Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Emigracja jako ocean nowych szans i piekło nieprzystawalności. Lata dwutysięczne, po otwarciu granic Polacy tłumnie wyjeżdżają na Wyspy. Wśród zdesperowanych emigrantów ekonomicznych pojawiają się osoby o niejasnych motywacjach, skuszeni wizją anonimowości. W niepokojącym tyglu co rusz dochodzi do głośnej zbrodni, której sprawcą lub ofiarą jest polski emigrant. Autor tropi historie z pierwszych stron polonijnych gazet, rekonstruuje zdarzenia, zarysowuje konteksty. Ucieczka ze szpitala psychiatrycznego, głodzenie dzieci dla świadczeń socjalnych, morderstwo studentki na placu kościelnym - w wartkiej narracji Krasnowolskiego wszystkie te wydarzenia nabierają kształtów i tekstury. Pozycja obowiązkowa dla miłośników literatury true crime, w stylu książki "Polskie morderczynie" Katarzyny Bondy.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 198
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jan Krasnowolski
Saga
Syreny z Broadmoor
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2017, 2024 Jan Krasnowolski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727156828
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
– Jest robota – powiedział Kosa, stawiając na stole cztery ociekające pianą szklanki, do których natychmiast wystartowały poznaczone bliznami i tatuażami dłonie.
W wyłożonym dębową boazerią pubie panował normalny o tej porze gwar, z szafy grającej leciały hity z lat osiemdziesiątych, a wysokie stołki przy barze okupowali stali bywalcy, nie dając chwili wytchnienia barmanowi. Siedzący przy stoliku w kącie czterej mężczyźni nie przyciągali niczyjej uwagi. Londyn to Londyn, tu każdy potrafi zajmować się sobą i nie wtykać nosa w nie swoje sprawy, kto by zwracał uwagę na kilku Polaków, którzy siedzą spokojnie i coś tam gadają po swojemu.
– Nie pytacie za ile? – rzucił wyzywająco Kosa, tocząc wzrokiem po twarzach kompanów.
Szpeja, z cynkówami w kącikach oczu i z niebieskimi obwódkami wokół powiek, zwyczajnie patrzył i czekał. Czego jak czego, ale ponad dekada za murami potrafi nauczyć człowieka cierpliwości. Manson ciągnął piwo, opróżniając szklankę jednym głębokim haustem. To było pierwsze piwo tego dnia, a Manson bez promili w organizmie nie był w stanie normalnie funkcjonować.
– Ty nam powiesz jaka robota, my ci powiemy za ile – wypalił najmłodszy w tej ekipie, dwudziestokilkuletni chłopak zwany Małolatem, cienki leszcz, który siedział tu z nimi tylko dlatego, że jako jedyny z całej czwórki potrafił dogadać się po angielsku. Niemniej powinien znać swoje miejsce w stadzie i nie wyrywać się przed szereg, co Kosa starannie odnotował w pamięci. Ale to nie on, tylko Szpeja postanowił go usadzić.
– Ty, młody, nie cwaniakuj, bo skończysz w tej, no, Tamizie – odezwał się cicho, ale dosadnie i to wystarczyło, żeby Małolat spuścił wzrok i podkulił ogon; jak psiak, który dostał kopa. Wszyscy wiedzieli, za co Szpeja odgibał swoją pajdę.
– Sprawa jest taka, że trzeba wjechać klientowi na kwadrat. Tak na pełnej kurwie, bez znieczulenia – rzucił Kosa, po czym przerwał, czekając, jakie to zrobi wrażenie na wspólnikach.
Szpeja nie mrugnął nawet okiem, pociągnął spokojnie łyk piwa.
Manson, który jakiś czas temu odstawił pustą szklankę, uśmiechnął się tylko chytrze, ukazując brązowe od nikotyny zęby. Jego branża to włamy, ale kiedy Kosa miał inne pomysły, nie dyskutował.
