Tak, kochanie?

– Ile czasu mija, zanim urodzi się dziecko?

– Co takiego?! – Wyraz twarzy Jessiki zmienił się. – Jak to, ile czasu mija?

– No właśnie, ile czasu mija? Ja... ja...

– Dlaczego pytasz?

– Chcę po prostu wiedzieć.

Starsza pani pokręciła głową.

– To zależy od tego, ile czasu trwa poród, to znaczy jak długo dziecko namyśla się... kiedy przyjść na świat.

– Nie, nie chodzi mi o ten czas. Ja mam na myśli...

– Co masz na myśli?

– Dziwię się, babciu, dlaczego wysyłają Nellie, gdy spodziewa się dziecka, a jej mąż jest na morzu?

O Boże w niebiosach! Jessica spojrzała na odległe okno, wykonała kilka lekkich ruchów głową, po czym utkwiła wzrok we wnuczce i dała wyraz swemu zdziwieniu.

– Czy matka nie rozmawiała z tobą?

– O czym?

– Mam na myśli to, o co pytasz.

– Nie. Nie pytałabym o to mamy. Nie mogłabym. Mama nie rozmawia o takich rzeczach.

– No tak, nie rozmawia. – Jessica znów pokręciła głową. – Ale powinna, i to właśnie z tobą. Tak czy owak, masz dopiero dwanaście lat i nie powinnaś zadawać pytań dotyczących tych spraw jeszcze przez... przez wiele lat.

– Dlaczego?

– Nie pytaj także dlaczego.

– Nellie zgrzeszyła, a ja tylko chcę wiedzieć, jak zgrzeszyła, jeżeli...

Jessica opuściła ręce w geście bezradności, pochyliła się, ujęła dłoń wnuczki i potrząsnęła nią lekko. – Mija dziewięć miesięcy, zanim urodzi się dziecko. Jeżeli jego ojca nie ma w domu przez te dziewięć miesięcy, to znaczy, że to nie on jest ojcem tego dziecka... rozumiesz mnie?

Nancy Ann wpatrywała się w zamglony błękit oczu babci. Jej umysł pracował szybko, ale milczała chwilę, a potem odparła rzeczowo: – Tak, babciu, rozumiem.

– No cóż – Jessica wyprostowała się, westchnęła głęboko i powiedziała: – Koniec rozmowy na ten temat. Nie będziemy o tym więcej mówić, a ty nie rozmawiaj o tym z nikim, obiecujesz?

– Och, nie będę! – te słowa wypowiedziała z wielkim przekonaniem. Rozmawiać o czymś takim? Nigdy! Nellie popełniła grzech. To zaskakujące, wszak systematycznie chodziła do kościoła. Nancy Ann spojrzała na ogień i poczuła, że nie zniesie już dłużej tego gorąca.

– Nie lubię niedziel, babciu – powiedziała.

– Ja również, moja droga. Ja również. Nigdy nie lubiłam.

– Nie można niczego robić w niedzielę, nawet łowić ryb.

– Chyba nie. Ale możesz iść na spacer albo pójść do szkółki niedzielnej.

– Nie chcę chodzić do szkółki niedzielnej. Będę musiała iść na wieczorne nabożeństwo.

– Mama chciałaby, żebyś chodziła do szkółki niedzielnej.

– Tak, wiem, ale dzisiaj nie pójdę, bo nie chcę mieć kłopotów.

– A cóż to znaczy?

– Prawie zawsze w niedzielę wracam ubrudzona, i mama się złości, ale to przez McLoughlinów, bo oni na mnie czekają. Mogę się z nimi bić w szkole każdego innego dnia, ale nie w niedzielę, zresztą oni zawsze mają przewagę.

Jessica szybko odwróciła wzrok od wnuczki i skierowała go na ogień, by Nancy Ann nie dostrzegła, że babcia się uśmiecha. – Idź na spacer. Tak, idź na spacer – zdecydowała.

Po wyjściu z sypialni Nancy Ann przebiegła przez półpiętro i znalazłszy się u góry schodów, rozpostarła szeroko ramiona, chwyciła się solidnych poręczy i z pochyloną głową zeskakiwała po dwa schodki naraz. Gdy uniosła głowę, już uprawie u podnóża schodów, zobaczyła, że matka stoi pośrodku hallu i jak zwykle kręci głową.

Rebeka Hazel popatrzyła ze smutkiem na córkę, która nie przypominała jej ani wyglądem, ani charakterem. Była to kobieta średniego wzrostu, szczupła, o bardzo jasnych włosach, jasnoniebieskich oczach, kremowej cerze i niewielkich a pełnych ustach.

– Nancy Ann, tak nie należy się przygotowywać do szkółki niedzielnej – odezwała się głosem pełnymboleści.

– Boli mnie głowa, mamo... i trochę mnie mdli.

– Boli cię głowa? Nie wyglądałaś na zbolałą, gdy skakałaś po schodach, dziecino.

– Ja... ja chciałabym wyjść na powietrze, mamo. Byłam u babci, a tam jest bardzo gorąco.

– Och, tak, tak. – Matka pokiwała głową. – Tak, doprawdy, można tam upiec osła. Nawet w taki dzień jak dziś. No cóż, radziłabym ci trochę odpocząć.

– Wolałabym wyjść na świeże powietrze...

Rebeka wpatrywała się w córkę, zastanawiając się, czy coś się za tym nie kryje. Doskonale były jej znane wybiegi córki, zmierzające do tego, by uniknąć szkółki niedzielnej. Nigdy jednak nie wykręcała się od porannych czy wieczornych nabożeństw. Była dziwnym dzieckiem. Martwiła ją.

– Cóż, w takim razie idź i poproś ojca o stosowne pouczenie, a potem możesz cichutko posiedzieć w ogrodzie – rzekła.

– Dziękuję, mamo. – Nancy Ann nie musiała pytać, gdzie jest jej ojciec. Odwróciła się powoli, przemierzyła hall, potem przeszła wąskim korytarzykiem i zapukała w masywne dębowe drzwi. Gdy została zachęcona do wejścia, uczyniła to powolutku. Zamknęła za sobą drzwi i objęła spojrzeniem wysoką postać siedzącą za biurkiem. Ojciec niczego nie pisał, bo nie leżał przed nim żaden papier. Najwyraźniej też niczego nie czytał, bo biurko było puste. Nancy Ann podchodząc do niego miała głębokie poczucie winy. Jakoś nie wadziło jej oszukiwanie matki, ale nigdy nie lubiła okłamywać ojca.

– O co chodzi, moja droga? Marnie wyglądasz – wyciągnął ku niej rękę.

– W pokoju babci było bardzo gorąco.

Spojrzał na nią znacząco, skrzywił usta w uśmiechu i zapytał: – Czyż kiedykolwiek jest tam inaczej? Wiesz, moja droga, gdyby moja matka nie była taką zacną istotą, to zastanawiałbym się, czy sam diabeł nie przygotowuje jej do warunków, jakie panują tam, w piekielnych otchłaniach.

Nancy Ann zaśmiała się piskliwie i zasłoniła usta dłonią. Jej ojciec, boży człowiek – jak czasami mówiła o nim babcia – potrafił mówić takie zabawne rzeczy. Och, uwielbiała go. Podeszła do niego z boku i położyła mu głowę na ramieniu, a jego otwartość, jak zawsze, zachęciła ją do szczerości.

– Nie lubię szkółki niedzielnej, tatku – wyznała.

– Wiem, że nie lubisz, moja droga. Ale ona jest konieczna, bo prezentuje przykłady, jak należy żyć.

– Nie mogę znieść panny Jancy i panny Evy KcKeowan. Mówią różne głupstwa – wymruczała, wciąż przytulona do ojca.

Poczuła mrowienie na policzku, a towarzyszyło temu bulgotanie w brzuchu.

– One mają dobre intencje. To dobre kobiety – ojciec odrzekł niemal natychmiast.

– Ta młodsza, Eva, robi oczy do Jamesa.

– Och, dajże pokój. – Odsunął ją od siebie i cofnął się, chowając podbródek w wysoki kołnierz okrywający chudą szyję. – Nie wolno ci mówić takich rzeczy – rzekł z dezaprobatą.

– Ale to prawda, tatku. I James się jej boi.

– Och, nonsens. James nie boi się niczego i nikogo. – W głosie pastora brzmiała teraz duma. – James jest bardzo dzielny. W pewnym sensie odziedziczył to po babci. – Ale obawiam się, że znam jeszcze jedną taką osobę.

– Myślisz, że ja też jestem podobna do babci?

– Widać w tobie wiele jej cech.

– Jakie?

– Och, nie będziemy się w to wdawać. Poza tym muszę wracać do pracy. Wiesz, że jutro jadę do Durham na spotkanie z biskupem i dziekanem, muszę się więc przygotować.

– Mama powiedziała, że mógłbyś mi udzielić stosownego pouczenia.

– Stosownego pouczenia... – zaczął wodzić wzrokiem po półkach z książkami. – Taak... tak. Stosowne pouczenie na niedzielę... Przeczytaj coś z książek, które masz na górze.

– Tak, wiem, ale mama powiedziała, żeby cię o to poprosić.

