Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ile są warte obietnice dane ukochanej z dzieciństwa, za którą murem stanie cała rodzinna wioska?Uczciwy i pracowity farmer - Ward Gibson, do szaleństwa zakochuje się w Stephanie McQuenn, osobliwej tancerce z pobliskiego miasteczka, zwanej Maltańskim Aniołem. Jego małżeństwo z kobietą nie akceptowaną przez rodzinę i miejscową społeczność rozpoczyna serię makabrycznych zdarzeń, które zmuszą Warda do zrealizowania okrutnej zemsty. Stąd już tylko krok do życia na skraju obłędu i sprowadzenia rodowej klątwy na przyszłe pokolenia... Przed tobą brawurowo napisana saga rodziny Gibsonów, obejmująca lata 1886-1921. Jeśli masz słabość do powieści obyczajowych z rozbudowanym wątkiem historycznym i motywem zbrodni zrodzonej z szaleńczej chęci zemsty, trudno będzie ci się oderwać od lektury tej właśnie powieści C. Cookson. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 504
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Catherine Cookson
Przełożyła Izabela Arcykiewicz-Zamecznik
Saga
Maltański anioł
Tytuł oryginału The Maltese Angel
Język oryginału angielski
Copyright © The Catherine Cookson Charitable Trust, 1992.
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©1992, 2023 Catherine Cookson i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728405321
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
1886–1888
Droga z Newcastle do pierwszej bramy farmy zajęła mu nie więcej niż pół godziny. Jechał szybciej niż zazwyczaj, chociaż przez cały czas zadawał sobie pytanie dlaczego, ponieważ ciągle nie wiedział, czym może się zająć u celu swej podróży. Usiądzie pewnie przy stole, głowę wesprze o dłonie i po raz kolejny zada sobie to samo pytanie: jak by się zachował, gdyby teatr Empire nie zatrudnił zespołu na następny tydzień. A odpowiedź zawsze była taka sama. Po prostu nie wiedział.
Wszystko potoczyło się zbyt szybko; nigdy w życiu nie był w takiej sytuacji, nigdy nic takiego nie odczuwał, nie wiedział, czym jest miłość. Wiedział natomiast, czym jest pragnienie. O, tak. A to oznaczało udrękę. Tak właśnie mógł określić swój obecny stan, chociaż tym razem był to inny rodzaj udręki... Nie, nie, to nie była udręka, raczej uniesienie, poryw serca. Miał wrażenie, że unosi się gdzieś ponad wzgórzami, skąd – ponad górami... tak, ponad górami... ogarnia go uczucie wszechwładnego szczęścia, bardziej oczyszczającego niż rześkie powietrze wczesnego świtu.
Powinien raczej zadać sobie pytanie, czy przypadkiem kompletnie nie oszalał. Tylko cztery razy widział tę dziewczynę... nie, młodą kobietę... nie, tę nieziemsko piękną istotę.
Przyczyną nie mógł być jego brak obeznania ze sceną: w ciągu ostatnich dwóch lat przynajmniej raz w miesiącu bywał na przedstawieniach w Empire lub innych teatrach w mieście. Wytrwał nawet na sztuce Szekspira, która, musiał to przyznać, nie zachwyciła go. Nie mógł się skupić na czczej gadaninie aktorów huczących przez nos.
Przy drugiej bramie wychylił się z siodła i zdjął ze słupka drucianą pętlę, ale spojrzawszy na ciemne pola i zabudowania farmy, zamarł na chwilę w bezruchu. Zobaczył światełko latarni błyskające nie od strony obór czy chlewów albo kurnika, gdzie Billy Compton mógł sprawdzać, czy lis nie robi spustoszenia, chociaż psy nie dawały takich sygnałów, ani nawet nie z dołu starej stodoły, ale z jej stryszku.
Śpiesznie przeskoczył przez bramę, odwrócił się w siodle, żeby poprawić pętlę i zmusił zwierzę do galopu w kierunku błotnistego podwórza. Zsiadając z konia, klepnął go po zadzie i popchnąwszy w stronę stajni ze słowami: – Za chwilę do ciebie wrócę, Betty – szybko pobiegł do otwartej stodoły.
Widząc drabinę przystawioną do wejścia na stryszek, krzyknął: – Jesteś tam, Billy?
W górze ukazała się czyjaś głowa. – Tak, panie Wardzie. Mamy też gościa. Lepiej będzie, jak pan sam zobaczy.
Kiedy Ward Gibson wszedł na górę, jego oczom ukazała się mała figurka przytulona do starych belek spadzistego dachu. Podszedł bliżej mówiąc: – No, no, a któż to taki?
– Nie mogę wyciągnąć z niego ani słowa, panie. Ale ten dzieciak jest w strasznym stanie.
– Co to znaczy: w strasznym stanie? – odezwał się Ward cichym głosem.
Równie cicho odpowiedział stary człowiek. – Dostał niezłe cięgi. Można nawet powiedzieć, że ktoś go skatował. Chłopak jest kompletnie przerażony. Trząsł się cały jak osika, gdy się do niego odezwałem.
Ward przykucnął koło małej sylwetki i uprzejmie powiedział: – Witaj! Jak się nazywasz?
Dwoje oczu wpatrywało się w niego uważnie. Dzieciak gwałtownie zamrugał, ale nie odezwał się.
– No, przecież masz jakieś imię. Nikt cię tutaj nie dotknie.
Staruszek także ukucnął i spokojnym ruchem wyciągnął dłoń. – Niech mój pan obejrzy ci plecy, chłopcze. No, już. Nie bój się.
Chwilę później Billy powolnym ruchem podciągnął mu brudną szarą koszulę, ukazując w świetle latarni krwawe pręgi, przecinające plecy od chudych ramion do małych pośladków, na których wyraźnie rysowały się stare blizny.
– Ten bat dosięgnął go nie raz – szepnął starszy mężczyzna. – Spójrz na nadgarstki – powiedział, delikatnie opuszczając koszulę i odwracając chłopca. – Ślady sznura. Zobacz teraz jego kostkę. To bez wątpienia otarcie łańcuchem.
Staruszek patrzył na swego pana czekając na jego reakcję, ale dopiero po chwili Ward wyciągnął dłoń i powiedział: – Chodź, chłopcze. Nikt cię tu nie skrzywdzi. Chodź.
Chłopiec nie uczynił żadnego ruchu, ale kiedy w końcu próbował wstać, zachwiał się, a Ward instynktownie sięgnął, aby go podtrzymać. Dzieciak cofnął się nie przyzwyczajony, że ktoś okazuje mu pomoc. – Nikt cię tutaj nie skrzywdzi – powtórzył Ward. – Chodź, jeśli możesz iść sam. Jeżeli nie, zaniosę cię.
Chłopiec wstał chwiejnie, ale kiedy dotarł do krawędzi platformy, wyglądał bardzo niepewnie. Ward bez wahania podniósł go i trzymając w ramionach zszedł po drabinie.
– Czy Annie jest w domu? – zapytał Billy’ego, gdy znaleźli się na zewnątrz i zamierzali przejść przez podwórze.
– Tak, panie, od pół godziny jest już w łóżku. Ale twoją kolację zostawiła w piecyku; jest też dużo zimnego jedzenia. Ale jeśli chcesz, mogę ją obudzić...
– Nie, sami wszystko zrobimy... Jak go znalazłeś?
– To przez psy. Flo była niespokojna, a Kapitan biegał w tę i z powrotem. Kiedy zobaczyłem, że Flo obszczekuje drabinę, wiedziałem, że ktoś musiał dostać się na górę. Zawołałem dwa razy, ale nikt nie odpowiadał. Krzyknąłem, że mam ze sobą broń i wepchnąłem tam Flo. Jak odkryła, że to dziecko, przestała szczekać. Dziwne, ale on też się jej wcale nie przestraszył.
– To pewnie jedyne, czego on się nie boi.
* * *
Minęło pół godziny. Billy umył chłopcu twarz i ręce, a Ward przetarł mu bolące plecy, starając się nie przysporzyć bólu. Posmarował je maścią, którą jego matka leczyła siniaki, wrzody oraz wszelkie dolegliwości skóry u ludzi i zwierząt. A kiedy chłopiec pochłonął jedzenie jak zgłodniałe zwierzę i jednym haustem wypił prawie pół litra mleka, spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Ale to nastąpiło dopiero wtedy, gdy posadzony na niskim stołku przy ogniu, otulony kocem, odprężył się i po raz pierwszy zaczął mówić.
Kiedy Ward znowu zapytał go o imię, przedstawił się. – Carl Bennett.
Nazwisko było całkiem zwyczajne, ale akcent z pewnością nie był miejscowy; tak nie mówił nikt w promieniu wielu mil.
Zapytany o wiek, chłopak zrazu powiedział: – Osiem – ale zastanowił się i poprawił: – Nie, dziewięć.
Skąd przyszedł? To pytanie zaniepokoiło go. Opuścił głowę, a w końcu wymamrotał: – Z farmy.
– Z czyjej farmy? – zapytał Ward. – Z której farmy?
Chłopiec rzucił Wardowi ukradkowe spojrzenie, zanim wymruczał: – Daleko stąd. Za Durham.
– Za Durham? – staruszek i Ward powtórzyli zgodnym chórem.
– Kiedy stamtąd wyruszyłeś?
– Wczoraj. Nie... – Potrząsnął potarganą głową. – Przedwczoraj. Nie jestem pewny.
– Dlaczego?
Nie odpowiedział, ale jego oczy zdawały się mówić: Czy musicie o to pytać?
– Jak się nazywa ta farma... albo farmer?
Chłopak utkwił wzrok w szerokim palenisku i wpatrywał się w czarnego żelaznego psa, wspierającego równie wielkie przybory kominkowe. Nie podniósł głowy, dopóki Ward się nie odezwał: – Nie musisz się martwić. Nigdzie cię nie odsyłamy. Mój człowiek – wskazał na Billy’ego – nie dawniej niż tydzień temu mówił mi, że potrzebuje kogoś do pomocy. Starzeje się i jakiś młodzik musi przejąć część jego obowiązków. Czyż nie tak, Billy?
– Ach, tak. Tak, panie. Pewnie, że szukam kogoś młodego.
Chłopiec spoglądał to na jednego, to na drugiego, a kiedy powiedział: – Mogę pracować... ciężko pracować – w jego głosie słychać było prawdziwą gorliwość.
– Jak długo byłeś na tej farmie?
– Dwa lata.
– A wcześniej gdzie mieszkałeś?
Znowu pochylił głowę, ale nieznacznie wysunął chudą brodę. – W przytułku.
– Długo tam byłeś?
– Od czterech lat... to znaczy, odkąd skończyłem cztery lata.
Znowu uderzył ich dziwny sposób mówienia.
– Jak tam trafiłeś?
– Powiedziano mi, że moi rodzice wyruszyli w podróż. Matka zachorowała i umarła. Ojciec też.
– Na jaką chorobę?
– Na piersi. Ale nie wiem, jak umarł ojciec. Joe mówił, że wie, ale nie chciał mi powiedzieć.
– Kim jest Joe?
– Chłopcem z przytułku, ale jego wysłano na farmę wcześniej niż mnie. Był starszy.
– Nadal tam jest?
– Nie, uciekał dwa razy. Za drugim razem już nie wrócił.
– To twoja pierwsza ucieczka?
Głowa chłopca opadła ponownie, ale odpowiedział cichutko: – Trzecia.
– Wiązano cię i dostawałeś chłostę, gdy wracałeś?
– Tak.
– Dlaczego więc nie poszedłeś do przytułku i nie powiedziałeś im, jak cię traktują?
Tym razem obaj, chłopiec i Billy, spojrzeli na Warda, ale to Billy’emu Ward odpowiedział ostrym tonem: – Wiesz, że obowiązują pewne przepisy. Inspektorzy kontrolują farmy, a przynajmniej powinni to robić. Arthur Meyer ma chłopaka z przytułku. Chyba nawet dwóch, a Masonowie jednego. I o ile wiem, muszą zdawać z tego oficjalne raporty.
– Tak, w porządku – Billy kiwał głową – ale są przytułki i przytułki. Niektórzy ludzie gardło by ci poderżnęli za takie traktowanie dzieci. A swoją drogą, panie, gdzie my go położymy spać?
Po chwili namysłu Ward odpowiedział: – Przygotuj mu spanie w kotłowni, tam jest miło i ciepło, a jutro pomyślimy o wyszykowaniu mu pokoju nad stajniami. – Odwrócił się do chłopca z uśmiechem. – Pasuje ci to?
Chłopiec nie odpowiedział od razu, ale kiedy się odezwał, jego głos przeszedł w niewyraźne mamrotanie: – Ale sir, nie mówi pan tego ot, tak sobie, a jutro zmieni pan zdanie?
– Nie, synu, nie mówię ot, tak sobie. Przekonasz się, że nie rzucam słów na wiatr. Teraz idź z Billym, on ci pościeli, a jutro porozmawiamy. Ale myślę, że przez jakiś czas nie powinieneś się za dużo kręcić po okolicy. To dla twojego bezpieczeństwa, bo jak prawo stanowi, możesz być odesłany z powrotem. Rozumiesz?