Małolat przezornie już się nie odzywał, z całej siły starał się pokazać, że sprawa nie robi na nim wrażenia, co prawdopodobnie by mu się udało, gdyby nie palce wybijające nerwowy rytm na blacie stołu. Choć kto go tam wie, równie dobrze mógł to być po prostu efekt wciągniętej przed chwilą w kiblu amfetaminy, młody spidował na potęgę.
– Co to za klient? – spytał wreszcie Szpeja.
– Angol jakiś. Przewalił jednego z naszych na grubą kasę – powiedział Kosa. – Trzeba go dojechać, żeby wiedział, że z Polakami nie ma w chuja grania.
A potem, wysławszy najpierw Małolata po następną kolejkę, wyjaśnił kompanom, jak się sprawy mają.
Więc jest tak, że jeden Polak zaczął sprowadzać do Anglii dzieła sztuki. Święte obrazy, rzeźby, ikony i inne stare barachło, jakiego pełno po kościołach, wystarczy tylko pojeździć po kraju, miał od tego swoich ludzi. Do współpracy wciągnął Angola, który był handlarzem dzieł sztuki. Ten pomagał tu, na miejscu, gonić towar, potrafił wycenić fanty i miał kontakty wśród kolekcjonerów. Interes kręcił się jak ta lala, Polak odpalał Angolowi działkę i było git, ale w pewnym momencie Angol poczuł się silny i zaczął rolować Polaka. Najpierw delikatnie, a potem na całego, bo wiedział, że przecież ten nie pójdzie na policję.
– Myślał, że ma do czynienia z frajerem, który da się walić na kasę. Ale z naszymi nie ma w chuja grania, Polak dał na Angola zlecenie, a my je wykonamy.
– Mamy go odpalić? – spytał spokojnie Szpeja, jakby chodziło o rzecz bez większego znaczenia, po prostu zagadnienie natury technicznej.
Kosa pokręcił głową.
– Najważniejsze to wyciągnąć od niego kasę i odzyskać fanty. Nauczkę dostanie przy okazji. Wszystko już obmyśliłem, zrobimy tak...
Mniej więcej po godzinie dogadywania szczegółów i kilku następnych kolejkach wytoczyli się z pubu. Żaden z nich nie znał nazwy ulicy, którą szli, ale to nie miało znaczenia, bo ta obca, londyńska ulica należała teraz do nich, kiedy tak szli całą szerokością chodnika. Byli zdobywcami, podbijali ten przeładowany dobrobytem, luksusowy i bezbronny świat, gdzie możliwości do zgarnięcia kasy jest mnóstwo, nie ma konkurencji, której można by się obawiać, a policjanci to łagodne baranki; nawet nie noszą broni. Wystraszeni przechodnie spuszczali wzrok i czmychali bokami, widząc czterech podejrzanych, w dodatku podpitych typów, ewidentnie z Europy Wschodniej, którzy szukali zaczepki.
Daleko nie musieli szukać. Zaraz za rogiem wpadli na funkcjonariusza miejskiego wypisującego mandat za złe parkowanie.
– Patrzcie tylko – wycedził Kosa, który w ciągu kilku lat spędzonych w Londynie zebrał górę mandatów i wierzył, że kiedyś wreszcie nadejdzie taki dzień, w którym komuś za wszystkie odpłaci – cholerny czarnuch, co wypisuje kwity.
Faktycznie, strażnik był czarnoskóry i nie była to w tym momencie okoliczność działająca na jego korzyść. Mówiąc szczerze, wręcz przeciwnie.
Podeszli wolnym krokiem i otoczyli mężczyznę, jak wilki osaczające ofiarę. Manson, który bardziej od czarnuchów nie znosił tylko ciapatych, wyjął notes z jego ręki, zaciągnął głęboko z gardła, strzyknął gęstą flegmą prosto na kartki, a potem upuścił notes na ziemię i nadepnął butem. Strażnik powiedział coś szybko, kto go tam wie, co dokładnie, ale słowo „police” zabrzmiało wystarczająco wyraźnie, żeby nawet Szpeja zrozumiał, o co chodzi.
– Policją będziesz nas tu straszył, smoluchu? – wysyczał, a następnie bez ostrzeżenia wypuścił szybką plombę, po której głowa tamtego odskoczyła jak piłka.