– Moja droga... Stosowne pouczenie... – Przechadzał się obok półek z książkami i dotykając kolejno ich grzbietów, mruczał: – Niestosowne... Niestosowne... – Nagle wziął jeden tom z półki, przejrzał go, po czym odłożył na miejsce, mówiąc: – To za stare. Za stare. – Odwrócił się, podszedł do szeregu półek na prawo od biurka, a Nancy Ann patrzyła, jak zdejmuje jedną książkę po drugiej i czyta z każdej linijkę czy dwie. Gdy dotarł do ostatniej książki na półce, uśmiechnął się, oznajmiając z żalem: – Żadnego pouczenia na niedzielę. Dziś pora na przygody.

– Mogę zabrać Cyganka na spacer, tatku?

Ojciec skinął głową, jakby zastanawiając się przez chwilę. Potem westchnął i rzekł: – Tak, możesz – i za chwilę dodał, pochylając nad nią swój długi tułów: – Ja jednakże wyszedłbym tędy. – Wskazał na uchylone okno. – Stąd będzie bliżej do psiej budy.

Spojrzeli porozumiewawczo na siebie, ojciec otworzył szerzej okno, a Nancy Ann pochyliła się, by wyjść na zewnątrz. Nagle wyprostowała się i zarzuciwszy ojcu ręce na szyję, pocałowała go w kościsty policzek. Wspięła się na okno, zeskoczyła, a potem pobiegła wzdłuż ściany domu ku psiej budzie.

Na jej widok młody labrador wspiął się radośnie na tylne łapy i zaczął ogłuszająco szczekać, ale Nancy Ann uciszyła go, ściskając mu dłońmi pysk, patrząc w oczy i mówiąc: – Cicho, Cyganek, bo obojgu nam się dostanie. – Odczepiła łańcuch od obroży i odrzuciła ten ohydnie krępujący swobodę przedmiot ku ścianie, do której za pomocą żelaznego kółka przymocowany był drugi jego koniec. Ponownie przyrzekła sobie w duchu, że gdy urośnie i będzie miała więcej do powiedzenia, to dopilnuje, żeby Cyganek nie był uwiązany. Zwierząt nie powinno się krępować.

– No chodź – szepnęła do psa, ostrzegawczo kiwając mu palcem przed nosem. A ten, jakby pojął jej intencje, szedł cicho obok niej. Gdy tylko wyszli na pole, które ciągnęło się aż do rzeki, Nancy Ann chwyciła w garść swą niedzielną sukienkę, odsłaniając łydki, i pomknęła w dół, a pies podążył za nią. Zatrzymali się dopiero nad brzegiem rzeki i tam utrudzeni padli na trawę. Nancy Ann objęła swego pieska, a on zaczął lizać jej twarz, aż ze śmiechem przewróciła się na plecy.

Spojrzała na niebo. Było pogodne, błękitne, bez chmur. Zmrużyła oczy od słońca i przesunęła wzrok w dół, na rzekę, ale to też zmusiło ją do zmrużenia oczu, bo na powierzchni wody tańczyło mnóstwo maleńkich gwiazdeczek. Nurt rzeki był tu wartki aż do samego Durham.

Rzeka była piękna. Nancy Ann uwielbiała spacerować nad jej brzegiem. Przeszkadzało jej jedynie to, że jej spacery obserwowano z rezydencji „Rossburn”, która była położona około czterystu metrów na lewo za ogrodzeniem z drutu kolczastego ciągnącym się aż do samej rzeki. Zawsze odczuwała coś w rodzaju protestu, kiedy się do niego zbliżała, no bo przecież co by „Jemu” szkodziło, gdyby pozwolił ludziom korzystać z nadbrzeżnej ścieżki. Nie wyrządzono by żadnej szkody, bo chodzili po niej jedynie popołudniowi spacerowicze i rybacy, w każdym razie na tym odcinku rzeki. Dzieci z wioski miały dostęp do rzeki tuż przy swoich domostwach.

Myśląc o właścicielu rezydencji „Rossburn” zawsze określala go zaimkiem „On”. Widziała go tylko raz, przez chwilkę, a było to już dawno temu. Rzadko bywał w domu, bo podobno miał też inne domy, w których zamieszkiwał. Czasami Peggy i Hilda rozmawiały o tym, co się dzieje w rezydencji, zawsze jednak ściszały przy tym głos, Nancy Ann nie mogła więc dobrze zrozumieć ich słów. Mówiły o tym krótkimi, często nie dokończonymi zdaniami. Wymieniały też jakieś imiona, a zwłaszcza jedno, które Nancy Ann słyszała więcej niż raz. Sądziła, że należy ono do tej ładnej kobiety, która przychodziła do kościoła co drugą niedzielę.

Ale Nancy Ann nie interesowała rezydencja ani to, co się w niej dzieje. Jedynie to, że właściciel uniemożliwił jej spacerowanie wzdłuż całego brzegu rzeki.

W ubiegłym roku rozeszły się pogłoski, że podaje się w wątpliwość, czy właściciel rezydencji ma prawo uniemożliwiać ludziom korzystanie z nadbrzeżnej ścieżki. To się wiązało z jakimiś dawnymi przepisami prawa. Ale ostatnio Nancy Ann nie słyszała już nic na ten temat. Gdy pewnego dnia pan McLoughlin przyszedł pijany do szkoły głośno krzycząc, wysnuła przypuszczenie, że jedno prawo jest dla bogatych, a drugie dla biednych.

Pan McLoughlin był zły, bo pan Bolton nieźle zbił Micka paskiem. Było to po tym, jak Mick McLoughlin zapalił świeczkę w słoiku, który wsunął pod ławkę, przy stopach Katie Thompson. Dół jej plisowanego fartuszka zapalił się, Katie zaczęła krzyczeć, a z nią wszystkie dzieci. Panna Pringle wybiegła z innego pokoju z drewnianym ceberkiem pełnym wody, który zawsze stał przy drzwiach, i wylała tę wodę na Katie, a ta zaczęła jeszcze głośniej krzyczeć. Nancy Ann raczej podobało się to całe zamieszanie i potem rozśmieszała babcię, opowiadając, jak to pan McLouglin wyzwał dyrektora szkoły do walki. I jeszcze pan Bolton wcześniej wypuścił dzieci do domu, a sam zamknął się w budynku z panną Pringle, aż przybyli konstable i zabrali pana McLoughlina.

Nancy Ann pochyliła się, obejmując rękami kolana. Będzie jej brakować tej szkoły. Była w niej szczęśliwa i lubiła pannę Pringle, bo pozwalała jej czytać na głos całej klasie, a także zastępować nauczycielkę pod jej nieobecność. Jak to będzie w tej nowej „szkole dla dam”? Nie znosiła samej jej nazwy. Czy niedziele będą tam takie same jak tutaj? Może gorsze? Tak, pewnie gorsze.

Wstała i ruszyła wolno brzegiem rzeki. Przed nią znajdowało się ogrodzenie, schodzące w dół, aż do wody. Znów ogarnęło ją rozgoryczenie. Często myślała, że gdyby w górnej części ogrodzenia nie było drutu kolczastego, to wspięłaby się na nie i poszła dalej brzegiem rzeki.

Cyganek wywąchał coś w wysokiej trawie koło ścieżki. Nancy Ann zawołała: – Tutaj! Tutaj, Cyganek. Zostań. Zostań ze mną.

Tym razem pies nie zważał na głos swojej młodej pani, ale dalej wąchał coś w wysokiej trawie, która stopniowo zamieniała się w murawę: przy ogrodzeniu siedziały dwa króliki. W jednej chwili tam były, a w następnej już gramoliły się pod ogrodzeniem, a za nimi ruszył Cyganek. Nie mogąc jednak przedostać się za nimi wąską szczeliną pod drutem, biegał wściekle w tę i z powrotem, aż nagle zniknął.

Wszystko to stało się tak szybko, że Nancy Ann nie zdążyła nawet złapać oddechu, by krzyknąć. Popędziła do miejsca, gdzie zniknął pies i zobaczyła, że łatwo przedostał się na drugą stronę ogrodzenia podkopem wygrzebanym przez borsuka. Przez chwilę próbowała na kolanach przecisnąć się tam także, ale stwierdziwszy, że to niemożliwe, zaczęła gorączkowo przywoływać psa.

Ale Cyganka nie było słychać. Ani razu nie szczeknął.

Nancy Ann stała, zakrywając dłońmi usta. Wiedziała, że tutaj są pułapki. Właściciele umieszczali pułapki na całym terenie swoich posiadłości, żeby łapały się w nie lisy. Choć było to oczywiście wbrew prawu, jednak tak było. „On” mógł być jednym z tych, którzy lekceważyli przepisy. Biegała wzdłuż ogrodzenia tam i z powrotem.

Nagle zatrzymała się i popatrzyła w miejsce, gdzie ogrodzenie schodziło do wody. W jednej chwili zdjęła trzewiki, związała ze sobą sznurowadła i zawiesiła buty na szyi. Została w pończochach, bo pomyślała, że szybko wyschną na słońcu. Następnie, unosząc sukienkę nad kolana, weszła do wody, która od razu sięgnęła jej łydek. Przytrzymując się kołków w ogrodzeniu, dotarła do jego końca, drżąc z zimna, bo woda stopniowo zaczęła jej sięgać coraz wyżej, ponad kolana, mocząc z tyłu brzeg sukienki. Obeszła jednak ogrodzenie, wdrapała się pośpiesznie na brzeg i na chwilę opadła na kolana, ciężko dysząc, po czym znów zaczęła wołać psa łagodnym głosem: – Cyganek! Cyganek!

