Gösta Berling - Selma Lagerlöf - E-Book

Gösta Berling E-Book

Selma Lagerlöf

0,0

Beschreibung

Lata 20. XIX wieku, szwedzki region administracyjny Värmland. Opis społeczności wiejskiej skoncentrowany na trzech osobach: księdzu Berlingu, niepokornym i nadużywającym alkoholu, właścicielu majątku Sintramie, który wszedł w relację z diabłem oraz charyzmatycznej majorowej. Powieść doczekała kilku adaptacji filmowych-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 492

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Selma Lagerlöf

Gösta Berling

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY F. MIRANDOLI

Saga

Gösta Berling

 

Tłumaczenie Franciszek Mirandola

 

Tytuł oryginału Gösta Berling

 

Język oryginału szwedzki

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1891, 2021 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728061930

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

PROBOSZCZ

W końcu stanął proboszcz na kazalnicy, a uczestnicy nabożeństwa podnieśli głowy. Był tu nareszcie, więc nie zbraknie kazania tej niedzieli jak zeszłej i wielu, wielu poprzednich.

Proboszcz był młodzieńcem smukłym i urodziwym bardzo. Gdyby mu dać hełm na głowę, miecz u boku i zbroję, mógłby śmiało stanowić model posągu marmurowego, nazwanego imieniem najpiękniejszego z Greków.

Miał głębokie oczy poety, silnie zarysowany a krągły podbródek wodza. Wszystko w nim było piękne, wyraziste, przepojone oryginalnością i duchem.

Parafianie doznali na jego widok dziwnego przygnębienia. Nawykli patrzyć, jak wychodził chwiejnie z szynkowni wraz z towarzyszami zabaw, pułkownikiem Baerencreutzem o siwych, sumiastych wąsach i mocarnym kapitanem Berghem.

Rozpił się tak dalece, że po całych tygodniach nie mógł pełnić swego urzędu, toteż gmina wniosła skargę zrazu do dziekana, potem zaś do biskupa i kapitały. Biskup ze złotym krzyżem na piersi przybył właśnie na wizytację i zasiadł w chórze otoczony kaznodziejami z Karlsztadu i okolicy.

Zachowanie proboszcza przekroczyło wszelkie granice. To pewna. W czasie onym, to znaczy w latach dwudziestych zeszłego wieku, nie sądzono zbyt surowo pijaństwa, atoli proboszcz zaniedbał skutkiem nałogu swój urząd i miał go teraz utracić.

Stał na kazalnicy czekając, ża przebrzmi ostatni wiersz psalmu.

Stojąc tak, uświadomił sobie, że ma w całym kościele, na wszystkich ławach, samych jeno wrogów Właściciele ziemscy w loży, chłopi na dole, konfirmanci na chórze, wszystko to byli nieprzyjaciele. Wróg grał na organach, wróg kalikował, nienawidzili go wszyscy aż do dzieci, przynoszonych na rękach do kościoła, i kościelnego, sucherlawego, dzielnego żołnierza, który brał udział w bitwie pod Lipskiem.

Proboszcz rad by był rzucić się na kolana i błagać tych ludzi o zmiłowanie.

Zaraz jednak potem zawrzał gniewem. Pamiętał dobrze, jakim był wstępując rok temu po raz pierwszy na tę kazalnicę. Nie ciężyła na nim żadna plama, teraz zaś stał tu w obliczu człowieka o złotym krzyżu, który miał nań wydać wyrok.

Podczas odmawiania modlitwy krew mu raz po raz barwiła policzki, a był to gniew.

Pił w istocie, któż miał go atoli prawo potępiać? Czyż wszyscy widzieli plebanię, gdzie mu żyć padło? Ciemny bór sosnowy zazierał w same okna, krople wilgoci spadały z czarnych pował i ciekły po zapleśniałych ścianach. Potrzebna mu była wódka dla podtrzymania otuchy w czasie ulewy czy zadymki śnieżnej, kiedy wichura wdzierała się przez rozbite szyby, a licho uprawne, jałowe pole nie dawało dość chleba dla zaspokojenia głodu.

Zdaniem własnym, był w sam raz takim proboszczem, na jakiego zasługiwali parafianie. Pili zresztą wszyscy. Czemużby on jeden tylko miał się krępować? Wdowiec upijał się na stypie żony, ojciec po chrzcie dziecka. Parafianie pili wracając z kościoła, tak że przybywali do domu nieprzytomni. Dla nich więc był w sam razi proboszcz pijaczyna.

Polubił wódkę podczas swych podróży urzędowych, kiedy musiał w cienki płaszcz odziany pędzić całymi milami po zamarzłych jeziorach, gdzie dęły wichry z wszystkich stron, i podczas żeglugi po tych samych jeziorach w otwartej łodzi wśród burzy czy ulewy, a wreszcie w czasie jazdy saniami przez zaspy, kiedy to musiał schodzić i kopać koniowi drogę, a w końcu podczas długiego brodzenia po bagniskach.

Dzień za dniem wlókł się leniwo. Chłop czy szlachcic przykuci byli zarówno silnie do ziemi i dopiero wieczór, przy wódce, rzucali kajdany. Przychodziło natchnienie serc, przepajał je żar, życie promieniało, rozbrzmiewał śpiew i pachniały róże. Wówczas szynk przemieniał mu się w ogród czarowny pod południowym niebem, ponad jego głową zwisały winogrona i oliwki, posągi marmurowe błyskały pośród ciemnej zieleni, a filozofowie i poeci spacerowali pod palmami i platanami.

Wiedział on, zaiste, stojąc tu, na kazalnicy, że w stronach tych żyć bez wódki niesposób. Wiedzieli też o tym słuchacze, a mimo to chcieli go potępić.

Umyślili zedrzeć zeń kapę dlatego, że pijany wszedł do domu bożego? Ha! Czyż ludzie ci mieli innego Boga poza wódką, czyż im się tak mogło wydawać?

Skończywszy modlitwę wstępną odmówił pochylony: Ojcze nasz.

Podczas tego panowała w kościele głęboka cisza. Nagle chwycił proboszcz silną dłonią wstęgi przytrzymujące kapę. Wydało mu się, że cała gmina z biskupem na czele wkrada się na kazalnicę, by go obedrzeć z niej. Klęczał nie odwracając głowy, ale czuł, jak szarpią za wstążki, i widział dokładnie dziekanów, proboszczów, członków rady kościelnej, kościelnego i całą gminę. Dużo, dużo ludzi szarpało chcąc zedrzeć zeń strój. Wyobraził sobie, jak wszyscy pospadają na dół po schodach, gdy wstążki pękną, wszyscy zlecą na dół i ci także, którzy, nie mogąc szarpać sami, ciągną pierwszych za poły . . . tak się stanie niezawodnie.

Widział tę scenę tak dokładnie, że omal nie roześmiał się klęcząc, jednocześnie zaś zimny pot oblał mu skronie. Było to wprost straszne.

Miał zostać wyrzutkiem z powodu wódki! Czyż jest coś ohydniejszego na świecie od wypędzonego księdza?

Będzie żebrakiem, legnie pijany nad rowem, ubrany w łachmany przystanie do włóczęgów ...

Skończył modlitwę i miał rozpocząć kazanie. Nagła myśl zatamowała mu słowa. Po raz oto ostatni stał na ambonie, po raz ostatni wolno mu było głosić słowo boże i wieścić boską chwałę.

Wzburzyło go to do żywego. Zapomniał o wódce i biskupie. Czuł, że musi skorzystać z tej sposobności, by uczcić Boga.

Posadzka kościoła zapadła gdzieś głęboko, dach został uniesiony, on zaś patrzył prosto w niebo. Stał na kazalnicy sam jeden, duch jego uleciał na skrzydłach do tronu Boga, a głos spotężniały jął głosić chwałę pańską.

Posiadał wyobraźnię. Nie tykał przysposobionego kazania, a myśli zlatywały doń z góry niby oswojone gołębie. Wydało mu się, że ktoś zań mówi, a jednocześnie czuł, że jest to rzecz najwyższa na ziemi i że nikt sięgnąć dalej nie może niż on, kiedy tak stojąc głosi bożą sławę.

Jak długo błyszczał nad nim płomyk natchnienia, mówił bez przestanku, gdy zaś zagasł, gdy dach zapadł na nowo nad kościołem, a podłoga wynurzyła się z przepaści, jął płakać klęcząc, wiedział już bowiem, że przeżył najpiękniejszą chwilę życia, która nie wróci.

Po nabożeństwie miano odprawić zebranie kościelne i wytoczyć śledztwo. Biskup spytał, czy gmina zanosi skargę na proboszcza.

Proboszcz nie był już zły i zuchwały jak przed kazaniem. Wstydził się i schylił czoło. Ach, myślał, teraz wyjdą na jaw wszystkie szkaradne awantury pijackie!

Ale nie wyszła ani jedna na jaw. U stołu gminnego panowała cisza.

Proboszcz spojrzał, naprzód na kościelnego... nic, milczał, potem na członków rady kościelnej, potem na chłopów, na właścicieli hut żelaza... milczeli wszyscy. Pozaciskali usta i patrzyli z zakłopotaniem na stół.

Czekają, by ktoś zaczął, pomyślał proboszcz.

Nagle odchrząknął jeden z członków rady i rzekł:

— Ja uważam, że nasz proboszcz jest dobry.

— Ksiądz biskup słyszał sam, jak umie mówić! — dorzucił kościelny.

Biskup wspomniał coś o częstym zaniedbywaniu kazań.

— Proboszcz może, wszakże, równie dobrze zachorować jak każdy inny człowiek! — zauważył jeden z chłopów.

Biskup podniósł, że gmina gorszy się zachowaniem proboszcza.

Jęli go wszyscy bronić jednogłośnie. Proboszcz, mówili, jest jeszcze bardzo młody, tedy nic dziwnego. Gdyby tylko co niedziela mówił jak dziś, nie zamieniliby go nawet na samego biskupa.