To zachęciło pozostałych. Ciosy posypały się jednocześnie z czterech stron. Strażnik, osłaniając głowę rękami, próbował przedrzeć się i uciekać, ale sprawnie podłożona noga Mansona spowodowała, że funkcjonariusz upadł na chodnik. Teraz zaczęło się butowanie i każdy wyładował się, ile wlezie, biorąc odwet za wszystkie kopniaki, które sam zebrał w życiu. Nakręceni bezbronnością skulonej ofiary kopali z całej siły i kto wie, jak długo by to trwało, gdyby w oddali nie rozległa się syrena radiowozu.
– Panowie, spadamy! – rzucił Kosa, rozglądając się czujnie.
Szpeja i Małolat posłuchali od razu, tylko Mansona trzeba było odciągnąć, bo nakręcony amfetaminą, alkoholem i własną furią nie mógł przestać wyżywać się na leżącym.
Po chwili biegli już razem, zdyszani i rozbawieni jak mali chłopcy, którym udało się wyciąć niezłego psikusa, zostawiając rozciągniętą na chodniku sylwetkę w odblaskowej kurtce. Za rogiem był park, tam się rozdzielili.
Małolat pognał w stronę najbliższego zejścia do metra. Nie zawracając sobie głowy szukaniem po kieszeniach ojsterki, przeskoczył nad bramką i zbiegł po ruchomych schodach. Wpadł na peron w ostatnim momencie, w sam raz żeby wbić do przedziału tuż przed odjazdem, a kiedy drzwi się zasunęły i kolejka ruszyła, odetchnął z ulgą. Choć serce wciąż biło mu jak oszalałe, całe zdarzenie wydawało się już odległe i nierealne, jakby to ktoś inny w nim uczestniczył, a on tylko patrzył z boku.
Cholera, tam na pewno były kamery, pomyślał poniewczasie i zaraz amfetaminowa paranoja zaczęła w nim narastać jak śnieżna kula pędząca w dół zbocza, zapowiadając nieuchronny kataklizm. Wiedział doskonale, że ładuje się w poważne kłopoty. Tamci trzej to kryminaliści, niebezpieczni i nieobliczalni. Wszyscy mają za sobą wyroki: za włamania, kradzieże, napady i pobicia. Szpeja przed miesiącem zakończył dziesięcioletnią odsiadkę, a Kosa i Manson są poszukiwani w Polsce listem gończym. Dla tych typów zakład karny jest jak drugi dom albo ośrodek wczasowy.
Małolat więzienia bał się jak ognia, przerażała go sama myśl, że mógłby tam trafić. Nie mówiąc o wstydzie, jaki przyniósłby rodzinie w Polsce, która wciąż w niego wierzy i gładko łyka wszystkie kłamstwa o dobrej pracy i pełnym sukcesów życiu na Wyspach.
Nie poradziłby sobie w pudle, załamałby się. Okazywał słabość i nawet ci trzej o tym wiedzieli. Świadczył o tym choćby sposób, w jaki go potraktowali tam w pubie – kompletnie bez szacunku, niczym gówniarza, który się wtrącił do rozmowy dorosłych. Wciąż paliło, jakby dostał w twarz, bolało, tym bardziej że taka sytuacja zdarzyła się nie po raz pierwszy. Zapłacą mi za to, pomyślał i zacisnął dłoń na poręczy tak mocno, aż zbielały knykcie.
Pod sklepem stał tłumek rodaków, każdy wpatrywał się w szybę wystawową, na której od środka przyklejono dziesiątki małych karteczek z ofertami pracy. Swojsko wyglądający faceci w różnym wieku, wąsaci i zapuszczeni albo ogoleni na zero i wypachnieni tanią wodą kolońską, prowincjonalni w swoich znoszonych dżinsowych katankach, w ortalionach i dresach, z plecaczkami wypchanymi zakupami albo z reklamówkami w dłoniach. Każdy przepychał się, żeby lepiej widzieć, każdy niecierpliwie skanował ogłoszenia, wyszukując tego jednego, które może odmienić życie i poprawić los. Głośno przy tym debatowali, porównując oferty, wybrzydzając i zniechęcając się nawzajem, w nadziei że choć trochę osłabią konkurencję do pracy na budowie, przy sprzątaniu biur lub na deliwerce w chińskim tejkełeju.