– Och, tak. Tak, rozumiem, panie. I... dziękuję.
Podniósł się. Miał najwyżej metr dwadzieścia wzrostu i rzeczywiście wyglądał na dziecko ośmio-, dziewięcioletnie – nie był pewny swojego wieku – ale w jego spojrzeniu widać było dojrzałość, która uderzyła obydwu mężczyzn.
– No, chodź już, młody człowieku – odezwał się Billy energicznie. – Jeśli masz mi pomagać, to musisz być wyspany. Koniecznie. – Otulił chłopca kocem i popchnął w kierunku drzwi. Sam zatrzymał się i odwracając się do Warda zapytał: – A tak przy okazji, panie, czy zaglądałeś do Betty?
– Nie, zaraz to zrobię. Ale – uśmiechnął się – pewnie sama zdjęła sobie uprząż i napchała się owsem. Jestem pewny, że jest do tego zdolna. Idź do łóżka, wkrótce będzie ranek.
– Na pewno, panie. Na pewno. To jedna z tych rzeczy, których możemy być pewni. Czy my będziemy, czy nas już nie będzie, ranek na pewno nadejdzie.
Ward nie od razu poszedł za nimi, żeby zajrzeć do konia, lecz usiadł ciężko na jednym z kuchennych krzeseł z wysokimi oparciami, oparł łokcie na stole, ale nie schował twarzy w dłoniach. Pomyślał o Fanny, a musiał przyznać, że przez to całe zamieszanie zapomniał o niej. Ale nadal go dręczyła i musiał coś z tym zrobić.
Ale co? Jutro będzie niedziela. Nie może nic zrobić do poniedziałku wieczorem, gdy znowu usiądzie i będzie się w nią wpatrywał. Ale ile kolejnych wieczorów ma tak siedzieć i nic nie mówić? Ona wie, że on tam jest. Na pewno. Dzisiaj wieczorem spojrzała i uśmiechnęła się do niego, nie do innych, nawet nie podniosła wzroku na galerię. Wcale sobie tego nie wyobraził. Nie, nie, na pewno nie. Jedno wie, nie jest mężatką. Portier mu to powiedział. Na samą myśl o tej rozmowie zacisnął zęby. Aż dziwne, że się nie uniósł słysząc: „A po co ci te wiadomości? Nawet, jeśli nie ma męża, to i tak nie zainteresuje się kmiotkiem ze wsi.” Kmiotek ze wsi! A on był w swoim najlepszym ubraniu ze świetnego, domowym sposobem tkanego materiału. Faktycznie, miał je już od pięciu lat, a kołnierzyk był niewątpliwie za wysoki. Ale oczywiście to nie mogło świadczyć o jego prowincjonalizmie. Miał człowiek szczęście, że gwałtowniej nie wyraził swoich uczuć.
Podnosił się już z krzesła, ale zatrzymał się na chwilę. A co z jutrem? Obiecał pastorowi Traceyowi, że dołączy do chóru... przynajmniej taką wiadomość przekazał przez Franka Noble’a, wikarego, kiedy tamten wstąpił dwa dni temu, wykrzykując, że Kamratom brakuje takiego głosu, i że chór bez niego to nie to samo: mają wszystkie tenory i drżenia, a nie słychać basu. „Tęsknimy za tobą, Wardzie – dodał. – Wszyscy tęsknimy... wszyscy.” Mówiąc po raz drugi „wszyscy”, miał na myśli jedną konkretną osobę.
No, dobrze, ale czego się obawiał? Daisy doskonale rozumiała, jak się sprawy teraz mają. Była jego kompanem od czasów szkolnych, i to lepszym niż którykolwiek z jej braci, Sep czy Pete. Nie była nikim więcej, tylko kompanem.
Zerwał się z krzesła i szybkim krokiem poszedł do drzwi, jakby jakiś głos wewnętrzny sprawdzał jego kroki. Przestań się oszukiwać, człowieku – mówił. – Musisz się z tym zmierzyć. Wiesz, na czym jej zawsze zależało. Pamiętaj, co ci powiedział ojciec przed samą śmiercią: „Będzie dobrą żoną i stworzy ci rodzinę. Tak, wspaniałą. Ale tylko ty wiesz, co jeszcze może ci ofiarować. Pamiętaj tylko, chłopcze: małżeństwo to trochę więcej niż łóżko, z którego przeważnie musisz się zrywać o piątej rano. A dni są długie, szczególnie w zimie.”
Jego ojciec był mądrym, spokojnym, myślącym człowiekiem, który dla siebie wybrał jak najlepiej. Dlatego nie mógł żyć samotnie, jego partnerka dała mu więcej niż wymagały tego małżeńskie obowiązki.
No, cóż, jutro pójdzie śpiewać w chórze, a resztę zostawi Bogu i zdrowemu rozsądkowi.
Część kościoła Świętego Stefana pochodziła z początków szesnastego wieku, bynajmniej nie prezbiterium ani sanktuarium, ale nawa, w której mieściła się chrzcielnica.
Tam właśnie umieszczono osiem rzędów ławek, a pozostałe dziesięć postawiono w nowszych murach zbudowanych na początku tego stulecia.
I, co budziło powszechne zdumienie, galerię, na której zainstalowano organy i gdzie śpiewał chór, usytuowano nad chrzcielnicą.
Od frontu rozciągała się olbrzymia kuta tęcza1 przesłaniająca wiernym widok na prezbiterium i sanktuarium. Jedynie nieliczni uprzywilejowani mieli bezpośredni wgląd przez centralny prześwit wymuszony względami architektonicznymi.
Jednakże ambonę, ustawioną po prawej stronie tęczy, widzieli wszyscy zgromadzeni w kościele.
Tęcza została ufundowana przez jednego z członków rodziny Ramsmore’ów, który w ten sposób chciał uczcić pamięć swego ojca generała, poległego na polu chwały.
Mieszkańcy wioski z początku zareagowali milczącym protestem, milczącym, ponieważ w większości przypadków ich chleb codzienny zależał albo bezpośrednio od rodziny Ramsmore’ów, albo od ich patronatu. W tamtych latach należała do nich większość wsi i ziemi ją otaczającej.
Teraz wszystko zmieniło się w Hall. Niegdyś zatrudniano w domu i majątku sześćdziesiąt osób służby, a obecnie pracujące tam osoby można było policzyć na palcach obydwu rąk. Sprzedano większość ziemi wchodzącej w skład posiadłości i trzy należące do niej farmy. Niemniej jednak jej właścicieli nadal traktowano jak wielmożnych państwa, gdyż pułkownik był lordem, a lady Lydia, która dwa lata temu urodziła mu syna, swój tytuł wyniosła z domu. Co więcej, dzięki przymiotom charakteru i wrodzonej otwartości cieszyła się ogólnym szacunkiem, wcale o to nie zabiegając. Szeptano niekiedy, że tęcza momentalnie zniknęłaby z kościoła, gdyby ona powiedziała coś na ten temat, chociaż to z kolei mogłoby sprowokować wieśniaków do otwartego wyrażenia zastrzeżeń w tej sprawie i narażenie śmiałków na gniew pastora Traceya. A pastor Tracey był we wsi postacią wpływową. Żartowano nawet, że on sam sądził, iż stworzył wieś, kościół i Boga.
Ze swojego miejsca na galerii Ward wpatrywał się w stojącego na ambonie pastora i po raz setny zadawał sobie pytanie, jak długo jeszcze będzie musiał wysłuchiwać marudzenia na temat Hioba i jego niepowodzeń. Biednemu Hiobowi dostało się od wszystkich, z wyjątkiem końskiej muchy, a teraz Bóg wynagradzał go stadami tysięcy owiec, osłów i wielbłądów. O mój Boże! Wszystko to już słyszał. Ile razy w ciągu tylu lat? Już jako mały chłopiec wyobrażał sobie, że osły ścigały owce, a z kolei ich śladem podążały wielbłądy. Postanowił wtedy znaleźć rysunek przedstawiający wielbłądy. Były olbrzymie i szybko doszedł do wniosku, że stado wielbłądów szybko pokonałoby owce i osły.
Pastor Tracey był człowiekiem zupełnie pozbawionym wyobraźni. Przygotował kiedyś sześć kazań i teraz od czasu do czasu wprowadzał do nich jedynie drobne zmiany. Nawet w dzieciństwie Ward zakładał się z siedzącym obok Fredem Newberry, że przynajmniej dwukrotnie usłyszą to samo kazanie. Wymuszał zawsze na Fredzie te zakłady strasząc go, że powie jego ojcu, jak to Fred ukradł mu z piekarni dwa placki z mięsem i cebulą. Ward do dzisiaj przechowywał tę wiadomość w zakamarkach pamięci.
Fred łagodnie stuknął go pod żebra i półgębkiem wyszeptał: – Założysz się o pół szylinga, że stary Smythe poda ramię pannie Alice, gdy będą wstawali z ławki?
Ward ledwo słyszalnym „hm” wyraził swoje głębokie przekonanie o postępującej głupocie Freda. Oczywiście, istniała szansa, że kościelny, stara świnia o brudnych myślach, faktycznie zaoferuje ramię pannie Alice, jakby była wiekową staruszką, a nie hożą osiemnastoletnią dziewczyną. Może dlatego strzelał oczami za takimi młodymi, bo nie miał własnych dzieci.
Ach! W końcu msza dobiegła końca. Najpierw zaszurały stopy czterech mężczyzn z chóru, a trzej chłopcy siedzący naprzeciwko nich podnieśli się równocześnie z tymi, którzy siedzieli w prostych drewnianych ławkach. Na końcu zaczęli wstawać uprawnieni do korzystania z trzech rzędów wyściełanych miejsc, a dochodzący stamtąd szelest kreacji podkreślał różnice stanowe.
Niekiedy aż sześć szacownych rodzin uczestniczyło w głównym nabożeństwie, ale tego ranka w ławkach zasiadły tylko trzy: Ramsmore’owie, Hopkinsowie z Border Manor i Bentfordowie, którzy mieszkali w starym Wearside Grange. Zdaniem Warda, Bentfordowie byli miłą rodziną, chociaż mieszkańcy wsi odnosili się do nich nieco podejrzliwie, ponieważ ich córka poślubiwszy jednego z Franklinów, właścicieli Mill, weszła do rodziny metodystów.
Ward odetchnął głęboko i spojrzał w kierunku organów. Dwaj młodzi chłopcy próbowali je uruchomić, z całych sił naciskając drewnianą rączkę. Potem ponownie przebiegł wzrokiem wzdłuż rzędu, w którym szewc Ben Oldman, uhonorowany tytułem dyrygenta chóru, ręką uniesioną na wysokość ramienia zdawał się poklepywać powietrze.
Z oddali dochodziły go głosy: Freda śpiewającego pełną piersią i Jimmy’ego Conroya, syna rzeźnika, przesadnie wymawiającego słowa, gdy myślami szybował – Ward był tego pewien – nie do problemów swej duszy, ale do Susan Beaker, siedzącej na końcu szóstego rzędu i podrygującej w takt rozlegającej się melodii. Zajmujący ostatnie miejsce w rzędzie kowal Charlie Dempsey jak zwykle śpiewał o ton za wysoko i nieco wyprzedzał pozostałych. Ale Charlie i jego dwaj synowie, John i Harry, byli miłymi kompanami, chociaż, podobnie jak i Ward, przez pewien czas unikali kościoła.
Umocnij słabych, smutnym daj wesele,
Niech będziem zdrowi w duszy i na ciele. – Cudowny
Boże...
A teraz dlaczego wpatrywał się w Daisy? Ponieważ był pewny jednego. Nie marzył o tym, żeby się do niej przytulić. Czy w ogóle kiedykolwiek miał takie pragnienia? Nie, nie, zdecydowanie nie. Nie o to mu chodziło.
Niech w naszych domach mieszka święta zgoda,
Niech nas omija każda zła przygoda. – Cudowny
Boże... 2
Hymn zakończono wyciągniętym do granic możliwości „Amen”. Wierni z wyuczoną cierpliwością usiedli z powrotem, czekając na odejście wielebnego Bertrama Traceya, który w towarzystwie dwóch ministrantów powoli oddalał się od ołtarza. Po dwóch schodkach zeszli na dół i przeszedłszy pod łukiem tęczy zniknęli w zakrystii.
Ani Ward, ani Fred nie spieszyli się z zejściem z galerii, a Fred, korzystając z okazji, zaproponował: – Nie wpadłbyś do mnie na chwilę? – I pochylając się w kierunku Warda dodał: – Mam domowe piwo. Równie dobre jak to, które dostałbyś w Gospodzie pod Pędzącym Zającem lub w Koronowanej Głowie. Mogę ci to zagwarantować, ponieważ dzisiejszego ranka sam golnąłem sobie kwartę. – Splunął, dodając: – Ech, zabierajmy się stąd.
Na dole krętych schodów szturchnął Warda mówiąc: – Założę się, że Daisy będzie czekała przy bramie... Co jej powiesz?
Ward nie odezwał się słowem. Z doświadczenia wiedział, że Fred nie oczekuje odpowiedzi.