Wciągnęła trzewiki na mokre nogi, co nie przyszło jej łatwo, potem pobiegła nadbrzeżną ścieżką, znów wołając psa. Zatrzymała się, by spojrzeć w miejsce, gdzie pomiędzy wysokimi drzewami zarośla były nieco rzadsze. Pamiętając o pułapkach, bała się jednak podejść bliżej. Znów pobiegła brzegiem rzeki. Nagle stanęła jak wryta. Drzewa się przerzedziły i jej oczom ukazała się murawa i coś w rodzaju piaszczysto-kamienistej plaży tuż przy wodzie, gdzie na płaskim kamieniu siedział mały chłopiec, a przy nim Cyganek. Na widok Nancy Ann chłopiec nie poruszył się, ale pies odwrócił się i zaskomlał.

Podeszła do nich powoli i patrząc z góry na psa, powiedziała: – Jesteś niegrzecznym pieskiem, Cyganek. – A potem, spoglądając na chłopca, rzekła: – Ty... ty go złapałeś?

– Co?

– Ty złapałeś mojego psa?

– Nie. On... on tu przyszedł i usiadł. – Mówił z wahaniem, ale wyraźnie wymawiał słowa, tak jak dzieci, które uczą się dopiero czytać.

– To miły piesek. – Chłopiec wyciągnął rękę i pogłaskał Cyganka po głowie.

Nancy Ann przyjrzała mu się. Jakoś dziwnie wyglądało to dziecko. Chłopiec miał okrągłą twarz i duże brązowe oczy, ale jego włosy wyglądały dziwacznie. Coś w nich było nie tak. Były wilgotne, a na jednej stronie twarzy widać było ściekającą brązową strużkę.

Zaskoczył ją mówiąc „cześć”, tak jakby dotąd się nie odzywał. Odpowiedziała mu „cześć”, a potem dodała: – Nazywam się Nancy Ann. A ty?

– Jestem David.

Nancy Ann rozejrzała się wkoło. Co ten mały chłopiec robił tutaj zupełnie sam? Czy był z rezydencji? No cóż, tylko stamtąd mógł pochodzić. Ale Nancy Ann nie przypuszczała, że „On” ma rodzinę. Jakoś wyobrażała sobie, że „On” nie jest żonaty, bo jest bardzo stary. Ale to mogło być dziecko kogoś ze służby.

– Gdzie twoja mama? – spytała.

– Jest... w kuchni... czasami. – To ostatnie słowo wypowiedział po namyśle.

– A jak brzmi twoje nazwisko? – Patrzyła, jak się zastanawia.

W tej właśnie chwili Cyganek przewrócił się na grzbiet i chłopiec zaczął delikatnie drapać go po brzuchu.

– Moja mama ma na imię Jennie – odpowiedział po chwili.

– Czy... czy ona wie, że tu jesteś?

Spojrzał w górę na nią i zamrugał oczyma.

– Nie, ale... ja lubię spacerować. Na poddaszu jest gorąco. Zszedłem tylnymi schodami. Nikt mnie nie widział.

Jak na tak małe dziecko mówił bardzo wyraźnie, aż Nancy Ann zadziwiona pokręciła głową. – Masz mokre włosy – powiedziała.

Uniósł rękę i przesunął palcami od czubka głowy w dół, a promienie słoneczne wydobyły różne odcienie jego włosów. Miejscami były niemal białe, to znów brązowe, i znowu białe z brązowymi końcami. Nancy Ann zmarszczyła czoło, gdy chłopiec powiedział: – To herbata.

– Herbata? – powtórzyła zdziwiona.

– Tak. Jennie myje je w herbacie. Nie lubię herbaty, jest lepka.

– I ty... próbujesz ją spłukać?

– Tak. – Po raz pierwszy się uśmiechnął, choć nieznacznie i ostrożnie. – Czy ty też myjesz włosy w herbacie?

– Nie. – Pokręciła głową, odruchowo unosząc rękę do włosów, i przyszło jej na myśl, że spaceruje po dworze bez kapelusika, co było prawie niewybaczalne, w dodatku w niedzielę. Należało pójść do letniego domku i wziąć słomiany kapelusz.

– Chciałbym mieć psa. – Chłopiec nadal gładził Cyganka po brzuchu. Nagle wskazał kciukiem przez ramię.

– Tam są psy, ale one są duże i gryzą. Jennie mówi, że one są groźne i że nie wolno ich dotykać – powiedział.

Oboje drgnęli, bo z lasu za zatoczką dał się słyszeć wzywający chłopca głos: – David! David!

Chłopiec wstał. Był ubrany w kaftanik sięgający prawie kostek. Zaczął już biec, ale nagle zatrzymał się.

– Przyprowadzisz tu znów tego psa? – zapytał.

Nie odpowiedziała mu, ale skinęła głową, a potem, chwytając Cyganka za obrożę, odsunęła go od zatoczki i zaciągnęła w kierunku zarośli. Nie widziała spotkania tego dziecka z osobą, która je wzywała, ale usłyszała reprymendę: – Nie wolno ci. Nie wolno ci. Och! Popatrz tylko na siebie! Przecież ci nieraz mówiłam! – A potem głos umilkł.

Wracała w kierunku ogrodzenia, mocno trzymając psa za obrożę. Oto znów miała przed sobą przeszkodę. Jeśli puści psa, to możliwe, że ucieknie, tym razem nie za królikami, lecz za dzieckiem. A nie mogła przecież szukać miejsca w plątaninie drutu, by wypchnąć Cyganka na drugą stronę. Uznała, że nie ma wyjścia i musi razem z nim przejść przez wodę. Nie zdołała jednak zdjąć bucików, bo musiała ciągle go trzymać. Zamoczą się niechybnie, jak i cała reszta, zanim obejdzie tę przeszkodę!

Cyganek miał dziewięć miesięcy i jeszcze nie zetknął się z wodą, ale gdy już został do niej zaciągnięty, zaczął nerwowo przebierać łapami, nie chcąc narażać swego cennego życia. Szło mu o wiele lepiej niż Nancy Ann, która trzymając psa jedną ręką, drugą przytrzymując się ogrodzenia, zamoczyła sukienkę niemal po uda. Kiedy wreszcie wygrzebała się razem ze zwierzakiem na brzeg, puściła psa, a sama padła na ziemię, twarzą w dół i ciężko dyszała. Nie protestowała nawet, gdy pies, opryskując ją, otrzepywał się energicznie.

Gdy wreszcie wstała, popatrzyła jak wygląda. Zniszczyła zarówno sukienkę, jak i buty, bo po wyschnięciu staną się twarde i nie będzie mogła ich nosić. Nancy Ann miała delikatne palce, które łatwo ulegały otarciu.

Szła ścieżką, pies postępował tuż za nią. Oboje ciężko dyszeli. Wciąż się zastanawiała, co zrobi, jak wyjaśni, co się stało, unikając kłamstwa.

Ukradkiem przemknęła za budynkami, ponownie uwiązała Cyganka, który – o dziwo – nie protestował, wszedł do budy i niemal natychmiast ułożył się na posłaniu. Doszła do wniosku, że jedyną pomoc będzie mogła znaleźć w kuchni. Wróciła tędy, skąd biegła wcześniej, dotarła do podwórza i błyskawicznie dopadła kuchennych drzwi. Gdy znalazła się w środku, trzy kobiety siedzące przy stole otworzyły usta ze zdumienia. Dwie jednocześnie poderwały się na nogi, ale kucharka, Peggy Knowles, popatrzyła na Nancy Ann i pokręciła głową.

– Dziecko! Coś ty znowu zrobiła?! – zapytała.

– Ja... wpadłam do rzeki... poślizgnęłam się.

– Poślizgnęłaś się? Ty? – Wstała, minęła swoje towarzyszki, wyciągnęła rękę i dotknęła górę sukienki Nancy Ann. Spoglądając na swą pomocnicę i na pokojówkę, powiedziała: – Poślizgnęła się, wpadła do rzeki, a jest suchutka od góry! Ech, panienko, co jeszcze panienka wymyśli? Mama będzie się złościć.

– Nie musi wiedzieć. Możemy wszystko tu wysuszyć.

Kucharka spojrzała na pokojówkę, Hildę Fenwick. – Ile mamy czasu? – Patrząc na zegar, sama sobie odpowiedziała: – Niecałą godzinę do czasu podawania herbaty. – Chwyciła Nancy Ann za ramię. – Zdejmijmy te rzeczy – nakazała jej. – A ty, Jane, postaw żelazko na kuchni. Trzeba będzie wyprasować jej ubranie.

Trzy pary rąk niemal zdzierały z niej odzież, ale kiedy przyszło zdejmować buciki, kobiety popatrzyły na siebie. – No cóż, z nimi nic już nie da się zrobić. Tak czy owak, nie będzie widać, że są mokre. Będzie musiała takie założyć, chociaż niewielki będzie pożytek z suszenia pończoch – rzekła Hilda.

– Proszę, okryj się tym. – Kucharka opatulała ją dużym szalem, mówiąc przy tym do Hildy: – Mogłabyś ukradkiem przynieść z dołu pantalonki i haleczkę? Nie zdążymy tego wszystkiego wysuszyć i wyprasować w tak krótkim czasie. Wiesz, gdzie jest pani?

– W salonie. Pan nadal jest w swoim gabinecie, a w każdym razie tak było jeszcze pięć minut temu.

– No to zobacz, co da się zrobić. I pośpiesz się.