Małolat kojarzył kilku, ale ponieważ dzisiaj nie miał ochoty z nikim gadać, więc udał, że ich nie zna. Przepchnął się łokciami przez tą śmierdzącą tanim tytoniem i przetrawionym alkoholem ciżbę i wbił do środka.
– Marlboro i cztery tyskie – rzucił do Pakistańczyka za ladą, który próbował coś zagadać, ale Małolat go zignorował. Rzucił dychę i zgarnął siatkę z zakupami, nie czekając, aż ciapaty wyda resztę. Niech widzi, że on jest z tych lepszych, ma gest i nie ściubi każdego pensa jak ta smętna, skundlona biedota pod sklepem, co to całe życie za najniższą pensję, całe życie przy koszu z przeceną, całe życie ze zgiętym karkiem, obojętnie w kraju czy na emigracji. Tacy nigdy nie przeskoczą na wyższy poziom, nigdy nie rozwiną skrzydeł, bo kundlostwo i biedę mają po prostu genetycznie zakodowane. Niech frajerstwo odbija codziennie kartę, ja jestem stworzony do lepszego życia, pomyślał, zaciskając szczękę raz po raz w niemożliwym do opanowania skurczu.
Skręcając w swoją ulicę, zaklął pod nosem. Rozpoznał zaparkowane pod domem auto landlorda i przypomniał sobie, że właśnie upływał termin zapłaty czynszu. W innej sytuacji pewnie skręciłby w bok i odczekał, aż tamten odjedzie, tego dnia jednak marzył tylko o tym, żeby walnąć się do wyra. Amfetamina schodziła i czuł się śmiertelnie zmęczony, nie miał siły na żadne uniki.
Jak się można było spodziewać, Hindus obskoczył go zaraz przy wejściu, najwyraźniej na niego czekał.
– Płacisz dzisiaj – powiedział, nie bawiąc się w zbędne wstępy. – Albo ty wynocha.
– Zapłacę jutro – burknął Małolat. – Czekam na przelew, jutro mam wypłatę. Dostaniesz od razu za następny miesiąc z góry, no problem.
A potem, nie czekając na reakcję tamtego, przepchnął się obok i poszedł na górę do swojego pokoju, postanawiając wyprowadzić się w ciągu najbliższych kilku dni. I tak zasługiwał na coś lepszego niż ta zagrzybiona, rozpadająca się rudera na Hammersmith, jedna kuchnia i wspólna łazienka na dwadzieścia osób, masakra. Matka rozpłakałaby się, gdyby zobaczyła, w jakich warunkach żyje jej ukochany synek.
Następny dzień zaczął się bólem głowy, dreszczami i nudnościami. Przez czaszkę przetaczał się walec drogowy, a usta wypełniał pustynny piach. Pragnienia nie dało się ugasić wodą z kranu ani nawet piwem. Małolat czuł się jak żywy trup, co było konsekwencją amfetaminowego kaca i niewyspania. Ostatniej nocy w pokoju obok kręciła się impreza, leciała głośna muzyka i chamstwo darło ryje, aż w końcu musiał wrzasnąć, żeby się przymknęli, bo inaczej wjedzie tam i zrobi porządek. Ledwo się uspokoiło, zza ściany z drugiej strony zaczęło dobiegać skrzypienie łóżka i miłosne jęki. Trwało to z mniejszymi i większymi przerwami do świtu, cienka płyta z karton-gipsu nie tłumiła dźwięków. Długie godziny leżał z otwartymi oczami, bezskutecznie próbując odgonić natrętnie powracający obraz spoconej, wąsatej gęby sąsiada zza ściany, zbrojarza-betoniarza z Łomży. To była tortura nie do zniesienia. Jęki i sapanie budowlańca cichły, a potem znów się zaczynały, kiedy jego małżonka – przyjeżdżała raz na pół roku z Polski – ze wszystkich sił starała mu się wynagrodzić czas rozłąki i trudy życia na obczyźnie, osłodzić poniżenia i niedole ekonomicznego emigranta.
