Czarna świeca - Catherine Cookson - E-Book

Czarna świeca E-Book

Catherine Cookson

0,0

Beschreibung

Jak zawalczyć o własne szczęście w miłości i nie przysporzyć cierpień kolejnym pokoleniom swojego rodu? Bridget Mordaunt, dziedziczka rodzinnej firmy czerniącej świece, tłumi uczucia do prostego robotnika Joe Skinnera i mądrze zarządza fabryką ojca. Tymczasem Joe żeni się z dziewczyną, która jest w ciąży z innym mężczyzną - to Lionel Filmore, narzeczony kuzynki Bridget. Zawiłe relacje panny Mordaunt z młodym Skinnerem i dwoma braćmi arystokratami utrudnią realizację jej życiowych planów, co więcej doprowadzą do tragicznych zdarzeń, które wpłyną na losy trzech pokoleń. Ta emocjonująca rodzinna saga z przełomu XIX i XX wieku doczekała się znanej, (emitowanej także w Polsce), ekranizacji z 1991 r. w reżyserii Roya Battersby'ego. Jeśli lubicie pełne emocji opowieści o silnych kobietach, które pomagają innym za cenę rezygnacji z własnych marzeń, to historia rodu Skinnerów i Filmore'ów wywrze na was duże wrażenie. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 524

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Catherine Cookson

Czarna świeca

Przełożył Mieczysław Dutkiewicz

Saga

Czarna świeca

 

Tytuł oryginału The Black Candle

 

Język oryginału angielski

Cover image: Shutterstock.

Copyright © The Catherine Cookson Charitable Trust, 1989.

Copyright ©1989, 2023 Catherine Cookson i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728405314 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Doktorowi Brianowi Enrightowi, bibliotekarzowi uniwersyteckiemu z Newcastle nad Tyne. Dziękuję mu serdecznie za okazaną mi pomoc w badaniach, zwłaszcza tych dotyczących ubiegłego stulecia.

Część pierwsza

Jak się to wszystko rozpoczęło * 1883 

Była niedziela pod koniec września. Słońce prażyło tak niemiłosiernie, że obaj młodzieńcy, którzy zbierali jeżyny, odpięli kilka guzików swoich odświętnych surdutów i rozluźnili nieco wąskie krawaty. Kołnierzyki koszul w błękitne prążki pozostawili rozpięte, nie zdjęli jednak czapek z głów.

Starszy z nich był krępy, spod czapki wystawały mu kasztanowate włosy. Jego towarzysz, szczupły blondyn o twarzy lśniącej od potu, wrzucił do wiklinowego kosza, wypełnionego w połowie owocami, garść jeżyn i oświadczył: – Na dziś dosyć. Jestem cały mokry. A zresztą nazbieraliśmy już co najmniej sześć funtów.

– Ale kosz miał być pełny. Jak zawsze! – zaoponował krępy młodzieniec.

– Człowieku, przecież to niedziela!

– Tak?

– Tak. I dziś nie zbieram więcej.

– A ja ci powiadam, że zostaniemy jeszcze trochę. Weź się do roboty!

Nieoczekiwanie umilkł i spojrzał bacznie w stronę, gdzie krzew jeżyny tworzył gęstą plątaninę z dolnymi gałęziami jednego z jaworów okalających polanę. Następnie odgarnął nieco gęstwinę i sięgnął wzrokiem dalej, tam, skąd dobiegł go przed chwilą tętent cwałującego konia. Zza drzew wyłonił się wreszcie jeździec, który teraz jechał truchtem.

Do krępego młodzieńca podszedł jego brat; on również zerkał przez gałęzie. Już po chwili jednak pochwycił kątem oka jakieś poruszenie, spojrzał więc w lewo i dostrzegł po drugiej stronie polany postać zbliżającej się kobiety lub też dziewczyny.

Czym prędzej trącił starszego brata w bok; ten obrócił się, także spojrzał na lewo i zapewne rozpoznał dziewczynę, gdyż oczy zwęziły mu się natychmiast. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego pochwycił brata za ramiona i pociągnął na ziemię, do siebie, gdyż jeździec osadził już konia, zatrzymując go po drugiej stronie zarośli, tuż obok nich.

Szczupły młodzian uczynił gest, jakby chciał wykrzyknąć imię dziewczyny, ale jego brat groźnym gestem pokazał mu zaciśniętą pięść. Zachowując całkowite milczenie siedzieli obaj skryci za krzewem, nachyleni do przodu, aby nic nie uszło ich uwagi.

Przed ich oczyma przesunęły się teraz obute w kamasze nogi jeźdźca, który podjechał jeszcze kawałek dalej, zapewne do miejsca, gdzie przystanęła dziewczyna.

Właśnie jego głos pierwszy przerwał ciszę. – Kto napisał tę wiadomość? – zapytał.

Dopiero po paru sekundach dziewczyna odpowiedziała: – Ja. To ja napisałam.

– Nie wiedziałem, że jesteś tak wykształcona.

– Umiem trochę pisać. I czytać.

– Pamiętaj jednak, że nie wolno ci do mnie pisać. Rozumiesz? Nie wolno ci się ze mną kontaktować w przyszłości. Niemądra z ciebie dziewczyna! – Głos mężczyzny zmienił się, kiedy dodał: – Nie, to nieprawda. Nie jesteś niemądra. Jesteś piękna. Cała jesteś piękna. – Zachichotał cicho, prostując ostatnie słowa: – Cała prócz rąk. Masz dziwne ręce, pełne plam i takie pulchne.

– Proszę mnie nie dotykać!

– Dajże spokój...

– Powiedziałam, żeby pan mnie nie dotykał, nigdy więcej! Ale co ja teraz zrobię? Ojciec wyrzucił mnie z domu. Nie mam gdzie się podziać. A do przytułku nie pójdę, nie pójdę!

– Ćiii! Uspokój się! Nie pójdziesz do przytułku. Ale to wszystko twoja wina. Nie powinnaś była wyrosnąć na taką, jaka jesteś, moja droga. Sama się o to prosisz, wiesz?

– O, nie! Wcale nie! Nie chciałam, żeby pan mnie dotykał, wcale tego nie chciałam. To te tańce w stodole... i to piwo... Nie miałam pojęcia, o co chodzi i co się ze mną dzieje.

– Owszem, wiedziałaś. Wiedziałaś doskonale.

– Nie, to nieprawda! Ale teraz już wiem.

– Może byłaś także z kimś innym?

– Nigdy w życiu! Nie byłam z nikim innym! Dobrze pan o tym wie. I tak pan wtedy powiedział: że wie, że nigdy przedtem nie byłam z kimś innym.

– No dobrze, ale czego się teraz po mnie spodziewasz? Co się stało, już się nie odstanie. Zresztą... niedawno mnie odtrąciłaś.

– Ja... chciałabym to usunąć. Nie mam pieniędzy. Ale jednego może pan być pewien: pierwej rzucę się do rzeki niż pójdę do przytułku!

– Nie bądź głupia, dziewczyno!

– Nie jestem. Sam pan powiedział przedtem, że nie jestem głupia.

– A więc chcesz ode mnie pieniędzy?

– Tak. Tyle, żeby móc to usunąć.

– To znaczy ile?

– Czy ja wiem? Muszę... będę musiała znaleźć kogoś, może w mieście albo gdzie indziej. Ja... nie pójdę do starej Nell, na pewno nie do niej. Już niejedna zwracała się do niej o pomoc i ona to usunęła, ale robiła też z kobiet kaleki. Widziałam je potem i nie chcę, żeby zrobiła ze mną to samo.

– Widzę, że jesteś w tych sprawach dobrze obeznana.

– Nie, wcale nie. Ale wiem, co się dzieje z kobietą, która nie jest zamężna.

Nastała chwila ciszy, przerywana parskaniem konia. Obaj bracia spojrzeli po sobie pytająco i zarazem wymownie, po czym przenieśli wzrok znowu na polanę, poprzez gęste listowie. Mężczyzna na koniu mruknął właśnie: – Masz, to ci powinno wystarczyć. I nie zobaczę cię nigdy więcej?

– Nigdy! Może pan być pewien.

I znowu zaległa cisza, a po chwili rozległ się głos mężczyzny, w którym zabrzmiała nuta żalu: – Szkoda! Tak, Lily, szkoda. Ale... cóż, trudno. Żegnaj!

Jeździec nachylił się do przodu, aby poprawić coś w strzemieniu, po czym okręcił konia w miejscu i ruszył ostro przed siebie. Bracia słyszeli oddalający się tętent kopyt, ale gdy młodszy otworzył usta, aby coś powiedzieć, starszy uciszył go gestem.

Żaden z nich nie widział dziewczyny, byli jednak pewni, że jest tam nadal, na trawie widniał bowiem jej cień. Drgnęli zaskoczeni, kiedy ujrzeli dłoń sunącą między gałęziami po ziemi w stronę pnia drzewa. Palce upstrzone brunatnymi plamami zaczęły rozgrzebywać ziemię, zniknęły na moment z pola widzenia, po czym pojawiły się znowu z jakimś kamieniem. Teraz rozgrzebywanie ziemi potoczyło się sprawniej i niebawem powstał dołek głęboki na kilkanaście centymetrów. Jak urzeczeni, bez tchu, młodzieńcy patrzyli na małą skórzaną sakiewkę, którą dłoń wcisnęła w dołek i zasypała ziemią. Następnie dziewczyna wetknęła w to miejsce dwa patyki, zapewne aby móc potem odnaleźć schowek. Po chwili gałęzie powróciły na swoje miejsce, a w ciszy rozległo się przytłumione, przeciągłe westchnienie.

Jeszcze przez pełną minutę obaj tkwili w całkowitym bezruchu, po czym wstali powoli i odprowadzili wzrokiem oddalającą się postać dziewczyny.

– To była Lily Whitmore. A on... Widziałeś, kto to?

– Pewnie, że widziałem.

– A ona będzie teraz chodziła z brzuchem. Boże, niech to się tylko...

Silne dłonie zacisnęły się na jego gardle tak gwałtownie, że padł między zarośla na wznak, ponieważ zaś nie przestawały nim potrząsać, jęknął: – Joe, nie wściekaj się tak, dobrze?

– Jak wyglądam, gdy jestem wściekły, zobaczysz dopiero, kiedy ośmielisz się pisnąć o tym komukolwiek choć jedno słowo. Rozumiesz, co mówię?

– Puszczaj!

– Puszczę dopiero, kiedy skończę. Posłuchaj mnie dobrze: jeśli wygadasz cokolwiek z tego, co się tu przed chwilą działo, spotka cię nieszczęście. Przede wszystkim będziesz miał do czynienia z Andy Davisonem. Chyba go jeszcze pamiętasz? Przez ciebie odsiedział pół roku. Odsiedział sześć miesięcy, które należały się tobie za to, co zrobiłeś w Durham. Uciekając schowałeś wszystko przed jego domem. Na Boga, gdybym wiedział wtedy o tobie tyle co teraz, znalazłbyś się za kratkami. W każdym razie Andy nadal aż się trzęsie, żeby się dowiedzieć, kto go tak paskudnie wrobił. Ale to nie wszystko. Jest jeszcze matka i pieniądze na ubezpieczenie. Gdyby się o tym dowiedziała, wyleciałbyś z domu z rozbitą głową. Nie zapominaj też o stodole Atkinsona.

– Ja... ja tego nie zrobiłem! To znaczy...

– Ale namówiłeś do tego Daveya, tego półgłówka, czyż nie? I gdzie on się w końcu znalazł? W domu wariatów. Bóg jeden wie, dlaczego pozwalam do tej pory, abyś się mnie trzymał! Ale tym razem nie będzie już pobłażania: jedno twoje słowo... Jeśli piśniesz choć jedno słowo w fabryce lub gdzie indziej, będzie z tobą źle! Miałbyś nauczkę za wszystkie twoje grzechy już dawno temu, gdybym nie zważał na matkę.

– Myślałeś nie tylko o matce, ale i o Lily Whitmore. Jesteś w niej od dawna zadurzony.

– Coś ci powiem: nie tylko jestem w niej zadurzony, ale też ożenię się z nią.

– Co takiego? Chcesz się z nią ożenić? Na to matka ci nigdy nie pozwoli!

– Nie obchodzi mnie, na co matka wyrazi zgodę, a na co nie. Niedługo już mnie tu nie będzie. Ty zatroszczysz się teraz o matkę.

– I to wszystko z tego powodu? – Ruchem głowy Fred Skinner wskazał na miejsce, gdzie była ukryta sakiewka.

Joe nie odpowiedział wprost. – Właściwie nie wiem, co tam jest – mruknął. – Może dziesięć, może pięćdziesiąt... Według mnie to bez znaczenia. Ale zobaczymy, ile tego jest, dobrze? Coś mi się zdaje, że w kilka minut po moim odejściu zjawiłbyś się tu z powrotem i zajął sakiewką, czyż nie?