W czasie tego zamieszania Nancy Ann ani razu się nie odezwała. Dopiero gdy Hilda wróciła z pantalonkami, parą pończoch, staniczkiem i półhaleczką, popatrzyła kolejno na kobiety. – Dziękuję. Bardzo dziękuję – powiedziała.

– Jesteś okropnym dzieckiem, wiesz? – Hilda pochylała się nad nią, uśmiechając się szeroko. – Ale życie byłoby bardzo nudne bez ciebie. Nie mogę znieść myśli, że pojedziesz do tej szkoły. Tobie też nie bardzo się to podoba, prawda? – zapytała.

– Nie, Hildo, nie podoba mi się... Hildo, dlaczego ktoś mógłby myć dziecku włosy w herbacie?

– Myć włosy w herbacie?

Trzy kobiety wymieniły spojrzenia i uśmiechnęły się.

– Pewnie żeby je ufarbować. Moja ciotka Sal często to robiła. Jej włosy powinny być siwe, a były dziwnie brązowe. Dlaczego o to pytasz? – powiedziała Jane.

– No cóż, prawdę mówiąc... – Nancy Ann pokiwała głową. – Wzięłam Cyganka na spacer, a on przedostał się pod ogrodzeniem na teren tej rezydencji... „Rossburn”. Gonił króliki, a ja nie mogłam za nim tamtędy przejść, więc musiałam wejść do wody i obejść ogrodzenie, no i... kiedy go odnalazłam, to on był tam razem z małym chłopcem, no a ten mały chłopiec właśnie płukał sobie włosy, próbując zmyć z nich herbatę. Powiedział, że pewna kobieta o imieniu Jennie myje mu włosy w herbacie.

– Ty... ty weszłaś na teren rezydencji? – głos Hildy przepełniony był trwogą. – I widziałaś tam małego chłopca?

Kobiety znów wymieniły spojrzenia. – Jak on wyglądał, panienko? – spytała kucharka.

– On... mógłby być nawet ładny, tylko że jego włosy były całe w smugach. Miejcami były jasne, prawie... no jasne... a miejscami były na nich brązowe plamy. Ale wszystkie końce były ciemne. Te włosy były całkiem długie, do ramion.

– Nie do wiary! Myślałam, że on nigdy nie wychodzi z domu, chyba że razem z nią. No bo przecież musiała go trzymać na poddaszu – niemal szeptem odezwała się Jane.

– On mówił o jakimś poddaszu... – Nancy Ann znów pokiwała głową. – Mówił, że tam jest bardzo gorąco. Myślę, że właśnie dlatego wyszedł na dwór. To miłe dziecko. Czyj on jest?

Przez chwilę nikt nie odpowiadał na jej pytanie.

– Jednej ze służących, panienko, ale na panienki miejscu nie wspominałabym rodzicom, że widziała panienka tego chłopca – odezwała się w końcu Hilda.

– Ona nie jest głupia – ostro wtrąciła się Jane. – Nie wygada, że była tam, gdzie nie powinna być w niedzielne popołudnie. – Odwróciła się i popatrzyła z góry na Nancy Ann. – Ma panienka głowę na karku, prawda?

Nancy Ann nie odpowiedziała na ten komplement. Nagle zadygotała.

– Patrzcie no. Założę się, że będzie przeziębienie. Może dasz jej coś gorącego do picia, Peggy? – rzekła Jane.

– Tak, tak, już daję.

I w kuchni zaczęła się bieganina. Na brzegu stołu położono podkładkę, a na niej stare prześcieradło. W rogu pojawiła się podstawka pod żelazko. Na piecyku postawiono czajnik, a z kredensu wyjęto słoiczek z imbirem. A przez cały ten czas kobiety rozmawiały ze sobą półgłosem, a z tego, co Nancy Ann udało się zrozumieć, wywnioskowała, że kucharka rozmawiała z kucharką z rezydencji, która powiedziała, że jej pan ma wrócić do domu w przyszłym tygodniu i że mają się szykować do urządzania przyjęcia, bo będzie polowanie. Najwyraźniej w tej chwili „On” przebywał w Londynie.

Wtem Nancy Ann potężnie kichnęła. – No i proszę! Zaczyna się! Czy ta woda w czajniku już się gotuje? – krzyknęła kucharka.

– Tak!

– Wycisnęłaś sok z cytryny, Hildo?

– Już wszystko gotowe. Domieszałam też pół łyżeczki imbiru.

– Och, to za dużo. To jej przepali kiszki.

– No cóż, już wsypałam.

– To dolej więcej wody, rozcieńcz to.

– Ojej!

– Proszę, panienko, proszę to powoli wypić.

– Dziękuję.

Przy pierwszym łyku gorącego napoju Nancy Ann zakaszlała i niemal się zachłysnęła. Kucharka jednak nalegała, żeby piła dalej. Gdy szklaneczka była już na pół opróżniona i Nancy Ann nie mogła więcej wypić, kucharka jęknęła i odsunęła od niej naczynie.

W tym momencie drzwi do kuchni otworzyły się i weszła matka Nancy Ann.

Rebeka Hazel zatrzymała się nagle pośrodku pomieszczenia i spoglądała kolejno na swe służące. W końcu przeniosła wzrok na opatuloną szalem i kichającą córkę.

– A cóż tu się dzieje? – spytała powoli.

Żadna ze służących nie odpowiedziała – wszystkie milczały, spuściwszy głowy. – Matka stanęła przed Nancy Ann.

– Przepraszam, mamo, wpadłam do rzeki – wyznała ze skruchą.

– Co zrobiłaś?!

– Ja... wpadłam do rzeki.

Rebeka Hazel miała już zapytać: „A co tam robiłaś, dziecko?”, ale nie zniosłaby teraz wysłuchiwania wyjaśnień czy to prawdziwych, czy fałszywych.

– Chodź tutaj... no chodź! – powiedziała, wyciągając do córki rękę. Nancy Ann zeszła bokiem z drewnianej ławy, a gdy schodziła z maty przed kominkiem na kamienną podłogę, znowu kichnęła.

Rebeka, przytulając córkę, mruczała pod nosem: – Twój ojciec będzie tym bardzo zmartwiony, oj, wielce zmartwiony. Zwłaszcza że to niedziela. Cóż ty wymyślisz następnym razem, dziecko?!

* * *

Ojciec siedział przy łóżku i trzymał rękę Nancy Ann.

– To moja wina. Powinienem był nalegać, żebyś poszła do szkółki niedzielnej. Twoja matka ma rację, zupełną rację. To moja wina – powtarzał.

– Nie, tatku.

– Ależ tak. Właśnie tak się dzieje, kiedy sprawiamy sobie i bliskim przyjemność, nie zważając na to, że we wszystkim trzeba przestrzegać pewnych zasad. Jeżeli tego nie zrobimy, musimy ponieść konsekwencje. W tym przypadku, moje biedne dziecko, owe konsekwencje dotknęły ciebie. Ale jak mogłaś wpaść do rzeki? Zwykle mocno stoisz na nogach. A biegasz jak sarenka, wcale się nie potykając.

– Ja... ja pobiegłam za Cygankiem, tatku.

– No a... on płynął rzeką?

Poczekała chwilę, gorączkowo poszukując jakiejś odpowiedzi, która nie byłaby kłamstwem. Oczyma wyobraźni ujrzała siebie kurczowo trzymającą się psa, który zaciekle przebierał łapami w wodzie, i bardzo cicho rzekła: – Tak, tatku, on... on popłynął rzeką.

– No cóż, moja droga, jeżeli płynął, toby nie utonął. Nie powinnaś była za nim wskakiwać.

– On nigdy przedtem nie widział wody, tatku.

Udało się nie skłamać.

– Nie pływał, masz rację. Dopiero co przestał być szczeniakiem. W jakim on jest wieku?

– Ma dziewięć miesięcy, tatku – odpowiedziała Nancy Ann.

– Tak, tak, oczywiście – uśmiechnął się do córki. – Dziewięć miesięcy. – Wstał z krzesła. – Bądź grzeczna. I nie martw się. Ja wezmę winę na siebie. – Powoli odszedł od łóżka, nadal się uśmiechając, a Nancy Ann tak ścisnęło w gardle, że nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Drogi, drogi ojciec. Przepełniało ją poczucie winy...

Gdy po niedługim czasie do pokoju weszli jej bracia, nie odczuwała podobnych emocji. – No, no! – zaśmiał się Peter, a James rzekł: – Zostawić cię na pięć minut i zaraz jakieś kłopoty. – Pochylił się nad siostrą. – Co się naprawdę stało? Daj spokój, ten psiak panicznie boi się wody. Sam próbowałem go do niej zaciągnąć.

Nancy Ann zapomniała na chwilę o bólu głowy i gardła.

– Gdybyście mnie wzięli ze sobą, toby się nic nie stało – odrzekła cierpko.

– Co by się nie stało? – dopytywał się Peter, siadając na brzegu łóżka – Biłaś się z kimś czy co? Z McLoughlinami?

– Nie, nie, nie biłam się ani nic takiego. Ja... ja miałam przygodę.

– Och! – Bracia spojrzeli po sobie, robiąc miny, a James wykrzyknął: – Ona miała przygodę!

– Uwielbiam przygody – Peter poruszył się pełen emocji, podpierając dłońmi brodę. Nagle zmienił ton. – No dalej, wykrztuś to z siebie.

Nancy Ann popatrzyła najpierw na jednego, potem na drugiego, a potem zadała im to samo pytanie, co w kuchni, tylko w nieco innej formie:

– Dlaczego myje się włosy w herbacie?