W ramach odwetu za nieprzespaną noc Małolat wyczyścił lodówkę we wspólnej kuchni. Zjadł trochę wiejskiej kiełbasy, nie za dużo, bo go wierciło w żołądku, a resztę jedzenia wrzucił do kubła na śmieci. Wyobraził sobie awanturę, jaka niechybnie wybuchnie, i na chwilę poprawiło mu to humor. Miał gdzieś, czy znajdzie się w kręgu podejrzanych, przecież i tak się wyprowadza. Wrócił do pokoju i walnął się na łóżko. Kontemplując poznaczony wykwitami grzyba sufit, kombinował, jak by się wykręcić z udziału w skoku organizowanym przez Kosę. Londyn jest wielki, pomyślał, mógłbym przepaść jak igła w stogu siana i zacząć wszystko od nowa.
O siódmej wieczorem podjechali zdezelowanym passatem pod sharehouse, w którym mieszkał Małolat. Basy dudniły z subwoofera tak, że szyby drżały, Gang Albanii napierdalał gangsterskimi rymami. Kosa za kółkiem, skupiony i spięty. Obok niego Szpeja bawiący się smartfonem z zachwyconym wyrazem twarzy. Ostatnim razem, kiedy cieszył się wolnością, telefony nie miały nawet kolorowych ekranów, teraz przypominają małe telewizory i można na nich oglądać do woli filmy z gołymi dupami; świat ciągle idzie do przodu.
Na tylnym siedzeniu Manson siekał ścieżki na pokrywie laptopa, używając platynowej karty kredytowej. Manson zawsze miał kieszenie pełne kart kredytowych i na żadnej nie widniało jego nazwisko, laptop również do niedawna miał innego właściciela.
Kosa wyciągnął telefon i puścił sygnał. Jeden, potem drugi i trzeci. W milczeniu czekali kilka minut, Małolat się nie pojawił.
– Manson, weź go zgarnij.
Ten właśnie skończył wciągać ścierwo, oczy miał wielkie i błyszczące.
– Po co nam ten szczeniak? Jebać go.
Kosa odwrócił się do niego, fioletowa żyła pulsująca na skroni niemal eksplodowała.
– Taa? A jak się, baranie, dogadasz z Angolem? Jak się dowiesz, gdzie trzyma fanty? A forsę? Małolat nawija po angielsku, jest nam dzisiaj potrzebny, więc nie pierdol mi tutaj, tylko zapierdalaj po niego w trymiga!
Manson nie dyskutował więcej. Wyskoczył z auta jak na sprężynie, żwawy i energiczny, i wbił do domu, jakby się paliło. Jednak po dłuższej chwili wrócił sam, mocno zakłopotany.
– Małolat mówi, że nie jedzie.
Kosa szpetnie zaklął pod nosem i pokręcił głową, nie dowierzając temu, co słyszy. A potem wysiadł z auta i wszedł do budynku.
Jechali przez miasto w milczeniu. Małolat siedział z opuszczoną głową na tylnym siedzeniu, wciśnięty między Szpeję i Mansona, złamany, upokorzony i wciąż zszokowany. Nie mógł zrozumieć, że to się naprawdę dzieje, że jedzie z trzema bandziorami dokonać napadu na dom jakiegoś Anglika, chociaż jeszcze pół godziny temu bardzo się łudził, że tak się nie stanie.
Po tym jak spławił Mansona, przez krótki czas wierzył, bardzo chciał wierzyć, że wreszcie się od nich uwolnił. Że dadzą mu spokój.
Leżał na łóżku i ciężko oddychał, nasłuchując, czy auto odjeżdża spod domu. Modlił się, prosił Boga o dźwięk odpalanego silnika. Bóg miał jednak tego dnia widocznie inne sprawy na głowie, bo na schodach znowu rozległy się kroki, powolne i groźne.