Wyciągnął ją ze schowka, zamiast jednak otworzyć, wsunął ją sobie do kieszeni, na co jego brat zareagował okrzykiem pełnym niedowierzania: – Nie zajrzysz do środka, nie sprawdzisz, ile tam jest?

– Nie, to i tak nie należy do mnie. Ale zajmij się tym koszem – wskazał na jeżyny – i zanieś go matce. A jeśli już koniecznie chcesz otworzyć tę swoją niewyparzoną gębę, to powiedz jej, że poszedłem w zaloty.

– Co takiego? A więc nie żartowałeś?

– Powinieneś już znać mnie lepiej, Fred: nigdy nie rzucam słów na wiatr. Pozostawiam to tobie.

– Staniesz się pośmiewiskiem całego świata!

– To prawda, byłbym pośmiewiskiem, gdyby się wydało, że dziecko nie jest moje. Ale o tym nikt się nie dowie, prawda, Fred? Chyba się rozumiemy? Wiesz dobrze, że to, co mówię, należy traktować poważnie. Zawsze dotrzymuję obietnic.

Przez długą chwilę Fred Skinner wpatrywał się w brata, po czym podniósł kosz z jeżynami i cofnął się o dwa kroki. Dopiero wtedy mruknął: – Wydaje ci się, że jesteś kimś cholernie wielkim, co? Bo awansowałeś w fabryce?

– Czeka cię długa droga do domu – odparł cicho Joe. – Idź już.

– Dobrze, pójdę. Ale i ty masz przed sobą mozolną drogę. Ludzie mają rację, kiedy mówią, że chcesz zostać w fabryce kimś wielkim. Ale jeszcze za mało umiesz, mimo tej twojej nauki wieczorami. Nadal jesteś tylko o pół kroku od miejsca, gdzie zacząłeś.

Usłyszał w tym momencie głębokie westchnienie brata, odwrócił się więc czym prędzej i ruszył ścieżką poprzerzynaną twardymi korzeniami. Joe spoglądał za nim z dłonią zaciśniętą w kieszeni na niewielkiej sakiewce. Za mało umiem? – myślał. No cóż, jeszcze ci pokażę. Tak, pokażę ci, co umiem!

Jakby zdopingowany tą myślą, odwrócił się raptownie i szybkim krokiem pobiegł tam, gdzie kępa jaworów stykała się z lasem.

Tu pnie drzew były ogołocone z gałęzi, co pozwoliło mu podążać swobodnie w stronę drogi, którą kilka minut temu galopował koń. Joe przystanął na moment i rozejrzał się dokoła zbierając myśli. Czy uda mu się dogonić dziewczynę, zanim ta dotrze do domu? Czy w ogóle pobiegła do domu? Ale gdzie indziej mogłaby pójść? W każdym razie nie będzie jej nigdzie w pobliżu Ponder’s Lane, gdyż w tak piękną pogodę i do tego w niedzielę cała owa droga i okoliczne łąki pełne będą zakochanych par, natomiast kamienne murki obsiądą chłopcy pragnący popatrzeć na paradę rozchichotanych dziewcząt, rzekomo wybierających się zrywać kwiaty. Rzeczywiście, przy okazji zrywały kwiaty, początkowo pierwiosnki, potem jaskry i stokrotki, od których aż się roiło na polach wokół Low Fell i Britley. Trochę bukiecików dzieci zaniosą do domów, resztę kwiatków porozrzucają beztrosko, również dlatego, aby potem na nich poleżeć. Młodych można także spotkać w ławach kościelnych, ale w kościele katolickim będą przede wszystkim Irlandczycy, których sprowadzi tam nie tyle bojaźń przed Bogiem, co raczej przed księdzem. Lily jest Irlandką... to znaczy... jej ojczym jest Irlandczykiem.

Joe zaczął biec. Co ma powiedzieć, kiedy stanie przed jej domem? Że chce się z nią zobaczyć? Jak ona zareaguje? Będzie zaskoczona? Byłoby najlepiej, gdyby udało mu się ją dogonić, zanim dojdzie do domu...

Pięć minut później ujrzał ją. Stała pod murami fabryki Mordaunta, w której wytwarzano czarną pastę do butów. Tam pracowała. Tam pracowali oboje. Budynek fabryki wraz z przyległymi zabudowaniami graniczył z rozległym terenem Gateshead Fell.

Nie opodal zaczynała się obskurna, lecz słodko nazwana dzielnica: Honeybee Place 1  . Były to cztery długie szeregi domów, każdy z nich obdarzony nazwą ptaka: rudzik, sokół, zięba i skowronek – chociaż jedynymi skrzydlatymi istotami były tam towarzyskie wróble, jeśli nie liczyć kilku szczygłów, makolągw czy gilów w klatkach w mieszkaniach, lub też tu i ówdzie na polach, skowronka, który wyśpiewywał swoje trele, nie bardzo przejmując się ludźmi.

W dni robocze roiło się tu od postaci okutanych w ciemne płaszcze i okręconych szalami, a cały ten rozgardiasz potęgowały ciągnięte przez konie wozy pełne skrzyń z produktami fabryki. Dziś jednak stała tu jedynie ta młoda dziewczyna.

Opierała się o szary mur, z nisko spuszczoną głową, wyprostowała się jednak pośpiesznie na odgłos jego kroków i znieruchomiała, kiedy rozpoznała zbliżającego się do niej mężczyznę.

– Witaj, Lily – powiedział.

– Witaj – odparła. Nerwowym ruchem poprawiła sobie kapelusz i pociągnęła obie poły granatowego żakietu, jakby chciała w ten sposób zakryć przód perkalowej sukienki. W następnej chwili dostrzegła wyłaniającą się z kieszeni dłoń Joe, a w niej sakiewkę, którą niedawno zakopała pod drzewem. Przycisnęła rękę do ust i ze zduszonym jękiem przylgnęła do muru.

– Już dobrze, już dobrze – szepnął Joe. – To twoja sakiewka, prawda?

Nie odpowiedziała, tylko rozpaczliwie zaczęła potrząsać głową, on zaś kontynuował nie zmienionym szeptem: – Przypadkiem byłem za tamtym krzewem, zbierałem dla matki jeżyny, jak co roku. Ty i on staliście niecałe dwa metry dalej. Nie zdążyłem już odejść, a zresztą... – wzruszył ramionami – nawet gdybym miał czas... i tak bym nie odszedł... Weź, to twoje. – Nie odsunęła dłoni od ust, a on wpatrywał się w nią przez chwilę w milczeniu, po czym mruknął: – Chcę ci zadać jedno pytanie... Wiem, że tam – skinął głową w stronę muru fabryki – jestem szorstki i wymagający... muszę być taki, aby praca szła jak należy, ale... chyba nie jestem ci niemiły?

Odsunęła wreszcie rękę od ust, ponownie otuliła się szczelnie żakietem i potrząsnęła głową: – Nie, nie, skądże znowu.

– A więc lubisz mnie?

W milczeniu patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma, po czym otworzyła usta i zamknęła je znowu. Dopiero po dłuższej chwili wyszeptała: – Tak, pewnie. Lubię cię.

– No, to... – kiwnął głową – ...jedno już mamy za sobą. Mam jeszcze drugie pytanie, dla nas obojga bardzo ważne... Czy wyjdziesz za mnie?

Znowu zakryła usta dłonią, jeszcze szczelniej niż poprzednio, policzki wydęły się, przypominając teraz zniekształcone różowe baloniki.

– No więc?

– Zrobiłbyś to? – zapytała cicho. Już nie zatykała sobie ust. – To znaczy... Ożeniłbyś się ze mną?

– Przecież powiedziałem.

Przeniosła wzrok na małą sakiewkę, którą nadal trzymał w ręku, i jakby trochę oszołomiona dodała: – Kiedy... kiedy ja nie wiem nawet, ile tam jest pieniędzy...

– Wielki Boże! – Joe niemal krzyknął te słowa, rozejrzał się dokoła, następnie pokiwał głową i wyjaśnił: – Ja też nie wiem. Co ty sobie w ogóle myślisz? Że ja dlatego... dla tej sakiewki...? – Jakby pod wpływem nagłego impulsu rzucił ją w jej stronę, ale dziewczyna nie wyciągnęła po nią ręki i sakiewka upadła w piach.

Ponieważ Lily nie schyliła się, Joe podniósł sakiewkę i siłą wepchnął ją w dłoń dziewczyny. – Nie wygląda na to, żebyś myślała o mnie dobrze – mruknął gniewnym tonem.

– To... nie to, Joe... – wyjąkała. – Chciałam... chciałam tylko... och, sama już nie wiem...

Opuściła głowę na piersi, po twarzy potoczyły się łzy, a kiedy zaczęła ocierać je palcem, Joe zaczął wyjaśniać nieco chaotycznie: – Daj spokój... daj spokój... Ale jedno sobie zapamiętaj: to, co jest w tej sakiewce, nie ma nic wspólnego z moją propozycją. Zawsze mi się podobałaś, to znaczy... od dwóch lat, kiedy ukończyłaś szesnaście. Innym też się podobałaś, ale ty nie zadawałaś się z nikim... chociaż teraz widać z tego, że nie zawsze tak było.

Znowu opuściła głowę.

– Ale nie myśl, że cię winię. W każdym razie nie ty jedna zawiniłaś. Te łajdaki zawsze dostają to, o co im chodzi, w ten lub w inny sposób. Bo mają mnóstwo pieniędzy. – Umilkł i popatrzył na jej spuszczoną głowę, a potem, już zmienionym głosem i z nikłym uśmiechem na ustach, dodał: – Jakby nie było, lepiej już przy mnie niż w przytułku, prawda?

– Och, Joe!

Podniosła głowę, on zaś zatopił wzrok w jej ślicznych, lśniących od łez oczach. Nie był w stanie powiedzieć, czy są szare czy też zielone, wiedział jedynie, że zmieniają się wraz z jej nastrojem. Widywał w nich już iskierki wesołości, kiedy patrzyła na figle swoich rówieśniczek, czasem wyrażały też współczucie, tak jak w zeszłym tygodniu, kiedy stara Fanny Culbert osunęła się podczas pracy na podłogę i umarła.

Pochylił głowę, kiedy Lily zapewniła: – Nie zapomnę tego nigdy, Joe, aż do śmierci. I do śmierci będę ci wierna.

– No, to dobrze, cieszę się. A teraz przystąpmy do rzeczy. Idź do domu i ogłoś nowinę. Pójdziemy razem, ale nie wejdę z tobą do środka. Poczekam przed drzwiami jakieś dziesieć minut, a potem zajrzę, żeby przekonać się, co o tym myślą, dobrze?

– Tak, Joe, tak zrobimy.

– No to chodźmy. Nie musisz dłużej podpierać tego muru, i tak się nie przewróci.

Postąpiła krok do przodu, zerknęła na sakiewkę, którą nadal ściskała w dłoni, i zaproponowała: – Lepiej ją weź, bo jeśli wejdę z nią do domu, z pewnością wyjdę bez niej. Wiem dobrze, jak u mnie jest.

– Aha, masz chyba rację. – Wziął sakiewkę, pomachał nią i powiedział: – Ale może powinnaś przedtem zajrzeć do środka, co ty na to?

– Ty ją otwórz.

Rozwiązał sznurek, otworzył zamszową sakiewkę i wysypał sobie jej zawartość na dłoń. Było to pięć złotych suwerenów. Przez chwilę oboje wpatrywali się w błyszczące monety, aż w końcu Joe przerwał milczenie: – Z pewnością przydadzą ci się później, żeby kupić sobie trochę rzeczy. Ale do tego czasu niech będzie po twojemu: przechowam je dla ciebie.

Stała tak patrząc, jak Joe wsypuje monety z powrotem do sakiewki, a następnie wkłada ją do kieszeni spodni, on jednak nie dał jej czasu do namysłu. Niecierpliwie pociągnął ją za rękę. – A więc chodźmy. Do boju!

Posłusznie ruszyła u jego boku wzdłuż muru fabryki, a potem po zaschniętej ziemi w pobliżu stajni, gdzie konie rozkoszowały się niedzielnym wypoczynkiem, aż do pierwszych zabudowań Honeybee Place. Natychmiast uderzył ich w nos odór płynący od wysypiska śmieci i spotęgowany przez upał. I ona, i on byli już do tego przyzwyczajeni, toteż nie zatkali sobie nosów ani ust. Przeszli obok dwuizbowych domostw, sczepionych ze sobą tak, jakby się wspierały wzajemnie, i obok ciągu ustawionych naprzeciw nich tak zwanych suchych latryn. Jedna przypadała na dwa domy. Wewnątrz znajdowała się kamienna podpora pod deskę z otworem pośrodku. Na zewnątrz tylna ścianka zaopatrzona była w klapkę, którą otwierało się, aby usunąć nieczystości.

Całość pomyślana była tak, aby popiół z palenisk węglowych wchłaniał ścieki, jednak popiołu było stale za mało, dlatego też dróżkę biegnącą z tyłu stale zalewał nadmiar ścieków.