Nie było oskarżyciela ani sędziego.

Proboszcz czuł, jak mu serce rośnie, a krew szybko krąży w żyłach. Nie znajdował się tedy pośród wrogów, pozyskał ich bowiem i to w chwili, kiedy o nich nie myślał zgoła, miał nadal pozostać na urzędzie!

Po wizytacji zasiedli do posiłku na plebanii, biskup, dziekani, proboszcz i najwybitniejsi członkowie rady kościelnej. Pastorowa z pobliskiej parafii objęła funkcje gospodyni, gdyż proboszcz nie miał żony. Urządziła wszystko doskonale, toteż po raz pierwszy zauważył, że plebania nie była tak dalece niemiła. Długi stół biesiadny, ustawiony pod sosnami, pokrywał śnieżny obrus oraz biała i niebieska porcelana, szklanki i kunsztownie spiętrzone serwety. U wejścia zatknięto w ziemię dwie brzózki, podłogę zasłano gałązkami jałowca, z belki dachu zwisał wieniec, we wszystkich izbach ustawiono kwiaty, wypędzono zaduch, a zielonawe szyby błyszczały wesoło w promieniach słońca.

Proboszcz był bardzo uradowany i poprzysiągł sobie nie pić już nigdy.

Przy stole widniały same jeno pogodne twarze. Ludzie, którzy okazali swą wspaniałomyślność, radowali się z tego, proboszczowie zaś i dziekani czuli zadowolenie, bo uniknięto skandalu.

Zacny biskup podniósł szklankę i oświadczył, że wyruszył w drogę zmartwiony wielce niekorzystnymi wieściami, jakie doń doszły. Jadąc sądził, że zastanie Szawła, ale oto tenże przemienił się już w Pawła, który większych niż inni dokona rzeczy. Pobożny człowiek wspomniał potem o mnogich darach, jakie otrzymał młodszy brat jego, i sławił je dodając, by nie dał się unieść dumie, ale by uczynił wszelki wysiłek potrzebny i czuwał nad sobą, jak przystoi temu, kto dźwiga na barkach brzemię ciężkie i cenne bardzo.

Tego dnia nie upił się proboszcz, a mimo to był pijany, gdyż uderzyło mu do głowy wielkie, nieoczekiwane szczęście. Niebo zapaliło nad nim płomyk natchnienia, a ludzie udarowali go miłością swoją. Krew wrzała w nim jeszcze i tętniła mocno w żyłach, gdy wieczór nadszedł, a goście odjechali. Do późnej nocy siedział w swym pokoju, a przez otwarte okno płynęło rzeźwe powietrze nocne chłodząc gorączkę szczęśliwości i kojąc radosny niepokój, który mu spać nie dawał.

Nagle posłyszał głos:

— Czuwasz jeszcze, proboszczu?

Mężczyzna jakiś szedł ku plebanii przez trawnik. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystiana Bergha, wiernego towarzysza pohulanek. Kapitan Chrystian Bergh był to włóczęga bezdomny, olbrzymiego wzrostu i siły, wielki jak góra a głupi jak duch gór.

— Czuwam, oczywiście, kapitanie! — odparł proboszcz. — Czyż można spać w taką noc?

Posłuchajmyż, co mu opowiedział kapitan. Olbrzym powziął przeczucie, że proboszcz nie zechce już teraz popijać. Zachodziła obawa, że ci wszyscy dziekani z Karlsztadu nie dadzą mu spokoju. Raz byli tu, mogli wrócić lada chwila i zdjąć mu ornat, gdyby popadł w dawny nałóg.

Ale kapitan ujął rzecz silną dłonią i sprawił, że nie wróci tu już żaden proboszcz, dziekan czy biskup. W przyszłości będą mogli popijać do woli na plebanii proboszcz i jego przyjaciele, kapitan bowiem dokonał czynu bohaterskiego.

Gdy biskup i trzej duchowni wsiedli do karety i drzwiczki zamknięto za nimi, kapitan siadł na koźle i wiózł ich milę czy dwie jasną, letnią nocą. Dał im uczuć, co znaczy jazda kawalerska. Pędził szaleńczym galopem za karę, że wzbraniali porządnemu człowiekowi podpić sobie czasem do woli.

Nie sądźmyż, że się trzymał gościńca! Bez ceremonii przetrząsł ich porządnie. Pędził przez rowy, ścierniska, sunął galopem z pagórków, zajechał w jezioro, tak że woda pryskała wysoko, i toczył kolasę tuż nad przepaściami, tak że konie ślizgały się na przednich, sztywnie rozstawionych nogach. Przez cały czas biskup i trzej duchowni siedzieli bladzi i mruczeli pacierze. Gorszej jazdy nie zaznali w życiu.

Można sobie wyobrazić, jak wyglądali dotarłszy do gospody w Rissäterze. Żywi byli, ale wytrzęsieni niby kulki gradowe w worku skórzanym.

— Cóż to ma znaczyć, kapitanie Chrystianie? — spytał biskup, gdy otwarł drzwiczki kolasy.

— To znaczy, że ksiądz biskup namyśli się dobrze, zanim po raz drugi złoży wizytę Göście Berlingowi! — odparł kapitan, który wyuczył się na pamięć z góry ułożonego frazesu, by nie utknąć.

— Proszę tedy pozdrowić Göstę Berlinga — rzekł biskup — i zapewnić go, że ani mnie, ani innego biskupa już u siebie nie zobaczy.

O tym bohaterskim czynie swoim opowiedział proboszczowi potężny kapitan stojąc w jasną, letnią noc u jego okna. Przed chwilą właśnie oddał konie w gospodzie i ruszył z nowiną na plebanię.

— Teraz możesz być spokojny, bratku! — zakończył olbrzym.

Ach, kapitanie Chrystianie! Księża byli co prawda bladzi siedząc w powozie, ale siedzący tu u okna proboszcz zapatrzony w jasną noc letnią miał, zaiste, dużo bledszą twarz! Ach, kapitanie Chrystianie!

Proboszcz podniósł pięść chcąc palnąć w głupią, ordynarną gębę olbrzyma, ale rozmyślił się. Zatrzasnął z hukiem okno, stanął pośrodku pokoju i podniósł pięść ku niebu.

O, czymże był ów płomyk natchnienia błyszczący nad głosicielem bożej chwały! Wszakże Bóg zadrwił sobie zeń!

Biskup pewny był oczywiście, że to on sam wysłał kapitana Bergha. Pewny był też, że przez, cały dzień kłamał obłudnie. Teraz weźmie się doń ostro, zawiesi go w urzędowaniu, a potem wypędzi.

Gdy nastał ranek, nie było już proboszcza na plebanii. Nie chciał czekać i bronić się. Bóg zadrwił, nie użyczył mu swej pomocy, wiedział dobrze, że go wypędzą, Bóg sam chciał tego właśnie. Mógł tedy zaraz iść precz.

Zdarzyło się to w Szwecji, w latach dwudziestych zeszłego wieku, w zapadłej gminie zachodniej Wermlandii.

Pierwsze to nieszczęście Gösty Berlinga nie pozostało ostatnim.

Trudne jest życie dla koni nie znoszących ostróg ni bicza. Za każdym batem rzucają się wertepami ku przepaściom. Natrafiwszy na skalisty grunt obalają po prostu wóz i zerwawszy uprząż pędzą na złamanie karku w szalonym galopie.

ŻEBRAK

Pewnego zimnego dnia, w grudniu, wspinał się żebrak z mozołem na wzgórek brobijski. Odziany był w nędzne łachmany, a przez dziurawe trzewiki wciskał mu się śnieg do nóg.

Jezioro Löff w Wermlandii jest to wąski pas wody w kilku miejscach zacieśniony w sund. Sięga od strony północnej aż do lasów fińskich, zaś od południa do Jeziora Wener. Na brzegu leży kilka parafij, przede wszystkim zaś gmina broeńska, największa i najbogatsza z wszystkich. Zajmuje ona znaczną część wschodniego i zachodniego wybrzeża, gdzie to właśnie mieszczą się najrozleglejsze posiadłości, jak dobra rycerskie Ekeby i Björne, słynne bogactwem i pięknością, oraz Broby, najznaczniejsze miasteczko, z gospodą, hotelem, domem obrad, urzędem okręgowym, plebanią i placem targowym.

Broby położone jest na stoku wzgórza.

Żebrak minął gospody na dole stojące i maszerował z trudem w górę, ku plebanii na samym szczycie.

Przed nim szła mała dziewczynka ciągnąc na sznurze sanki obładowane workiem mąki.

Żebrak doścignął dziewczynkę i wszczął rozmowę.

— Za mały to konik na taki ciężar! — powiedział.

Dziewczynka obróciła się i spojrzała nań. Małego wzrostu, miała około dwunastu lat, badawcze, bystre oczy i zaciśnięte usta.

— Dałby Bóg, by konik był jeszcze mniejszy a ciężar jeszcze większy, bo starczyłoby na dłużej! — odparła.

— Czy może wieziesz własne pożywienie?

— Tak, niestety. Chociaż mała, sama muszę dbać o swą żywność.

Żebrak jął popychać sanki z tyłu, a dziewczynka obróciła się i rzekła:

— Nie myśl, że co za to dostaniesz.

Żebrak roześmiał się w głos.

— Jesteś pewnie córką proboszcza z Broby! Zaraz to widać...

— Tak, jestem jego córką. Niejedno dziecko ma ojca biedniejszego, ale żadne chyba gorszego. To szczera prawda, choć wstyd dziecku tak mówić.

— Zapewne skąpy i zły?

— Tak, skąpy a ponadto zły! Ale córka jego, jeśli pożyje, będzie, jak powiadają, jeszcze gorsza.

— Może to i prawda. Rad bym wiedzieć, skąd wzięłaś ten worek mąki?

— Mogę ci powiedzieć, gdyż nic mi na tajemnicy nie zależy. Zabrałam ojcu ze spichrza zboże dziś rano i zawiozłam do młyna.