– Co?! – wykrzyknęli obaj. – Myje się włosy w herbacie? Co ty opowiadasz? – dodał James.

– Po prostu: dlaczego ktoś miałby myć małemu chłopcu włosy w herbacie?

James, zaciekawiony, przysunął krzesło do łóżka i jego twarz przybrała poważny wyraz.

– Zacznijmy od początku – zachęcił siostrę.

I tak, pokasłując i pochrząkując, opowiedziała im, co się stało. Kiedy skończyła, zdziwiło ją, że bracia zachowują milczenie. Obserwowała, jak wymieniają spojrzenia, a potem patrzą w dół, na kołdrę.

W końcu Peter wstał, odetchnął głęboko i powiedział: – Cóż, mogę ci to wyjaśnić tylko tak, że matce tego dziecka nie podobał się kolor jego włosów. Ludzie farbują sobie włosy w herbacie.

– Naprawdę?

– Tak.

– Ale to wyglądało zabawnie. Włosy były w smugach i jemu się to nie podobało. Mówił, że się lepią. No i próbował je sobie spłukać.

– No cóż... Matki mogą robić ze swymi dziećmi, co im się podoba. A teraz już śpij, ty nasze utrapienie. – Peter pochylił się i pocałował ją w czoło. James uczynił podobnie. Kiedy doszli do drzwi, odwrócili się i pomachali jej.

– Szkoda, że musicie jutro jechać – powiedziała z żalem.

– My też żałujemy – przyznał James. A potem, pochylając się, mruknął przez zęby: – Nie zapomnij o moich „zaręczynach”.

– Nie, nie, nie zapomnę. – Uśmiechnęła się i pokiwała głową. Kiedy drzwi się zamknęły, wtuliła się w poduszkę, czekając na odwiedziny babci...

Ale babcia zwlekała z odwiedzinami. Siedziała w swoim pokoju, patrząc na wnuków, którzy usiedli tak daleko od kominka, jak tylko mogli, co wcale nie było łatwe, bo było tu dużo mebli.

– Myślisz, że trzymali go przez te lata na poddaszu? Chyba ma już ze cztery lata – powiedział Peter.

– Wszystkie służące śpią na poddaszu. Chyba trzymała go tam w jednym z pokoików. Wy dwaj mieszkaliście w pokoju dziecinnym do piątego roku życia. Jaka to różnica?

– Powiedziałbym, że wielka – rzekł James. – Nancy Ann mówiła, że słyszała, jak ktoś ganił to dziecko za to, że wyszło na dwór.

– No oczywiście, ganiła go, bo co by się stało, gdyby tak sobie biegał i natknąłby się na niego zarozumiały pan Dennison Harpcore? Jak pamiętam, umowa była taka, że chłopiec miał być chowany przed ludźmi.

– Nigdy dokładnie nie zrozumiałem, co tam się stało – powiedział Peter. – Wiem, że było wielkie zamieszanie, gdy utonął jego brat, ale co właściwie działo się przedtem?

– No cóż, obaj byliście wtedy w szkole i takie sprawy mało was interesowały. Znacie tę historię w zarysie. Matka chłopca, Jennie, poszła na służbę, gdy skończyła dziesięć lat. Do południa przebywała w szkole. Była ładnym dzieckiem. Nie miała rodziców, tylko wuja, Toma Bristowa. Był furmanem u Gibbonsów. Dość młody, dobrze zbudowany. Tak czy owak, Jennie została pokojówką i kiedy skończyła szesnaście lat, wpadła w oko Timothy’emu. On miał wtedy osiemnaście lat. Był miłym młodzieńcem, o ile pamiętam, o bardzo jasnych włosach, ale nie miał tak silnego charakteru jak jego brat. W każdym razie Dennison Harpcore był o pięć lat starszy i już zaczęło być o nim głośno. W owych czasach mówiłam sobie: Jakie on ma prawo zachowywać się wobec brata jak rozwścieczony ojciec? Z drugiej strony musiało go niezwykle zbulwersować, gdy dziewiętnastoletni Timothy oświadczył, że nie tylko wpędził jedną ze służących w kłopoty, ale że chce się z nią ożenić. Ten młodzieniec mówił zupełnie poważnie. Jennie wyrosła na bardzo piękną dziewczynę i najwyraźniej miała też trochę rozumu. W szkole była bystrą uczennicą, umiała dobrze czytać, i – jak powiedziałaby Peggy – nie zachowywała się pospolicie. Była jednak tylko pokojówką, a kiedy ludzie jej stanu ulegają zachciankom swoich panów, to powinni wiedzieć, czego mogą się spodziewać.

– Powiadano, że Harpcore oczywiście chciał ją odesłać, ale Timothy zagroził, że odejdzie razem z nią. Trzeba przyznać Harpcore’owi, że kochał swego brata. Ich matka zmarła, gdy Timothy miał siedem lat, no i można by powiedzieć, że Dennison go wychowywał. Byli nierozłączni, dopóki Dennison nie wyjechał do szkoły. Poczuł się jeszcze bardziej odpowiedzialny za młodszego brata, gdy zmarł ich ojciec, a Timothy miał wtedy dwanaście lat. Tak więc Timothy mówi bratu, który jest teraz panem majątku, że zamierza wprowadzić do ich rodziny służącą, wywodzącą się z klasy robotniczej. Do ich wspaniale ustosunkowanej rodziny. To w ogóle nie podlegało dyskusji. Dennison z pewnością próbował pokazać chłopcu, że jego uczucia to zwykłe głupstwa. Zgodził się nawet utrzymywać tę dziewczynę, byleby tylko Timothy nie miał już z nią nic wspólnego. Ale najwyraźniej Timothy nie widział tego w ten sposób. Tak czy inaczej... – Jessica przerwała na chwilę. – Podaj mi tę szklaneczkę z napojem cytrynowym ze stołu, Jamesie. Chce mi się pić. Od lat tyle nie mówiłam – westchnęła.

James podał jej szklaneczkę, opróżniła ją i wytarła usta. – Na czym to ja skończyłam? Aha! Pamiętacie tę wielką powódź? Zaczęła się jako wiosenne wezbranie wód, ale potem padało przez cały tydzień, wiał wiatr i przewracały się drzewa. Cóż, nie pamiętacie tego, bo byliście wtedy w szkole, ale rzeka w tym miejscu, gdzie miała dzisiaj przygodę nasza małpeczka, jest zawsze niebezpieczna, nawet jeśli płynie spokojnie. Są tam wiry. Co opętało tego młodego człowieka, żeby wypływać łódką w taką pogodę – Bóg jeden wie. Resztę już znacie. Znaleźli tę łódkę o milę dalej, ale ciało dopiero po czterech dniach. Mówiono, że Dennison omal nie oszalał. Ale zrobił jedno: odesłał dziewczynę. I w tym momencie pojawia się jej wuj. Twardy był gość z tego Toma Bristowa. Agitował do wstępowania do związków zawodowych i różne takie rzeczy... przemawiał na trybunach. Takim był człowiekiem. Tak czy owak, co on robi? Otóż wpada do tego domu, powala lokaja i staje twarzą w twarz z na wpół obłąkanym Dennisonem. O ile dobrze pamiętam, choć to znów tylko pogłoski, to powiedział mu coś w tym stylu, że dziecko, które ma się urodzić, pochodzi stąd, z tego domu i z jego krwi, i że jeśli Dennison wyrzuci dziewczynę, to nie będzie dla niej miejsca nigdzie, poza przytułkiem, bo on, jej wuj, zamierza wyemigrować do Australii, ale nie zrobi tego, dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość. A sprawiedliwość, według niego, byłaby wtedy, jeśli dziewczyna pracowałaby tu nadal, a dziecko też by tu zostało.

Najwyraźniej w tym momencie Dennison zawołał służbę, żeby wyrzuciła tego człowieka, bo nie chciał go dorwać w swoje ręce. Ale kiedy główny lokaj i jego pomocnik weszli do pokoju, to tamten człowiek tak się im postawił, że zupełnie ich zamurowało. Poszła w ruch – jak głosi opowieść – zastawa stołowa, którą w nich rzucał.

I postawił Dennisonowi ultimatum: albo pozwoli dziewczynie pracować tak jak dawniej, da jej dom i utrzymanie, albo on poda sprawę do gazet, dodając informację o tym, iż jego brat chciał się ożenić z tą dziewczyną. Czy Dennison wytrzyma taki skandal?

Dennison nie miał zbyt wiele do powiedzenia, bo było jasne, że nie da się sprawy zatuszować. Pewnie jednak pomyślał, że pozostawienie dziewczyny byłoby czymś w rodzaju zaakceptowania odpowiedzialności za dziecko brata. Albo może, że jeśli ją odprawi, to gazety wywołają skandal na cały kraj. Gdyby jednak pozwolił dziewczynie zostać i zignorował ją, to cała sprawa nie wyszłaby poza tę okolicę. No i cóż... tak właśnie postąpił. Pozwolił Jennie zostać, ale przesunięto ją do kuchni. Służba zrozumiała też, że gdy dziecko się urodzi, to pan nie może go widzieć na oczy. A także to, że jeśli chcą pozostać i pracować tu nadal, to nie mogą rozmawiać o tej sprawie poza domem.