Okropne miejsce, mawiali ludzie z miasta. Ale Honeybee Place, podobnie jak jego odpowiednik w Fellburn, Bog’s End, istniały już na długo przedtem, zanim miasto wyrosło na ziemi. Każdy nowy burmistrz zapowiadał, że zetrze z mapy tę hańbiącą dzielnicę, natychmiast jednak rodziło się pytanie: gdzie umieścić mieszkańców do czasu, aż zbuduje im się dach nad głową, zwłaszcza że musieli zamieszkiwać w pobliżu fabryki.

Joe nie cierpiał tego miejsca i dziękował Bogu, że nie wychowywał się tutaj. Zaledwie o minutę drogi pieszo stąd mieścił się Honeybee Hollow. W Hollow stało jedynie pięć domów i one również były stłoczone, podpierając się wzajemnie. Istniała jednak pewna różnica: każde mieszkanie posiadało kamienną podłogę, poddasze nad dwoma pokojami oraz pralnię wychodzącą na tylne podwórko. Różnicę potęgowały jeszcze kran na każdym podwórku oraz tuż obok prywatna ubikacja; podobna do tamtych, ale prywatna, należąca do określonej rodziny. Z tego względu mieszkańcy tych pięciu domów uważali się za kogoś lepszego od lokatorów Honeybee Place.

Lily Whitmore mieszkała w rzędzie Sokolim pod numerem 29, a kiedy znaleźli się w alejce Rudzików, Joe przystanął. – Tutaj zaczekam na ciebie. Dam ci dziesięć minut, a potem wejdę. Co im powiesz?

Ze spuszczonymi oczyma odparła: – Ja... powiem że... że chcesz się ze mną ożenić.

Uśmiechnął się lekko. – Wolałbym, gdybyś im powiedziała: „Chcę wyjść za niego”. Albo: „Wychodzę za niego”.

Zmusiła się, aby odwzajemnić uśmiech, po czym skinęła głową. – Dobrze, powiem coś w tym rodzaju.

– Czy on... obchodzi się z tobą brutalnie?

Wzdrygnęła się na całym ciele. – Tak, dawniej tak mnie traktował. Teraz... od niedawna zaczęłam się bronić.

– Tak właśnie trzeba. Dziś też musisz stawić mu opór. I nie zapominaj, że czekam tu na ciebie.

– Co chcesz mu powiedzieć?

– Zostaw to mnie. No, idź już, nie trap się. Wszystko będzie dobrze.

Spoglądał za nią, kiedy szła omijając co krok bawiące się na drodze dzieci, dumna, z wysoko uniesioną głową. Była piękną dziewczyną. Pragnął jej od dawna, z każdym miesiącem coraz goręcej. Ale nie mniej pożądliwie patrzyli na nią inni mężczyźni, jej rówieśnicy. On zaś miał już dwadzieścia trzy lata... Ale cóż znaczy tak niewielka różnica wieku? Pięć lat... Zresztą będzie mógł zadbać o nią lepiej niż inni. Na Boga, dałby teraz wiele, aby dogonić tamtego łajdaka, który galopował teraz przez las na koniu, pochwycić go za gardło i udusić, wycisnąć z niego to cholerne życie. Pragnął to zrobić i był gotów ponieść potem wszelkie konsekwencje. Tylko że wtedy nie mógłby mieć Lily, a z czegoś trzeba przecież w życiu zrezygnować...

Lily zniknęła już za drzwiami swego domu, a Joe skierował uwagę na dzieci. Jedno z nich darło się wniebogłosy. Było niemal nagie, miało na sobie jedynie perkalowy kaftanik i czołgało się właśnie do grupki nieco starszych od siebie brzdąców, trzy- i pięciolatków, które bawiły się w najlepsze, rzucając do siebie kamyki.

Krzyki dziatwy wyrażały radość, ich umorusane, spocone twarze były roześmiane; żałośnie płakał jedynie ten malec. Joe ujrzał nagle, jak jedna z dziewczynek, mniej więcej pięcioletnia, obróciła się na klęczkach do malca, wyciągnęła ręce i sprawnie posadziła go sobie na kolanach. Wcześnie się uczy w tej szkole życia, pomyślał Joe.

Nie miał zegarka; orientował się w czasie nasłuchując wycia syreny fabrycznej. Początek pracy – godzina szósta, przerwa – ósma, druga przerwa – dwunasta, koniec pracy – godzina piąta. W niektórych fabrykach pracowano do szóstej albo nawet dłużej, nie wszędzie też była syrena, która oznajmiała, że można wreszcie iść do domu.

Kiedy uznał, że dziesięć minut minęło, ruszył powoli ulicą, mijając domy, przed którymi tu i ówdzie siedziały kobiety, wachlując się bluzkami dla ochłody. Wyglądało na to, że nie zwracają na niego uwagi, tylko jedna z nich zawołała: – Hej, Joe, zabłądziłeś? – W odpowiedzi rzucił jej krótkie spojrzenie.

Zanim jeszcze ujrzał dom numer dwadzieścia dziewięć, zorientował się, gdzie mieszka Lily, kiedy usłyszał podniesiony, gniewny głos mężczyzny. Podszedł bliżej i wtedy zaczął rozróżniać poszczególne słowa: – Na Boga, zrobisz tak, jak ci mówię! Wychowałem cię i pracowałem na ciebie, a ty myślisz teraz, że tak po prostu sobie pójdziesz? Tak ci się tylko wydaje! Powiem ci jedno, panienko: pójdziesz stąd, kiedy ci na to pozwolę. Ani chwili wcześniej! Zachciało jej się ożenku!

Przerwał mu płaczliwy głos kobiety: – Bill! Bill! Daj spokój! Może tak właśnie będzie najlepiej!

– Najlepiej? Co masz na myśli, kobieto? Co znaczy: najlepiej?

Na moment zaległa cisza i Joe wyobraził sobie jedynie pokój, w którym stoją mąż i żona, wpatrując się w siebie w napięciu. A potem znowu odezwał się mężczyzna, ale już nie krzykliwie, lecz przyciszonym, nabrzmiałym furią głosem: – Na Boga! Gdyby to, co twoja matka chce powiedzieć, miało być prawdą, zaciągnąłbym cię natychmiast za włosy do kościoła i ojca McShea... Czy to prawda? Odpowiadaj albo cię zabiję!

– Dotknij mnie tylko, a... a zobaczysz...

Słysząc drżący głos Lily, Joe jednym szarpnięciem otworzył drzwi domu i stanął twarzą w twarz z rozwścieczonym Billem Whitmore. – Właśnie! Niech pan się nie waży jej tknąć!

– Czego, u diabła, tu szukasz?... Och, tylko nie ty! Nie jakiś cholerny protestant!

– A tak, to właśnie ja. Cholerny protestant, który chce poślubić cholerną katoliczkę! I co pan na to, Bill?

– Co ja na to? Poczekaj tylko, zaraz rozwalę ci łeb!

– Zawsze był pan mocny tylko w gębie, Bill, jest pan z tego znany. Strachy na lachy... niech pan mnie posłucha... – Obrócił się do Annie Whitmore. – A może raczej powinna mnie wysłuchać matka Lily. Wygląda na to, że ma pani więcej rozumu niż on. Ożenię się z Lily, a jeśli będzie obstawała przy ślubie katolickim, nie będę się sprzeciwiał. Ale nie wydaje mi się, żeby to miało dla niej jakieś znaczenie. Co do mnie, mogłaby być babtystką lub metodystką. Uznaję różne religie i nie mam żadnych uprzedzeń, jak niektórzy księża, którzy twierdzą, że wiedzą, czego pragnie Stwórca. A jeśli żaden z nich nie zechce udzielić nam ślubu, pozostaje jeszcze urząd stanu cywilnego. Tak sobie myślę, że w ciągu paru tygodni wszystko będzie załatwione. A do tego czasu Lily zamieszka u mojej matki. Stawiam sprawę uczciwie.

Annie Whitmore nie znalazła żadnych słów, jakimi mogłaby mu odpowiedzieć; otworzyła wprawdzie usta, ale zamknęła je natychmiast i skierowała na męża wzrok pełen troski. Odzyskała głos dopiero, gdy jedno z czworga kręcących się po izbie dzieci, mniej więcej dziewięcioletnie, zapłakało. Odwróciła się do niego i krzyknęła: – Zmykajcie stąd! I to już! – Cała czwórka czmychnęła do sąsiedniego pokoju, Annie natomiast spojrzała na córkę i zapytała cicho: – Jesteś pewna, że tego chcesz?

– Tak, mamo. Tego właśnie chcę.

Przez długą chwilę kobieta wpatrywała się w swoje najstarsze dziecko, którego obecność w tym domu stanowiła zarzewie konfliktu, odkąd wyszła po raz drugi za mąż, następnie powiedziała cicho: – Więc dobrze, idź, spakuj swoje rzeczy i...

Nie dokończyła, gdyż przerwał jej krzyk męża: – Chcesz jej tak po prostu pozwolić odejść?

Wytrzymała jego wzrok i spokojnym, lecz stanowczym głosem odparła: – A tak, pozwalam jej odejść, bo jeśli jest naprawdę brzemienna, to jakie życie czekałoby ją tutaj? A zresztą to moja córka i dlatego ja mam tu ostatnie słowo.

– Na Boga, pożałujesz tego, kobieto!

– To nie byłoby dla mnie nic nowego, nieprawdaż, Bill? Ale może odpowiem ci tak jak ona: Nie waż się mnie dotknąć! Nigdy więcej!

Odwróciła się do Lily, która właśnie wyszła z sypialni; w jednej ręce trzymała zawiniątko z ubraniem, w drugiej parę drewniaków, a przez ramię przewiesiła sobie długie czarne palto. Przez moment spoglądała na matkę, po czym szepnęła: – Bywaj, mamo. Niedługo cię odwiedzę. – Przeniosła wzrok na Joe, czekającego w progu, ale żeby podejść do niego, musiałaby przejść obok ojczyma, który stał przy stole z zaciśniętymi pięściami.

Kiedy Joe zauważył jej wahanie, postąpił do przodu, aż zetknął się niemal z ojczymem Lily, i wyciągnął ręce do dziewczyny: – Idziemy.

Pociągnął ją ku wyjściu, Bill Whitmore natomiast krzyknął: – Nie myśl, że ci się to uda! Jeszcze cię dostanę w swoje ręce!

Joe wypchnął Lily na ulicę, następnie odwrócił się i spokojnym wzrokiem zmierzył rozjuszonego mężczyznę. – Niech pan spróbuje. Pracuje pan w tej drugiej fabryce Mordaunta, nieprawdaż? Tam, gdzie wyrabiają świece? Cóż, mam przyjaciół w obu fabrykach, tej od pasty i tej od świec. Ostrzegam pana. I radzę nie zapominać, że mnóstwo ludzi rozgląda się teraz za robotą. Co więcej, nie może pan już liczyć na pieniądze przynoszone przez Lily. Tak więc radziłbym się dobrze zastanowić przed jakimkolwiek krokiem, którego potem nie można by już cofnąć. I niech Bóg ma pana w opiece, gdyby kiedyś miało mi się przytrafić w ciemnościach coś złego. – Po tych słowach wyszedł z domu, przeciskając się przez gromadkę dzieci, które zebrały się na ulicy tworząc niewielki szpaler. Jedna z dziewczynek pytała właśnie Lily: – Opuszczasz dom, tak naprawdę? – na co ta odparła: – Owszem, Maggie. Opuszczam ten dom.

Ruszyli przed siebie, mijając ciekawskich, którzy wylegli na ulicę, a Joe, nie patrząc na dziewczynę, szepnął łagodnie: – Głowa do góry! Nie daj nikomu poznać po sobie, że oczekujesz współczucia. Nigdy tego nie rób! Idź z podniesioną głową i nie oglądaj się za siebie!

Pięć minut później otworzył drzwi swojego domu i wprowadził Lily do pokoju, który w porównaniu z tym, jaki właśnie opuściła, mógł wydawać się pałacową komnatą, taki był widny, czysty i wygodnie urządzony. Jednak to pierwsze miłe wrażenie rozwiała natychmiast mina kobiety, która podniosła się z bujaka. Musiała uczynić to bardzo zamaszyście, bo fotel bujał się jeszcze długą chwilę, mimo iż jej już na nim nie było.

Najwidoczniej Fred zdążył powiadomić ją o zamiarach Joe, ale i tak jej twarz wyrażała niedowierzanie, kiedy tak stała, wodząc po nich wzrokiem: od swojego najstarszego syna do stojącej u jego boku dziewczyny i z powrotem.

Patrzyła na niego, kiedy rzucił zawiniątko z ubraniem Lily na krzesło w kuchni i uczynił to samo z płaszczem i drewniakami, które dziewczyna trzymała dotąd w ręku. Dopiero potem powiedział: – Mamo, to jest Lily Whitmore. Myślę, że Fred przekazał ci już wiadomość?