— Zobaczy niezawodnie, gdy się z tym zjawisz w domu.

— O, jakiś ty naiwny. Ojciec pojechał w sprawach urzędowych.

— Ktoś jedzie za nami pod górę. Słychać skrzyp śniegu pod płozami sań. Może to on?

Dziewczynka jęła nadsłuchiwać i patrzyć bacznie, potem wybuchnęła płaczem:

— To ojciec, tak ojciec! — wołała. — Zabije mnie na śmierć!

— Dobra i szybka rada więcej warta w tej chwili niż złoto i srebro! — zauważył żebrak.

— Wiesz co — rzekła dziewczynka — możesz mi dopomóc. Przepasz się sznurem przez plecy i ciągnij sanki, a ojciec pomyśli, że mąka jest twoja.

— Cóż z tym pocznę? — spytał zarzucając sznur na ramię.

— Idź, gdzie chcesz, ale o zmroku wróć na plebanię. Będę cię wyglądała.

— Ano, spróbuję.

— Bóg cię skarżę, jeśli nie wrócisz! — zawołała i pobiegła co sił, by dobiec przed przybyciem ojca.

Opuszczony żebrak zawrócił sanki i zawlókł je na dół, do gospody. Biedak marzył sobie chodząc po śniegu bosymi nogami. Marzył o wielkich lasach powyż Löffeńskiego Jeziora, o nieprzejrzanych borach fińskich.

Tu, na nizinach gminy broeńskiej, kędy wędrował właśnie wzdłuż wąskiego sundu łączącego górną i dolną część jeziora, w okolicy wesołej i bogatej, gdzie stał pałac przy pałacu i jedna huta żelaza przy drugiej, droga była mu zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna, każde łoże za twarde. Tęsknił boleśnie do spokoju wielkich, tajemniczych borów.

Tutaj tętniły cepy po klepisku, jakby młocka nie miała się nigdy skończyć, a ładunki drzewa i węgla płynęły ciągle z niewyczerpanych lasów. Nieskończone szeregi napełnionych rudą wozów drążyły głębokie ślady po drogach żłobionych już przez setki poprzednich. Od osiedla do osiedla pędziły sanki, zdawało się, że powozi radość, zaś piękno i miłość stoją z tyłu na płozach. Ach, jakże tęsknił biedny, samotny wędrowiec do ciszy przepastnych ostępów.

Tam, gdzie strzelają niby smukłe kolumny wysokie pnie z ziemi, gdzie leży śnieg grubą warstwą na nieruchomych gałęziach, gdzie wiatr straciwszy siłę szepce jeno z cicha, igrając w szpilkach koron, tam chciał się zanurzyć w puszczę i iść aż do upadku sił, lec jednego dnia pod drzewem i umrzeć z zimna i głodu.

Tęsknił za tym wielkim, szemrzącym grobowiskiem powyż Löffeńskiego Jeziora, gdzie go zaskoczą niweczące potęgi i gdzie nareszcie głód, zimno, znużenie i wódka przezwyciężą nędzne ciało do tej pory odporne przeciw wszystkiemu.

Dotarł do gospody i postanowił tu czekać wieczora. Wszedł do izby i usiadłszy przy drzwiach zapadł w tępe marzenia o wielkich lasach.

Szynkarka ulitowała się nad nim i dała mu kieliszek mocnej, słodkiej wódki, potem zaś drugi, gdyż prosił bardzo usilnie.

Więcej dać nie chciała, a żebrak popadł w straszną rozpacz. Musiał koniecznie dostać więcej tej doskonałej, słodkiej, mocnej wódeczki, musiał raz jeszcze uczuć, jak serce skacze w piersiach, a myśli błyskają w upojeniu. Oblała go fala letniego słońca, przepoił śpiew ptaków, zachwyciły woń i piękno. Raz jeszcze bodaj przed zapadnięciem nocy chciał napić się słońca i szczęścia.

Powoli zamienił mąkę, potem worek, a w końcu sanki na wódkę, upił się tęgo i przespał część popołudnia na szynkownianej ławie.

Zbudziwszy się uświadomił sobie, że mu jedno jeszcze tylko pozostało na świecie. Nędzne ciało wzięło znowu górę nad duszą, ośmielił się przepić to, co mu powierzyło biedne dziecko, był zakałą świata, postanowił tedy raz już zrzucić brzemię całej tej ohydy. Chciał uwolnić duszę i pozwolić jej odejść do Boga.

Leżąc na ławie w szynkowni sądził się sam. Gösta Berling, wygnany pastor, obwiniony o to, że skradł własność głodnego dziecka, zostaje niniejszym skazany na śmierć. Na jaką śmierć? Śmierć w śniegu!

Sięgnął po czapkę i wyszedł chwiejnie. Oprzytomniał zupełnie. Zapłakał ze współczucia dla siebie i swej biednej, upodlonej duszyczki, której musi dać wolność.

Nie oddalał się zbytnio i nie schodził z drogi. Nad rowem była wielka zaspa śnieżna, legł w niej umierać. Zamknął oczy chcąc zasnąć.

Nie wiadomo, jak długo leżał, ale tliło w nim jeszcze życie, gdy córka brobijskiego pastora nadbiegła z latarnią w ręku i znalazła go w głębokim śniegu. Czekała długie godziny, teraz atoli pośpieszyła gościńcem na zwiady, co się z nim stać mogło.

Poznała go zaraz i jęła nim z całej siły trząść i krzyczeć, by zbudzić śpiącego.

Koniecznie chciała wiedzieć, co zrobił z jej workiem mąki. Przywracała go do życia na tak długo przynajmniej, by jej powiedział, gdzie podział worek i sanki. Ojciec zabiłby ją na śmierć, gdyby sanki zaginęły. Ugryzła żebraka w palec, podrapała mu twarz i wrzeszczała jak opętana.

Nagle zjawiły się na gościńcu jakieś sanki.

— Któż się tam tak drze, do diabla? — spytał szorstki głos.

— Chcę się dowiedzieć, co zrobił z moim workiem i sankami! — załkała dziewczynka i uderzyła żebraka pięścią w piersi.

— Czyż nie wstyd ci drapać zmarłego człowieka? Idź precz, ty dzika kocico!

Barczysta, rosła kobieta wysiadła z sanek i podeszła do zaspy. Chwyciwszy dziewczynkę za kark, cisnęła ją na środek gościńca. Potem schyliła się, podsunęła ramię pod plecy żebraka i podniosła go. Zaniosła potem do sanek i złożyła w nich.

— Chodź no do szynku, dzika ty kocuro! — powiedziała proboszczównie. — Przekonamy się, co wyśpiewasz o tym wszystkim!

W godzinę potem siedział żebrak na krześle pod drzwiami, w paradnej izbie gospody, przed nim zaś stała dzielna kobieta, która go wyratowała ze śniegu.

Gösta Berling patrzył na nią. Wracała z objazdu węglami leśnych, miała usmolone ręce, glinianą fajkę w ustach, krótkie niepodszyte futro z owczych skórek, spódnicę z pasiastego samodziału, podkute trzewiki a za paskiem nóż w pochwie. Piękną jej, starą twarz okalały szpakowate, gładko w górę zaczesane włosy. Gösta słyszał tysiące razy opis tej postaci i zrozumiał, że ma przed sobą słynną w całej okolicy majorową z Ekeby.

Była to najpotężniejsza kobieta Wermlandii, właścicielka siedmiu hut żelaza, nawykła rozkazywać i władać. On zaś był jeno nędznym, na śmierć skazanym żebrakiem, nie posiadającym nic, każda droga była mu zbyt uciążliwa, każda izba za ciasna. Drżał na całym ciele pod wrażeniem jej spojrzenia.

Stała patrząc na tę kupkę ludzkiej niedoli leżącą przed nią, na czerwone, napuchłe ręce, zniszczone ciało i wspaniałą głowę, która mimo zaniedbania i upadku jaśniała dziką pięknością.

— Czy acan jesteś Gösta Berling, ten szalony proboszcz? — spytała.

Żebrak milczał.

— Ja jestem majorowa z Ekeby.

Żebrak drgnął. Złożył ręce i spojrzał na nią tęsknie. Czegoż chciała? Czy zmusić go, by żył? Wstrząsnął nim strach przed jej siłą. Już tak bliski był spokoju wieczystych lasów!

Zaczęła walkę oświadczając, że córka proboszcza brobijskiego dostała z powrotem swe sanki i worek z mąką i że ona, majorowa, ma dlań jak dla wielu innych pomieszczenie w skrzydle pałacu ekebijskiego, gdzie mieszkają rezydenci. Zaofiarowała mu życie wygodne i wesołe.

On zaś odparł, że musi umierać.

Palnęła pięścią w stół i otwarcie wyraziła swój pogląd na sprawę.

— Więc acan chcesz umierać? Ha... nie dziwiłoby mnie to, gdybyś acan w ogóle jeszcze żył! Spójrz jednak, proszę, na swe wynędzniałe ciało, martwe członki, mętne oczy... czy sądzisz, że dużo tu jeszcze zostało do umierania? Czy sądzisz, że umarły musi koniecznie leżeć w zabitej gwoździami trumnie? Sądzisz pan, Gösto Berling, że nie widzę, iż umarłeś już? Na karku twym tkwi szczerząca zęby trupia czaszka, robaki wchodzą i wychodzą oczodołami. Wszakże czujesz acan w ustach smak ziemi? Kości twe chrzęszczą za każdym ruchem. Utonął w wódce i umarł Gösta Berling. To, co się w nim jeszcze porusza, to szkielet sam i temu nie chcesz acan nawet pozwolić żyć, jeśli to w cgóle zwać można życiem? Mówisz pan, jakobyś bronił nieboszczykowi potańcować na grobach w noc księżycową. Czy acanu wstyd, żeś był proboszczem, i dlatego chcesz koniecznie umierać? Zaprawdę, lepiej by było zużytkować zdolności swe do czynów dobrych na tej ziemi bożej! Czemużeś acan zaraz nie zwrócił się do mnie? Wszystko bym załatwiła za acana! Pewnie się acanu zachciewa tego zaszczytu, by wystrojony leżeć na wiorach i zdobyć pięknego trupiszona... co?