Na zewnątrz zorientowali się, że należą do grupy maruderów, gdyż pastor maszerujący przez cmentarz zmierzał już na wyjątkowo obfity niedzielny obiad i drzemkę, która mogła przeciągnąć się do czwartej po południu lub przynajmniej do powrotu żony ze szkółki niedzielnej.
Wszystko we wsi toczyło się według ustalonego schematu, a spotkania przed bramą cmentarną należały do tradycji. Rodzina Masonów – John, jego żona Gladys i ich dwóch chłopaków – właśnie usadowiła się w dwukółce.
Pasażerowie powozu odjeżdżając machali do niego i pokrzykiwali radośnie, a Fred pożegnał ich jowialnie i zwrócił się do Warda: – Więc nie wybierasz się do mnie? No, dobrze, jeśli nie spotkam cię na dożynkch, to na pewno zobaczę cię na Boże Narodzenie. – I dodał, jakby dopiero teraz ją zauważył: – Witaj, Daisy. Za każdym razem jesteś coraz pełniejsza i coraz słodsza.
– Jesteś głupcem, Fredzie Newberry. Zawsze byłeś i takim pozostaniesz.
– Bardzo prawdopodobne, że masz rację, Daisy. Bardzo prawdopodobne. Ta-ra-ra, Ward. Wszystkiego najlepszego.
– On zachowuje się dokładnie tak samo jak wtedy, gdy był w szkole. – Patrzyła teraz na Warda, który potwierdził jej spostrzeżenia.
– Tak, myślę, że masz rację, ale jest zupełnie nieszkodliwy. I nie zauważyłem, żeby kiedykolwiek wyskoczył z czymś, co mogłoby kogoś zranić.
– Hm! Czyżbyś nagle miał jakieś zasady?
Nie odpowiedział, ale gdy ona nie przerywała spaceru w kierunku głównej ulicy we wsi, przystanął i powiedział: – Muszę już wracać. Mam dużo pracy.
Stali przy końcu muru cmentarnego, w cieniu buku, gdy w końcu odezwała się do niego: – Co się z tobą dzieje?
– Ze mną? Nic.
– Od ponad miesiąca nie pojawiałeś się w kościele.
– Och, Daisy, jeśli już prowadzisz taki rejestr, to powinnaś wiedzieć, że wcześniej miałem roczną przerwę. Czasami zaczynam od nowa.
– Krótko mówiąc – wtrąciła szybko – jeszcze raz pytam, co się z tobą dzieje?
– Nic się ze mną nie dzieje – odburknął. – O co ci w ogóle chodzi?
– Nie strugaj wariata, Wardzie Gibson, nie jesteś Fredem Newberry. W ciągu ostatnich dwóch tygodni widzieliśmy się tylko raz.
– Jeśli już tak dokładnie wyliczasz nasze spotkania, to przypomnij sobie, że bywały miesiące, w których widziałaś mnie tylko raz. I bądź uprzejma pamiętać, że jestem właścicielem farmy, którą trzeba doglądać, a mam tylko jednego człowieka do pomocy. Twojemu ojcu pomagają dwaj parobkowie, ty i twoja matka, nie licząc wynajmowanych sezonowo chłopaków.
Gdy tylko wspomniał o chłopcach do pomocy, przypomniały mu się wydarzenia przy śniadaniu związane z ich młodym gościem, ale szybko musiał odłożyć ich analizę na później, gdyż to, co właśnie powiedziała, było znacznie ważniejsze. – W tym tygodniu byłeś cztery razy w Newcastle.
– Oho! – Powoli kiwnął głową i powtórzył: – Oho! Czyżbym był śledzony? I pewnie wszystkich ciekawi, co ja tam robiłem?
– Wiem, jak spędziłeś jeden z tych wieczorów. Poszedłeś do Empire.
– Tak. Tak, Daisy. Poszedłem do Empire. Ale co robiłem w pozostałe dni? Nie udało ci się tego odkryć?
Nie odezwała się, więc mówił dalej: – Och, zdziwiłoby cię to. Miałabyś o czym rozmawiać ze swoimi szpiegami.
Wydymając pełne wargi, odezwała się do niego łagodnie: – Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, Wardzie, a przecież jesteśmy prawie zaręczeni.
Wpatrywał się w nią zdumiony. – Co? Zaręczeni? O czym ty mówisz? Nigdy ci nie wspominałem o małżeństwie.
– No, byłeś dostatecznie przebiegły – tym razem jej głos był o kilka tonów ostrzejszy – nie wspominałeś o tym, ale tak się zachowywałeś. Wodziłeś mnie na pasku i zabawiałeś się mną.
– Mój Boże! Daisy. Ja się tobą zabawiałem? Tańczyłem z tobą na tańcach w stodole, zabierałem cię do Hoppinsów i, jeśli dobrze pamiętam, pocałowałem cię raz czy dwa. Ale na litość boską! To nie oznacza, że prosiłem cię o rękę. – Mówiąc to, pragnął być podobny do Freda, którego słowa nigdy nikogo nie zraniły. Ale nie mógł się powstrzymać i musiał to powiedzieć, przynajmniej z jednego powodu. – Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym cię poślubić, Daisy – wydusił. – Znałem cię od czasów, gdy oboje nosiliśmy pieluchy, w szkole siedziałem z tobą w jednej ławce, razem biegaliśmy po polach, razem wspinaliśmy się po drzewach. Byłaś jednym z moich kompanów.
Żałował, że to z siebie wyrzucił, bo nie mógł znieść wyrazu jej twarzy. Dodał więc łagodniejszym tonem: – Och, Daisy, tak mi przykro. Naprawdę. Byliśmy towarzyszami dziecięcych zabaw... to znaczy przyjaciółmi.
– Przyjaciółmi! Przyjaciółmi! Już dwa razy mogłam wyjść za mąż, ale nie zrobiłam tego z twojego powodu. Słyszysz, co do ciebie mówię? Arthur Steel z Chester-le-Street chciał się ze mną żenić. Ma farmę, ogromną, twoja mogłaby mu służyć za chlewy. On... już dwa razy prosił mnie o rękę.
– No, więc, Daisy, może oświadczy ci się po raz kolejny – tym raz mówił cichym, łagodnym głosem.
Patrzył na jej wykrzywione usta, gdy przez zaciśnięte zęby wysyczała: – On jest już żonaty! Ty... ty świnio! On jest żonaty. – Płakała już zupełnie otwarcie. Ale przełknęła ślinę i zdawała się uspokajać, a potem znowu poprosiła: – Nie rób mi tego, Wardzie. Przyjaciele spodziewają się naszego ślubu. Mój ojciec i matka, wszyscy na to liczą. Tak myśleli przez wszystkie te lata, kiedy się spotykaliśmy.
Pokręcił głową. – Daisy, nigdy się nie spotykaliśmy, a przynajmniej nie w takim sensie. Posłuchaj mnie. – Położył jej dłoń na ramieniu i poprowadził wzdłuż cmentarnego muru do wąskiego zaułka. Pochylił się nad nią i zapytał ochrypłym głosem: – Czy kiedykolwiek próbowałem cię dotknąć? Wiesz... wiesz, o co mi chodzi. Odpowiedz mi uczciwie, próbowałem?
– To nic nie zmienia.
– Ależ tak. Jestem mężczyzną. A ty wiesz wszystko o kojarzeniu się w pary, znasz życie na farmie. Jeśli myślałbym o małżeństwie, pewnie bym czegoś próbował. Masz więc dowód. Ale w porządku, chodziłem.... gdzie indziej, ponieważ nie chciałem cię obrazić, nie chciałem zepsuć tego czegoś wyjątkowego, co było pomiędzy nami, tej wyjątkowej przyjaźni. Bawiły nas te same rzeczy, razem dowcipkowaliśmy, wspólnie stroiliśmy żarty... a przynajmniej tak było do zeszłego roku.
Zdawać by się mogło, że nie dotarły do niej ostatnie słowa, ponieważ wymamrotała: – Chodziłeś gdzie indziej. – I nie było to pytanie, tylko stwierdzenie.
Zawstydzony nie patrzył jej w oczy. – Tak, tak, musiałem. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Ona była mężatką. Nie była dziwką... ani nikim takim, była... no...
Jak mógł znaleźć odpowiednie słowa, żeby wyjaśnić jej, że przypadkowe spotkania w gospodzie przy drodze do Durham z kobietą, która nawet mogłaby być jego matką, nie prowadziły do niczego? Musiała już być po czterdziestce. Ale była miła, uprzejma i wyrozumiała. Właśnie zmarła jego matka i czuł się tak, jakby za jednym zamachem zdobył kochankę i drugą matkę. Znał ją bardzo krótko, a potem szybko stwierdziła, że muszą przestać się spotykać, bo jej mąż wraca z morza. Na pożegnanie powiedziała coś, co na zawsze zapadło mu w pamięć: „To były najpiękniejsze chwile w moim życiu”, po czym dodała: „Będę je pamiętać do śmierci. Ale nadeszła pora rozstania, bo nawet najpiękniejsze kwiaty więdną”.
Nie znał nikogo, kto by tak wyrażał swoje myśli, i tęsknił za nią. Jeszcze do zeszłego tygodnia zastanawiał się nawet, czy ją kochał. I dochodził do wniosku, że w jakiś szczególny sposób tak, ale było to wyjątkowe uczucie, którego z pewnością już nie doświadczy. Czuł się, jakby dopiero urodził się jako mężczyzna, a nie można urodzić się dwa razy, przynajmniej w ten sposób.
– Co?
– Dobrze słyszałeś. Ona jest z Newcastle, prawda?
Nie odezwał się, ponieważ nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Chwilę później cofnął się ze zdumienia i bólu, czując jej paznokcie wbijające mu się w policzki.
Instynktownie złapał ją za ramię i odepchnął w stronę muru. Ale nie osunęła się na ziemię, tylko stała z falującą piersią i wykrzywioną twarzą, opierając się o grubo ciosane kamienie.
Dotknąwszy dłonią twarzy, poczuł wilgoć. Odsunął się od niej i zwolnił uścisk. Oderwała się od muru i stała, patrząc na niego w milczeniu.
Zamarła w bezruchu, jej usta zdawały się zaciśnięte nawet wtedy, gdy powiedziała: – Zapłacisz mi za to, Wardzie Gibson. Przysięgam przed Bogiem, że mi zapłacisz, ty i twoi bliscy. Słyszysz mnie?
Nie odezwał się ani słowem. Obserwował jedynie, jak powoli podniosła ręce, aby poprawić kapelusz, opuściła je, żeby wygładzić bluzkę, po czym wolnym krokiem odeszła wzdłuż cmentarnego muru.
Dopiero wtedy ruszył, ale nie dalej niż do muru, właściwie dokładnie do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stała. Oparł głowę o kamienną ścianę i wyjąwszy z kieszeni chusteczkę, delikatnie przetarł lewy policzek. Materiał zabarwił się na czerwono. Dotknął drugiego policzka. Był obolały, ale nie krwawił. Zamknął oczy i osunął się na ziemię.
Nie wiedział, jak długo trwał tak oparty o mur. Wiedział jedynie, pamiętając wyraz jej twarzy, że po raz pierwszy w życiu przestraszył się. Wątpił, aby kiedykolwiek mógł zapomnieć jej twarz. Tak zawsze wyobrażał sobie wariatkę.
Pozbierawszy się nie skierował się ku ulicy, ale poszedł wąską ścieżką biegnącą wzdłuż zachodniej strony cmentarza, prowadzącą na pastwiska, a następnie do Morgan’s Wood. W ten sposób droga do domu zajmie mu dwa razy więcej czasu niż zazwyczaj, ale potrzebował paru chwil, aby dojść do siebie i pozbierać myśli.
Ciągle nie mógł się uwolnić od obrazu jej twarzy i wspomnienia jej groźby, dziwiąc się jednocześnie, jak Daisy, z którą baraszkował jako dziecko, a później drażnił się, śmiał i tańczył, czy od czasu do czasu pocałował, mogła nosić w sobie takie zło, o jakim czyta się w Biblii nie zastanawiając się nad tym głębiej lub traktując to jak bajkę. Ale Daisy nie była postacią z bajki. Nie! Nie!
* * *
– W imię Ojca i Syna! – powiedziała Annie. – Gdzieś ty był? I co jest z twoją twarzą? Myślałam, że poszedłeś do kościoła.
– Daj mi się czegoś napić, Annie.
– No, no. – Pokiwała głową. – Chcesz piwa, czy kropelkę czegoś mocniejszego?
– Coś mocniejszego.
Chwilę później wróciła z kuchni, niosąc w ręku wypełnioną prawie do połowy szklaneczkę whisky. Poczekawszy aż duszkiem wypije alkohol, zabrała mu szklankę i delikatnie dotknęła przyschniętych już zadrapań. – Jakieś zwierzę? – zapytała łagodnie.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, zastanawiając się nad czymś. – No, można to tak nazwać – odparł.
Cofnęła się o krok. Jej ściągnięta twarz była jednym wielkim znakiem zapytania, gdy wymamrotała: – To chyba nie Daisy Mason?