– Wiadomość? – Cienkie wargi kobiety zacisnęły się jeszcze mocniej. – To nie wiadomość, ale jakieś bzdury! Kogoś to sprowadził? To przecież dziewczyna od Whitmore’ów! Dobrze ich znam, te katolickie szumowiny. I ją też znam aż za dobrze!

– Zamknij się!

Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! Kazać się zamknąć własnej matce!

– Wiem bardzo dobrze, że jesteś moją matką... Posłuchaj, mamo… Jestem twoim najstarszym synem i od śmierci taty, a miałem wtedy siedem lat, pracuję na ten dom i na ciebie... i na niego – Oskarżycielskim gestem wskazał na brata. – No cóż, z tym wszystkim już koniec. Lily i ja zamierzamy się pobrać i stworzyć własny dom.

– Co takiego?!

– Słyszałaś, co powiedziałem, mamo, słyszałaś każde moje słowo. Stworzymy sobie własny dom. Odtąd nikt już nie będzie się wtrącał w moje życie. Co zaś do twoich słów, że Lily jest katoliczką... tak się składa, że jej ojczym właśnie zabronił jej wychodzić za protestanta. Wygląda więc na to, że będziemy tu mieli wojnę religijną. Tylko że wyjaśniłem już wszystko w jej domu, a teraz wyjaśnię to również tobie, mamo: niezależnie od tego, co o tym myślisz, my pobierzemy się tak prędko, jak to będzie możliwe. Na razie Lily zostanie w tym domu. Nawet gdyby miała spać na tamtym siodle. – Ręką wskazał na drewniany, podobny do sofy mebel nakryty końską skórą. – Gdybyś jednak zamierzała uprzykrzyć jej życie, wtedy się wyprowadzimy. Znajdę jakiś pokój dla nas i... będziemy żyli w grzechu, dopóki nie połączy nas ślub. Spójrz na to z tej strony, mamo: im dłużej ona tu zostanie, tym dłużej będę przynosił w piątki wypłatę. Ale i tak nie będzie to trwało dłużej niż dwa tygodnie. A potem już twój ukochany synek Fred będzie się musiał zatroszczyć o ciebie i o dom. Będzie musiał pracować uczciwie przez cały tydzień, aby dać sobie radę. Muszę ci jeszcze powiedzieć coś, co mi od dawna leży na sercu: zbyt długo już zbijasz bąki. Masz czterdzieści jeden lat, a od dwunastu lat nie ruszyłaś nawet palcem przy pracy. W fabryce są dwie kobiety po siedemdziesiątce i nie leniuchują jak ty. Tak, wiem, zapadłaś wcześnie na reumatyzm, ale jednak to ci wcale nie przeszkadza wymykać się raz po raz na piwo. Daj spokój! – Uniósł dłonie, nie dopuszczając matki do głosu. – Nie myśl, że byłem przez te wszystkie lata ślepy. A wtedy, gdy w domu nie było jakoby ani jednego pensa, ty miałaś zawsze parę monet, żeby postawić na tego czy innego konia, może się mylę? – Odetchnął głęboko, przeciągle, opuścił głowę, po czym dodał: – Powiedziałem już więcej niż zamierzałem, ale musiałem wyrzucić z siebie to, co kipiało mi w duszy od lat. Nigdy nie przejmowałaś się mną, mamo, nigdy. Tak więc zacznę teraz układać życie z myślą o sobie.

Kobieta zmrużyła oczy. – Doskonale, powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia, teraz wiemy oboje, na czym stoimy. A teraz ja ci powiem, co o tym myślę. Według mnie cała ta sprawa nie jest czysta. Wszystko stało się za szybko; jeszcze tydzień temu nie w głowie ci były zaloty czy zaślubiny. Coś mi mówi, że masz zostać wystrychnięty na dudka.

Zanim jeszcze Joe zdołał zareagować na te słowa, Lily podbiegła do krzesła, na którym leżały jej rzeczy, chwyciła je gwałtownie ruchem i zmierzyła niższą od siebie kobietę gniewnym wzrokiem: – Zawsze mówiłam, proszę pani, że nic mnie nie skłoni, abym poszła do przytułku. Ale teraz pewne jest, że wołałabym znaleźć się w przytułku niż spędzić z panią choćby minutę dłużej! – Odwróciła się do Joe i dodała wyjaśniającym tonem: – Mam... mam przyjaciółkę. Na pewno przyjmie mnie pod swój dach i zatrzyma, dopóki to będzie konieczne.

Chciał już zaprotestować, ale potrząsnęła energicznie głową. – To na nic, Joe. Nie zostanę tu, nawet gdybyś miał mi za to dopłacić.

– Dobrze, dobrze! – krzyknęła jego matka. – Będzie jednak musiał zapłacić za ciebie tak czy inaczej. Napytał sobie biedy, widzę to wyraźnie. Zawsze wyczuję pismo nosem!

Lily, która odwracała się już, aby wyjść, zatrzymała się w miejscu i zerknęła na kobietę przez ramię: – Ten, kto sam sieje ziarno niezgody, zawsze patrzy podejrzliwie na innych.

Niebawem znaleźli się znowu na ulicy. Lily szła szybkim krokiem, on zaś nie zostawał w tyle. W pewnej chwili wydał z siebie dziwny dźwięk, a kiedy spojrzała na niego, dostrzegła, że aż się krztusi ze śmiechu. Zaskoczona mruknęła po chwili: – Nie widzę w tym wszystkim nic wesołego.

– Och, Lily, to było wspaniałe! Nie wiedziałem, że masz tak ostry język. W fabryce byłaś zawsze taka cicha, zamknięta w sobie. Otwierałaś usta tylko wtedy, gdy to było konieczne. Może... nie powinienem tego mówić, ale... to dobrze, że moja matka natrafiła na równą sobie!

Uśmiechnęła się lekko i zwolniła kroku, on zaś zapytał ciszej: – Co to za przyjaciółka?

– Alice. Alice Quigley.

– Ach, ona... Alice Quigley. No tak, ona może ci udzielić gościny, bo mieszka sama z matką.

– Tak, nie ma dwóch zdań, że się zgodzi, tylko że... będzie zaskoczona, kiedy się dowie... to znaczy, kiedy jej powiem, że chcesz się ze mną ożenić...

– Dlaczego? Nie ma w tym nic dziwnego. Niejeden mężczyzna chciałby cię mieć za żonę, Lily.

Zostawili już zabudowania za sobą i znaleźli się na otwartym polu przeciętym na dwie połowy przez niemal całkowicie wyschnięte koryto potoku i oddzielającym niejako teren fabryczny od tej części miasta, którą zamieszkiwała klasa lepiej sytuowana.

Dochodziła piąta. Okolica wyglądała na wyludnioną; wszyscy siedzieli teraz przy swoich herbatkach, większość miała zapewne na stole coś więcej, ostatecznie była niedziela. Ale tuż po szóstej drogi zaroją się od spacerowiczów.

Na drewnianym mostku, spinającym oba brzegi potoku, Lily przystanęła, objęła naruszony zębem czasu słupek wzmacniający poręcz, opuściła wzrok na mulisty brzeg i zapytała cicho: – Dlaczego robisz dla mnie to wszystko?

– Bo... no, myślałem, że już ci wszystko wyjaśniłem, Lily.

– Tak, wiem, coś mi powiedział, ale to niczego nie tłumaczy. A więc dlaczego?

Położył obie dłonie na jej ramionach i spojrzał jej w oczy, uzmysłowił sobie jednak, że nie potrafi wyrazić słowami tego, co nim kieruje. Bo czyż mógł powiedzieć: „Dlatego, że cię pragnę”? Owszem, taka jest prawda, rzeczywiście pragnie jej, pragnie od dawna, ale cały czas wyobrażał sobie, że jest nietknięta. A teraz okazuje się, że tak nie jest. Nie wiedział nawet, czy to zdarzyło się tylko ten raz, czy też wiele razy. Ale może, gdyby przyszła do niego czysta, jego uczucie szczęścia stałoby się tak silne, że aż nie do zniesienia, tak natomiast jego emocje stępiła troska o nią.

Milczenie przerwała Lily. Cichym głosem zapytała: – Chyba nie będziesz chciał wykorzystać tego przeciw mnie, kiedy się już pobierzemy?

Drgnął gwałtownie. – Myślisz, że byłbym do tego zdolny? – zawołał. – Za kogo mnie masz?

Nakryła sobie oczy dłonią. – Wielu mężczyzn tak by właśnie zrobiło – wyszeptała. – Tacy już są.

Ponownie oparł dłonie na jej ramionach i raptem słowa, które kłębiły mu się w duszy, posypały się niczym lawina kamieni: – Kocham cię, Lily. Oto odpowiedź na twoje pytanie. Po prostu cię kocham. A kiedy dziecko przyjdzie na świat, będzie tak samo twoje, jak moje. Przyrzekam ci to. – Nachylił się i delikatnie musnął ustami jej wargi. Następnie ujął ją za rękę i przeprowadził przez mostek, powtarzając sobie w duchu: „Kiedy dziecko przyjdzie na świat, będzie tak samo twoje, jak moje”. Wiedział, że będzie się musiał starać ze wszystkich sił, aby dotrzymać obietnicy, gdyż to dziecko tak naprawdę nigdy nie będzie jego. Bez względu na to, czy urodzi się chłopiec czy dziewczynka, zawsze będzie mieć w sobie krew tamtego łajdaka.

Kiedy Bridget Mordaunt zsunęła się z siodła przed rampą załadunkową, Mike McGregor, jeden z dwóch woźniców, czym prędzej podbiegł do niej. – Dzień dobry, panienko, dzień dobry. Piękny dzionek jak na przejażdżkę. – Podnosząc głos zawołał przez ramię: – Jesteś tam, Larry? Chodź, zajmij się koniem panienki. I napój go, jest cały spocony, biedak.

McGregor miał siwe włosy, nosił grube moleskinowe spodnie i brązową skórzaną kamizelkę narzuconą na niebieską koszulę. Bridget przeniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się szeroko. – Mój Hamlet jest jak jego imiennik, ma taką samą przygnębioną minę.

Mężczyzna kiwnął głową, jakby zrozumiał, co miała na myśli, i ruszył u jej boku przez dziedziniec. Dwukrotnie przystanął, aby pokazać jej jakieś drobne innowacje, które już znała, ona zaś śmiała się w duchu z jego taktyki zyskiwania na czasie, wiedziała bowiem doskonale, że Danny Green został już wysłany do fabryki, aby uprzedzić starego George’a, że przyszła panna Bridget. Wiedziała też, że chociaż robotnicy zwracają się do niej „panno Mordaunt”, to poza plecami mówią po prostu „panna Bridget”, tak jak dawniej, gdy przychodziła tu z ojcem. Ponieważ dochodziła już piąta po południu, można było przypuszczać, że stary George siedzi teraz w swoim kantorku, racząc się zimnym piwem, po które posłał przedtem któregoś z chłopców. Ale mimo tej słabostki potrafił dopilnować, aby praca w fabryce szła jak należy. Potrafił zadbać o porządek.

Przed drzwiami powitał ją Joe. – Dzień dobry, panno Mordaunt. Cieszę się, że panią widzę. Wspaniała pogoda, nieprawdaż?

– W samej rzeczy, Joe. Myślałam nawet, że będzie ci tu w środku za ciepło.

Nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do Mike’a McGregora, który właśnie dotknął palcem czapki i zamierzał wrócić do siebie: – Och, Mike, przy okazji: jak się ma córka?

Twarz mężczyzny pojaśniała natychmiast. – Coraz lepiej, panienko, coraz lepiej – odparł. – Ta pogoda to dla niej zbawienie. Najgorzej, jak jest wilgoć i ziąb. Wtedy rzuca się jej na piersi. Ale od kilku tygodni córka czuje się wspaniale. Daj Boże, aby taka pogoda potrwała jak najdłużej.

– Racja, Mike. Też mam taką nadzieję. Proszę pozdrowić ją ode mnie.

– Z całą pewnością, panienko. Powtórzę jej to na pewno. I bardzo dziękuję.

Weszli na wąski korytarz wiodący do fabryki, a Joe, korzystając z nieobecności Mike’a, nachylił się do ucha Bridget. – Wątpię, aby jego córka kłopotała się jeszcze długo o to, czy jest wilgotne powietrze albo zima.

– Tak z nią źle, Joe?

– Owszem, panno Mordaunt, bardzo źle. Ma teraz dwadzieścia siedem lat, a na suchoty umierają przeważnie w tym właśnie wieku.

Zamiast odpowiedzieć, pokiwała lekko głową. Po chwili znaleźli się w hali fabrycznej i – jak zwykle – Bridget uświadomiła sobie, że nie rozumie, jak ludzie mogą wytrzymać to wszystko: odór, kurz i czerń, wokół nic tylko czerń i zawsze tylko czerń, dzień w dzień przez całe życie, od dzieciństwa aż do starości.