Żebrak siedział cichy, na poły uśmiechnięty i słuchał tętniących gromko słów. Nie ma potrzeby, myślał, nie ma żadnej potrzeby, wieczyste lasy czekają, ona zaś nie ma siły odwrócić od nich mej duszy.

Majorowa zamilkła, pochodziła po izbie, potem zaś usiadła przy kominie opierając stopy o ruszt a łokcie o kolana.

— Do kroćset tysięcy diabłów! — zawołała po chwili ze śmiechem. — To, com powiedziała, jest prawdziwsze, niż się wydaje! Wszakżeś sam musiał zauważyć, że większość ludzi to trupy lub półtrupy. Czy sądzisz pan, że ja żyję? Ach... nie, nie! Spójrz no na mnie tylko. Jestem majorowa z Ekeby, najmocniejsza chyba baba w Wermlandii. Gdy ruszę palcem, leci landrat, gdy skinę dwoma, galopuje biskup, gdy zaś kiwnę trzema, cała kapituła i panowie rada, i wszyscy obszarnicy całej Wermlandii tańczą polkę na rynku karlsztadzkim. Oświadczam jednak acanu, mój proboszczu, że jestem jeno wystrojonym trupem! Bóg jeden wie, jak mało jest we mnie życia!

Żebrak słuchał pochylony, z wielką uwagą i napięciem. Majorowa siedząc przed ogniem chwiała się to w prawo, to w lewo. I wcale nań nie patrzyła.

— Wszakże, gdybym była człowiekiem żywym — podjęła na nowo — to czując samobójcze myśli acana, jednym tchnieniem wypłoszyłabym je z pańskiej duszy. Zdobyłabym się na łzy, na modlitwy wzruszające do głębi i zbawiłabym pańską grzeszną duszę. Ale ja umarłam. Bóg jeden wie, jak mało jest życia we mnie.

Musiałeś pan słyszeć, że byłam niegdyś piękną Małgorzatą Celsing! Nie było to wczoraj, ale do dziś wypłakuję swe stare oczy po jej zgonie. Czemuż musiała umrzeć Małgorzata Celsing, a Małgorzata Samzelius żyje? Cóż po życiu majorowej z Ekeby? Czy możesz mi to objaśnić, Gösto Berling?

Czy wiesz acan, jaką była Małgorzata Celsing? Oto smukła, wykwintna, skromna, niewinna ... tak było, Gösto! Nie wiedziała o złem, nikt jej nie sprawiał zmartwienia, była dobra dla wszystkich. I piękna była też.

Zjawił się pewien cudny mężczyzna, a zwał się Altringer. Bóg jeden wie, czemu się zjawił w dzikim pustkowiu elfdalskim, gdzie leżały dobra rodziców Małgorzaty. Poznali się i pokochali, on zaś był nad wyraz piękny i człowiek co się zowie. Ale nie miał majątku, toteż uradzili, że będą jak w bajce czekać na siebie lat pięć.

Po trzech latach zjawił się inny konkurent, brzydki co prawda, ale rodzice Małgorzaty mówili, że jest bogaty i zmusili ją do małżeństwa perswazją, obietnicami, biciem, pogróżką. Tegoż to dnia zmarła Małgorzata Celsing.

Odtąd nie było Małgorzaty Celsing, a tylko majorowa Samzelius, osoba zgoła niedobra, nieskromna, wierzyła w różne złe rzeczy, a nie troszczyła się wcale o dobre.

Wiesz pan zapewne, co się potem działo. Zamieszkaliśmy tu blisko, w Sjö, nad Löffeńskim Jeziorem, to znaczy ja z majorem. Ale nie był on wcale bogaty, jak głoszono.

Przeszłam ciężkie czasy.

Nagle wrócił Altringer, posiadł majątek, został właścicielem Ekeby, sąsiadem naszym. Niedługo zakupił jeszcze sześć innych posiadłości nad Jeziorem Löffeńskim. W ogóle człowiek przedsiębiorczy, człowiek zachwycający. Dopomagał nam w biedzie, jeździliśmy jego powozami, przysyłał nam zapasy kuchenne i wino do piwnicy. Przepajał mi życie radosnym upojeniem. Po wybuchu wojny wyjechał major, ale nas to nie obeszło wcale! Bywałam u niego w Ekeby, a on wzajem co drugi dzień u mnie, w Sjö. Życie nam płynęło niby taniec wzdłuż wybrzeży jeziora.

Ludzie zaczęli plotkować o mnie i Altringerze. Gdyby Małgorzata Celsing żyła, zmartwiłoby ją to zapewne, ja na to jednak nie zwracałam zgoła uwagi. Nie wiedziałam jeszcze atoli, że będąc umarłą wyzbyłam się też wszelkich uczuć.

Plotki dotarły aż do rodziców żyjących w górach, pośród mielerzy węglowych elfdalskich lasów. Matka, nie namyślając się długo, przybyła do Sjö, by ze mną pogadać.

Zjawiła się właśnie po wyjeździe majora, w chwili gdym siedziała przy stole z Altringerem i kilku gośćmi. Widziałam, jak wchodzi do jadalni, ale nie odczułam, że to moja matka ... tak... Gösto Berling! Jak obcą zaprosiłam ją do swego stołu i podsunęłam półmiski. Chciała ze mną pomówić jak z córką, ale oświadczyłam, że się myli, rodziców nie mam, albowiem zmarli w dniu mego ślubu.

Przystała na tę rolę. Miała siedemdziesiąt lat i przebyła w ciągu trzech dni mil trzydzieści. Bez ceremonii usiadła do stołu i spożyła z nami obiad. Była to silna staruszka.

Złożyła mi wyrazy współczucia z powodu straty obojga rodziców w sam dzień ślubu.

— Najbardziej mnie smuci — odparłam — że rodzice moi nie zmarli w przeddzień ślubu, gdyż nie byłoby doszło do małżeństwa.

Pani majorowa nie czuje się tedy szczęśliwa w małżeństwie? — spytała.

— O tak! — odparłam. — Teraz czuję się zupełnie szczęśliwa. Zawsze też będę z radością pełniła wolę rodziców.

Spytała, czy może być wolą rodziców, bym na nich i na siebie ściągała hańbę i oszukiwała męża? Jakiż to zaszczyt przynoszę rodzicom wydając ich na języki ludzkie?

— Niechże śpią, jak sobie posłali! — odparłam i poprosiłam obcą damę, by przyjęła do wiadomości, że nie chcę słuchać słów przykrych o córce rodziców moich.

Jadłyśmy dwie tylko. Mężczyźni siedzieli milcząc, żaden nie kwapił się do widelca i noża.

Stara dama została przez dzień i noc dla wypoczynku. Ale póki ją widziałam, pojąć nie mogłam, by to była matka moja. Wiedziałam, iż matka zmarła.

Gdy miała odjeżdżać, Gösto, i stałam obok niej na schodach, a powóz już zajechał, powiedziała mi: „Byłam tu przez dzień i noc, a nie chciałaś mnie ni na chwilę uznać za matkę. Jechałam tu przez pustkowie trzydzieści mil w trzech dniach. Ze wstydu za ciebie drży stare ciało moje jakby chłostane rózgami. Niechże się ciebie wyprą, jakoś się mnie wyparła, niech odepchną, jakoś ty mnie odepchnęła! Niech ci będzie domem gościniec, grób leżem a mielerz węglowy ogniskiem. Niech ci nagrodą będzie wstyd i potępienie, a niech cię inni biją, jako ja cię biję!“

To rzekłszy wymierzyła mi silny policzek.

Ja zaś wzięłam ją na ręce, zniosłam po schodach i posadziłam do powozu.

— Jakimże prawem złorzeczysz mi? — spytałam. — Jakim prawem bijesz mnie? Tego nie zniosę od nikogo.

To rzekłszy oddałam jej policzek. W tej chwili powóz ruszył i w tejże samej chwili przekonałam się też, Gösto, że Małgorzata Celsing naprawdę zmarła. Była tak niewinna i dobra. Nie wiedziała, co znaczyło zło. Aniołowie płakaliby na jej grobie. Gdyby żyła, nigdy nie ośmieliłaby się uderzyć matki swojej.

Żebrak przy drzwiach słuchał bacznie, a słowa te przygłuszyły na chwilę szmer wieczystych lasów. Oto ta bogata pani zstąpiła ku niemu w grzechach swoich, została mu siostrą w niedoli, a uczyniła to, by mu dodać odwagi do życia. Chciała mu dać poznać, że na głowach innych ludzi cięży również troska i wina. Wstał i podszedł do majorowej.

— Czy godzisz się teraz żyć, Gösto? — spytała głosem zdławionym przez łzy. — Na cóż ci umierać? Mogłeś być dzielnym proboszczem, ale nigdy nie był Gösta Berling utopiony przez ciebie w wódce tak promiennie czysty jak Małgorzata Celsing, którą ja utopiłam w nienawiści! Czy chcesz żyć, Gösto?

Gösta padł przed majorową na kolana i rzekł:

— Przebacz mi, nie mogę!

— Jestem starą kobietą — odparła — otępiałą w troskach i zgorzkniałą, a oto siedzę i wydaję się na łup żebraka, którego znalazłam na poły zamarzłego w zaspie. Dobrze mi tak. Idźże sobie, acan, i popełnij samobójstwo... nie powtórzysz wówczas tego, com powiedziała w przystępie głupoty!

— Nie jestem samobójcą — błagał — jestem skazany na śmierć. Nie utrudniaj mi walki! Żyć nie mogę. Ciało moje wzięło górę nad duszą, przeto muszę ją wyzwolić i puścić do Boga.