A jeśli chodzi o tę sprawę z herbatą... Młody Timothy miał bardzo jasne włosy, równie jasne, jak ciemne są włosy Dennisona. Jego włosy były niemal złociste. Słyszałam, że gdy dziecko się urodziło, miało włosy w kolorze srebra. Z wiekiem coraz bardziej przypominał swego ojca. To wyjaśnia więc chyba tę sprawę z herbatą: gdyby dziecko wyszło samo na dwór, a Dennison by się na nie natknął, natychmiast by je rozpoznał. Chłopiec z brązowymi włosami mógł zostać niezauważony albo być wzięty za dziecko kogoś ze służby. Jeżeli on w ogóle zwraca uwagę na służących w czasie swoich krótkich pobytów w tym domu.

– Ale co się stanie, gdy dziecko dorośnie? Myślisz, że będzie się czegoś od niego domagać? Mam na myśli pana Harpcore’a.

– Być może. Nie wiem, to sprawa przyszłości. A teraźniejszość jest taka, że wasza mała siostrzyczka rozwinęła w sobie talent do tworzenia zamieszania, gdziekolwiek się pojawi. – Jessica uśmiechnęła się i dodała: – Chciałam już przekonać waszą matkę – żelazną dłonią w jedwabnej rękawiczce – żeby nawet nie myślała o wysyłaniu jej do tej nowej szkoły, bo będzie mi brakować naszej małpeczki, ale doszłam do wniosku, że trochę dyscypliny i towarzystwa innych dzieci niż wiejskie może jej się przydać w przyszłości.

– Ale nadzieja! – James wstał. – Już widzę, jak ona się zmienia. W gruncie rzeczy, ty, babciu, tak naprawdę nie chciałabyś tego, bo ona jest bardzo do ciebie podobna, prawda?

– Czy to coś złego? – Głos jej zabrzmiał szorstko.

James wzruszył ramionami, jakby spodziewał się twierdzącej odpowiedzi. Uśmiech rozpromienił jego twarz.

– Idźcie już, przyszykujcie się do drogi. Ja będę musiała pójść do Nancy Ann i sama wysłuchać tej historii. A ponieważ znam tę młodą osóbkę, opowieść będzie znacznie ubarwiona. To dobrze, bo starszej pani należy się trochę rozrywki.

Obaj chłopcy chrząknęli i w tym momencie w oddali rozległ się dzwonek, oznaczający wezwanie na posiłek. Gdy już odwrócili się ku drzwiom, Jessica zmusiła się do uśmiechu. – To wasza przekąska przed głównym daniem. Nigdy nie lubiłam niedziel, bo w niedzielę trzeba się więcej modlić, a mniej jeść. Zjedzcie ze smakiem dzisiejsze zimne dania. Tak się cieszę, że jestem chora i mogę jeść ciepły kleik – rzekła i zaśmiała się złośliwie. Chłopcy zawtórowali jej śmiechem. Gdy otwierając drzwi zamruczeli coś pod nosem, spytała: – Co tam szepczecie? – Peter, pochylając ku niej głowę, odrzekł półgłosem: – Słyszałaś. Jesteś złośliwą kobietą.

Śmiała się jeszcze, kiedy zamknęli za sobą drzwi. Potem zwinnie wstała z łóżka, przemierzyła pokój, otworzyła szufladę biurka i wyjęła z niej płaski metalowy pojemnik. Uniosła pokrywę i wyjęła małe pudełko, w którym znajdowało się lekkie mięsne danie i ciasto owocowe. Potem rozłożyła czystą chusteczkę do nosa na małym stoliku przy fotelu i ułożyła na niej posiłek. Zanim usiadła, podeszła do drzwi i zasunęła zasuwkę. Służba wiedziała, że starsza pani zawsze zamyka drzwi, gdy robi sobie ucztę. Wróciła na miejsce, usiadła wygodnie, opierając nogi na krawędzi mosiężnej osłony kominka w kształcie muszli. Uniosła ciasto, ugryzła kawałek i zaczęła je z radością chrupać.

Jeśli domownicy do tej pory nie zgadzali się co do tego, że chcąc uczynić z Nancy Ann wytworną młodą damę, należy ją wysłać do nowej szkoły, to z pewnością podjęliby taką decyzję po dwóch wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu następnych trzech tygodni.

Nancy Ann leżała w łóżku trzy dni i nie wychodziła z domu przez kolejne trzy, ale w następną niedzielę uznano, iż czuje się już na tyle dobrze, by uczestniczyć w porannym nabożeństwie, a po południu pójść do szkółki niedzielnej.

Panna Eva McKeowan zakończyła lekcje w szkółce mówiąc: – A teraz zaśpiewamy wasz hymn, dzieci... „Niech będę jak aniołek”. – Podeszła do stojącej w rogu fisharmonii i odwracając się twarzą do klasy, zawołała: – Po słowie „trzy”... raz, dwa, trzy.

Niech będę jak aniołek,

Niech zawsze ufam Tobie.

Głosiki zapiszczały nieharmonijnie.

Zawsze przy Twej Osobie,

Niech będę jak aniołek.

To był głupi hymn. „Zawsze przy Twej Osobie”. Nancy Ann nie śpiewała głośno, bo wiedziała, że fałszuje. Hymn kończył się słowem „amen”, wyśpiewywanym na głosy.

Panna McKeowan wstała. – A teraz rozejdźcie się po cichu do domów – powiedziała do dzieci.

Dlaczego ona zawsze mówiła „rozejdźcie się”?

Nancy Ann już miała posłuchać wezwania, gdy zatrzymał ją głos panny McKeowan: – Nancy Ann, zostań na chwilę, dobrze?

Nancy Ann powoli acz niechętnie wróciła do pulpitu panny McKeowan i czekała, chcąc się dowiedzieć, jaką prośbę ma do niej nauczycielka. Ale panna McKeowan milczała, aż z klasy wyszło ostatnie dziecko. Potem spojrzała na Nancy Ann z uśmiechem.

– Cieszę się, że już się lepiej czujesz, Nancy Ann – stwierdziła z zadowoleniem.

– Dziękuję.

– Mam dla ciebie mały prezent. – Uniosła wieko pulpitu i wyjęła pudełeczko. Otworzyła je. W środku znajdował się łańcuszek z wisiorkiem złotego koloru w kształcie serduszka. – Ja... chciałabym ci to dać, Nancy Ann, na pamiątkę, bo już chyba ostatni raz jesteś w szkółce niedzielnej. Od jutra za tydzień wyjedziesz do szkoły, może więc w następną niedzielę będziesz zbyt zajęta i już tu nie przyjdziesz. Pomyślałam, że dam ci to dzisiaj. To bardzo ładny wisiorek, prawda? – powiedziała.

Poruszała łańcuszkiem w obie strony jak wahadełkiem. Nancy Ann pomyślała: Ojej! Co zrobić z tym fantem! Nie lubiła błyskotek i nie mogła przyjąć łańcuszka, bo wiedziała, dlaczego panna McKeowan jej go daje. Bynajmniej nie z powodu sympatii, ale dlatego, by zyskać uznanie w oczach Jamesa.

Nagle zrobiło jej się żal panny McKeowan, bo zdała sobie sprawę, że – jak to określił Peter – była zaślepiona miłością. Z pewnością, bo inaczej zrozumiałaby, co James o niej myśli. Był przecież wobec niej ostatnio bardzo niegrzeczny. Czasem rozmawiał z nią i przekomarzał się, ale potem zawsze zdawał z tego relację Peterowi i obaj śmiali się do rozpuku.

– Weź to i zawieś na szyi. Będzie ładnie wyglądał na tle niebieskiej sukienki...

– Ja... ja przepraszam, panno Evo, ale... muszę najpierw zapytać mamy, bo to wygląda na drogi prezent, taki jak... to znaczy, bardzo podobny do tego, który... kupił James.

Wiedziała, że mówi okropne rzeczy, ale nie mogła przyjąć tego prezentu, bo ta biedna młoda kobieta – mówiąc słowami babci – ofiarując go niczego by nie zyskała.

– Pan James kupił podobny? – Panna McKeowan mówiła coraz bardziej piskliwie, jakby miała zacząć śpiewać. Jej oczy się śmiały, a usta drżały, gdy pochylała głowę ku Nancy Ann, pytając ponownie: – Twój... twój brat kupił podobny?

Nancy Ann aż cofnęła się pod tym pełnym nadziei wzrokiem, przełknęła ślinę, zakasłała, i pośpiesznie wypaliła: – To prezent dla jego narze... narzeczonej. – Trochę źle wymówiła to słowo, ale to nie miało znaczenia. Istotna była zmiana wyrazu twarzy panny McKeowan. Wyprostowała się nagle i odwróciła od Nancy Ann. Łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serduszka już nie zwisał z jej palca, lecz był ściśnięty w dłoni, mocno przywierającej do klamry szerokiego pasa opinającego jej wąską talię i pomagającego marszczyć perkalową spódnicę.

– Co ty powiedziałaś? On ma... narzeczoną? Kiedy? Gdzie? Kto? – słowa dobiegały z ust, które zdawały się w ogóle nie poruszać.

Nancy Ann cofnęła się o trzy kroki, aż tylna część jej łydki przywarła do stołka przy fisharmonii. Patrzyła na poruszoną kobietę. Chciała podejść do niej, wziąć jej rękę, oderwać ją od paska i pogładzić, a potem powiedzieć: „Już dobrze, już dobrze. Tylko... tak mi się powiedziało. To nieprawda”. Gdyby jednak tak zrobiła, panna McKeowan mogłaby się rozzłościć, a nawet ją uderzyć. Uderzyła kiedyś w policzek Mary Jane Norton za to, że naśladowała jej sposób poruszania się i śpiewania hymnu „Niech będę jak aniołek”. Nie mogła narażać się na ryzyko spoliczkowania. Zawsze usiłowała uczestniczyć w zabawach braci i dzięki temu nauczyła się odwzajemniać ich zaczepki czy opryskliwość. Taka reakcja weszła jej niemal w krew, co okazywało się czasem zbawienne, na przykład, gdy miała do czynienia z McLoughlinami.