Przechadzała się po hali, pomiędzy stołami, przy których pracowały głównie kobiety, napełniając pojemniki pastą – nie tylko zwykłym czernidłem, ale również pastą nadającą połysk, przeznaczoną dla butów z nie garbowanej skóry.

Ta część fabryki była jeszcze względnie czysta; jako mała dziewczynka Bridget dziwiła się raczej kobietom i mężczyznom pracującym w dziale, gdzie mieszano i gotowano rozmaite składniki. Dziwiła się ludziom, którzy godzą się pracować w takich warunkach aż do śmierci; tylko nielicznym udawało się tak jak George’owi dożyć emerytury.

Bardzo wcześnie nauczyła się, jakie trzeba wymieszać składniki, aby otrzymać żądaną pastę, poznała rozmaite nazwy, które ją zafascynowały, a ona z kolei zafascynowała ojca, recytując je wszystkie jak z nut: mydło marsylskie, węglan potasu, wosk i woda. Wszystko to należało wymieszać na jednolitą masę, a potem dodawać stopniowo trochę sproszkowanego kandyzu, sproszkowanej gumy arabskiej i czerni kostnej, nieustannie mieszając, a potem, jeszcze gorące, rozlać do pojemników. Dopiero gdy Bridget przejęła interes po śmierci ojca, zrozumiała, ile znoju robotników wymaga produkcja w fabryce. I ile oznacza to brudu – wtedy, gdy oprócz innych składników używa się jeszcze sadzy.

George Fields, który szedł już w jej stronę, przystanął na moment obok młodej dziewczyny pracującej przy końcu stołu. Również to było demonstracją: chciał pokazać, że pilnuje interesu i zawsze jest gotów udzielić innym rad. A przecież ta dziewczyna wiedziała już zapewne wszystko o produkcji pasty, tak jak i on.

– Dzień dobry, panno Mordaunt. Jakże mi miło, że panią widzę! Jakże mi miło! Czy Joe zatroszczył się o panią należycie? Przyszła pani rzucić tu okiem? Wszystko jest w jak najlepszym porządku, zapewniam panią. Ile to już minęło czasu od pani ostatniej wizyty?

– Och, czy ja wiem... – Przechyliła głowę na bok. – Miesiąc, może trochę więcej. Co do fabryki, to wcale nie wątpię, że tu wszystko w porządku, ale wracałam właśnie z Halden Street, więc pomyślałam sobie, że wpadnę, aby się przywitać.

– Ach tak... – George wydął wargi i pokiwał głową – Halden Street – powtórzył. – Tam, gdzie świece. Tak, tak, musi pani zaglądać tam czasem, nie wątpię w to. Czy coś idzie tam nie tak, jak powinno?

W ostatnich słowach zabrzmiała wyraźnie nuta nadziei. Bridget potrząsnęła głową. – Ależ skąd, wszystko w porządku. Po prostu szykuje się rozbudowa i odbyliśmy małą naradę... – Urwała. Nie mogła się zdobyć na to, aby poinformować go, jak wspaniale rozwija się produkcja świec pod kierownictwem Betrama Kinga, który stanowił jaskrawe przeciwieństwo starego George’a. King był przykładem nowego typu zarządcy – takiego, który przeprowadza swą wolę i zawsze osiąga cel, nie jest jednak zbytnio lubiany. I chociaż w ciągu ostatnich dwóch lat fabryka świec zdołała zwiększyć swój zysk o trzydzieści procent, Bridget wiedziała doskonale, którą z tych dwóch fabryk woli. A raczej: z którymi ludźmi woli mieć do czynienia. To tu, nie tam, słyszała radosne śmiechy i dowcipkowanie każdorazowo, gdy przychodziła z wizytą. To tu, nie tam, ludzie mimo ciężkiej pracy wykazywali radość życia.

Tutaj też był Joe.

– Może chciałaby pani wejść na moment do mojego biura, przejrzeć księgi? W zeszłym tygodniu nadeszły dwa nowe zamówienia. Ta pasta w płynie rozchodzi się bardzo dobrze. A puszki, które zamówiłem, nadeszły o czasie... To dobra firma.

– Doskonale. A do biura zajrzę bardzo chętnie, ale niekoniecznie po to, aby przejrzeć księgi.

Przechodząc przez halę, przystawała tu i ówdzie, mówiąc: – Witaj, Hettie! – albo – Jak się miewasz, Tom? Co nowego w domu? – a potem znowu: – Harry, chyba wyrosłeś, odkąd widziałam cię ostatnim razem! Ile masz lat? Piętnaście? Tak też myślałam, że pracujesz tu już dłużej niż rok. Naprawdę urosłeś.

I tak, gawędząc tu i tam, doszła wraz z George’em do jego kantoru, niewielkiego pomieszczenia z małym okienkiem, w którym połowa szyby była z matowego szkła. George zaprowadził ją na krzesło za długim stołem, zastawionym w części blaszanymi puszkami, w części drewnianymi podstawkami z wetkniętymi w nie szpikulcami. Jeśli potrzebny był jakiś wykaz, wystarczyło nadziać go na jeden ze szpikulców. Ta metoda okazała się już nieraz bardzo praktyczna. Na stole leżały dwie grube księgi oprawione w czerwoną skórę.

– Proszę usiąść, George. – Bridget wskazała na drugie krzesło, ale on potrząsnął energicznie głową. – O nie, panienko, nie, postoję sobie. Niech się pani nie przejmuje moimi nogami, nie jestem przyzwyczajony do siedzenia.

– Wiem o tym, ale powinien pan bardziej dbać o siebie. W zeszłym roku, kiedy pana żona zachorowała, myślał pan o przerwaniu pracy. A jednak pan tego nie zrobił.

– To prawda. Ale żona poczuła się lepiej, o wiele lepiej.

Bridget nachyliła się do przodu, wsparła łokciami o obie księgi i spojrzała mu prosto w oczy. – George, trzeba to w końcu powiedzieć: nadszedł czas, aby pójść na emeryturę. Powinien pan to uczynić... no, jakieś pięć lat temu. Ale był pan tak cennym pracownikiem, że nie wywierałam nacisku. Teraz jednak muszę postawić sprawę ostrzej. Ale bez obawy. – Podniosła palec, aby zaakcentować wagę słów. – Dopilnuję, aby pana byt został zabezpieczony, czyba pan w to nie wątpi. Tak jak obiecałam, może pan tu zostać, albo też przeprowadzić się, jeśli wola. Do wyboru byłby dom w Birtley, przy Chester-le-Street albo też w Gateshead.

– Och, jest pani dla mnie tak łaskawa! Dokładnie taka, jaki był jej ojciec. Nigdy nie pracowałem dla nikogo lepszego niż on. Kiedy go zabrakło, pomyślałem sobie, że skończyły się dobre czasy, ale pani okazała się nie gorsza. Pan Mordaunt nie powstydziłby się nawet, gdyby pani była jego synem, nie córką. I niech pani nie myśli, że tylko prawię piękne słówka. Z całym szacunkiem muszę stwierdzić, że żadna inna kobieta nie prezentuje się na koniu tak wspaniale jak pani. Wszystkim to powtarzam, naprawdę.

Uśmiechnęła się i pomyślała: Owszem, powtarzasz to tu i tam, wiem o tym, wiem też jednak, że ty pierwszy omal nie padłeś zaszokowany na ziemię, kiedy dosiadłam konia w bryczesach... Ale teraz muszę załatwić sprawę bardzo dyplomatycznie.

– Wiem dobrze – zaczęła – że nie znajdziemy nikogo, kto pokierowałby fabryką tak wspaniale jak pan, George. Jestem tego świadoma. Dlatego chciałabym poprosić o radę. Jak pan wie, pojawia się teraz wszędzie nowy typ zarządcy. Nie wszystkie poglądy tych nowych zarządców przypadają mi do gustu, ale nic na to nie poradzę. Czasy się zmieniają. Wielu z tych ludzi zyskało już opinię przemądrzałych spryciarzy. Pan też użył już tego określenia, a ja przyznałam panu rację. Proszę mi więc teraz doradzić, George, co zrobić, aby znaleźć kogoś, kto byłby w stanie przynajmniej spróbować zastąpić pana godnie. Ale nie widziałabym chętnie na pana miejscu któregoś z tych przemądrzałych spryciarzy. Taki by się tu chyba nie nadawał. Być może poradziłby sobie z finansami, wydawałby też gorliwie polecenia, ale nie chodzi mi tylko o to, chyba pan rozumie, w czym rzecz.

– Tak, tak, oczywiście rozumiem, co pani ma na myśli. – Zamyślony wydął dolną wargę. – A to określenie, przemądrzały spryciarz, pasuje do takich typów jak ulał.

– Co w takim razie zrobimy?

– No cóż, panienko, powiem teraz prosto z mostu, bo taki już jestem: miałbym żal, gdyby zaczęła pani szukać kogoś na moje miejsce gdzieś poza fabryką, gdy tymczasem tutaj, u nas, jest wielu młodych ludzi, którzy od zaraz mogliby przejąć moje obowiązki. Taki na przykład Johny McInnis kieruje magazynem i transportem. Pracuje u nas od dawna, dłużej niż Joe Skinner. I jest od niego starszy. Ale moim zdaniem Joe byłby lepszym zarządcą, no i wiele się uczy, wie pani, wieczorami. Wiem, że jest bardzo młody, ale zajmował się wyrobem czernidła, zanim jeszcze myślano o połysku na butach. Decyzja oczywiście należy do pani, tylko do pani.

Udając zaskoczenie, uniosła brwi. – Joe? On jest istotnie bardzo młody!

– Z całym szacunkiem, panienko: jest młody, ale tylko, jeśli ktoś liczy lata. Liczy ich sobie tylko dwadzieścia trzy, za to głowę nosi nie od parady, a jak pani sama wie, pracę tutaj zna doskonale, od A do Z. Trudno by było o lepszego. Powiem tyle: nie zaznałbym spokoju i wolałbym pracować tu nadal, choćbym miał to przypłacić życiem, gdyby miała pani dać na moje miejsce takiego parweniusza jak tamten King... Z całym szacunkiem, panienko, przepraszam za te słowa, ale... dlaczego, na Boga, zatrudniła pani w tamtej fabryce kogoś takiego? Nigdy tego nie zrozumiem.

– No cóż, George, przykro mi, ale miałam wtedy do wyboru jego albo nikogo. Zgłosiło się wielu chętnych na to stanowisko, nikt jednak nie miał odpowiedniego doświadczenia. On zaś pracował już przedtem...

– Tak, wiem, wiem – przerwał jej znowu George. – Pracował w Hull, u Reckittów. Wiem o tym doskonale, o tym i o jego wielkich pomysłach. Ale moim zdaniem im mniej będziemy o nim mówić, tym lepiej, bo sama myśl o tym typie doprowadza mnie do białej gorączki... To jak, panienko, co pani na to: Johnny czy Joe? Jak juz mówiłem, decyzja należy do pani, ale gdyby pytała pani mnie o zdanie, wybrałbym Joe. Tak bym zrobił.

– No cóż, George, skoro tak pan uważa... Skoro tak pan uważa...

– Tak właśnie uważam, panienko, tak i nie inaczej. Powtarzałem to wiele razy i nie tylko do siebie, ale też do mojej kobiety: tym, kto zajmie kiedyś moje miejsce, powinien być młody Joe. To byłby dla niego olbrzymi skok w górę, bo pracuje tu dopiero od dziewięciu lat.

Tak, wiedziała, że Joe pracuje w fabryce od dziewięciu lat. Doskonale pamiętała jeszcze dzień, kiedy ujrzała go po raz pierwszy. Miała wówczas wakacje i poszła z ojcem na obchód po fabryce. Właśnie wtedy zwróciła uwagę na tego chłopca, który wydał się jej istnym chochlikiem: kręcił się stale to tu, to tam, potem przystanął i uśmiechnął się do niej, ona zaś dojrzała przy okazji, że on ma najpiękniejsze oczy na świecie.

– Czyżby miała pani z Joe jakieś problemy?

Drgnęła lekko, zanim odparła: – Nie, George, skądże znowu. Po prostu pomyślałam nagle o ojcu. Jestem pewna, że podzielałby pana zdanie o Joe.

– Pani ojciec? Nie ma dwóch zdań, że powiedziałby teraz pani to samo, co ja. On potrafił dostrzec, co siedzi w człowieku. Wystarczyło, że spojrzał... i od razu wiedział, czy ma przed sobą dobrego pracownika. – Nachylił się nad głową Bridget. – A może bym go wezwał, panienko, a pani sama przekaże mu tę radosną nowinę?

– Dobrze, George, zrobię to bardzo chętnie. To doskonały pomysł!

Po chwili została sama w małym kantorku. Spojrzała na swoje dłonie, nadal skryte w rękawiczkach do konnej jazdy, i pomyślała: A więc uczynię go teraz zarządcą małej fabryki pasty do butów. Szkoda, że nie stoczni Palmera, albo Redheada lub Armstronga...