— Sądzisz więc acan, że pójdzie do Boga?

— Żegnaj mi, majorowe, i przyjm dzięki moje!

— Żegnam cię, Gösto Berling!

Żebrak wstał i podszedł do drzwi ze zwieszoną głową, powłóczystym krokiem. Ta kobieta utrudniała mu wielce podróż ku wiekuistym lasom.

Pod drzwiami obejrzał się bezwiednie. Napotkał spojrzenie majorowej, która siedziała bez ruchu, patrząc za nim. Nie zauważył dotąd nigdy takiej zmiany w ludzkiej twarzy, stanął tedy i patrzył zdumiony. Przed chwilą jeszcze zapamiętała i sroga, siedziała jakby w zachwyceniu, a oczy jej wyrażały bezbrzeżną, litosną miłość. Stopniało jego zdziczałe serce od tego spojrzenia, oparł czoło o ramię drzwi i podnosząc nad głową ramiona zapłakał, jakby mu miało pęknąć serce.

Majorowa rzuciła fajkę w ogień i podeszła doń, a ruchy jej stały się nagle łagodne, jakby macierzyńskie.

— No... no... chłopcze drogi! ... — powiedziała.

Pociągnęła go na ławkę przy drzwiach, usiadła obok i wzięła głowę jego na łono, by mógł swobodnie płakać.

— Czy jeszcze chcesz umierać? — spytała po chwili.

Porwał się, tak że musiała go przytrzymać przemocą.

— Po raz ostatni mówię panu, że możesz to uczynić, jeśli chcesz. Jeśli atoli zgodzisz się żyć, obiecuję wziąć do siebie córkę brobijskiego proboszcza i wychować na dzielnego człowieka. Możesz acan podziękować Bogu za to, żeś jej skradł mąkę. No cóż... chcesz?

Podniósł na nią spojrzenie i popatrzył jej w oczy.

— Czy pani mówi serio? — spytał.

— Oczywiście, Gösto Berling.

Załamał dłonie w strasznej udręce. Ujrzał przed sobą trwożne oczy, zaciśnięte usta i wychudłe ręce. Biedna, mała istota miała znaleźć schron i opiekę, zniknąć miało z jej ciała piętno poniżenia a zło z duszy. Uczuł, że zamknęła się przed nim droga do wiekuistych lasów.

— Nie pozbawię się życia, jak długo ta mała pozostanie w opiece pani! — powiedział. — Wiedziałem, że pani majorowa jest ode mnie silniejsza i że mnie zmusi do życia.

— Gösto — powiedziała uroczyście — walczyłam o ciebie jak o własne zbawienie. Powiedziałam Bogu: „Jeśli jest we mnie jeszcze ślad Małgorzaty Celsing, to spraw, Boże, by się zjawiła i nie dała temu człowiekowi odebrać sobie życia”. I Bóg wysłuchał mej prośby, ujrzałeś ją i dlatego nie miałeś siły odejść. Podszepnęła mi, że może ze względu na to biedne dziecko porzucisz myśl samobójstwa. Ach, jakże zuchwale fruwacie wy, dzikie ptaki, ale Bóg wie, jaka sieć was schwytać może.

— Bóg jest wielki i przedziwny! — rzekł Gösta. — Zadrwił sobie ze mnie i odepchnął, a jednak nie pozwolił mi umrzeć. Niech się stanie wola jego.

Od tego dnia Gösta Berling został rezydentem w Ekeby. Dwa razy chciał się wyrwać, utorować sobie drogę i żyć z własnej pracy. Po raz pierwszy zamieszkał w domu danym przez majorową, w pobliżu Ekeby, i jął pracować jako zwyczajny robotnik. Przez czas pewien szło dobrze, ale nie mogąc znieść samotności i codziennej pracy wrócił na stanowisko rezydenta. Drugi raz przyjął w Borgu miejsce nauczyciela młodego hrabiego, Henryka Dohny. Zakochał się tam w siostrze hrabiego, Ebbie Dohna, gdy jednak zmarła, w czasie kiedy miał już nadzieję pozyskać jej wzajemność, zaniechał wszelkich wysiłków zostania czymś więcej niż rezydentem Ekeby. Nabrał przekonania, że jako zdegradowany proboszcz ma zamknięte wszystkie drogi oczyszczenia swego honoru.

KRAJOBRAZ

Zmuszona jestem prosić tych, którzy znają już to wydłużone jezioro, bujne doliny i błękitne góry, by przerzucili kilka stron tu zamieszczonych. Mogą to uczynić śmiało, gdyż książka i tak będzie dość długa.

Zrozumie jednak każdy, że muszę opisać te trzy elementy scenerii tym, którzy ich jeszcze nie znają, tu bowiem właśnie mieści się widownia wesołego życia Gösty Berlinga i innych rezydentów. Czytelnicy, którzy widzieli ten krajobraz, przyznają mi może chętnie, że zadanie opisu tego przekracza siły każdego człowieka piszącego.

Poprzestałabym też na zaznaczeniu, że jezioro zwie się Löffeńskie, jest długie i wąskie i zalewa przestrzeń począwszy od wielkich, samotnych borów północnej Wermlandii aż do doliny Jeziora Wenerskiego, na południu. O równi dałoby się powiedzieć jeno, że roztacza się po obu stronach jeziora, zaś o górach, że zębatym łańcuchem zamykają całą dolinę. Ale nie wystarczy mi to dla przedstawienia jeziora mych marzeń dziecięcych i życia bohaterów lat młodych.

Źródła jeziora leżą wysoko, na północy, a jest to piękna dla jeziora ojczyzna. Las i góry dostarczają mu nieustannie wody, siklawy zaś i potoki wlewają się weń przez cały rok. Posiada biały piasek, na którym może się rozciągnąć, oraz przylądki i wyspy, które odzwierciedla, a stanowi to podatny teren dla hodowli i bujania wodników i syren. Na północy wszystko rzeźwe i radosne. Trzeba widzieć, jak wesołe jest jezioro letnim rankiem, gdy zaledwie obudzone lśni spod przysłony mgieł. Kryje się na chwilę zrazu, potem zaś wypełza pomaleńku z jasnej osłony tak czarowne, że je rozpoznać trudno. Nagle odrzuca całe nakrycie i oto leży nagie, czyste, różowe i lśni w porannych promieniach.

Jezioro nie poprzestaje jednak na wesołej igraszce. Toruje sobie drogę przez piaszczyste wzgórza ku południowi, zwęża się w wąski sund i szuka nowego terenu. Znalazłszy go roztacza się zaraz i olbrzymieje, to wypełniając jakąś przepastną głąb, to zdobiąc okolicę rodzajną. Ale woda jest tu ciemniejsza, brzegi mniej urozmaicone, wiatry wieją ostrzej, a cały charakter nabiera surowości. A jednak jezioro jest jeszcze wspaniałe. Krążą po nim liczne statki i tratwy, a czasem przed Bożym Narodzeniem układa się na sen zimowy. Często wpada w zły humor, miota pianę i wywraca łodzie, umie atoli także leżeć w rozmarzeniu i odzwierciedlać niebo.

Jezioro zmierza jeszcze dalej w świat, chociaż je góry ściskają bardziej i coraz mniej ma miejsca, im dalej sięga, tak że w końcu może jeno pełznąć jako wąski sund pomiędzy piaszczystymi brzegami. Potem roztacza się po raz trzeci, ale nie z taką już okazałością i potęgą.

Brzegi tu jednostajne i płaskie, wieją wiatry łagodniejsze, jezioro zasypia wcześniej na zimę. Jest jeszcze piękne, choć utraciło dzikość młodzieńczą i siłę wieku męskiego. Stało się takie same, jak wszystkie inne. Dwoma ramionami sunie omackiem ku Jezioru Wenerskiemu, a dotarłszy rzuca się w nie ostatkiem upadających sił i po tym bohaterskim czynie idzie na spoczynek.

Równia jest tak długa, jak jezioro, ale nie łatwo jej iść naprzód z powodu gór i zatok, przeszkody jawią się zaraz, począwszy od wąwozu na północnym krańcu, a długo trwa, zanim się wygodnie rozłoży na spoczynek u brzegów Jeziora Wenerskiego. Równia biegłaby oczywiście najchętniej wzdłuż jeziora, od początku do końca, ale nie pozwalają na to góry. Są to potężne murzyska granitowe, porosłe lasem, pełne rozpadlin utrudniających wędrówkę, bogate w mech i porosty, toteż od zamierzchłych czasów były ojczyzną dzikiego zwierza. Często trafia się na szerokich upłazach gór bagnisko z grząskim dnem lub moczar o czarnej wodzie, a tu i owdzie widnieje też mielerz węglarza, poręba lub wreszcie płacheć spalonego wrzosowiska. Świadczy to, że i tu nie ustała praca, zazwyczaj jednak góry śnią w objęciu spokoju igrając jeno wieczystymi odblaskami światła po ścianach skalnych i załomach.

Z górami toczy ciągły bój równia potulna, rodzajna i miłująca pracę.

— Poprzestańcież na otoczeniu mnie murem! — powiada równia. — Starczy mi tyle bezpieczeństwa!

Ale góry nie baczą tych słów i wysyłają liczne szeregi wzgórz i łysych płaskowyży aż do samego jeziora. Budują po przylądkach wspaniałe wieże, z których można podziwiać krajobraz, i tak rzadko cofają się wybrzeża, że równia miejscami tylko może stoczyć się w miękki piasek. Próżne atoli żale.

— Rada bądź, że tu stoimy! — powiadają góry. — Wspomnij czas przed Bożym Narodzeniem, kiedy to dzień po dniu mgły lodowate toczą się po jeziorze. Wielkie tu, zaiste, oddajemy przysługi!

Równina skarży się, że jej brak miejsca i ma zły widok.