– We własnej osobie, Annie.
Kiwając głową, odetchnęła powoli. – Nie powinnam być zdziwiona – odezwała się. – Nie, nie powinnam, ponieważ zawsze myślałam o niej jako o piersiastej dziwce. Ale chyba wiesz, że sam się o to prosiłeś.
– Nigdy się o to nie prosiłem, Annie.
– Ależ tak. Przynajmniej pół tuzina innych dziewczyn mogłeś wziąć na przejażdżkę, a kogo zabierałeś? Daisy Mason. To jej dawało do myślenia. Ale przyznaj się, jakim cudem doszła do innego wniosku?
– Powiedziałem jej, że nie zamierzam się żenić.
– Co ci nagle przyszło do głowy?
– Och, sugerowała... Nie, nawet nie sugerowała, powiedziała prosto z mostu, że w zasadzie jesteśmy zaręczeni.
– A ty powiedziałeś, że się myli, a wtedy ona dobrała się do ciebie?
– Nie tylko o to chodziło. Musiałem powiedzieć jej wszystko otwarcie. Przykro mi, ale naprawdę nie było innego wyjścia.
Annie odwróciła się od niego i podeszła do pieca mówiąc: – Czy do zeszłego tygodnia też tak myślałeś?
Wpatrywał się w jej postać pochyloną nad piecykiem, gdy wyjmowała olbrzymią kapiącą brytfankę ze skwierczącą pieczenią i postawiła ją na brzegu stołu, po czym odezwał się: – Tak, Annie, myślałem dokładnie tak samo. Ale o co ci chodzi z tym... zeszłym tygodniem?
– Och, chłopcze, rozmawiasz ze starą kobietą. – Uśmiechnęła się i dodała: – No, jeśli nie całkiem starą, to przynajmniej starzejącą się, a ja, odkąd jestem w tym domu, od czasów, gdy jeszcze raczkowałeś, nie pamiętam, abyś jednego tygodnia cztery razy wyjeżdżał do Newcastle. I nie wyobrażam sobie, że jeździłeś na targ lub do swojego prawnika, czy coś w tym rodzaju. A idąc śladem programu, który znalazłam na twojej komodzie, sądzę, że znam odpowiedź. – Odsunęła teraz od siebie gorącą brytfankę, a ściereczkę, przez którą ją trzymała, przewiesiła przez poręcz krzesła i usiadła. Kolanami prawie dotykała jego nóg, gdy pochyliła się pytając go: – Czy to właśnie ta młoda panna z okładki programu wpadła ci w oko?
Wpatrywał się w nią, czując, że na twarz i szyję wypełza mu rumieniec zażenowania. – To nie jest zwyczajne zauroczenie, Annie – powiedział. – Nie potrafię ci tego wytłumaczyć. Wiesz, ciągnie mnie tam jakaś magnetyczna siła.
– No, cóż, chłopcze, sam wiesz, co jest dla ciebie najlepsze, ale mówi się, i może jest w tym ziarnko prawdy, że takie aktoreczki są przeważnie osobami lekkiego prowadzenia.
– Tak, Annie, słyszałem o tym.
– Ale sądzisz, że ona jest zupełnie inna. Mówiła coś o sobie? Czy pochodzi z dobrej rodziny? Czy...
– Nie mam pojęcia, Annie. Nie rozmawiałem z nią.
– Och, chłopcze! – Odchrząknęła. – Gdybyś mi powiedział, że skoczyłeś z któregoś mostu w Newcastle, bo wydawało ci się, że umiesz latać, powiedziałabym, no, dobrze, takie rzeczy zdarzają się tym stukniętym osobnikom, co to nie mają godziwego wychowania i zapomnieli, że głowę mają od myślenia, ale nie tobie, nigdy komuś takiemu jak ty. Ach, paniczu Wardzie – wyciągnęła rękę i poklepała go po ramieniu – to tylko zły sen. Każdemu śni się czasami coś takiego. Kobietom i wszystkim. Ja sama nigdy nie myślałam, że poślubię kogoś takiego jak Bill. Człowiek, któremu miałam oddać rękę, nie mógł zajmować się pracą na farmie. Zdecydowanie nie. Byłam ponad to. Widziałam, jak mogą żyć prawdziwi państwo. I w pewnym sensie, czegoś się od nich nauczyłam, więc chciałam kogoś lepszego, kogoś, kto by do pracy nosił koszulę i krawat i nie śmierdział krowami i świniami. – Jej ciałem wstrząsały dreszcze, kiedy mówiła dalej: – A potem, jakby coś mnie trafiło. Do dzisiaj nie wiem, co to było. Wiem tylko, że bez niego życie nie miałoby sensu, a przecież on bywa gderliwym, porywczym draniem.
– Och, Annie. – Zamknął oczy i wyciągnął do niej ręce mówiąc: – Nie rozśmieszaj mnie. Proszę, nie rozśmieszaj mnie. Boli mnie twarz, a teraz również boli mnie serce. Kogoś głęboko zraniłem, i co więcej, przeraziły mnie zmiany, jakie zaszły w jej charakterze.
Przyjrzała mu się bacznie i poważnie stwierdziła: – Musi być trochę szalona, że ci to zrobiła.
– Znacznie więcej niż trochę. Nigdy bym nie uwierzył, że może zrobić coś takiego. Muszę iść i przemyć rany.
Widząc, jak dotyka rękami twarzy, powiedziała: – Zostań tutaj. Przyniosę trochę nalewki z leszczyny i wody różanej, a potem posmaruję ci to maścią. Ale myślę, że przez jakiś czas będziesz miał ślady. Na drugim policzku znikną szybciej... Nieźle cię urządziła. – Podnosząc się dodała: – To był przedziwny ranek. Najpierw zdziwiłam się oglądając plecy tego chłopaczka, a potem poszło o sól. To dopiero było zabawne.
Kiwnął głową. – Tak, tak, to było naprawdę zabawne.
– Mówię ci, że było! Widział to kto, żeby bać się dotknąć soli? Pamiętasz, jak podsunęłam mu solniczkę i powiedziałam: „Posól sobie jajko”, a on odepchnął ją gwałtownie i wbił się w krzesło, jakby solniczka chciała go ugryźć. Przedziwne, nie sądzisz?
– Masz rację, Annie. Zastanawiające.
Kiedy ponownie wybiegła z pokoju, przypomniał sobie incydent z solą i wyraz twarzy chłopca. Malowało się na niej przerażenie, takie samo jak poprzedniego wieczoru, gdy zobaczył go po raz pierwszy. Zachował się tak, jakby sól była jadowitym wężem.
Myśl o przerażeniu chłopca przywołała obraz jego własnego niedawnego strachu, który po raz pierwszy w życiu go obezwładnił. Było to dla niego nowe doznanie, prawie tak samo silne jak uczucie do tej pięknej istoty, która przemykała z jednego końca sceny na drugi, zwiewna jak nimfa. Na końcu, wznosząc wysoko nad głowę ramiona otulone przezroczystym jedwabiem, unoszona przez partnera, zamieniała się w ptaka. Jej skrzydła falowały jak woda, odfruwała ze sceny przy entuzjastycznym aplauzie publiczności. Wrażenie, że go opuszcza, było nad wyraz bolesne, ponieważ zdawało mu się, że była bardziej anielska niż jakikolwiek inny anioł, którego obraz stworzył w swojej wyobraźni.
A potem Daisy okazała mu równie trudną do wyobrażenia nienawiść. Nagle poczuł się osaczony siłą tych dwóch namiętności.
Na dworze mżyło. – Taka pogoda utrzyma się przez całą noc – zauważyła Annie. – Przemokniesz do suchej nitki. – Naprawdę musisz się w to angażować? – dodała unosząc brwi, co czyniło jej twarz jeszcze bardziej pociągłą.
– Tak, Annie, muszę. Jeżeli jednak chcesz usłyszeć prawdę, mogę ci to powiedzieć krótko i z miłym uśmiechem na twarzy. Ale jeśli spojrzysz na mnie uważnie, sama będziesz wiedziała, że lepiej trzymać język za zębami i nie zadawać mi tylu pytań.
– Takich jak to?
– O to mi właśnie chodzi, Annie. O to mi chodzi.
– No, dobrze. Mogę tylko mieć nadzieję, że jest tego warta. – Stała przy drewnianym zlewie, wyglądając przez kuchenne okno. – Jeśli nie wyjedziesz w tej chwili, będziesz miał gościa! – wykrzyknęła.
– Kogo? – Szybkim krokiem przeszedł przez kuchnię i stanął obok niej. Widząc Johna Masona, przygryzł dolną wargę, ale odwrócił się i powiedział spokojnie: – Zaprowadź go do bawialni, Annie.
– Do bawialni? – Twarz jej się znowu wydłużyła. – Dobrze, mogę to zrobić, ale on i tak zawsze idzie prosto do kuchni. Oni wszyscy tak robią. Ale jeśli tak sobie życzysz...
Odeszła, zostawiając go znowu nerwowo przygryzającego wargi. – Och, dobry wieczór, panie Mason. Mogę zabrać pana płaszcz? Trochę pan przemókł.
– Czy zastałem Warda?
– Tak, tak. Jest w domu. Jeśli zechce pan przejść do bawialni, to zaraz go zawołam.
W ciszy, która nastąpiła, Ward mógł sobie wyobrazić wahanie mężczyzny potraktowanego jak nieznajomy.
Chwilę potem Annie wróciła do kuchni. Ward podniósł dłoń, dając jej znak, aby niczego nie komentowała, po czym w milczeniu przeszedł przez kamienny hol do bawialni.
John Mason stał tyłem do pustego kominka. – Witaj, Wardzie – powiedział. – Och... widzę, że gdzieś się wybierasz. Nie zajmę ci dużo czasu.
Kiedy Ward podszedł do niego, starszy mężczyzna przyjrzał się jego twarzy, odwrócił wzrok i łagodnie powiedział: – Przykro mi, że ci to zrobiła. Ale była wytrącona z równowagi. Tak, była bardzo zdenerwowana... Co cię naszło, Wardzie?
Przez dłuższą chwilę Ward nie odpowiadał. Zresztą, cóż miał mówić temu poczciwemu człowiekowi, którego zawsze darzył symaptią i który zawsze żył uczciwie. Nie tak jak jego dwaj synowie, a przynajmniej jeden, Sep. Nigdy nie lubił Sepa, który był potwornym pleciugą. A Pete... Pete nie otwierał ust tak często, ale za to był przebiegły. Nie zmieniało to faktu, że ojciec i matka byli najmilszymi ludźmi pod słońcem, ale czy mógł powiedzieć temu człowiekowi, że zawładnęła nim obsesja – tak, to słowo doskonale tu pasowało – na punkcie dziewczyny, z którą nigdy nie rozmawiał i wiedział o niej niewiele więcej ponad to, że cudownie tańczy i jest piękna i krucha?
– Nigdy nie obiecywałem Daisy małżeństwa, panie Mason – wykrztusił jedynie.
– Nie, chłopcze, to nie o to chodzi. Być może rzeczywiście nie wymówiłeś słowa „małżeństwo”, ale twoje intencje były dla wszystkich całkiem jasne. Prawdę mówiąc, ja i jej matka byliśmy pewni, że pewnego dnia staniecie przed ołtarzem, a ona będzie dla ciebie dobrą żoną. Doskonale zna się na prowadzeniu gospodarstwa, a poza tym jest doskonałą kucharką... Trochę gorzej radzi sobie z igłą. – Na twarz wypłynął mu nikły uśmiech. – Tego talentu nie odziedziczyła po swojej matce, ale nie można mieć wszystkiego. Ale i tak myślałem, że ma wszystko, czego ci trzeba, Wardzie. O, tak. Nadal tak sądzę.
– Przykro mi, panie Mason. Naprawdę. Z głębi serca przepraszam pana i pańską żonę, ponieważ zawsze byliście dla mnie bardzo mili. I nigdy nie zapomnę, jak pomogliście mi po śmierci moich rodziców. Ale proszę spojrzeć na to z mojego punktu widzenia, jeśli w ogóle jest to możliwe. Daisy znałem od urodzenia. Byliśmy przyjaciółmi. Ona była... wiem, że to głupio zabrzmi, ale ona była moim kompanem, lepszym niż Sep czy Pete.
– Więc dlaczego, Wardzie, ciągle się z nią spotykałeś, a nie umawiałeś się z innymi dziewczynami z sąsiedztwa? Nie...nie. – Pan Mason powoli pokręcił głową. – Bądź uczciwy, Wardzie. Wydawało się, że Daisy jest wymarzoną dziewczyną dla ciebie. Zabierałeś ją na tańce do Hoppinsów, w każdą niedzielę wstępowałeś do nas na herbatę. Przyznaję, że to dość dawne czasy, jeszcze zanim odeszli wasi pracownicy, ale i tak nasz dom był twoim drugim domem.
– O to właśnie chodzi, panie Mason – wtrącił Ward szybko. – To rzeczywiście był mój drugi dom, byliśmy wszyscy tak zżyci, znaliśmy się na wylot. Nie było w tym... tego, tego dreszczyku emocji. Och – prawie odwrócił się od niego mówiąc: – Przykro mi z tego powodu. Ciągle to powtarzam, ale naprawdę mi przykro.