Drzwi otworzyły się, a w progu pojawił się Joe i przystanął niezdecydowanie. Podniosła na niego wzrok. – Proszę bardzo, Joe – powiedziała. – Proszę wejść.

– Chciała pani ze mną porozmawiać?

– Tak, Joe, chciałam z tobą porozmawiać. I przejdę od razu do sprawy. Pan Fields przechodzi na od dawna już mu należny wypoczynek. Powinien był to zrobić pięć, może nawet sześć lat temu, ale to dobrze, że do tego nie doszło, gdyż wtedy nie byłeś jeszcze gotów do objęcia tego stanowiska, to znaczy... do objęcia jego stanowiska.

Joe milczał, wpatrywał się tylko w nią całkowicie oszołomiony, dodała więc: – Widzę, że się wahasz. Ale dlaczego? Wiem, że to pociągnie za sobą duże zmiany. Musisz przyuczyć kogoś do swojej dotychczasowej pracy i przenieść się tu, do kantorka. – Położyła dłoń na grubej księdze. – Ale przecież potrafisz czytać i pisać, nieprawdaż?

– O tak, proszę pani, potrafię.

– Tak też myślałam. Czy nadal uczysz się wieczorami?

– Owszem, proszę pani, regularnie dwa razy w tygodniu.

– To dobrze. Doskonale. A więc, jak brzmi twoja odpowiedź?

– Cóż, proszę pani, to spadło na mnie jak z nieba... Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony. Pan Fields jest tu od tak dawna... nawet mi się wydawało, że będzie tu pracował jeszcze bardzo długo, dopóki nie umrze przy swoim stole. No i jest jeszcze Johnnie, Johnnie McInnes.

– Och, rozważyłam już to wszystko. – Uśmiechnęła się i dodała: – Pan Fields naprawdę napracował się rzetelnie, jest zmęczony i rozumie to. Właśnie on zaproponował ciebie na swoje miejsce. – Konspiracyjnym tonem zwierzyła się skwapliwie: – Trochę go nakierowałam w tę stronę, pytając, czy widziałby na tym stanowisku kogoś takiego jak King, wiesz, ten z fabryki świec.

– Och! – Joe aż drgnął gwałtownie. – Dotknęła pani jego czułego punktu. Nazwisko King to dla niego tyle, co czerwona płachta dla byka.

– Miałam nadzieję, że tak to właśnie odbierze.

– Z pewnością wolałby już Danny’ego Greena od wózków jako swojego następcę, niż takiego Kinga.

– Też tak myślę. W każdym razie zaproponował ciebie. A nawet, gdyby tego nie uczynił, sama bym pomyślała o tobie.

– Och, bardzo dziękuję, proszę pani, dziękuję. Nie będzie pani tego żałować, gwarantuję. Mam już parę pomysłów. Moglibyśmy produkować jeszcze więcej niż teraz, naprawdę. – Zamachał gwałtownie ręką. – Nie, żebym miał krytykować sposób, w jaki zarządzał pan Fields, co to, to nie. Pan Fields był bardzo dobrym zarządcą. Ale tu i ówdzie można by poczynić drobne zmiany, na przykład, żeby polepszyć zaopatrzenie dla sprzedawców. Moglibyśmy też pomyśleć o reklamie, podobnie jak pani Martha Simms. Chyba pani widziała ten olbrzymi napis na Nun’s Lane.

Roześmiał się, a ona zawtórowała mu, po czym odparła: – Tak, widziałam. Zrobili to bardzo ładnie, dużymi literami, może nawet za ładnie jak na jej towar, ale wynika z tego, że to bardzo przedsiębiorcza kobieta. Można by faktycznie pójść w jej ślady i zareklamować naszą czarną pastę do eleganckich butów albo też ten specjalny środek do nadawania butom połysku.

– O tym właśnie myślałem, proszę pani. To byłoby wspaniale. Przydałoby się też zatrudnić kogoś w rodzaju komiwojażera.

– Tak, tak – kiwnęła głową. – Nad tym też warto by się zastanowić. Pomówimy o tym później, Joe.

– Wspaniale, proszę pani. I dziękuję za wszystko, dziękuję z całego serca. A jeszcze... tak się składa, proszę pani, że i ja mam do pani pewną sprawę... to znaczy... chciałbym o coś poprosić. Chodzi... chodzi o dom.

– O dom?

– Ano, o dom, tak jest. Widzi pani, sprawy mają się tak, że zamierzam się wkrótce ożenić.

Bridget poderwała głowę do góry, otworzyła usta. – Ożenić się? – powtórzyła, mając wrażenie, jakby ktoś zadał jej cios w plecy.

– No tak, wiem, że to tak nagle. Sam jestem tym zaskoczony... To... żeby powiedzieć prawdę, proszę pani, i zupełnie szczerze, to jakby wyszło samo z siebie. Zdecydowałem się na to wczoraj. Chodzi o Lily Whitmore.

– Lily? Och, to bardzo ładna dziewczyna, bardzo ładna.

– Rzeczywiście, proszę pani. Ładna i do tego miła, ale... ale... – Opuścił wzrok na stół i kreśląc na nim palcem jakieś figury mówił dalej: – Pani mogę wszystko wyznać, bo przez te wszystkie lata rozmawialiśmy ze sobą niejeden raz, czyż nie? Sprawy mają się tak: wpadła mi w oko, odkąd ukończyła szesnaście lat. Teraz ma osiemnaście. Ale nigdy nie wierzyłem, że mi się powiedzie, bo to ładna dziewczyna, jak sama pani zauważyła, a inni mężczyźni też nie są ślepi. Nie wiedziałem, co robić. Aż tu nagle, to było wczoraj, dowiedziałem się, że Lily jest... w kłopotliwej sytuacji. Wie pani chyba, co mam na myśli? Ona... ona... och! – zakręcił teraz palcem na stole zamaszyste koło, znowu opuścił wzrok. – Ona będzie miała dziecko.

– Och! Och, a więc... Tak mi przykro!

– Ano i mnie też. Ale postanowiłem, że wezmę to na siebie, bo... widzi pani... bardzo mi na niej zależy, a taka okazja może mi się już więcej nie powtórzyć. A jednocześnie bardzo bym pragnął, żeby do tego doszło w inny sposób.

Bridget poprawiła sobie kapelusz, przesuwając go bardziej na tył głowy i wsuwając pod niego niesforny kosmyk włosów, po czym zapytała ostrożnie: – A ojciec? To znaczy... co z ojcem dziecka?

– Tak, wiem, co pani ma na myśli. Ale prawdopodobieństwo, że on by się z nią ożenił, jest takie samo, jak to, że... – Chciał już powiedzieć: „Jak to, że pani mogłaby zostać moją żoną”, ale w tej chwili przypomniał sobie pewien wiersz, dokończył więc: – Jak to, że niebo runie nam na głowy. To słowa z wiersza, jaki usłyszałem kiedyś w szkółce niedzielnej.

– A więc wiesz, kto jest ojcem?

– Tak, wiem, proszę pani.

– Czy to ktoś... – Nie mogła powiedzieć: „z wyższych sfer”, wyraziła się więc inaczej: – ...to znaczy... czy to ktoś o wysokiej pozycji społecznej?

– Ano, można by to tak nazwać, proszę pani. Chociaż tak naprawdę to nie wiem, z czego się utrzymuje. Nie wydaje mi się, aby z pracy. To nie w stylu takich jak on.

– Rozumiem. No cóż, zapytałabym jeszcze, czy on wie... o jej stanie?

– Z całą pewnością tak. Dał jej nawet pieniądze, aby pozbyć się kłopotu.

– Zamierzasz przedsięwziąć przeciw niemu jakieś kroki?

– Nie, tego bym nie zrobił, proszę pani, bo tym samym przyniósłbym jej jeszcze większy wstyd. Jak już mówiłem, wezmę to wszystko na swoje barki. Niech wszędzie myślą, że dziecko jest moje.

Podniósł rękę ze stołu i potarł sobie podbródek, rozmazując brud na spoconej twarzy.

Ona jednak odniosła przez moment wrażenie, jakby Joe stał przed nią w wytwornym, dobrze skrojonym garniturze z szarym jedwabnym krawatem, w wypolerowanych do połysku butach i w eleganckim cylindrze okrywającym jasne, starannie zaczesane włosy nad czystą, gładko ogoloną twarzą. Mężczyzna jak malowanie... i taki właśnie mógłby być, gdyby... no właśnie, gdyby niebo runęło na głowy. Dziwne, że ten właśnie wiersz zapamiętał ze swojego jednorazowego zapewne pobytu w szkółce niedzielnej. Musiał mieć dobrego nauczyciela, który nie wpychał małym dzieciom do głów suchych informacji o Bogu i Biblii, ale potrafił jakoś zainteresować uczniów...

– I dlatego – usłyszała znowu głos Joe – chciałbym zapytać o jakiś dom. Czy ma pani... to znaczy, czy słyszała pani od swoich ludzi o jakimś domu do wynajęcia? Wszystko jedno gdzie, proszę pani. Nie chciałbym, aby Lily zaczynała nowe życie w tych norach. Przy pani mogę je tak nazwać, bo przecież nie należą do pani. Gdyby tak było, z pewnością wyglądałyby o wiele lepiej.

Wszystko mi jedno, czy byłoby to tutaj, czy po drugiej stronie Gateshead, albo w Low Fell czy w Birtley. Rano jeździ zawsze do fabryki tyle wozów, że na którymś z nich mógłbym dostać się do pracy.

– Och, z pewnością będę mogła ci pomóc, niewątpliwie znajdzie się jakiś wolny dom. Chciałbyś pewnie taki z dwoma pokojami na dole i z dwoma na górze, czyż nie?

– O tak, proszę pani, to byłoby wspaniale!

– W takim razie jeszcze jutro skontaktuję się z moim administratorem i dam ci potem znać.

– Na Boga, jest pani dla mnie bardzo łaskawa, niezmiernie łaskawa. Jestem winien wdzięczność za wszystko, co uczyniła pani dla mnie przez te wszystkie lata. Wiem, że pani była za tym, aby dać mi stanowisko majstra, a teraz czyni mnie pani jeszcze zarządcą. Powiem tylko jedno: nigdy pani tego nie zapomnę. W takiej sytuacji ludzie zazwyczaj dopowiadają coś w rodzaju: „Jeśli będę kiedyś potrzebny, proszę na mnie liczyć”. Co do mnie, nie sądzę, aby pani znalazła się kiedykolwiek w potrzebie, a ja mógłbym w czymś pomóc. A jednak to powiem: gdybym mógł kiedyś w czymś... – Urwał i uśmiechnął się. – I tak pani wie, co mam na myśli. W każdym razie nie mówię tego na wiatr. Może pani zawsze na mnie polegać. – Cofnął się o krok, skłonił głęboko, nie gorzej niż uczyniłby to urodzony dżentelmen, po czym odwrócił się i wyszedł z biura.

„Gdybym mógł kiedyś w czymś pomóc”... O tak, mógłby, w innych okolicznościach mógłby zrobić dla niej wiele! Tak, naprawdę wiele... w innych okolicznościach... Bridget westchnęła, wstała i również wyszła z kantorku.

George Fields czekał już na nią na zewnątrz. Od razu zasypał ją słowami: – Joe wyglądał jak dziecko, które dostało na urodziny nową zabawkę, panienko, ale na pewno wie, że to nie zabawa. Nie zawiedzie pani, proszę się tym nie kłopotać. Na pewno pani nie zawiedzie. A ja nauczę go jeszcze tego i owego, zanim odejdę. Tak właśnie zrobię.

Ponownie przeszli przez halę fabryczną. Bridget skłaniała głowę na prawo i lewo, żegnając robotników, a na dziedzińcu, gdzie George kazał przyprowadzić konia, podziękowała jeszcze raz za udzielenie rady w sprawie obsadzenia stanowiska zarządcy. Potem, jak zwykle, bez pomocy dosiadła konia: uczyniła to tak zręcznie „jak mężczyzna” – tak oceniali ją zawsze robotnicy, kiedy nie mogła już ich usłyszeć. Niebawem znalazła się na drodze, minęła Honeybee Place i Ponder’s Lane, wyludnione o tej porze dnia, następnie skręciła w lewo i popuściła cugli, pozwalając, aby koń przebył galopem trzy sąsiadujące ze sobą pola. Łagodnym truchtem przejechała przez las i dotarła w pobliże Low Fell i Birtley, po czym znalazła się na długiej ścieżce wiodącej obok ogrodzonych posiadłości Grove House i Filmore. Pół mili dalej koń bez żadnej wskazówki z jej strony skręcił pomiędzy dwie kamienne kolumny podpierające misternie wykonany żelazny łuk bramy z wyrytym napisem: MILTON PLACE.