— Głupia jesteś! — mówią góry. — Nie wiesz, jak tu wieje nad wodą. Trzeba mieć grzbiet granitowy i futro sosnowe, by wytrzymać. Zresztą, bądź zadowolona, że ci wolno patrzeć na nas.

Równię raduje to w istocie. Zna dobrze przedziwną grę cienia i światła przemykającego po skałach. Podziwiała nieraz światło godzin południowych opadające nisko, jasnobłękitne i wznoszące się znów do znacznej wysokości rankiem, i o wieczorze szafirowe jak niebo w zenicie. Światło pada czasem na skały tak ostro, że staje się zielone, to znów granatowe, a wówczas widać całymi milami każdy ślad, każdą drogę, każdy wąwóz.

Zdarza się też czasem miejscami, że góry odchodzą trochę w bok i pozwalają równinie zerknąć na jezioro. Kiedy atoli zobaczy jego gniew, jak się pieni i parska niby dziki kot lub też przywdziewa opończę zimnych mgieł, która świadczy, że wodniki na dnie pieką, lub gotują strawę, natenczas przyznaje równia górom słuszność i wraca spokojnie w ciasne więzienie swoje.

Ludzie uprawiają tę rozkoszną płaskość od czasów Olima i jest ona gęsto zaludniona. Gdzie tylko szumiący potok rzuca się z brzegu, stoi tartak lub młyn.

W miejscach jasnych, otwartych, gdzie równia dotykała jeziora, stały kościoły i plebanie, zaś na krawędzi jej, przez pół jeszcze na zboczu gór, gdzie pole zasłane głazami nie rodzi zboża, leżały osiedla chłopskie, stały domy oficerów, a tu i owdzie willa pańska.

Należy zaznaczyć, że w latach dwudziestych okolica ta nie posiadała ni w części tej co dziś uprawy. Wielkie obszary będące teraz polami zalegał las, bagno lub płycizna. Ludności też było znacznie mniej, a główne zarobki dawała furmanka oraz praca po tartakach i młynach w różnych okolicach. Z roli wyżyć się nie dało. W tych czasach nosili mieszkańcy odzież z samodziału, jadali placki owsiane i dość im było dwunastu szylingów dziennie. Panował niedostatek, ale łagodziło go wesołe usposobienie ludności, jej dzielność oraz zręczność w robocie, co wychodziło na jaw, zwłaszcza przy pracy w dalszych okolicach.

Wszystko troje na raz, to znaczy podłużne jezioro, bogata równia i błękitne góry tworzyły mimo wszystko i tworzą, dotąd jeszcze, przepiękny krajobraz, a ludność jest jak dawniej silna, odważna i uzdolniona. W czasach obecnych wzrósł też znacznie dostatek i wzmogło się wykształcenie.

Życzę powodzenia tym, co mieszkają tam, kędyś, nad podłużnym jeziorem wśród błękitnych gór, to zaś, co zamierzam opowiedzieć, składa się z garści ich własnych wspomnień.

WIGILIA

Sintram, to złośliwy właściciel Forsu o niezdarnym cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, szkaradnej i wykrzywionej twarzy człowiek, którego największą, przyjemnością jest judzić i straszyć bliźnich.

Sintram najmuje samych jeno włóczęgów i awanturników za parobków oraz bierze do służby kłótliwe, obłudne kobiety. Dręczy też psy wbijając im szpilki w nozdrza, a najlepiej się czuje wśród, złych ludzi i dzikich zwierząt.

Ulubioną rozrywką Sintrama jest przebierać się za diabła z rogami, z ogonem i końską nogą, potem zaś wypadać nagle z ciemnego kąta, piekarskiego pieca czy spoza stogu siana i straszyć dzieci albo zabobonne baby.

Sintram raduje się, gdy może przemienić starą przyjaźń we wściekłą nienawiść a serca zatruć kłamstwem.

Ten Sintram przybył pewnego dnia do Ekeby.

— — — — — — — — — — — —

Wciągnijcież wielkie sanie płozowe do kuźni i postawcie na środku, połóżcie na nich sanki dnem do góry i oto mamy stół. Hura, niech żyje stół!

Dawać teraz stołki i wszystko, na czym się da usiąść! Trójnogi szewskie i puste paki są też mile widziane! Dawać roztrzęsiony fotel bez oparcia, sanki jednokonne bez płozów i starą karetę… ha, ha... ha... pyszna ta kareta! Będzie z niej trybuna dla mówcy. Ale patrzcież, brak jej koła, co więcej brak całego pudła!... Został sam jeno kozioł! Poduszki poszarpane, wyściółka wyłazi ze środka, a skóra zrudziała od starości! Grat to wysoki niby dom, obalcież go... obalcież prędzej!

Hura! Dziś Wigilia w Ekeby!

Major i majorowa śpią poza jedwabnymi kotarami i sądzą, że w skrzydle rezydentów także wszystko śpi. Mogą sobie spać parobcy i dziewki przesyceni ryżową lemiszką i oszołomieni mocnym piwem świątecznym. Któż atoli będzie się łudził, że śpią dziś rezydenci?

Dziś nie rzępolą żelaziwem bosonodzy kowale, usmoleni chłopcy nie popychają taczek z węglem, a wielki młot zwisa z dachu niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie rozdziawiają płomiennych paszczy swoich, by chłonąć węgiel, a miechy dziś już nie skrzypią. Nadeszło Boże Narodzenie. Kuźnia śpi.

Kuźnia śpi, zaprawdę, ale czuwają rezydenci! Długie cęgi stoję sztywno na ziemi trzymając świece w szczękach. Z wielkiego miedzianego kotła bije błękitna łuna płonącego ponczu aż pod czarny dach.

Na długiej sztabie młota wisi rogowa latarnia Baerencreutza, a żółty poncz łyska niby słońce. Tu mamy stół, a tu krzesła. Rezydenci obchodzę święta w kuźni!

Wre tutaj, kipi radość, brzmi muzyka i śpiew. Ale tego hałasu o północy nikt nie słyszy. Cały rozgwar tonie w potężnym szumie wodospadu.

Ależ wrzask, ależ wesołość! Ha... gdyby to posłyszała majorowa!

No i cóż? Na pewno siadłaby przy nich i wychyliła kubek. To dzielna niewiasta, nie ucieka przed swawolną, gromką piosenką pijacką, nie mierzi jej też partyjka rabużu. To najbogatsza kobieta Wermlandii, szorstka niby chłop, dumna jak królowa. Lubi rozgłośny śpiew, wrzaski trąbek i pisk skrzypek. Ma upodobanie w winie, grze i długich stołach obsiadłych przez wesołych biesiadników. Miło jej, gdy zapasy topnieję, gdy sala dudni od tańca, a w skrzydle rezydenckim roi się od rezydentów.

Patrzcież! Siedzę wokoło wazy ponczu, jeden przy drugim! Jest ich dwunastu, tuzin chłopców co się zowie! Nie są to jętki jednodniowe ni modnisie, ale męże na schwał, których sławą, długo będzie tętniła Wermlandia. Ludzie mężni, silne chłopy!

Nie przypominają zeschłych pergaminów ni worków złota, to ludzie biedni, beztroscy, ale panowie od rana do wieczora.

Nie wierzby to płaczące, nie mole domowe, ale męże z rozmachem, światowcy, wesołki, rycerze tysiącznych przygód.

Dziś... ach dziś, skrzydło rezydenckie od lat już stoi pustką. Ekeby przestało być schronem bezdomnych kawalerów. Pensjonowani oficerowie i zubożali szlachcice nie jeżdżą chwiejnymi powozikami po drogach Wermlandii... tu jednak zmartwychpowstaną weseli, beztroscy, wieczyście młodzi!

Wszyscy posiadają sławę, umieją też grać na różnych instrumentach. Każdy ma swoistą cechę, własny język, pomysły, pieśni. Przypominają mrowisko pełne mrówek, każdy jednak posiada coś oryginalnego, co go od innych odróżnia.

Spośród siedzących nad „bowlą“ wymienię naprzód Baerencreutza, pułkownika, z wielkim, siwym wąsem, słynnego mistrza w rabużu, śpiewaka pieśni Bellmanowskich, potem przyjaciela jego i towarzysza broni, małomównego majora, łowcę niedźwiedzi, Andersa Fuchsa, wreszcie zaś, jako trzeciego z bandy, małego Rusteratambora, który był długo forysiem u pułkownika, ale otrzymał rangę oficerską z uwagi na swój kunszt przyprawiania ponczu i śpiewania basem. Następnie wspomnieć trzeba starego chorążego, Rutgera von Oerneclou, zdobywcę serc w peruce i sztywnej krezie z żabotem, umalowanego jak kobieta. Był on jednym z najwybitniejszych rezydentów wespół z silnym kapitanem, Chrystianem Berghiem, słynnym bohaterem, którego równie łatwo było wodzić za nos jak olbrzyma z bajki. W ich towarzystwie przebywał często mały, krągły, poczciwiec Juliusz, wesoły, żwawy, bystry mówca, malarz, piosenkarz i facecjonista. Zazwyczaj oblewał potokiem drwin reumatycznego chorążego i głupiego olbrzyma.

Napotykało się tu również olbrzymiego Niemca, Kevenhüllera, wynalazcę samoczynnego wozu i maszyny do latania, którego imieniem rozbrzmiewały wszystkie szumiące lasy. Z rodu i postaci był to rycerz o krętych wąsach, spiczastej brodzie, orlim nosie oraz małych, skośnych oczach, osnutych siecią zmarszczek. Siedział tu wielki wojownik, Kristoffer, nie wychylający się nigdy z czterech ścian skrzydła rezydenckiego, jeśli nie szło o polowanie czy inną szaleńczą awanturę, obok niego zaś wuj Eberhard, filozof, który nie przybył do Ekeby dla żarcików czy uciechy, ale po to, by w spokoju, bez troski o pożywienie dokonać wielkiego dzieła z zakresu tej wiedzy, ponad wszelką wiedzę wzniosłej.