– Powiedz mi uczciwie, Wardzie. Po prostu odpowiedz na proste pytanie: Czy znalazłeś sobie kogoś innego?
Ward stanął teraz twarzą do pana Masona i powiedział: – Można to tak ująć, panie Mason. Tak, można to tak ująć.
Pan Mason powoli przeszedł obok Warda i na odchodnem rzekł: – Ktoś mógłby powiedzieć, że w życiu takie rzeczy się zdarzają. Ale tak mógłby powiedzieć obcy. A to przydarzyło się mojej Daisy i zraniłeś ją do głębi. – Zatrzymał się, aby otworzyć drzwi. Odwracając się powiedział Wardowi na pożegnanie: – Nie życzę ci niczego złego, bo zawsze wyobrażałem sobie, że będziesz moim kolejnym synem, ale skłamałbym, gdybym ci życzył szczęścia z twoją nową wybranką. Bo w jakimś sensie zrujnowałeś życie mojej dziewczynce. Tak, tak, zrujnowałeś jej życie, Wardzie.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Ward skierował się do kominka i oparł czoło o wieńczącą go półkę. Bębniąc pięścią o drewno, wyszeptał: – Boże święty.
Po chwili wyprostował się i patrząc w wiszące nad kominkiem lustro w metalowej ramie wiedział, że pan Mason miał rację. Naprawdę zachowywał się tak, jakby zamierzał ożenić się z Daisy. Był kompletnie bezmyślny, przynajmniej do zeszłego roku, gdy zaczął domyślać się jej uczuć. W końcu pewnie i tak by się z nią ożenił, bo wzbierała w nim namiętność, a niemożliwe, żeby jeszcze raz spotkał taką usłużną i wyrozumiałą kobietę jak pani Oswald.
Teraz był w kropce, a wszystko dlatego, że w zeszłym tygodniu wstąpił do Empire.
Oszalał? Z pewnością. Widział to stworzenie tylko cztery razy. Dobry Boże! Dlaczego teraz myśli o niej w ten sposób? Ponieważ mogła być właśnie takim bezrozumnym stworzeniem. Bliższa znajomość mogła udowodnić, że to tylko piękna lalka. Te światła jupiterów ogłupiały ludzi. Mogła być dziwką, większość z nich była, wiele sprzedawało się mężczyznom... starcom, dla pieniędzy i wielkich domów... lub żeby zdobyć tytuł.
Odwrócił się od lustra i skierował wzrok na sofę stojącą naprzeciwko kominka, przed którym leżał ręcznie tkany dywan. Pomyślał, że jedyne, co może zrobić, to poczekać na nią po przedstawieniu i przekonać się, jaka jest naprawdę.
Raz już, w sobotę wieczorem, wmieszał się w tłum wielbicieli czekających przed teatrem. Ale nie pojawiła się. Przy wyjściu dla aktorów ukazała się tylko gwiazda programu, która przecisnęła się do czekającej na nią taksówki, oraz komik, kuglarz i sześć chórzystek. Ona się nie zjawiła, więc samotnie tkwiąc na chodniku doszedł do wniosku, że musi być jeszcze jakieś inne wyjście na tyłach teatru.
Ale dzisiejszego wieczoru musi z nią porozmawiać, bez względu na to, czy będzie wychodziła wyjściem dla aktorów, czy wyjściem awaryjnym – więc na co czekał?
Na podwórku zauważył Billy’ego wychodzącego ze stodoły, który na jego widok krzyknął: – Mam kłopoty z chłopakiem!
– Kłopoty? Dlaczego?
– Jak tylko zobaczył, że pan Mason wchodzi na podwórko, pognał na stryszek. Siedzi tam teraz schowany za belkami, jakby się do nich przykleił. Nie mogę go namówić, żeby zszedł na dół. I jeszcze jedno: moim zdaniem powinien go obejrzeć lekarz. Jeden ze śladów po uderzeniu batem paskudnie się jątrzy. Może po drodze do Newcastle wezwałbyś lekarza?
– Nie, nie wezwę żadnego lekarza, chyba że zależy ci na tym, żeby dzieciak wrócił tam, skąd przyszedł. Jakbyś nie wiedział, o czym mówisz. Powinieneś już znać starego Wheatleya, który pijany, czy trzeźwy zawsze trzyma się litery prawa, szczególnie, jeśli chodzi o dzieci. Jego zdaniem, nie wychowasz dzieciaka bez bata. Nigdy nie darowałby takiego zachowania. Znasz go. Zresztą, obejrzę go jeszcze raz, jak wrócę... Wcześniej wydawało mi się, że nieźle wygląda.
– Och, sądzę, że nadrabiał miną, żeby nam pokazać, jak świetnie może pracować. Ale znowu się trzęsie jak galareta. Może mógłbyś go zawołać?
Ward westchnął głęboko. Już był spóźniony na początek przedstawienia i będzie musiał zająć miejsce gdzieś z tyłu. Chociaż z drugiej strony, i tak nie zależało mu na obejrzeniu samej sztuki, tylko jej. Niecierpliwie wmaszerował do stodoły i stojąc przy drabinie, zawołał: – Chłopcze! Natychmiast zejdź na dół.
Nie słysząc odpowiedzi, krzyknął ze złością, tym razem głośniej: – Jestem już gotowy do drogi i nie zamierzam się wspinać po drabinie. Jeśli nie pojawisz się zanim policzę do pięciu, to jutro wrócisz skąd przeszedłeś. Słyszysz mnie?
Nie doliczył do trzech, gdy na górze pojawiła się mała główka i chude nogi zaczęły powoli schodzić po szczeblach drabiny.
Gdy dzieciak stanął na dole ze wzrokiem wbitym w ziemię, Ward odezwał się spokojnie: – Pamiętasz, co ci wczoraj obiecałem. Możesz tu zostać na zawsze, ale mnie potrzebny jest robotnik. – I patrząc ostro na Billy’ego, ciągnął: – A nie mały tchórz, który ze strachu ucieka do stodoły.
Chłopiec podniósł głowę i jąkając się powiedział: – Ja... s...s...sądziłem, że przyjechał po mnie. Powiedział, że tak zrobi.
– Kto? Jak on się nazywa?
Dzieciak znowu spuścił głowę.
Ward powoli tracił cierpliwość. – Nie zamierzam słuchać tego jeszcze raz – stwierdził. – Zrozum, nikt cię stąd nie zabierze. Obiecałem ci to. A teraz idź do domu i zjedz kolację.
Gdy chłopiec zniknął, Billy podsumował bezbarwnym tonem: – Chłopiec miał rację, że się schował, bo naprawdę możesz mieć na karku jakichś urzędników, jeśli ktoś dowie się, że mamy nowego pracownika. Rozumiesz, będą się chcieli dowiedzieć, skąd go mamy i w ogóle. Sam wiesz, że tutaj długo nie można utrzymać tajemnicy. We wsi twoje sprawy są sprawami wszystkich, a przynajmniej tak to wygląda. Więc poniekąd chłopak był całkiem roztropny, że się ukrył. Wszyscy ci uciekinierzy doskonale znają prawo i wiedzą, że bez względu na to, gdzie będą zatrzymani, wylądują na tej samej farmie, z której uciekli lub w tym samym sierocińcu. Sam wiesz, jacy są urzędnicy. Pamiętasz tę sprawę na farmie Burnleyów kilka lat temu?
– Ci chłopcy byli pomyleni.
– Aha. Jeśli dobrze pamiętam, to uciekali od nich, ale Burnley zawsze ich odnajdywał. I co się stało, gdy oskarżono go o złe traktowanie dzieci? Powiedział, że jeśli oni są pomyleni, to on też, i że nie powinni byli przysyłać mu takich chłopaków... Musiał zapłacić grzywnę. To wszystko.
Zniecierpliwiony Ward wybiegł ze stodoły i pognał do stajni. Prowadząc osiodłanego konia, usłyszał jak Billy woła: – Ona nie lubi deszczu. Mam nadzieję, że znajdziesz dla niej jakieś schronienie? – Słysząc tę uwagę, Ward rzucił niechętne spojrzenie człowiekowi, którego darzył prawdziwie głębokim przywiązaniem, po czym ruszył galopem, szybko opuszczając dziedziniec.
– Święty Boże nie pomoże – skomentował jego zachowanie Billy.
* * *
Nie potrafił tego zrozumieć. Stał na chodniku przed teatrem, wpatrując się w nasiąknięty deszczem plakat. Taki sam jak w zeszłym tygodniu, z tą tylko różnicą, że zabrakło przelatującego przez środek anioła, który teraz został zastąpiony napisem „Zabawa z grupą Lorenzo” – czyli trzema szalonymi akrobatami z Hiszpanii. Nieco wyżej widniało zdjęcie sopranistki, występującej w towarzystwie wysokiej grubej kobiety i malutkiego otyłego mężczyzny z czterema pudlami oraz stojącego z drugiej strony kuglarza. Poniżej, coraz mniejszymi literami, wydrukowano nazwiska aktorów występujących w „pozostałych rolach”.
Ale co się stało z Maltańskim Aniołem? Jej zdjęcie zniknęło również ze stojaka na reklamy ustawionego nieco dalej na chodniku.
Nie wchodząc do holu, gdzie znajdowały się kasy teatralne, pognał prosto do bocznego wejścia dla aktorów. – Co się stało? To znaczy, co się stało z Maltańskim Aniołem? Z... tancerką? – wymamrotał do stojącego przy drzwiach portiera.
Portier zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i szczerząc zęby w uśmiechu, powiedział: – O, to znowu pan? W taką noc, psa nie wypędzisz, a pan przyjechał z daleka na próżno.
– Co jej się stało?
– Och, miała drobny wypadek. Myślę, że przez kilka tygodni nie będzie mogła występować. Potknęła się o jakiś przewód i uszkodziła sobie stopę.
– Gdzie ona jest teraz?
– Sądzę, że w swoim pensjonacie. Tak, z pewnością tam jest.
Ponieważ ulewa rozszalała się na dobre, Ward szybko wszedł do środka, kierując się do holu, w którym schronił się portier. – Chwileczkę! Tędy nie ma wejścia – usłyszał ze zdziwieniem ostrą uwagę mężczyzny.
– Nie zamierzam tędy wchodzić, ale po prostu nie chcę stać w deszczu, kiedy będę panu zadawał kilka pytań – równie ostro odparował Ward.
Słysząc zmieniony ton głosu Warda, portier wycofał się i ponownie obrzucił go uważnym spojrzeniem. – Muszę panu odmówić odpowiedzi na pytanie, które chce pan zadać. Nie, nie jestem upoważniony do podawania jej adresu. A nie jest pan jedynym osobnikiem w tym tygodniu, który chciałby to wiedzieć.
– Rozumiem pańską sytuację, ale zapewniam pana, że nie mam żadnych złych zamiarów w stosunku do tej damy... Absolutnie żadnych.
– A ja, panie, mogę powiedzieć, że wszyscy tak mówią, bez względu na to, czy pochodzą z miasta, czy ze wsi. A pan jest ze wsi, prawda?
Zanim Ward zdążył dać wyraz swemu oburzeniu i pomyśleć, jak sensownie odpowiedzieć temu obdarzonemu umiejętnością wnikliwej obserwacji mężczyźnie, zanim zdążył zapytać, skąd, na Boga, wie, że on pochodzi ze wsi, stary człowiek rzekł: – Och, nie musi pan uderzać w wysokie tony. Widziałem ich wszystkich. Ale żaden z tych miastowych nie przyszedłby cztery razy w tygodniu na to samo przedstawienie i nie siedziałby w pierwszym rzędzie. Nie, już drugiego wieczoru przy wyjściu czekałaby taksówka, a on przysłałby kwiaty do jej garderoby. Ach, oni wszyscy są tacy sami, w Londynie, w Manchesterze, gdziekolwiek. Wszystkich ich znam – pochwalił się znowu i zmieniając ton dodał: – Ale i tak nie mogę wyjawić panu jej adresu, nawet jeśli oferowałby mi pan jakiś napiwek.
– Nie zamierzałem dawać panu żadnych pieniędzy. Ale widzę, że pan na podstawie pozorów wydał już opinię na mój temat, i nie tylko mój... – Jego słowa przerwało niespodziewane wejście olbrzymki i karła, niosących po dwa psy ubrane w czerwone flanelowe kubraczki.
Kobieta, ignorując Warda, odezwała się do portiera: – Ten facet już nas tak nie urządzi. Nie będziemy występować w pierwszej połowie. Znamy swoje miejsce. Od dzisiaj powinniśmy mieć trzeci numer przed finałem. Będę musiała porozmawiać z nim pod koniec tygodnia. Już rok mija, od kiedy podbiliśmy Newcastle, ale nie wrócimy tu wcześniej niż za dziesięć lat.
Zauważyła Warda dopiero wtedy, gdy jeden z piesków kręcących się nerwowo w jej ramionach zaczął na niego ostro szczekać. – Niech się pan nie boi. Nie ugryzie pana, jeśli pan jej nie dotknie.