Alejka prowadząca do domu była stosunkowo krótka i wbrew powszechnie obowiązującej modzie obwiedziona po bokach nie olbrzymimi drzewami, lecz pieczołowicie przyciętym żywopłotem. Na rozległym trawniku przed porośniętym bluszczem domem stały niczym nieruchomi wartownicy dwa olbrzymie srebrne świerki, a szerokie kamienne schodki pomiędzy nimi wychodziły na taras z różanym ogrodem, mieniącym się teraz różnorodnymi barwami.

Bridget zatrzymała się przed stajnią, zanim jednak zdążyła zeskoczyć na ziemię, Danny Croft stał już w pogotowiu. Jedną rękę wyciągnął do niej, drugą zaś pochwycił cugle. – Jest pani cała zgrzana! A i koń cały mokry!

– Rzeczywiście, Danny. Wytrzyj go porządnie do sucha, ale przedtem napój.

– Oczywiście, panienko, zaraz się tym zajmę.

Zamiast się cofnąć i wejść do domu od frontu, skierowała się w stronę drzwi kuchennych i rozpięła żakiet, a w progu ściągnęła z głowy kapelusz i powachlowała się nim dla ochłody.

– Och, Peg! – zawołała, wchodząc do kuchni. – Jak ty wytrzymujesz w tym żarze? Tu się można przecież usmażyć!

– Może i tak, panienko, ale jednak nie mogę wytopić swojego tłuszczu. Niech panienka na mnie popatrzy, może kłamię? – Kucharka roześmiała się i dodała: – Panienka też wygląda nieszczególnie. Może podać herbaty?

– Nie, nie, Peg. Wołałabym coś chłodnego z piwnicy.

– Piwo?

– Tak. O tak, napiłabym się piwa!

Kucharka odwróciła się do stojącej w pobliżu młodej dziewczyny: – Mary, skocz no na dół i przynieś dwie butelki.

– Wypiję je na górze, Peg – oświadczyła Bridget, wychodząc z kuchni. – Muszę się przebrać.

– Dobrze, panienko. Piwo będzie za chwilę.

Bridget przeszła krótkim korytarzem do hallu rozjaśnionego przez słońce, które wpadało przez dwa wysokie okna rozmieszczone po obu stronach ciężkich dębowych drzwi, i chciała już wejść na szerokie kręcone schody, aby udać się na piętro, kiedy z pokoju jadalnego wyszła Jessie Croft.

– Już pani wróciła, panienko? Ależ dziś mamy dzień! Co za upał!

– Rzeczywiście, Jessie, okropny upał. Wysłałam nawet Mary do piwnicy po piwo. – Nie powiedziała, że piwo było pomysłem kucharki i że to ona wysłała Mary.

Jessie traktowała swoją pozycję w tym domu bardzo poważnie; podobnie jak jej mąż, Danny, swoją funkcję w obejściu. Oboje wypełniali przydzielone im obowiązki nadzwyczaj rzetelnie, nie tylko tu, ale również w drugim domu w Shields.

– Czy panna Victoria jest u siebie?

– Tak, panienko, jest w swoim pokoju. – Mimo tuszy nachyliła się zwinnie do ucha Bridget i szepnęła: – Znowu ma gościa.

Bridget odparła jedynie: – Ach – i skinęła głową, po czym wbiegła po schodach na górę. Szerokim korytarzem udała się w stronę swego pokoju i chciała już wejść do środka, kiedy otworzyły się przeciwległe drzwi, a w progu stanęła Victoria Mordaunt. – Widzę, Bridget, że upał dał ci się we znaki. Po co wyjeżdżałaś w tak gorący dzień? Zaczekaj, podam ci coś do picia.

– Nie trzeba, zaraz mi przyniosą. Słyszałam, że miałaś gościa.

Bridget wprowadziła kuzynkę do swego pokoju, a Victoria zauważyła ze śmiechem: – W tym domu wieści rozchodzą się z szybkością błyskawicy!

– Tak, to prawda. Czy muszę długo zgadywać, kto cię odwiedził?

– Nie, kochanie, odgadniesz z pewnością za pierwszym razem... Och! – Victoria opadła całym ciężarem ciała na łóżko Bridget, podciągając szeroką spódnicę i halki niemal do kolan. – Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa! Mogłabym... mogłabym wzbić się wysoko w górę, tak jak ptak... Ach, Bridget, on jest cudowny! I wiesz co? Jesteśmy zaproszone na bal.

– Jaki bal?

– No... bal. W Crove House.

– Możesz iść, ale beze mnie.

– Och, kochanie, proszę, nie marudź. Chcesz, to ściągnę ci buty.

Zeskoczyła z łóżka, podbiegła do krzesła, na którym siedziała Bridget, uklękła przed nią i zaczęła szarpać za wysoki but z cholewą. Bridget parsknęła śmiechem. – Ile razy mam ci powtarzać, że robisz to nie tak, jak należy. Chyba zdejmę je prędzej bez twojej pomocy.

– Proszę bardzo. Nie myśl jednak, że się odwrócę i pozwolę, abyś opierała drugą nogę o mój tyłek!

– Trudno. W takim razie wstań. Ściągnę je sama.

Jednak Victoria nie dała za wygraną i nadal ciągnęła z całych sił za but. Kiedy wreszcie zsunął się z nogi, a ona opadła do tyłu na wznak, obie roześmiały się wesoło.

Niemal jednocześnie rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęła Florrie McClean, pokojówka. Na tacy, którą wniosła, stały dwie butelki piwa ale i dwie wysokie szklanki. – Połóż tacę na stole – zawołała Bridget – i pomóż mi ściągnąć drugi but, zanim panna Victoria oderwie mi nogę!

Kolejna salwa śmiechu nagrodziła starania pokojówki, która sprawnie uwolniła swoją panią od drugiego buta, a Bridget zawołała do kuzynki: – Widziałaś? Tak właśnie to się robi. Przecież ci mówiłam!

– Czy rozlać piwo, panienko?

– Nie, nie, Florrie, dziękuję. Sama się tym zajmę.

Po chwili zostały w pokoju znowu we dwie. Victoria zaczęła nalewać piwo, podczas gdy Bridget zdejmowała z siebie ubranie: bryczesy, jedwabną koszulę i długie pończochy. Stojąc w samym gorsecie, pantalonach i staniku zaczekała na szklankę zimnego piwa, wypiła duszkiem, po czym zamknęła oczy i odetchnęła głęboko z ulgą. – Prawdziwy nektar!

– Gdzie byłaś przez całe popołudnie?

– Przecież wiesz. W fabrykach. Mówiłam ci przedtem, dokąd jadę.

– No tak, ale jeszcze nigdy nie przebywałaś tam tak długo.

– Zatrzymano mnie w fabryce pasty. – Nigdy nie używała nazwy: fabryka czernideł. Nie cierpiała jej.

– Stary George odchodzi, zdecydował się wreszcie, a jego miejsce zajmie Joe... wiesz, Joe Skinner.

– Joe Skinner? Czy on nie jest na to za młody?

– Dlaczego miałby być za młody? Jest w moim wieku, dwadzieścia trzy lata, a ja czuję się już tak stara jak świat.

– I nic dziwnego, kochanie, skoro nie ubierasz się jak należy. Dlaczego kręcisz się stale w tym stroju? Nowa moda jest bardzo twarzowa, wyglądałabyś wspaniale, gdybyś się do niej dostosowała, naprawdę. – Victoria pokiwała energicznie głową, aby podkreślić wagę ostatnich słów.

– Nie wygłupiaj się. I nie zaczynaj wszystkiego od początku.

– Nie przestanę ci tego powtarzać, bo ubierasz się jak strach na wróble. A mogłabyś wyglądać tak ślicznie! Dlaczego nie pozwolisz, abym...

– Posłuchaj – W głosie Bridget zabrzmiało znużenie. – Mam już dość tego tematu, wiesz o tym doskonale. Ile razy mam ci mówić, że nie interesuje mnie moda. Takie sprawy nigdy mnie nie interesowały i nie będą interesować w przyszłości. Może byś była w stanie oddać mi cząstkę swojej urody... biodra lub piersi... może wtedy nabrałabym jakiegoś wyglądu. Ale nic na to nie poradzę. Jestem taka a nie inna. Słyszałam kiedyś, jak nazwała mnie Jessie: płaska deska bez żadnej wypukłości, ani z jednej strony, ani z drugiej.

– Co za bzdury! Chyba sama w to nie wierzysz! Popatrz tylko na Sarę Tweedle. Jest o wiele chudsza od ciebie.

– Ale nie sprawia takiego wrażenia. I obie wiemy dlaczego. Ale ani ty, ani nikt inny nie namówi mnie, abym poszła w jej ślady i zakładała turniurę i sztuczny biust. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wysunął się spod stanika, a któryś z dżentelmenów musiałby podnosić go z podłogi!

Siedziały teraz obie na brzegu łóżka, zanosząc się od śmiechu na samą myśl o scenie opisanej tak obrazowo. Po chwili Victoria delikatnie musnęła palcami twarz kuzynki i szepnęła: – Mogłabyś naprawdę wywołać furorę, wiesz? Masz takie ładne policzki i śliczne oczy.

– Tak, tak, wiem, moja droga. Mam również usta i włosy jak strąki. Jestem też znana z błyskotliwego sposobu prowadzenia konwersacji, gdy jestem w towarzystwie.

– Och, dajże spokój! – Victoria popchnęła ją na poduszki. – To prawda, w towarzystwie jesteś okropna! Można by pomyśleć, że nigdy jeszcze nie miałaś okazji przebywać na salonach, kiedy się słyszy, co ty wygadujesz, zwłaszcza do mężczyzn... Mężczyźni nie lubią, gdy się im zaprzecza, nie wiedziałaś tego? Zresztą wobec kobiet także nie zachowujesz się jak należy. Pamiętasz Kitty Porter?

– Oczywiście, że pamiętam Kitty Porter.

– No to muszę ci powiedzieć, że potraktowałaś ją bardzo niegrzecznie.

– To nie ja byłam niegrzeczna wobec niej, lecz ona wykazała całkowity brak taktu wobec pani Forrester. Tylko dlatego, że jej pięć córek nadal pozostaje bez mężów! – Zaczęła udanie naśladować panią Porter: – Są już w wieku staropanieńskim, ale za to, moja droga, będzie z nich pani miała wyrękę na starość, czyż nie? – Swoim normalnym głosem Bridget dodała z goryczą w głosie: – Jest typem kobiety, która mogłaby przegryźć ci gardło, uśmiechając się przy tym.

– Powiedziałabym, że tamtego wieczoru dałaś jej niezłą nauczkę i uczyniłaś to ze słodką minką. Myślałam, że zemdleje, kiedy uśmiechnęłaś się do niej i zapytałaś, dlaczego bestiami nazywa się tylko dzikie zwierzęta. – Victoria aż nakryła sobie usta dłonią, po czym zawołała: – Omal nie umarłyśmy obie w tym salonie: ja, bo starałam się stłumić śmiech, a ona, gdyż poczuła się upokorzona. Chyba nigdy ci tego nie wybaczy!

– Też mi zmartwienie! Ale teraz rozumiesz już chyba, dlaczego nie chcę chodzić na bale.

– Nie bądź niemądra.

– A ty przestań mówić: nie bądź niemądra. Niemądre jest takie gadanie!

I znowu wybuchnęły śmiechem, po czym zaczęły się szamotać jak małe dzieci – podobnie jak dawniej, gdy naprawdę były jeszcze dziećmi, jak w owym czasie, gdy Bridget miała dziesięć lat, a na progu stanął pewnego dnia jej wujek Sep, trzymając za rękę śliczną ośmioletnią osieroconą dziewczynkę. Bridget znała ten ból: była jedynaczką, a w wieku zaledwie sześciu lat także straciła matkę. Od tamtego czasu spędzała większość wolnych chwil z ojcem i myślała już, że tak właśnie będzie zawsze. Jednak od dnia, gdy w jej życiu pojawiła się Victoria, obie kuzynki przylgnęły do siebie i pokochały się jak siostry, niemal się nie rozstając.

* * *

Bridget wstała z łóżka, podeszłą do szafy i wyjęła z niej długą białą batystową spódnicę oraz niebieską wzorzystą bluzkę, a z szuflady komody parę białych jedwabnych pończoch. – A teraz poważnie, Victorio – powiedziała ubierając się. – Czy naprawdę go lubisz? To znaczy: czy nie jest to jakieś przelotne zauroczenie? Jest bardzo miłym mężczyzną, przystojnym i interesującym, ale... czym on się właściwie zajmuje? Z tego, co wiem, dużo poluje i strzela, gra w karty i udaje pracowitego farmera, ale to jego gospodarstwo jest tak małe, że poprowadziłoby je bez trudu paru ludzi.

– Ależ, Bridget, on prócz tego wszystkiego pracuje naprawdę. Przecież już ci mówiłam. W jakimś biurze w Newcastle. O ile wiem, jego rodzina miała kiedyś coś wspólnego z żeglugą. Niedawno mówił mi, że ojciec stracił ostatnio kilka statków, między innymi jeden z ładunkiem węgla.