Na końcu wymieniam najlepszych spośród czeredy, łagodnego Lövenberga, człowieka nabożnego, co zbyt dobry dla tego świata był jak tabaka w rogu, oraz wielkiego muzyka, Liencronę, który posiadał wprawdzie dom i tęsknił doń ciągle, ale przebywał w Ekeby, gdyż duch jego potrzebował bogactw i urozmaicenia, by w ogóle znieść życie.

Wszyscy ci ludzie w liczbie jedenastu mieli już za sobą młodość i nawet znaczną część życia. Jeden tylko z dwunastki liczył lat trzydzieści i był fizycznie oraz duchowo niezłamany. Mam na myśli klejnot rezydentów, Göstę Berlinga, większego w jednej osobie mówcę, śpiewaka, muzyka, myśliwca i bohatera pijatyki i gry od wszystkich tamtych wziętych razem. Takim to mężem zrobiła go pani majorowa!

Oto właśnie stoi na mównicy! Ciemność spływa nań z zakopconego dachu w ciężkich festonach. Jasna głowa wybłyska z tej ciemni podobna głowom młodych bogów, światłodawców, którzy porządkowali ongiś chaos. Stoi smukły, piękny, żądny przygód.

Ale przemawia z wielką, głęboką powagą.

— Rezydenci i bracia! Zbliża się północ, świętujemy już dość długo, pora wznieść toast trzynastego u stołu!

— Drogi bracie Gösto! — woła Juliusz. — Nie ma trzynastego w naszym gronie! Jest nas dwunastu!

— W Ekeby umiera co roku człowiek! — ciągnie dalej, coraz to posępniej Gösta. — Umiera co roku jeden z gości skrzydła rezydenckiego, jeden z wesołków, beztroskich, wiekuistych młodzieńców! Zaprawdę, takim jak my starzeć się nie wolno! Czymże jest nam życie, czymże my dla życia jesteśmy, kiedy drżąca ręka nie może już utrzymać szklanki, a oślepłe oko kart rozróżnić nie zdoła? Umrzeć musi zawsze jeden z trzynastu, obchodzących Wigilię w kuźni ekebijskiej, ale co roku przybywa nowy, by dopełnić liczby. Bywa to zawsze człowiek doświadczony w rzemiośle uciechy, człowiek umiejący grać na skrzypskach i w karty, gdyż on jeno może dopełnić grona. Stare motyle muszą znać sztukę umierania w pełnym słońcu! Wznoszę zdrowie trzynastego!

— Ależ, Gösto, jest nas dwunastu! — zaprotestowali wszyscy i żaden nie tknął szklanki.

Gösta Berling zwany poetą, mimo że nie napisał w życiu wiersza, ciągnął dalej z niezmąconym spokojem:

— Kawalerowie i bracia! Czyż zapomnieliście, czym jesteście? Utrzymujecie przy życiu całą radość Wermlandii. Dajecie rozmach smyczkowi skrzypiec i tempo tanom, śpiew i muzyka rozbrzmiewa z waszej łaski. Bez was ustałby taniec, powiędłyby róże, zamarłaby gra w karty, a w całym kraju pozostałyby tylko huty żelaza i obszarnicy. Jak długo wy żyć będziecie, trwać będzie radość. Przez lat sześć już święcę Wigilię tu, w kuźni ekebijskiej, nigdy zaś nie wahano się wypić zdrowia trzynastego biesiadnika. Któryż z was czuje strach przed śmiercią?

— Ależ, Gösto! — zawołali. — Jakże możemy pić zdrowie trzynastego, skoro nas jest jeno dwunastu?

Smutek zjawił się na twarzy Gösty.

— Czyż nas dwunastu tylko? — spytał. — I czemuż to? Czyż mamy wymrzeć! Więc ma nas w roku przyszłym być jeno jedenastu, a w następnym dziesięciu? Więc życie nasze ma się stać legendą, a zespół cały przepaść? Wzywam trzynastego, gdyż wstałem, by wypić jego zdrowie. Z głębi morza, z wnętrzności ziemi, z oddali nieba wzywam tego, który ma uzupełnić liczbę rezydentów.

Rozlega się szum w kominie, bucha płomień topnego pieca i przybywa trzynasty. Stwora kudłata, ma ogon, końską nogę, rogi i spiczastą bródkę, a na jego widok zeskakują z siedzeń przerażeni rezydenci i krzyczą głośno.

Niesłychana nastaje radość i wrzask, a Gösta woła donośnie:

— Przybył trzynasty! Zdrowie trzynastego!

Zjawił się tedy stary wróg ludzkości w gronie szaleńców mających nocną ciszę. Przybył ulubieniec czarownic z Łysej Góry, który spisuje kontrakty krwią na czarnym papierze, który przez siedem dni i nocy tańczył z hrabiną Ivarsnäss, a siedmiu pastorów wygnać go nie mogło...

Myśli kotłują w głowach starych awanturników na jego widok. Dumają nad pytaniem, z czyjego rozkazu wybrał się tej nocy w drogę.

Wielu z nich chce uciekać ze strachu, ale niebawem uświadamiają sobie, że nie przybył po to, by ich ściągnąć do piekieł, jeno że go zwabił brzęk pucharów i śpiew. Zapragnął uczestniczyć w ludzkiej radości wigilijnej i zrzucić na chwilę brzemię władzy.

O przyjaciele! Któryż z was myśli o tym, iż to noc wigilijna? Anioły śpiewają pastuszkom po polach, dzieci w łóżeczkach boją się twardo zasnąć, by nie przespać pięknej pasterki porannej. Niedługo zapłoną świece świąteczne w broeńskim kościele, a w dali, pod leśnym szałasem, rozniecił młodzieniec ognisko z gałązek sosnowych, by ukochanej jasno było w drodze na mszę. W oknach chat pozatykały kobiety świeczki, które niedługo oświecą drogę idącym do kościoła. Organista powtarza przez sen kolędy, a leżący w łóżku stary pleban próbuje, czy zdoła jak należy zagrzmieć: Chwała Bogu na wysokości, a pokój na ziemi ludziom dobrej woli!

O przyjaciele, czyż nie lepiej by spędzić tę noc pokoju w łóżkach, niźli kumać się z księciem ciemności!

Oni atoli witają go okrzykami za przykładem Gösty, stawiają przed nim puchar palącego napoju i sadzają na honorowym miejscu. Baerencreutz zaprasza go na partyjkę rabuża, Juliusz śpiewa pieśni, a Oerneclou opowiada o kobietach, niebiańskich istotach słodzących życie. Dobrze tu rogatemu, siedzi oparty królewskim gestem o kozioł i podnosi puchar do wykrzywionych ust.

Gösta Berling przemawia, oczywiście, na cześć jego.

— Wasza Wysokość! — powiada. — Oczekiwaliśmy już od dawna Waszą Wysokość tu, w Ekeby, gdyż nie masz chyba dostępu do innego raju. Żyjemy tu, nie orząc ni siejąc. Wiadomo. Pieczone gołąbki wpadają nam do ust, a piwo i wódka płyną potokami. Dobrze tu, proszę to sobie zapamiętać, Wasza Wysokość!

— My, rezydenci, tęskniliśmy zawsze za tobą, o Panie, gdyż nie czuliśmy się jakoś nigdy w pełnej liczbie. Jesteśmy czymś więcej, niż się wydaje z pozoru. Dwunastka, to liczba prastara, nasz symbol długich wieków. W dwunastu rządziliśmy ongiś światem z Olimpu, w dwunastu obsiadaliśmy gałęzie drzewa Igdrazil a także stół krągły króla Artura. Dwunastu było nas rycerzy w wojsku Karola Wielkiego. Jeden z nas był Torem, drugi Jowiszem, co dziś każde rozpozna dziecko. Łatwo się doszukać świetności boskiej pod łachmanami a lwiej grzywy pod oślą skórą. Zeszliśmy z biegiem czasu na psy, ale ta kuźnia jest nam jeszcze dziś Olimpem, a to skrzydło rezydenckie Walhallą!

— Mimo wszystko, o Panie, nigdy nie czuliśmy się w pełnej liczbie. Wiemy, że w gronie dwunastu musi być jeszcze ktoś ze sfer poezji, jakiś Locke, Prometeusz czy Ganelon. I tego nam właśnie brakowało!

— Witam Waszą Wysokość! Witam!

— No, no... piękne słowa, śliczne słowa! — przyznał diabeł. — Szkoda, że nie mam czasu odpowiadać! Przyjaciele, wzywają mnie pilne interesy! Muszę zaraz odejść, inaczej gotów byłbym do wszystkiego. Dziękuję za miłe przyjęcie, drodzy przyjaciele! Do widzenia!

Rezydenci zapytali chórem, dokąd mu tak śpieszno, zaś diabeł odpowiedział, że czeka nań właścicielka Ekeby, majorowa, dla odnowienia kontraktu.

Wielkie zdumienie ogarnia rezydentów. Wszakże majorowa, to kobieta surowych obyczajów i dzielna osoba. Podnosi korzec zboża na plecy, ciągnie transport rudy z kopalni do Ekeby, sypia jak parobek na klepisku z workiem pod głową. W zimie dogląda mielerzy, latem spławia tratwami drzewo po jeziorze. Silną wolę ma ta kobieta. Klnie jak chłop, rządzi siedmioma posiadłościami swymi i dogląda majątków sąsiedzkich, włada parafią własną i pobliskimi, słowem jest królową Wermlandii. Dla bezdomnych rezydentów była zawsze matką i dlatego puszczali mimo uszu pogłoski, że ma pakt z diabłem. Teraz pytają ciekawie, jaki to kontrakt zawarła z księciem ciemności.

Diabeł odpowiada szczerze, że podarował majorowej siedem włości w zamian za obietnicę posyłania mu rok rocznie jednej duszy.

Przerażenie ogromne ściska serca rezydentów!