Ale Ward już wyciągnął rękę i drapał zwierzaka po śnieżnobiałym łebku, a pudel, zamiast go ugryźć, lizał mu dłoń. Widząc to, karzeł krzyknął wysokim głosem młodego chłopca: – Flora! Flora! Widziałaś coś takiego? Widzisz, co robi Sophia?
Patrząc na Warda, olbrzymka odezwała się: – Zna pan zwierzęta, prawda? Jest pan treserem, czy kimś takim?
Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. – Nie, nie, ale sam mam dwa psy.
– Pudle?
– Nie. Owczarki. Jestem... farmerem.
– Aha. – Pokiwała głową. – Suki?
Gdy odpowiadał, nie przestawał się uśmiechać. – Jedną.
– Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to to, że jakiś zapach sprawił jej niezwykłą przyjemność, a Sophia jest zupełnie wyjątkowa.
Ward spojrzał na Sophię. Rozpoznał w niej tę mądralę, która karłowi wyciągnęła z kieszeni płaszcza malutką buteleczkę, zębami wyjęła korek i stojąc na tylnych łapkach wsadziła sobie butelkę do pyszczka. Potem, przy aplauzie publiczności, chwiejnym krokiem przemaszerowała przez scenę, położyła się na grzbiecie i przebierała łapkami w powietrzu, czekając na karę. Kobieta podniosła ją do góry, dała klapsa i odesłała ze sceny, ale psiak niezauważenie podkradł się drugim wyjściem.
– Widział pan przedstawienie? – kobieta skierowała pytanie do Warda.
– Tak, widziałem.
Pochyliła się nad nim, aby lepiej go obejrzeć w słabym świetle korytarzyka. Otworzyła usta ze zdumienia, po czym szeroki uśmiech wypłynął jej na twarz. – Ach, tak. W pierwszym rzędzie. W pierwszym rzędzie.
Ward z zawstydzeniem pokiwał głową i powiedział: – Tak, siedziałem w pierwszym rzędzie.
– Żeby zobaczyć Stephanie.
Portier wtrącił się, zanim Ward zdążył potwierdzić. – Ten... ten dżentelmen przyszedł dzisiaj specjalnie, aby zobaczyć pannę McQueen i był bardzo rozczarowany, że nie wystąpiła.
– Ach, tak. – Kobieta monotonnie kiwała głową. – Przykro mi, że odbył pan długą drogę na próżno, ale panna McQueen miała wypadek. W sobotę wieczorem. Za szybko ją puścił. – Odwróciła głowę i powiedziała do portiera: – Ten Watson to cholerny maniak. Nigdy nie jest trzeźwy. Wiesz, Harry, że nie mam nic przeciwko jednemu kieliszeczkowi, ale na wszystko jest odpowiednia pora. Ona jest lekka jak piórko. Ale upuścił ją i pacnęła jak gumowa piłeczka.
– Bardzo się poturbowała? – W głosie Warda słychać było niepokój.
– No cóż – kobieta wzruszyła ramionami, a jej ciało zdawało się falować – nie ma poważnego zagrożenia. Ale, o czym ja mówię? To całe jej życie. Jej los zależy od stóp, a minie kilka tygodni, zanim będzie mogła wrócić na deski. Masuje je przez cały czas i twierdzi, że w przyszłym tygodniu wystąpi w Sunderland. Ale nie sądzę, prawda, Ken? – Zwróciła się do malutkiego mężczyzny, a ten zgodnie potwierdził: – Nie, Floro, oczywiście, że nie. Coś musiała sobie naderwać. Tak, coś sobie naderwała.
– Czy... sądzicie państwo... chodzi mi o to, czy sądzicie państwo, że mógłbym się z nią zobaczyć? Mógłbym być jej przedstawiony? Chciałbym... ją poznać.
Kobieta i mężczyzna spojrzeli po sobie i podjęli decyzję, po czym kobieta odezwała się w imieniu obojga: – Nie ma żadnych przeszkód, żeby pan się z nią spotkał. Sophia wydaje się mieć o panu dobrą opinię, a zwierzęta zazwyczaj wykazują więcej zdrowego rozsądku niż ludzie. Zawsze tak mówiłam i codziennie mam tego potwierdzenie. Tak, nie ma żadnych przeszkód. Czy ma pan jakiś środek lokomocji?
Słowa „środek lokomocji” zabrzmiały znacząco i zostały powiedziane nieco innym tonem. Gdy z przykrością musiał przyznać, że przyjechał na koniu, kobieta wybuchnęła śmiechem. – Chyba nie możemy wszyscy go dosiąść? Ale ponieważ wszyscy mieszkamy w pobliżu, możemy się przejść. Dobranoc, Harry.
Kiwnęła głową portierowi, który pożegnał ich słowami: – Dobranoc, pani Killjoy. Dobranoc, panie Killjoy.
– Dobranoc, Harry – dodał karzeł.
Szli w strugach deszczu, Ward pomiędzy mężczyzną i kobietą. – Ale jak się pan nazywa? – zapytała pani Killjoy, ocierając mokrą twarz.
– Hayward Gibson, ale wszyscy mówią do mnie Ward.
– Ward. Cóż za niezwykłe imię dla chrześcijanina... Ward. Panie Gibson, ponieważ wie pan, czym my się zajmujemy, pozwolę sobie zapytać, jakiej wielkości jest pańska farma. Widzi pan, jesteśmy mieszczuchami i wiemy jedynie, że farmy należą do dużych majątków, podczas gdy małe gospodarstwa nie.
Ward uśmiechnął się, słysząc te dyplomatyczne podchody. – Moja farma nie należy do żadnego z wielkich właścicieli ziemskich, co oznacza, że jej nie dzierżawię. Jest moją własnością, chociaż wiele farm w kraju zajmuje znacznie większy obszar – wyjaśnił.
– Myślę, że to uczciwa odpowiedź. – Zwróciła się do niego i powiedziała z szerokim uśmiechem: – Musimy tu przejść przez jezdnię i jesteśmy prawie na miejscu. Ale wracając do farmerów: my, ludzie sceny, zupełnie nie znamy wsi, ponieważ występujemy tylko w miastach.
Znajdowali się na środku jezdni, gdy podniosła rękę jak policjant regulujący ruch i zatrzymała jadące pojazdy. Kierowca taksówki i dwaj chłopcy pchający wózek ostro zahamowali, wprowadzając w zdumienie kierowców słabo widocznych w strugach deszczu kolejnych samochodów. Przy akompaniamencie wyzwisk szoferów i śmiechu chłopców przeprowadziła swoją kompanię przez ulicę. I jak gdyby nigdy nic ciągnęła: – Więc zazwyczaj musimy poznać pracę, dom i zwyczaje ludzi, z którymi chcemy nawiązać bliższą znajomość.
Miał ochotę głośno się śmiać, nawet krzyczeć. Oto szedł sobie w towarzystwie tych dwojga dziwaków i ich czterech psów, i jak na spowiedzi musiał odpowiadać na pytania dotyczące jego charakteru. Przez cały czas był podekscytowany, czekało go spotkanie z nią... nie jak przygodnego wielbiciela wyczekującego na aktorkę przy wyjściu z teatru, ale spotkanie w jej mieszkaniu.
Przez jedną chwilę to uczucie oczekiwania i uniesienia zmroziła myśl o tym, co będzie, jeśli nie zrobi na niej żadnego wrażenia? Albo jeśli ona okaże się zarozumiałą laleczką myślącą tylko o sobie lub, jeszcze gorzej, pospolitą gęsią albo, o mój Boże, jeśli mu się w ogóle nie spodoba?
– No, jesteśmy w domu.
Stał na ulicy, od której do każdego domu prowadziły po trzy schodki, ograniczone z obu stron metalowymi poręczami. Budynki były raczej okazałe; być może dzielnica nie była najlepsza w mieście, ale z pewnością nie należała do tanich.
Ciężkie, solidne drzwi wyposażono w mosiężną skrzynkę pocztową i gałkę do otwierania. Gdy się otworzyły, kobieta wpłynęła do środka, a mężczyzna lekko popchnął Warda do wejścia. A teraz przedstawiano go innej kobiecie, która z pewnością była właścicielką domu. – To nasz przyjaciel, Connie – powiedziała pani Killjoy. – Spotkaliśmy się przypadkowo dzisiaj wieczorem. – Odwróciła się do Warda. – Pan Hayward Gibson. Pani Borman, właścicielka domu i najmilsza osoba pod słońcem – dodała, wyciągając rękę do piersiastej kobiety w średnim wieku. – Naprawdę tak uważam, Connie – dodała, przebierając palcami. – Wiesz, że tak uważam.
Pani Borman nie obrzuciła go tak dokładnym spojrzeniem jak przedtem pani Killjoy, ale spojrzała mu prosto w oczy i przyjemnym głosem odrzekła: – Dobry wieczór, panie Gibson. Wszyscy przyjaciele pani Killjoy są mile widziani w moim domu.
Kiwając głową, z uśmiechem na ustach pani Killjoy postawiła swoje małe pupilki na podłodze, podobnie jak jej mąż, i oględnie poinformowała właścicielkę, że z pieskami nie powinno już być żadnego kłopotu. Ken poda im kolację i położy do łóżka... – No, ruszajcie, maleństwa. Ruszajcie ze swoim tatusiem.
W czasie tej sceny Ward stał nieco z boku, trzymając swój kapelusz z dużym rondem tak, aby woda nie skapywała na wyfroterowaną podłogę wyłożoną linoleum. Niemal nie wierzył własnym uszom. Czyżby nagle znalazł się na scenie i brał udział w sztuce teatralnej? – A jak się czuje nasza cierpiąca pacjentka? Dobrze się sprawowała? – pani Killjoy spotęgowała to wrażenie nierealności, odzywając się swoim najbardziej wyszukanym tonem.
– Tak – odpowiedziała pani Borman. – Jak zwykle, zachowywała się bez zarzutu. Jest teraz w salonie.
– Och, udało jej się tam dojść! Wspaniale. To nam ułatwia sytuację, ponieważ w innym wypadku pytanie, czy nasz przyjaciel może z nią porozmawiać w cztery oczy byłoby nieco krępujące i musiałabym je zadać niezwykle dyplomatycznie. Doskonale, salon to odpowiednie miejsce. Proszę tędy – wskazała Wardowi kierunek. – Ale – przerwała znowu – może najpierw zdejmie pan płaszcz i powiesi kapelusz?
Rozbierając się, na chwilę zamknął oczy. A potem podążył za panią Killjoy do pokoju, do którego niezbyt pasowało określenie „salon”, jako że zdawał się umeblowany jedynie krzesłami o różnych kształtach i wielkości. Przy kominku siedziała szczupła młoda dziewczyna.
Idąc w jej kierunku, usłyszał anonsującą go panią Killjoy: – Przyprowadziłam dżentelmena, który chciałby cię poznać, kochanie. Był tak rozczarowany, że dzisiaj nie wystąpiłaś. Pytał o twoje zdrowie. Pan Hay...ward Gibson – wydukała jego imię. – Mieszka na prowincji... Jak twoja kostka, kochanie?
– Dziękuję, znacznie lepiej. – Odpowiadając na pytanie, dziewczyna nie patrzyła na panią Killjoy, ale na wysokiego mężczyznę spoglądającego na nią z góry, i rozpoznała go znacznie szybciej niż on ją. Ponieważ on widział osóbkę nie więcej niż szesnastoletnią, z bujnymi włosami luźno związanymi na karku, o owalnej twarzy, ogromnych brązowych oczach, o ton ciemniejszych niż włosy, o szerokich, pełnych wargach, malutkim nosku i leciutko opalonej skórze. W żadnym wypadku nie przystawała do obrazu Maltańskiego Anioła.
– Dobry wieczór.
– Dobry wieczór. – Skłonił się nieznacznie, dodając: – Ja... z przykrością dowiedziałem się o pani wypadku.
– To nic poważnego. Wkrótce dojdę do siebie. – Ręką wskazała stopę opartą o taboret. – W przyszłym tygodniu będę już tańczyła.
– Nie będziesz. Nigdy nie lubiłam zakładów, ale w tym wypadku mogę się założyć. Minimum trzy tygodnie. Tak powiedział doktor. A przy okazji – pani Killjoy dystyngowanym gestem wskazała Warda – pan Gibson jest farmerem. I Sophia od razu go polubiła, a to dobry znak. – Uśmiechnęła się do obojga i podnosząc ręce do swego okazałego biustu, powiedziała: – A teraz muszę iść trochę się ogarnąć i przygotować do kolacji, bo czekaliśmy po występie ponad godzinę. Wyznaczył nas do pierwszej połowy. – Pochyliła się do przodu, wygrażając palcem, jakby miała przed sobą winowajcę. – Dasz temu wiarę, Stephanie? Taki afront! No, ale później ci o tym opowiem. – Po tych słowach odwróciła się i mimo dużej masy lekkim krokiem jak żaglowiec wypłynęła z pokoju.