– Idź sobie! – krzyknęła panna McKeowan.

Nancy Ann nie poruszyła się, bo ciągle pragnęła wpłynąć na zmianę wyrazu twarzy młodej kobiety, która wyglądała tak, jakby miała zamiar się rozpłakać, była jednak zbyt rozgniewana, by to zrobić.

– Idź sobie!

Nancy Ann wybiegła na dwór aż do tylnej furtki, gdzie zderzyła się z Johnnym.

Johnny Pratt był pomocnikiem pastora, jego „majstrem od wszystkiego”. Jak opowiadał, trwało to już od pięćdziesięciu lat. Teraz miał sześćdziesiąt dwa lata. Powoził dwukółką, oporządzał konie, dbał o przydomowy ogródek, zaniedbywał grządki kwiatowe – bo mawiał, że niepotrzebne są takie błahostki. Wierzył pastorowi i się go słuchał, w odróżnieniu od jego żony, bo uważał, że tak jak żony innych pastorów chciała sobie zaskarbić najlepsze miejsce w niebie. Starszą panią szanował, chociaż miała język jak świeżo naostrzona na pasku brzytwa. Młodzieńców lubił; byli mili i zawsze uprzejmi. Ale jeżeli chodzi o tę panienkę – spojrzał na Nancy Ann – to ją bardziej niż lubił. Była podobna do ojca. Żałował, że zabierają ją do jakiejś wymyślnej szkoły. No cóż, chyba słusznie – jak na dziewczynkę była trochę nieokrzesana.

– Co się stało? – spytał.

– Nic, Johnny.

– Kłamiesz. I to w niedzielę. Wiesz, gdzie za to trafisz? Poza tym biegłaś, a wiesz, co twoja mama sądzi o bieganiu w niedzielę... między innymi – dodał.

– Gdzie oni są? – spytała Nancy Ann szeptem.

– No cóż... – Johnny wyciągnął z kieszeni kamizelki duży okrągły zegarek. Z jego koperty zniknęły wszelkie ślady srebra, jeśli tam kiedykolwiek były, ukazując metal o kolorze matowego mosiądzu. Johnny popatrzył przez chwilę na zegarek. – Cóż, jeżeli wszystko idzie zgodnie z planami na niedzielę, a nie widzę powodu, żeby były jakieś zmiany, to powinni teraz siedzieć w salonie i pić herbatę, no i... – pochylił się nad nią z szerokim uśmiechem na okolonej bokobrodami twarzy – no i jeść ciasto, bo to przecież niedziela. – Skinął głową i odszedł. Nancy Ann, już nie biegnąc, przemierzyła podwórze i weszła do domu od strony ogrodu.

W hallu zdjęła kapelusik i płaszcz, obejrzała ręce, badając, czy są dostatecznie czyste. Stwierdziła, że tak, ponieważ nie dotykała dziś kredy przy tablicy. Potem zapukała do drzwi salonu, weszła i zatrzymała się, spostrzegłszy natychmiast, że babcia wygłasza tyradę skierowaną do mamy.

– No, jesteś. – Rebeka odwróciła głowę, posyłając córce spojrzenie pełne wdzięczności. – Podobała ci się lekcja?

– Była... była taka jak zwykle, mamo.

– No tak, bo prowadziła ją ta... Eva.

– Tak, babciu.

– Napijesz się herbaty? – spytała matka.

– Tak, proszę.

Usiadła przy okrągłym stoliku, na którym stała taca z herbatą i zauważyła, że ojciec uśmiecha się do niej. Odwzajemniła uśmiech, przeciągle westchnęła i oparła się na krześle. Sama nie wiedziała, czego się boi. Wyświadczyła przecież Jamesowi przysługę, no i panna Eva nie będzie się już tak głupio zachowywać, przynajmniej w stosunku do niego.

Z zadumy wyrwał Nancy Ann podniesiony głos babci: – Disraeli! Ta stara kobieta! Zamiast trzymać się sukni królowej... Cesarzowa Indii, a to dopiero! – Pociągnęła nosem. – A on lepiej, gdyby się zajął tymi Turkami. – Zwróciła się ostro do synowej: – I nie mów mi, Rebeko, że to nie jest temat do rozmowy w niedzielę, bo masakra chrześcijan to według mnie temat na każdy dzień tygodnia. Przecież ci „Bazukowie”, czy jak ich tam nazywasz, zabili tysiące ludzi.

– Och, mamo, to przesada.

– Żadna przesada, kobieto. Ty nie czytasz gazet. Czyż nie tak, Johnie Howardzie? – zwróciła się do syna, jak zawsze wymawiając oba imiona, które dostał na chrzcie. – Czyż to nie dwanaście tysięcy ludzi zostało zgładzonych? – I zanim pastor zdążył odpowiedzieć, ponownie zwróciła się do synowej: – Przecież to się mogło zdarzyć i tutaj. Tutaj się to zaczęło, z powodu złych zbiorów. I mogło się tu zdarzyć...

– Mamo... Mamo, proszę, nie ekscytuj się. Tak, masz rację, chrześcijanie zostali zmasakrowani, ale to tak daleko stąd, no i...

– O Boże! – Nancy Ann zobaczyła, jak babcia odstawia filiżankę tak gwałtownie, że resztka herbaty rozlała się na spodeczek, a stamtąd na blat stolika. Widziała też, że matka z konsternacją popatrzyła na stolik, ale nie poruszyła się, by wytrzeć plamę. Babcia mówiła dalej: – Tak daleko stąd, mówisz. Nie zapominaj, że to, co zdarzyło się wczoraj we Francji, może się stać jutro tutaj czy w Niemczech. A ten głupi mały człowieczek twardo popiera Turków, podczas gdy inne kraje są przerażone okropieństwami w Bułgarii. Johnie Howardzie – popatrzyła surowo na syna – czytałeś tę broszurę, którą przyniósł do domu James, tę, którą wydał pan Gladstone, opisującą te straszne zajścia w Bułgarii? Jestem pewna, że nie czytałeś. No cóż, jest w bibliotece, a przynajmniej była tam tydzień temu. Chyba że została uprzątnięta... – Rzuciła oskarżające spojrzenie synowej, po czym kontynuowała: – James, Peter i ja omawialiśmy tę sytuację. James ma głowę na karku. Spogląda dalej, poza nasze wybrzeża... Mógłby sobie dobrze poradzić w parlamencie.

– Och, mamo! – John zamknął oczy i znużonym głosem mówił dalej: – Wiesz, podobnie jak ja, że James nie myślałby poważnie o czymś takim. On wie, że – ściszył głos –... że tylko dzięki twojej hojności udaje mu się dotąd studiować. Proszę, błagam cię, mamo, żebyś nie zachęcała go do tak kosztownego...

– Zachęcać go?! On ma swój rozum. Nie martw się, nie mogłabym dłużej wspierać ich kariery, podobnie jak nie mogę fruwać. Nie mogłabym nam nawet kupić nowej pu... łapki. – Straciła nagle głos, chwyciła więc filiżankę i łyknęła zimnej już herbaty, jaka jeszcze w niej pozostała. Odstawiając filiżankę i spodeczek, uczyniła to teraz po cichu, zerkając na syna i synową. Oni również na nią spoglądali, a John cichutko rzekł: – Och, mamo.

– Nie mów do mnie „mamo” takim tonem. Pomyślałam, że mogą to dostać teraz, a nie czekać aż do mojej śmierci. Ale zostało jeszcze wystarczająco dużo, żeby wykształcić tę pannę. I na tym koniec, wyłączając oczywiście moją kwartalną emeryturę. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, oddalę się do swego pokoju, zanim tu zamarznę, bo ten kominek... – Odwróciła znacząco głowę w stronę niewielkiej ilości żarzących się węgielków na dużym ruszcie i wyszła z pokoju, pozostawiając rodzinę jak zwykle skonsternowaną.

Nancy Ann zauważyła, że matka podchodzi szybko do ojca, kładzie mu rękę na ramieniu i mówi półgłosem: – Czy... czy myślisz, Johnie, że to w porządku, iż ona wydała wszystkie swoje pieniądze na chłopców i...

– Jeśli ona tak twierdzi, moja droga, to znaczy, że to jest słuszne. Ja nawet się nie domyślałem, nie wiedziałem, ile ojciec jej zostawił. Myślałem, że znaczną sumę, bo była taka hojna. – Spojrzał żonie w twarz. – Ona jest hojna, Rebeko. Pod tą powłoką szorstkości kryje się szczodre, gorące serce.

– Tak, tak, wiem, Johnie. I wiem także, że ona uważa mnie za bardzo głupią istotę. – Rebeka pochyliła głowę.

– Nie, moja droga... Ona po prostu taka jest.

– Ale ja jestem bardzo głupią istotą, Johnie.

– Och, moja kocha...

I wtedy po raz pierwszy oboje zdali sobie sprawę, że ich córka nadal tu jest. Spojrzeli w jej kierunku. – Nancy Ann, czy mogłabyś nas na chwilę zostawić? – zapytał John.