– Aha. – Bridget zapięła podwiązkę nad kolanem i przesunęła ją tak, aby mała jedwabna różyczka znalazła się pośrodku, po czym zapytała: – A gdybyś, na przykład, miała go już nigdy nie ujrzeć, jakbyś się czuła? Gdyby... dajmy na to... powiedział ci, że poślubi inną?

Ponieważ Victoria nie odpowiedziała, odwróciła się do niej; Victoria siedziała na krześle wyściełanym różowym atłasem, miała zamknięte oczy i nisko zwieszoną głowę, tak że podbródkiem dotykała niemal prostokątnego dekoltu sukni. Cichym szeptem wyznała: – Nie myśl, że jestem zbyt egzaltowaną, ale gdyby odwrócił się teraz ode mnie... życie przestałoby mieć dla mnie jakąkolwiek wartość. Wołałabym umrzeć.

– Czy... czułaś już kiedyś tak samo? To znaczy... czy odczuwałaś to tak silnie?

– Nie, nigdy. Kiedyś wydawało mi się, że jestem zakochana. W kapitanie Turnerze. Pamiętasz chyba, jak przychodził odwiedzać wujka Harry’ego? A potem bardzo rozpaczałam, kiedy powiedziano mi, że się utopił.

Tak, pamiętała to wydarzenie. Ona także płakała na wieść o śmierci Turnera. Tylko że on wcale nie przychodził odwiedzać jej ojca. Chciał widywać się z nią. Może zostałaby w końcu jego żoną, gdyby los zrządził inaczej. Tak, wyszłaby za niego za mąż, bo jej ojciec bardzo go lubił. Dwa tygodnie przed swoją śmiercią powiedział jej: „Robert to porządny człowiek. Jest od ciebie dużo starszy, ale gdyby miało mi się przytrafić coś złego, byłbym spokojny oddając cię pod jego opiekę”. A potem to się stało. Całkiem nagle. Wyszedł na jakieś spotkanie, po powrocie zjadł kolację i poszedł spać. W nocy usłyszała, jak ją woła, ale zanim zjawił się lekarz, umarł.

Bridget miała wówczas dziewiętnaście lat. Z dnia na dzień stała się bardzo bogatą kobietą: odziedziczyła dwie fabryki, z których każda przynosiła od czterdziestu lat spore zyski. Stała się także właścicielką wielu nieruchomości w okolicznych miejscowościach, a także licznych udziałów w rozmaitych przedsiębiorstwach po obu stronach rzeki. Odziedziczyła istotnie znaczny majątek. Ale podczas gdy wiele kobiet na jej miejscu po okresie żałoby zaczęłoby podróżować w stosownym towarzystwie, a potem rozglądać się za odpowiednim kandydatem na męża, Bridget postąpiła w sposób, który nie zdumiał nikogo ze znających ją ludzi; nie zaskoczyła więc ani Andrew Kempa, doradcy prawnego jej ojca, ani Williama Bennetta, księgowego, ani administratora majątku, Arthura Fathersa, ani nawet pary służących, Danny’ego i Jessie Croftów. Po prostu poszła w ślady ojca, kontynuując dokładnie to, czym on się zajmował. Przebywając zawsze u jego boku, towarzysząc mu podczas wizyt w fabryce lub przesiadując wraz z nim w biurze w Newcastle, zaznajomiła się przecież dokładnie z charakterem jego pracy.

Victoria jeździła z nimi niezmiernie rzadko. Zawsze bała się, że ubrudzi sukienkę, a ojciec skwitował to wypowiedzianą żartobliwym tonem uwagą, że byłoby z nią więcej kłopotu niż korzyści. Nie, Victoria wolała każdorazowo zostać w domu i zajmować się – jak to nazywała – gospodarstwem. Okazało się, że ma dobry smak jeśli chodzi o meble czy dekorację pokojów. Była też niezastąpiona, gdy chodziło o stroje. Kiedy przebierała się wieczorami, ojciec Bridget śmiał się z niej, pokpiwając, że małpuje ludzi z arystokracji.

– To przepiękne miejsce – powiedziała teraz.

– O jakim miejscu mówisz?

– Och, oczywiście, że o Grove House. O domu Lionela.

– Ach, tak. Ale moim zdaniem ten dom aż się prosi o remont. Jest bardzo zaniedbany i odnawianie pochłonie z pewnością fortunę.

– Salon i hall można przekształcić w jedno duże pomieszczenie. Lionel pokazał mi wszystko. Nie uwierzysz, jak wspaniale rozsuwają się drzwiczki działowe, zupełnie jak harmonia.

– Rzeczywiście? Kiedy ci to pokazał?

– Przecież mówiłam ci w zeszłym tygodniu, że mam złożyć mu wizytę. Przyjechał po mnie. A ty, w swoim uporze i ze znanym już wszystkim wdziękiem, oświadczyłaś wtedy, że nie zwykłaś marnować czasu.

– Powiedziałam to tobie, nie jemu.

– Wiem... przecież mu tego nie powtórzyłam! Ale... – Victoria spoważniała – gdybyś była w odpowiednim nastroju, powiedziałabyś to również jemu, czyż nie, kochanie?

– Owszem, musiałabym jednak być w odpowiednim nastroju. Nalej mi, proszę, jeszcze trochę piwa. Nie wiem, co ty będziesz robić do kolacji, ale mnie czeka sporo pracy. Idę na dół, do gabinetu.

– Och, ten twój gabinet! Czasem mam ochotę podłożyć w nim ogień! Dlaczego chcesz tam teraz iść? Nie widziałyśmy się cały dzień!

– Muszę napisać list, szczególny list. Joe żeni się i prosił o jakiś dom.

– Coś podobnego! Joe Skinner! A więc znowu Joe, twój protegowany! A co mu zamierzasz ofiarować w prezencie ślubnym? Fabrykę?

– Możliwe. Wszystko możliwe. Muszę to sobie przemyśleć.

Podeszła do drzwi, ale Victoria dogoniła ją i chwyciła za rękę. – Przyjmiesz to zaproszenie na bal, prawda? – poprosiła. – Nie mogę iść tam sama. Wiesz, że to niemożliwe.

Bridget spojrzała w oczy dziewczyny, która była jej tak bliska, i westchnęła głęboko. – No dobrze, no dobrze – obiecała. – Pójdę z tobą.

– I sprawisz sobie nową suknię?

– O nie! Nie ma mowy o żadnej nowej sukni! – Z tymi słowami otworzyła drzwi, jednak Victoria uczepiła się jej ramienia, nie pozwalając wyjść z pokoju.

– Musisz sobie sprawić nową suknię. Jeśli tego nie zrobisz, sama pojadę do miasta i zamówię tuzin sukien. Powiem, żeby ci je przysłali, bo chcesz wybrać coś ciekawego w spokoju.

– Ani mi się waż!

– Owszem, odważę się, bo na ostatnim... – Nieoczekiwanie potrząsnęła energicznie głową. Misterne loczki zwisające koło uszu zatańczyły gwałtownie, przesuwając się aż na policzki, ona zaś zawołała: – Nawet nie wiesz, jak bardzo się za ciebie wstydziłam! Na czterech przyjęciach w całym ubiegłym roku zjawiłaś się w tej samej szarej starej sukni! Niech no tylko ją zobaczę, a podrę na strzępy! Daję słowo! Wyglądasz w niej jak...

Bridget uśmiechnęła się. – Tak, wiem – dokończyła. – Jak płaska deska.

– No cóż, to trafne porównanie. Przynajmniej, kiedy nosisz tę suknię.

Bridget podeszła już do schodów, przystanęła na podeście. – Jest z dobrego materiału; to włoski brokat – zauważyła.

– I tak mi się nie podoba; nawet gdyby ją uszyto z chińskiego gobelinu z epoki Ming, Bing, czy też Bang.

Ponownie zwarły się ze sobą niczym baraszkujące koty. Aby utrzymać równowagę, Bridget wsparła się o poręcz i głosem przerywanym śmiechem zawołała: – Gdyby była tu panna Rice, pouczyłaby cię od razu: „Wazy z epoki Ming, Victorio! Wazy, nie gobeliny!”

– A ja zapytałabym: „czy nie mogą być również gobeliny z epoki Ming, panno Rice?” – dopowiedziała Victoria, schodząc po schodach.

Bridget, jak można się było tego spodziewać, kontynuowała grę. – A ona odparłaby: „Proszę siadać, moja panno! Proszę siadać!”

Victoria, nadal zanosząc się od śmiechu, wykrztusiła: – A pamiętasz, jak ta stara jędza powiedziała: „Twój umysł, Victorio, pozostawia tak samo wiele do życzenia, jak twój głos: jest zbyt wątły.”

– Pamiętam, jakżebym mogła zapomnieć! Wróciłaś wtedy do domu zapłakana. To była istotnie jędza! No, ale koniec zabawy! Idź do kuchni i zobacz, co takiego szykuje Peg. Nie mam dziś ochoty na nic gorącego. Poproś ją, aby podała nam jakąś zimną zupę.

– Dostanie szału.

– Niewątpliwie. A jednak przekaż jej moją prośbę. I nie przeszkadzaj mi przez najbliższe pół godziny.

– Oczywiście, proszę pani. Jak pani sobie życzy. – Victoria dygnęła grzecznie dwa razy i pobiegła do kuchni, Bridget natomiast przeszła korytarzem do odległego pokoju pełnego regałów, z których część zawierała książki, część natomiast pojemniki i rejestry. Pojemniki oznaczone były wywieszkami, podobnie jak rejestry. Bridget nazywała ten pokój gabinetem, chociaż oprócz niewątpliwych cech biura miał w sobie także coś z biblioteki. Wystarczyło popatrzeć na półki z książkami: były wśród nich utwory takich autorów jak Brontë, Wilkie Collins, Gaskell, Tennyson, Platon, ustawione bez większego ładu i składu. Tuż obok Listów lorda Chesterfielda stały książki George’a Eliota i Anthony Trollope’a, co świadczyło o rozległych i zróżnicowanych zainteresowaniach literackich właścicielki domu.

Zapytana o przyczynę takiego chaosu na półkach, Bridget odpowiedziałaby zapewne: „Och, proszę mnie odwiedzić w moim prawdziwym domu, w Shields, i tam obejrzeć moją bibliotekę! Jest w niej idealny ład, książki są pięknie oprawione w wiśniową skórę, ich tytuły są wytłoczone na grzbietach, ale tak drobnymi literami, że trudno je odczytać. Tamta biblioteka zawiera kilka tysięcy książek, a jedną od drugiej odróżnia jedynie odcień skóry. W czasach, gdy żył jeszcze mój dziadek, do dobrego tonu należało nie tylko posiadanie biblioteki, ale również odpowiedni wygląd kolekcji; cały księgozbiór musiał mieć jednolitą oprawę. Należało także ustawiać książki zgodnie z ich rozmiarami: Wyższe na tej półce, niższe na innej. Dziadek kupował mnóstwo książek i oddawał je do introligatora, aby oprawić je w odpowiedni sposób, ale – o ile wiem – nigdy nie przeczytał żadnej z nich. Chyba że któraś z nich zawierała mapy... wtedy ją przeglądał, gdyż jego zainteresowania ograniczały się do spraw związanych z żeglugą, namiętnie studiował więc mapy wszelkiego rodzaju”.

Bridget opadła na obszerny skórzany fotel, idealny może dla jej ojca, ale zbyt szeroki dla niej, po czym z mosiężnego pojemnika stojącego na biurku wyjęła arkusz papieru z wypisanym już nagłówkiem: „HENRY DENE MORDAUNT, Produkcja Pasty do Butów i Świec”. Andrew Kemp poradził jej kiedyś, aby zmieniła nagłówek i umieściła w nim swoje imię, ona jednak odparła ze śmiechem: – To może tak: „Bridget Dene Mordaunt, produkcja czernideł i świec”? – Nie, nie mogła sobie tego wyobrazić. Nagłówek został obmyślony przez ojca i tak już miało pozostać.

Zaczęła pisać list do swojego administratora w Newcastle, rozpoczynając od słowa: „Pilne”, a dopiero potem tytułując pismo: „Drogi panie Fatherts”. Poprosiła go o informacje na temat wolnych domów w okolicznych miejscowościach, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie fabryki, następnie podpisała się, zapieczętowała list i zadzwoniła po Jessie, a kiedy kobieta zjawiła się w gabinecie, poleciła: – Weź ten list i daj komuś, aby zawiózł na pocztę. Zależy mi na czasie. List ma pójść jeszcze dziś.

– To takie pilne?

– Owszem, Jessie, pilne.

Kobieta odczekała jeszcze chwilę z listem w ręku, ponieważ jednak jej pani nie dodała żadnego wyjaśnienia, odwróciła się i wyszła z pokoju.