Wiedzieli wszystko, ale nie rozumieli dotąd. W Ekeby umiera co roku jeden człowiek, umiera jeden z gości rezydenckiego skrzydła pałacu, jeden z wesołych, beztroskich, wieczystych młodzieńców. Ano trudno, ludzie tacy starzeć się nie powinni! Czymże jest im życie, czymże są dla życia, gdy drżąca ich ręka nie może podnieść do ust szklanki, a oślepłe oko kart nie rozeznaje? Motyle winny znać sztukę umierania w pełnym słońcu!

Teraz dopiero pojęli znaczenie tych słów!

Biada strasznej kobiecie! Dlatego to raczy ich smacznym jadłem, dlatego poi ich mocnym piwem i wódką. Chce, by wprost od stołu pijaństwa i gry spadali w głąb piekieł, co roku jeden, jeden każdego krótkiego roku!

Biada strasznej kobiecie! Biada czarownicy! Do Ekeby przybywają silni, dzielni mężowie po to, by ginąć! Ona to pędzi ich w śmierć zamieniając mózgi w gąbkę, płuca w suchy popiół. Oszałamia ich mózgi, gdy na łożu śmierci, pozbawieni nadziei, bez duszy, ruszają w tę daleką drogę. Biada tej kobiecie! Tak pomarło wielu stokroć lepszych od niej, tak zginąć muszą wszyscy, do jednego!

Niedługo zostawali jednak rezydenci pod grozą strachu.

— Władco ciemności! — wołają. — Nie pozwolimy ci zawierać paktów pisanych krwią z tą czarownicą. Musi umrzeć! Chrystian Bergh, silny kapitan, zarzucił już na plecy największy, ręczny młot kuźni, by roztrzaskać głowę potwora. Ty zaś sam, rogaty, musisz lec na kowadle, a my na ciebie spuścimy młot dźwigniowy. Kując będziemy cię przytrzymywać obcęgami, aż ci odejdzie chętka polowania na dusze rezydentów.

Czarny jegomość niewiele ma odwagi, jak z dawna wiadomo, i wcale nierad dostać się pod młot dźwigniowy. Wzywa tedy kapitana Bergha, by zaczekał, i rozpoczyna z kawalerami układy.

— Weźcie sobie od przyszłego roku te siedem hut żelaza, a oddajcie mi majorową!

— Nie sądź, że jesteśmy nikczemni jak ty! — woła Juliusz. — Weźmiemy Ekeby i siedem posiadłości, ale z majorową musisz sobie radzić sam.

— Cóż na to Gösta? — pyta łagodny Lövenberg. — Niech mówi Gösta! W tak ważnej sprawie musimy zasięgnąć jego zdania.

— Wszystko to jest wielkie głupstwo! — powiada Gösta. — Bracia, nie dajcie się wodzić za nos! Czymże jesteśmy w porównaniu z majorową? Dusze nasze, to rzecz inna, ale nie możemy się świadomie zachowywać wobec tej kobiety jak szubrawcy niegodni i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, by ją w tej chwili opuścić.

— Idź tedy do piekła, Gösto, jeśli masz ochotę. My sami będziemy królować w Ekeby.

— Czyście poszaleli, czy przepiliście resztę rozsądku? Nie sądźcież, że to prawda! Wszakże to nie diabeł. Czyż nie spostrzegacie, że wszystko jest jeno wierutnym kłamstwem?

— Hm... hm... — rzekł czarny. — Acan jesteś na najlepszej drodze dostania się do piekła, jesteś tu już od siedmiu lat, a nic jeszcze nie wiesz. Lada moment czeka cię to.

— Głupstwa pleciesz, mój drogi! Sam cię przecież wsadzałem do pieca.

— Cóż stąd? Mogę być mimo to równie dobrze diabłem, jak każdy inny. Tak, tak, Gösto, ty mi na pewno nie ujdziesz. Pięknie wybujałeś pod ręką majorowej.

— Ocaliła mnie! Czymże byłbym bez niej!

— Miała w tym cel swój. Wzięła cię do Ekeby, byś innych przynęcił. Posiadasz dużo zalet. Raz chciałeś się wyrwać, poprosiłeś ją o dom i pracowałeś na życie jako robotnik. Ona zaś codziennie przychodziła pod twe okna z pięknymi dziewczętami. Pewnego dnia ujrzawszy w jej towarzystwie Mariannę Sinclaire rzuciłeś łopatę i fartuch i zostałeś na nowo rezydentem.

— Głupiś! Droga tamtędy wiodła i basta!

— Oczywiście wiodła droga tamtędy, przyznaję. Innym razem, jako nauczyciel Henryka Dohny omal nie zostałeś zięciem hrabiny Märty. Któż to jednak powiedział Ebbie Dohna, że jesteś wypędzonym proboszczem, skutkiem czego cię odrzuciła? Majorowa to uczyniła, Gösto! Chciała cię odzyskać!

— Nonsens! — odpowiada Gösta. — Ebba Dohna zmarła niedługo potem. I tak bym jej nie był dostał.

Czarny przystąpił doń blisko i syknął mu w ucho:

— Zmarła, oczywiście zmarła, bo się zabiła z twego powodu, ale o tym nie wie nikt.

— Niezły z ciebie diabeł! — rzekł Gösta.

— Wszystko to, powiadam, urządziła majorowa. Chciała cię odzyskać dla gromady rezydentów.

Gösta roześmiał się w głos.

— Niezły z ciebie diabeł! — krzyknął porywczo. Ano, dobrze, zawrzemy z tobą, jeśli chcesz, kontrakt, mocą którego dasz nam siedem hut żelaza.

— Dobrze, że nie stajesz już wbrew własnemu szczęściu.

Rezydenci odetchnęli z ulgą. Doszło do tego, że nie śmieli nic przedsięwziąć bez Gösty. Gdyby nie był przystał, umowa nie doszłaby do skutku, mimo że posiadanie siedmiu hut, to rzecz niemała dla biednych pędziwiatrów.

— Zważcież dobrze! — rzekł Gösta. — Przyjmujemy siedem posiadłości, by ocalić dusze, nie po to zaś, by zostać bogatymi obszarnikami, co liczą złoto i ważą żelazo, nie wolno nam być suchymi pergaminami, zawiązanymi workami pieniędzy, ale musimy zachować dotychczasową kawalerską fantazję.

— Złote ziarna mądrości! — mruknął czarny jegomość.

— Bierzemy tedy na rok te siedem posiadłości, ale wiedz, że jeśli w tym czasie uczynimy coś niezgodnego z honorem rycerskim, jeśli dokonamy czegoś użytecznego, mądrego lub nikczemnego, to weźmiesz sobie po roku wszystkich dwunastu razem, a huty będziesz mógł dać, komu zechcesz.

Diabeł zatarł z uciechy ręce.

— Jeśli natomiast zachowamy się, jak przystało ludziom honoru — dodał Gösta — to nie będzie ci już wolno nigdy zawierać paktu odnośnie do Ekeby i nie dostaniesz też w tym roku zapłaty ani od nas, ani od majorowej.

— To ciężkie warunki! — powiedział diabeł. — Drogi Gösto, wszakże mógłbyś mi przyznać choć jedną duszę, bodaj jedną, małą duszyczkę, na przykład majorowej. Czemuż to ją ochraniasz?

— Nie handluję tym towarem! — huknął Gösta. — Jeśli jednak chcesz duszę, to porwij Sintrama z Forsu, on dojrzał całkiem do piekła.

— Hm... hm... to rzecz niezła! — powiedział czarny jegomość nie mrugnąwszy nawet okiem. — A więc wszyscy rezydenci lub Sintram... to się równoważy. O, będę miał tłusty rok!

Spisano akt krwią z serdecznego palca Gösty, na czarnym papierze diabła, gęsim piórem.

Po podpisaniu rozradowali się rezydenci. Przez cały rok zażywać mieli wszystkich szczęśliwości, potem zaś... znajdzie się, myśleli, jakieś wyjście.

Odsunęli siedzenia, podali sobie ręce i wykonali wokoło wazy z ponczem, na czarnej podłodze, dziki taniec. Pośrodku koła skakał diabeł w ogromnych susach, potem zaś padł jak długi przy wazie, pochylił ją ku sobie i zaczął pić.

Na ten widok runął o ziem Baerencreutz, obok niego Gösta, a następnie koleją wszyscy i wazę pochylając ku sobie pili zawzięcie. W końcu ktoś ją potrącił, tak że się przewróciła, a lepki napój oblał leżących.

Wstali klnąc co sił, ale diabła już nie było, tylko złote obietnice jego unosiły się niby promieniste korony nad głowami rezydentów.

UCZTA ŚWIĄTECZNA

Wpierwsze święto Bożego Narodzenia wydała majorowa Samzelius wielką ucztę w Ekeby.

Zasiadła jako gospodyni u stołu nakrytego na pięćdziesiąt osób, w pełnym blasku i wspaniałości. Znikło krótkie futerko jagnięce, pasiasta spódnica z samodziału i fajka gliniana. Szumią na niej jedwabie, złoto zdobi jej ramiona, a perły chłodzą białą szyję.

Gdzie się atoli podzieli rezydenci, którzy pili na czarnej podłodze kuźni, z miedzianego kotła, zdrowie przyszłych posiadaczy Ekeby?

Siedzą oto w kątku, pod piecem, przy osobnym stole, gdyż dziś nie ma dla nich miejsca przy stole paradnym. Dochodzą ich potrawy późno, a wino dopływa skąpo, nie polatują ku nim spojrzenia pięknych dam, a nikt nie słucha żartów Gösty Berlinga.

Kawalerowie podobni są dziś oswojonym źrebcom czy osłabłym dzikim zwierzętom. Spali w nocy jeno przez godzinę, pojechali bowiem przy blasku pochodni i gwiazd na poranną pasterkę. Widzieli świece świętalne, słuchali kolęd, a miny ich stały się jako miny łagodnych dzieci. Zapomnieli o Wigilii w kuźni, jak się zapomina złego snu.