Chciało się jej z jakiegoś powodu płakać, podbiec do nich i przytulić się mocno. – Tak, tatku – powiedziała jednak cicho, wstała z krzesła i pośpiesznie wybiegła z pokoju.

Było to popołudnie pełne emocji, z którymi należało się uporać. Pośpieszyła do swojego pokoju. Siedząc na brzegu łóżka, objęła rękami mosiężną poręcz i przycisnęła do niej głowę. Podczas chwil pełnych ciszy, które nastąpiły potem, zdała sobie sprawę, że nigdy nie rozumiała i nie kochała matki bardziej niż teraz. W przyszłości będzie się starać, żeby być grzeczną, zawsze się jej słuchać i nigdy nie przysparzać zmartwień.

Minęły cztery godziny, a matka Nancy Ann nadal była przygnębiona, podobnie jak ojciec. Babcia pytała: – Po co... po co mówić coś takiego?

Nancy Ann znów znajdowała się w salonie. Byli tam mama, ojciec i babcia – tak samo jak siedzieli po południu. Atmosfera była jednak zupełnie inna.

Zdarzyło się tak, iż w zakrystii, po odprawieniu wieczornego nabożeństwa, John zauważył, że kościelny Harry McKeowan jest niezwykle cichy. Zwykle po nabożeństwie nieustannie komentował, kto był obecny, kto nie i dlaczego, a także czy mało, czy dużo wierni dali na tacę. Ale tego wieczora w ogóle się nie odzywał, nie czynił nawet uwag na temat przeważającego koloru monet na tacy – bardzo mało lśniło na niej srebrnych pieniążków. Pastor pomyślał, że być może jego kościelny ma jakieś kłopoty osobiste i potrzebuje pomocy.

– Źle się czujesz, Harry? – zapytał.

– Jak zwykle, pastorze.

– Miło mi to słyszeć. Ale czy na pewno wszystko jest w porządku?

– Tak... tak... – Kościelny przygładził posiwiałe na skroniach włosy. Powtórzył ten gest kilka razy. – Znam twoich synów od dawna, pastorze – rzekł.

– Tak, od dwunastu lat, odkąd przybyliśmy tu z Gateshead.

– I jeszcze widziałem się z nimi w ubiegły poniedziałek, zanim pojechali na stację. Życzyłem im bezpiecznej podróży, z boską pomocą.

– Tak właśnie zrobiłeś, Harry, byłem tam. A teraz powiedz mi, co oni takiego zrobili, że cię to tak zasmuciło?

– Cóż... – Mężczyzna poruszył swym otyłym ciałem, jakby zamierzał je rozkołysać, po czym rzekł zmienionym głosem: – Cóż, jeśli nie oni, to myślałem, że ty, pastorze, mogłeś mi powiedzieć, że pan James zamierza się ożenić.

– Co?! Co ty powiedziałeś?!

– Powiedziałem... cóż, słyszałeś chyba, co powiedziałem. Aż mała panienka musiała przekazać tę wiadomość Evie... A ja... no cóż, muszę przyznać, pastorze, że i mnie to trochę zaskoczyło, nie tylko ją. Wszystkich nas zaskoczyło. Już dobrze, dobrze, pastorze, nie przejmuj się. – John podszedł do stołu i chwytając jego krawędź, pochylił się nad blatem. – Wiem, jakie są kobiety. Być może twoja małżonka chce zaskoczyć wszystkich przyjęciem zaręczynowym czy czymś takim, więc namówiła pana Jamesa, by nic nie mówił na ten temat. W każdym razie ja tak to pojmuję i tak to wyjaśniłem Evie, ale jednak był to pewien wstrząs. Cóż, pójdę dokończyć moje obowiązki. Czy jeszcze czegoś sobie ode mnie życzysz, pastorze?

– Nie. Nie, dziękuję ci, Harry. – Słowa te kosztowały pastora wiele wysiłku.

Teraz, w salonie, pastor stał przed córką, domagając się wyjaśnień. Nancy Ann, zapłakana, opowiedziała wszystko, wprawiając wszystkich obecnych w zdumienie. Potem ojciec odezwał się cicho i powoli, tak jakby przemawiał z ambony:

– Czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłaś? Umyślnie skłamałaś, żeby kogoś zranić. Jestem pewien, że James wcale nie chciał, żebyś zrobiła coś takiego, a ty – choć jesteś taka młoda – musiałaś sobie w duchu zdawać z tego sprawę. Dlaczego? Co cię opętało, że dopuściłaś się takiej niegodziwości?

Nancy Ann niemal udławiła się własną śliną. Kręciła głową to w jedną, to w drugą stronę, aż w końcu wymamrotała łamiącym się głosem: – Ja nie chciałam jej zranić. To... to miało po prostu powstrzymać ją od myślenia o Jamesie i... ona mi dała wisiorek... – przełknęła ślinę, pociągnęła nosem i otarła palcami łzy z obu policzków – bo chciała mnie przekupić, żeby on ją polubił.

– Masz prawie trzynaście lat, Nancy Ann. Powinnaś już umieć odróżniać dobro od zła. Rozczarowałaś mnie. Idź do swojego pokoju.

Idąc do swego pokoju, płakała głośno.

Kiedy za Nancy Ann zamknęły się drzwi, obecni popatrzyli na siebie. Ciało Jessiki zaczęło drżeć, a kiedy jej śmiech stał się głośny, John upomniał ją ostro. – Matko! – powiedział.

– Tak, tak, wiem, zabiła wam ćwieka, ale jak się nad tym zastanowić, jest to zabawne. – Dalej mówiła już poważnie. – Jeżeli chodzi o tę głupią, zbzikowaną na punkcie mężczyzn dziewczynę, jest to najlepsza rzecz, jaka mogła się stać. Bo nie wiem, czy to zauważyłeś, Johnie Howardzie, ale odkąd tylko pamiętam, ona co niedziela robiła do Jamesa słodkie oczy. A jeżeli chodzi o tę starszą, Jancy, to – jeśli pogłoski są prawdziwe – farmer Boyle omal nie postraszył jej strzelbą, bo latała za jego najstarszym synem, a on już był trzy lata po słowie. A teraz, Johnie Howardzie, posłuchaj mojej rady i zostaw sprawy ich biegowi.

Jeśli się rozniesie – a tak właśnie będzie – że James jest zaręczony, to bardzo dobrze. Napisz do niego i nakładź mu do głowy, żeby ta pogłoska okazała się prawdziwa, ale żeby dopilnował, by miała trochę grosza przy duszy. A ty... – spojrzała na synową i ton jej złagodniał – a ty, Rebeko, pamiętaj, że twoja córka jest jeszcze dzieckiem. Powiem to teraz, choć nie robiłam tego dotąd: zgadzam się, że ona wymaga nieco innej opieki niż ta, którą otrzymywała od ślepo ją kochających rodziców i głupiej babci. Miałaś rację z tą szkołą, a pieniędzy starczy na jej naukę do szesnastego lub siedemnastego roku życia. A teraz idź do niej. Bądź stanowcza, ale nie za bardzo. Przecież ona będzie z wami jeszcze tylko tydzień, a potem życie zmieni się dla was wszystkich.

Prawie na granicy płaczu Rebeka wymamrotała: – Dziękuję, mamo. – Odwróciła się i pośpiesznie opuściła pokój.

– Dlaczego, na miłość boską – rzekła Jessica, spoglądając na syna – zostałeś pastorem? Twoje dzieci zawsze będą cię rozczarowywać, bo żadne z nich nie zostanie świętym.

John odpowiedział tylko: – Och, mamo.

* * *

Minął tydzień. Nancy Ann siedziała zamknięta w swoim pokoju przez dwa dni, nie wolno jej było wyjawiać służącym powodu kary. Mogła tylko powiedzieć, że powodem było kłamstwo. Dzisiejsza niedziela była jej ostatnią niedzielą w domu. Wczoraj pożegnała się ze znajomymi z wioski; z panią Taylor ze sklepu, która dała jej pudełko cukierków; z panią Norton, która ofiarowała niebieską wstążkę do włosów, a pan Norton, który dziwnym trafem był trzeźwy, powiedział, że będzie mu brakować jej widoku; z Mary Jane Norton (wyszywane pudełko na igły); z panną Lindą Waters, krawcową (aksamitna przepaska na włosy). Wszyscy byli mili i wydawali się zmartwieni jej wyjazdem.

W ogóle nie wspomniano o tym, by poszła do szkółki niedzielnej czy na wieczorne nabożeństwo. Była rano w kościele, a ojciec wygłosił kazanie na temat kłamstwa i tego, że może ono przybierać różne formy, takie jak na przykład przebiegłość. Nigdy przedtem nie słyszała tego słowa, ale jakoś wiedziała, że dotyczy ono jej i tego, co powiedziała pannie Evie McKeowan.

Z pewnym zdziwieniem zauważyła, że ławki dla szlachty były niemal pełne, a w każdym razie było tam wielu służących. Nie było jednak prawdziwych panów na pierwszej ławce – choć Nancy Ann wiedziała, że pan z rezydencji „Rossburn” jest w domu i że gości u siebie przyjaciół.

Po przyjściu z kościoła Nancy Ann spytała mamę, czy może po raz ostatni pójść na spacer nad rzekę. Rebeka zgodziła się z pewnym wahaniem: – Weź płaszczyk przeciwdeszczowy, bo chyba będzie padało. Jeśli zacznie mżyć, natychmiast wracaj do domu.