Ward gorączkowo szukał w myślach tematu rozmowy, ale jedyne sensowne słowa dotyczyły pogody. – Ciągle pada – stwierdził, a dziewczyna poprosiła go, aby usiadł.
Rozejrzał się, zastanawiając się nad wyborem krzesła. – Niech pan nie siada na tym dużym skórzanym – odezwała się wesołym tonem. – Wygląda na bardzo wygodne, ale ma zepsute sprężyny. Myślę, że najbezpieczniejszy byłby tamten fotel – stwierdziła, wskazując mebel stojący nieco z lewej.
Odwzajemnił jej uśmiech i obszedłszy jej wyciągniętą nogę, usiadł na krześle oddalonym najwyżej o metr. – Było mi bardzo miło widzieć pana na przedstawieniu – powiedziała, odwracając ku niemu twarz. Nie dodała: Tak często.
Wiedząc, że zaczerwienił się z zażenowania, zapytał: – A więc, zauważyła mnie pani?
– Tak. Tak, zauważyłam.
– Ja... Podobało mi się, jak pani tańczy.
– Dziękuję.
Siedział teraz, patrząc na nią w milczeniu. Miała miły głos, inny niż te, które zazwyczaj słyszał, podobny może odrobinę do głosu żony pułkownika Ramsmore’a albo pani Hopkins, gdy któraś z nich otwierała kiermasz. Jednak nie było w nim wysokich tonów wyczuwalnych w głosach tamtych kobiet, był zdecydowanie inny. Tak, był inny. Ona sama była inna, inna niż na scenie i inna niż ją sobie wyobrażał prywatnie, a przede wszystkim wyglądała tak młodo. Sam się zdziwił, że głośno wyraził swoje myśli: – Na scenie wyglądała pani bardzo młodo, ale proszę mi wybaczyć, w rzeczywistości wygląda pani jeszcze młodziej.
Odchyliła się na wyściełane oparcie krzesła i odpowiedziała ze śmiechem: – Pozory mylą. Niedługo skończę dziewiętnaście lat.
Roześmiał się z ulgą i lekkim tonem powiedział: – Doprawdy, nikt by tego nie zgadł.
Po tej uwadze nie zarumieniła się, ani też nie zamilkła zażenowana, ale by uciąć dalsze uwagi dodała: – Pani Killjoy jest wspaniałą kobietą i wspaniałym przyjacielem, ale nie ma szczęścia w zakładach. Tym razem też nie będzie miała racji i w przyszłym tygodniu z pewnością wrócę na scenę. Ale już w Sunderland. Tam mamy kolejną umowę.
Nie zdziwił się słysząc te słowa, ale powtórzył je na wszelki wypadek: – Sunderland? – i stwierdził, że bardzo często tam bywa. – Jak długo tam pani zostanie?
– Myślę, że tylko tydzień.
– Och, tylko tydzień. – Do głowy wpadło mu kolejne głupie pytanie: – Gdzie pani mieszka... to znaczy, na stałe?
Odwróciła od niego wzrok i wpatrując się w swoją stopę, powiedziała z westchnieniem: – Tam, gdzie gramy. Nie mam żadnego stałego domu.
– Nie? – w jego pytaniu wyraźnie słychać było zdziwienie.
– Moi rodzice byli również związani ze sceną – wyjaśniła. – Matka była tancerką, a ojciec śpiewał. Więc zawsze podróżowaliśmy. Rok po tym, jak ojciec przywiózł moją matkę z Malty, osiedlili się w Bristol. Ja urodziłam się w następnym roku. Ale to już nastąpiło w York, dwa dni po świętach Bożego Narodzenia.
Nie skomentował jej świątecznych narodzin, ale zapytał: – Czy pani rodzice... oni...?
– Nie żyją – odparła bez fałszywego smutku. – Moja matka umarła na ospę, a rok później ojciec utonął. Ale to było już prawie sześć lat temu. Od tego czasu państwo Killjoy zastępują mi rodziców.
– Z pewnością. Z pewnością. – Kiwał głową, bo żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy. Wydawało mu się, że język ma związany w supeł; był w stanie jedynie wsłuchiwać się we własne myśli. Jest piękna, ale innym rodzajem piękna niż to na scenie. Wtedy sądził, że jej wygląd najlepiej opisuje słowo „eteryczna”, jakby nie z tego świata. Ale ta dziewczyna była jak najbardziej z krwi i kości. I wydawała się całkiem swobodna. Z pewnością była trochę wyciszona, chociaż w oczach miała wesołe ogniki i często się uśmiechała. Żałował, że nie może zobaczyć jej stojącej, ciekawiło go, jakiego jest wzrostu. Niewątpliwie jest szczupła. No, musi być być bardzo szczupła, lekka jak piórko, skoro może zawisnąć na lince.
– A teraz, ponieważ pan już zna historię mojego życia, czy mógłby mi pan coś opowiedzieć o sobie? Pani Killjoy mówi, że jest pan farmerem. To brzmi bardzo interesująco. To cudownie pracować przy zwierzętach. Kocham pudle. – Wskazała na róg pokoju, jakby tam spodziewała się je zobaczyć.
Na to pytanie mógł jej dać odpowiedź. – Nie tak cudownie, gdy w zimowy poranek trzeba wstawać o piątej rano, bo jak pani wie, krowy noszą zegarki – powiedział z uśmiechem. – I nie lubią, kiedy się spóźniamy, wtedy mogą kopnąć – zażartował.
Śmiejąc się serdecznie, powtórzyła: – Krowy noszą zegarki. Ile ich pan ma?
– Osiemnaście mlecznych i sześć młodych jałówek, trzy konie, jeden pod wierzch. Klacz, Betsy. I dwa konie rasy Shires... takie wielkie. Z pewnością widziała je pani, jak ciągną wozy z beczkami z piwem. Moje używane są do orki i innych prac w polu.
– Ach, tak. Tak. Są cudowne. Ma pan kaczki?
– O, tak, kaczki, kury, kilka gęsi. I oczywiście świnie. Wszysko to, co zazwyczaj jest na farmie.
– Zawsze mieszkał pan na wsi?
– Zawsze. Tak jak mój ojciec, dziadek i pradziadek.
Znowu wpatrywała się w niego uważnie. Uśmiechała się, ale uśmiech powoli gasł na jej twarzy. Nieśmiałym gestem wyciągnęła rękę, jakby chciała go dotknąć. Ale szybko cofnęła dłoń, mówiąc: – Ja... zauważyłam, że ma pan skaleczony policzek.
– Ach, to. – Palcami dotknął przyschniętych bruzd. – Miałem drobny wypadek.
– Jakieś... zwierzę?
Mógł odpowiedzieć: „Tak, suka”, ale zamiast tego zmyślił: – Dzika kotka dostała się do stodoły. Musiałem ją zaskoczyć, przestraszyć. Zeskoczyła z... czegoś w rodzaju podestu, jaki jest w wielu stodołach – machnął dłonią nad swoją brwią – i zadrasnęła mnie pazurami.
– O Boże! To musiało być przerażające i bolesne.
– To tylko drobna przykrość i kłopot przy goleniu – powiedział lekceważąco.
– Tak. Tak, rzeczywiście.
Gdzieś w głębi domu rozległ się odgłos otwieranych drzwi i do pokoju weszła pani Killjoy. Na widok podnoszącego się z krzesła Warda kobieta wykrzyknęła głośno z palcem wymierzonym w dziewczynę. – Tak zachowuje się dżentelmen. Zawsze można poznać dobrze wychowanego mężczyznę, jeśli podnosi tyłek.... to znaczy... hm... – zerknęła na niego – podnosi się z miejsca, kiedy kobieta wchodzi do pokoju.
– Och, pani Killjoy.
Znowu pogroziła jej palcem. – Znasz mnie, Stephanie. Zawsze mówię, co mi leży na sercu. I nie potrafię przerwać. – Jej ogromnym ciałem wstrząsnął paroksyzm śmiechu. Mąż zawtórował jej zgodnie. – Czy zechciałby pan zostać z nami na kolację? – zwróciła się do Warda. – Pani Borman mówi, że starczy dla wszystkich.
– Przykro mi – powiedział po chwili namysłu – ale muszę już jechać. Innym razem, jeśli mogę jeszcze wpaść z wizytą – spojrzał w kierunku dziewczyny – będzie mi bardzo miło przyjąć zaproszenie.
– Och, będziemy radzi znowu pana usłyszeć, ponieważ ona – pani Killjoy zwróciła się w stronę zawstydzonej dziewczyny – siedzi tu sama cały dzień i ucieszy się z towarzystwa. – A potem, odwracając się do Warda, powiedziała: – Będzie nam bardzo miło. Ona jest zbyt nieśmiała, żeby to powiedzieć, ale ja proszę w jej imieniu.
– Jeśli można, pozwolę sobie wpaść wieczorem – odezwał się wprost do dziewczyny.
Leciutko skinęła głowę, a on w tym momencie zakręcił się na pięcie i prawie wybiegł z pokoju, zaś pani Killjoy podążyła jego śladem.
Pomagając mu włożyć płaszcz, zauważyła konfidencjonalnym tonem: – Nie rozczarował się pan, prawda?
– Nie, pani Killjoy. Ma pani rację, nie rozczarowałem się – powiedział, odwracając się do tej zadziwiającej kobiety. – Wstąpię przy pierwszej sposobności.
– Jestem pewna, że wstąpisz, synu. Jestem pewna. – Poklepała go po ramieniu i wręczając mu kapelusz, otworzyła drzwi i pomachała dłonią na pożegnanie.
Nadal padało, a on miał ochotę biec, nie dlatego, że chciał uciec przed deszczem, ale po prostu, żeby ochłonąć. Miała rację. Miała rację: nie rozczarował się. Ale dziewczyna nie jest aniołem. Nie, nie jest aniołem. Ma dziewiętnaście lat, jest słodka, cudowna, piękna... bardzo piękna. Boże, spraw, żeby szybko nadeszło jutro.
* * *
W salonie pensjonatu pani Killjoy siedziała na wprost Stephanie McQueen, którą nazywała Fanny. – Fanny – mówiła – spójrz... spójrz na nas... na Kena i na mnie. Już ledwo się trzymamy na nogach. Wykańczamy się, co wieczór padając twarzą na deski. I w każdej chwili mogę upaść nawet bez Charliego i Rose podgryzających mnie od tyłu, bo moje nogi i kręgosłup już nie wytrzymują. Posłuchaj mnie, wiesz, że odłożyliśmy drobną sumkę i szukamy teraz jakiegoś maleńkiego domku ze skrawkiem ogródka. To marzenie naszego życia. Czterdzieści trzy lata temu przejęłam je od mojego ojca, a teraz jestem prawie u kresu drogi. A jeśli chodzi o Kena, to naprawdę nie wiem, jak on jeszcze w ogóle ciągnie. Posłuchaj! – powiedziała, podnosząc dłoń. – Posłuchaj mnie uważnie. Od śmierci twoich rodziców traktowaliśmy cię jak własną córkę. Obiecałam twojej matce, że będę na ciebie uważać. I musisz przyznać, że zawsze to robiłam, prawda?
Stephanie chwyciła pulchne dłonie pani Killjoy i łamiącym się głosem, ze łzami w oczach, rzekła: – O, tak, pani Killjoy. Pani wie, co o was obojgu sądzę. Bez was nigdy nie dałabym sobie rady. I nie sądzę, żebym kiedykolwiek...
– Oczywiście, że tak, ponieważ jesteś świetną tancerką. Ale jak długo może potrwać taka kariera? To mnie właśnie martwi. Spójrz tylko – rzekła, wskazując na jej opartą o stołek stopę. – To może ci się przytrafić jeszcze nie raz. I trudno przewidzieć gdzie. W tym tkwi problem: kiedy zabraknie naszej pomocy, co z tobą zrobią te wszystkie krążące wokół rekiny? I... i – zaczęła machać ręką – nie uwierzę, że sama sobie poradzisz. Żadna dziewczyna z twoim wyglądem nie poradzi sobie, jeśli pracuje z taką bandą. Widziałaś już niejedno, prawda? Ale jeszcze nigdy nie spotkałaś kogoś takiego jak on. Posłuchaj, nie będę owijała w bawełnę. Jest ze wsi. To widać. Nie pochodzi z zamożnej rodziny. To także widać. Ale też widać jak na dłoni, że to nie jakiś sezonowy robotnik, czy prosty wieśniak. Określiłabym go raczej jako młodego, budzącego szacunek człowieka pochodzącego ze wsi. I ma własną farmę...
– Droga pani Killjoy – dziewczyna westchnęła – przed chwilą spotkałam go po raz pierwszy w życiu. Przyznaję, że zauważyłam go już w czasie drugiego przedstawienia, potem trzeciego i czwartego, ale i tak naprawdę spotkałam go kilka minut temu. Nie mogłabym jeszcze myśleć o nim jako o...
– Teraz ty mnie posłuchaj. Nie spodziewam się, że będziesz teraz o nim myślała w jakikolwiek konkretny sposób, ale on tu przyjdzie. A jeżeli był w teatrze cztery razy, to w przyszłym tygodniu tutaj też go zobaczysz cztery razy.
– W przyszłym tygodniu pewnie wrócę już do pracy.
Pani Killjoy spojrzała na jej szczupłą kostkę i kiwając głową powiedziała: – Tak, tak, wiem, że robisz użytek ze swoich dłoni, i nie mówię, że nie mogłabyś tańczyć w przyszłym tygodniu, w końcu znam ich moc – Beattie jest tego najlepszym dowodem, a nigdy nie przypuszczałam, że ona wróci na deski – ale proszę cię o przysługę. I to jest prawdziwa przysługa. Jutro daj spokój swoim dłoniom, poczekaj aż go lepiej poznasz, a potem powiedz mi, co o tym sądzisz. Zrobisz to dla mnie, Fanny?
Stephanie zawahała się przez moment, po czym z uśmiechem odrzekła: – Tak, oczywiście. Zrobię dla pani wszystko, ale proszę specjalnie nie liczyć na rezultaty. I niech pani przestanie się o mnie martwić, proszę więcej pomyśleć o sobie i panu Kenie, i o waszym przyszłym wspólnym domku.
– No, może tak to ustalimy: my pomyślimy o domku, kiedy ty będziesz miała zabezpieczoną przyszłość.
– Och, pani Killjoy!
– Och, panno Stephanie McQueen! – wykrzyknęła kobieta ze śmiechem, przytulając do siebie szczupłą postać. – Jeśli miałabyś do wyboru Harry’ego Henleya, tego rozgadanego kuglarza, wielebnego Jamesa Wilsona Cartera, czy jak mu tam, z jego minami, rymami i przemowami... tego wykształconego idiotę, i naszego farmera, to którego byś wybrała?
– W tej chwili żadnego, pani Killjoy. Żadnego z nich.
Annie, chciałbym, żebyś jutro przygotowała coś odpowiedniego na popołudniową herbatkę w salonie.
– Ach, tak? – Annie podniosła puszkę i mąką posypała wielką drewnianą stolnicę leżącą na kuchennym stole. – A co takiego byś chciał? – dodała.
– Tak jak powiedziałem, coś odpowiedniego do herbaty podanej w salonie. Pamiętasz, wiele lat temu na niedzielne herbatki robiłaś takie różne drobne ciasteczka.
– Ach, tak? – Annie wyjęła z miski wielki kawał ciasta i rzuciła je na posypaną mąką stolnicę. – A ilu osób się spodziewasz? – zapytała dopiero, gdy zaczęła je wyrabiać.
– Tylko trzech.
– Tylko trzech?
– Właśnie mówię, że tylko trzech. Ale w towarzystwie czterech psów.
Ostatnia uwaga oderwała Annie od stolnicy. Klasnęła w pokryte mąką dłonie, po czym wycierając je w fartuch wykrzyknęła: – Cztery psy! Nie przychodzi się z psami na popołudniową herbatę.
– Oni tak. – Uśmiechał się szeroko wiedząc, że słucha go uważnie. – Nie przejmuj się. To tylko małe pieski... pudle.
– Pudle? – Skrzywiła się. – Podobne do pekińczyków? Są podobne do pekińczyków?
– Nie, większe. Występują w teatrze.
– O...ch. – Otworzyła usta ze zdziwienia. – Teraz rozumiem. Psy występujące w przedstawieniach. Twoi goście również związani są ze sceną?
– Tak, zgadłaś, Annie, to aktorzy. Ale już wcześniej powinnaś była na to wpaść.
– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
– Wiem, co robię. – W jego głosie nie słychać już było żartobliwych tonów. – I chciałbym, żebyś była dla nich uprzejma, ponieważ jeśli wszystko ułoży się po mojej myśli, wkrótce jedna z tych osób zostanie panią tego domu.
Annie wpatrywała się w niego przez pełne pięć sekund, zanim odwróciła się do stolnicy i spokojnie powiedziała: – To twój dom i ty tutaj jesteś panem, ale opiekuję się tobą od dnia twoich narodzin, więc jedynie mogę mieć nadzieję, że dokonałeś właściwego wyboru. Ale i tak musimy poczekać, prawda?
– Tak, Annie. Dokładnie tak, jak mówisz. Będą tutaj około trzeciej. Mam nadzieję, że ładnie nakryjesz stół.
Skierował się do tylnych drzwi, ale zatrzymał go jej głos: – Wszyscy w sąsiedztwie gadają o twoich zalotach.
– Doprawdy?
– Ale nie musisz mówić do mnie takim tonem, paniczu Wardzie. Mówię ci o tym dla twego własnego dobra. Jeżeli ktoś każdego wieczoru biega do teatru, to musi mieć w tym jakiś cel.
– Dobrze, Annie. Powiem ci coś, co ich zadziwi. W tym tygodniu ani razu nie byłem w teatrze. I co o tym sądzisz? – zapytał cicho, zamykając za sobą drzwi.
Skierował się do wozowni, gdzie zobaczył chłopaka, czyszczącego naoliwioną piastę dwukółki. – Dobrze się spisałeś – powiedział do niego, obejrzawszy cały powóz. – Zostaw to teraz, idź i umyj się. Wkrótce dostaniesz coś do jedzenia.
– Tak, panie.
Stał patrząc, jak chłopak przy pompie na końcu podwórka myje ręce. Lubił go, dzieciak miał w sobie coś takiego miłego, ujmującego. Ponownie spojrzał na dwukółkę i pomyślał, że mógłby zaprząc konie i wygodnie pojechać do Newcastle, ale Billy już przygotował Betty.
Tryb życia, jaki prowadził w ostatnich dniach, zmęczył go. Dzisiaj wstał o pół do czwartej, podobnie zresztą jak codziennie przez ostatni tydzień, żeby zdążyć ze wszystkim przed wieczorem i uniknąć jakichkolwiek komentarzy Billy’ego, chociaż musiał przyznać sprawiedliwie, że Billy nie protestowałby otwarcie. Co oczywiście nie zmienia faktu, że i tak miał własną opinię, tak samo zresztą jak Annie. O, tak. Ona już sobie postanowiła, że będzie się dziwnie zachowywać. Już to widział. Wszystko jedno, dziwna czy nie, i tak musi robić swoje, a on powinien rozmówić się z Fanny nie dalej niż jutro, zanim znowu dziewczyna wyruszy w trasę.
Pomyślał o niej Fanny, ponieważ to ona sama zaproponowała, aby przestał zwracać się do niej „panno Stephanie”. – Mów mi Fanny – powiedziała. Tak więc zaczął o niej również myśleć Fanny, chociaż jego zdaniem to imię do niej nie pasowało. Było zbyt pospolite i zbyt często spotykane, za bardzo przypominało mu Annie.
Billy stał przy koniu, gładząc go po grzywie. – Nie pogniewa się pan, paniczu Wardzie, jeśli wieczorem na pana nie zaczekam?
Ward spojrzał na niego uważnie. – Oczywiście, że nie – odparł. – Czy coś się stało? Źle się czujesz?
– Ostatnio plecy mi dokuczają.
– To dlaczego, u diabła, nic mi nie powiedziałeś? Chyba nie chcesz znowu leżeć plackiem?
– Och, niech się pan nie martwi. Nie położę się, jeszcze mogę robić.
– Doprawdy, czasami doprowadzasz mnie do furii, człowieku. – Ward dosiadł konia i widząc, że stary kieruje się do stajni, krzyknął w jego stronę: – I nie oceniaj mnie źle, Billy Comptonie. Wystarczy, że inni to robią, więc przynajmniej ty nie zaczynaj.
Nie czekając na odpowiedź, z okrzykiem „Wiooo!” ruszył stępa. A później, już we wsi, jeszcze raz ostentacyjnie zwolnił, żeby kilku stałym bywalcom Koronowanej Głowy odpowiedzieć na zdawkowe pozdrowienie.
Kiedy minął kuźnię i właśnie wyjeżdżał na otwartą przestrzeń, zauważył człowieka, który stojąc na wzgórzu po prawej stronie pozdrawiał go uniesioną dłonią. Poznał, że to Fred Newberry zmierza w jego kierunku.
Gdy Fred zbliżał się po trawiastym zboczu, Ward ściągnął wodze i zauważył: – Znowu byłeś nad rzeką. Zobaczysz, że się utopisz któregoś dnia.
– Ach, człowieku! W piekarni jest gorąco jak diabli. – Fred przejechał dłonią po mokrych włosach, a potem wycisnął ręcznik, w który miał zamotaną głowę. – Całe szczęście, że dzisiaj nie zdjąłem majtek – roześmiał się. – Dwie panienki kąpały się za zakrętem. Pływały jak ryby. W życiu czegoś takiego nie widziałem, bo żadna z dziewczyn ze wsi nie przychodzi nad rzekę. No, ja przynajmniej tego nie widziałem. A ty?
– Nie, Fred. Ja też nie.
– To były niezłe sztuki. Rany, naprawdę! Jedna z nich pomachała do mnie. Uważasz, pomachała z wody. Przyjechały na rowerach... Na rowerach. Widziałem, jak leżały na trawie, w ubraniu...
– No – Ward zaśmiał się – naczytałeś się w gazetach o tych nowoczesnych dziewczynach, prawda? Chłopie, powinieneś się umówić z którąś z nich.
Miał zamiar znowu zażartować, gdy Fred odezwał się, tym razem bez swego zwykłego szerokiego uśmiechu. – Jestem po twojej stronie, Ward – powiedział. – Bez względu na to, co wszyscy mówią. Jeśli chcesz wziąć sobie dziewczynę z miasta, to tylko twoja sprawa, niczyja więcej. Nawet nasz John mówi, że najwyższą pora dostarczyć trochę świeżej krwi. Oczywiście, Willowi to się nie spodobało, bo on jest po stronie Susan Beaker. Tak samo jak Jimmy Conroy. Krótko mówiąc, zanosi się na niezłą rozróbę. Ale rób, co uważasz za słuszne. Na pewno i wśród aktorek są dobre dziewczyny. Chciałbym mieć twoją odwagę. Dziewczyny mnie przerażają, naprawdę. Zawsze dużo gadam, ale nie posuwam się dalej. – Uśmiech powoli znowu zagościł na jego twarzy. – Mój ojciec twierdzi, że będę miał sześćdziesiątkę i ciągle będę wisiał matce u spódnicy, bo jej się wydaje, że jeszcze nie wyrosłem z pieluch – dodał. Wybuchem śmiechu pokrył zażenowanie, a Ward mógł tylko do niego dołączyć, z rozczuleniem przejechawszy dłonią po włosach przyjaciela.
– Któregoś dnia ciebie też dopadnie, bez względu na twoje strachy. I będziesz się tylko zastanawiał, która to oślica cię kopnęła.
Kiedy ruszył z miejsca, usłyszał jeszcze: – Naprawdę tak sądzisz, Ward? A może pokażesz mi jakąś bestię, chętną, żeby mnie kopnąć dwiema nogami.... Z radością przyjmę cios... Będziesz jutro w kościele? – krzyknął.
Odwracając się w siodle, Ward zawołał: – Nie, jutro nie. Jutro mam zamiar dostarczyć wsi nowego tematu do plotek.
– Boże! A co to znowu?
– Poczekaj, to zobaczysz, Fred. Poczekaj, to zobaczysz. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Ward.
Jadąc drogą, mruczał do siebie: – Jestem po twojej stronie, Ward, bez względu na to, co wszyscy gadają. Więc chyba rzeczywiście muszą plotkować, i wszyscy są po jej stronie. W pamięci zamajaczyła mu jej twarz, taka, jaką widział po raz ostatni, i bezwiednie zadrżał. Ale postanowił się nie poddawać. Do diabła z nią, do diabła z nimi wszystkimi! Wioo... Tak jak John powiedział, przydałoby się trochę świeżej krwi.
* * *
W niedzielę o trzeciej po południu ciężko załadowaną dwukółką przejeżdżał przez ostatnią bramę farmy. Ominął wieś. Z początku nie miał takiego zamiaru, ale kiedy zobaczył panią Killjoy sterczącą z jednej strony powozu, z karłem u boku, który dla postronnych obserwatorów wyglądał jak tłusty chłopczyk o twarzy starca, a każde z nich trzymało po dwa ozdobione kokardkami i upudrowane pudle, zrozumiał, ze musi pomóc im uniknąć przykrości i sensacji, jaką wywołaliby jadąc przez wieś. Bo gdyby tylko był sam na sam z Fanny... O, tak, sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej.
Na podwórku pomagał im wysiąść z powozu i po kolei odbierał od nich pieski, które stawiał obok na trawie, dziękując Bogu, że ostatnio pogoda dopisała i zwierzaki nie pobrudziły się błotem. Najpierw podał rękę pani Killjoy, potem jej mężowi, a na końcu obie dłonie wyciągnął do pięknej dziewczyny w długiej niebieskiej sukience i ogromnym słomkowym kapeluszu, którego błękitna woalka ocieniała jej twarz.
Billy ze zdumieniem przyglądał się tej karawanie, dopiero teraz rozumiejąc, dlaczego kazano mu zamknąć Flo i Kapitana, które z pewnością pożarłyby te, tak zwane, psy.