Drzwi otworzyły się na oścież i stanął w nich Kosa. Chwilę milczał, lustrując wzrokiem pokój. Potem powoli podszedł do łóżka, na którym leżał Małolat, i powiedział tylko jedno słowo.
– Telefon!
Małolat nawet nie pomyślał, że mógłby się postawić. Niechętnie sięgnął do kieszeni i wyjął smartfon.
Kosa wziął go z ręki chłopaka niecierpliwym gestem i wyłączył, po czym wprawnie wyjął kartę SIM.
Dopiero wtedy podszedł do krzesła pod oknem, usiadł i jednym gwałtownym ruchem łokcia zrzucił rzeczy ze stołu. Laptop z trzaskiem wylądował na podłodze, razem z innymi szpargałami, aż się Młody wzdrygnął. Tymczasem Kosa sięgnął do kieszeni. Wyciągnął małą kulkę aluminiowej folii i powoli rozwinął. Wysypał białą grudkę na blat i zaczął ją rozgniatać telefonem.
Małolat patrzył głodnym wzrokiem jak zahipnotyzowany. Nie potrafił się opanować, choć nienawidził siebie za to.
Prawdziwy koks. Czysty, nieprzeżeniony. Mocny jak marzenie.
Na mieście taki towar chodzi po stówie za gram, a mimo to Kosa kruszył go nonszalancko, niechlujnie, nie zwracając uwagi na mniejsze i większe drobiny pryskające na wszystkie strony, spadające ze stołu na dywan, na zmarnowanie. Małolat doskonale wiedział, dlaczego Kosa tak się nad nim znęca.
Aby pokazać mu, że jest tylko małym, głupim, po uszy wpierdolonym w ćpanie gnojkiem, który powinien znać swoje miejsce i nie podskakiwać. I przede wszystkim być posłusznym. Jak psiak na smyczy, któremu kazano iść przy nodze. A jak szarpnie, będzie chciał uciec, to zostanie zdyscyplinowany.
I teraz właśnie zaczęło się okładanie smyczą. Chociaż może jeszcze nie. Nie był pewien i to go przerażało najbardziej. Jednocześnie czuł, że Kosa dokładnie wie, co dzieje się w jego głowie, jakby w niej siedział. Jakby czytał jego myśli. Może i prymitywny, ale doskonale potrafił rozkminić każdego w jednej chwili. Dlatego właśnie on był szefem, samcem alfa. Małolat czuł się przy nim nagi, wręcz przezroczysty, i chciało mu się krzyczeć z bezsilności.
Zapadał zmrok, jechali przez Londyn, zatłoczony i obcy, migający odblaskami rowerzystów, pulsujący światłami. Małolat wciąż miał rozpaczliwą, bezsensowną nadzieję, że wydarzy się coś, co ich nagle zatrzyma i nie pozwoli jechać dalej.
Trzęsienie ziemi. Atak terrorystyczny. Wybuch nuklearny, cokolwiek.
Z głośników samochodu ryczał Popek, po raz kolejny profanował Michaela Jacksona. Wykopywał króla popu z grobu i gwałcił truchło przy pomocy Brudnej Diany. Kosa mu w tym pomagał, wystukując dłonią agresywny rytm na kierownicy. Z prawej strony siedział milczący i niebezpieczny jak grzechotnik Szpeja. Bandzior, który miał już na sumieniu co najmniej jedno życie i raczej nie spędzało mu to snu z obdziaranych powiek. Z lewej strony podskakiwał nerwowo całkowicie zdemoralizowany i pozbawiony wszelkich hamulców Manson, naładowany spidem jak bomba, która może wybuchnąć w każdej chwili, siejąc odłamkami gdzie popadnie.
Co w tej przerażającej kompanii robi on, chłopak z dobrego domu, co takiego się stało w jego życiu, że zamiast podążać wytyczoną przez rodziców prostą drogą, skręcił gdzieś w bok, zaplątał się w chaszcze, sięgnął po narkotyki, zadłużył po uszy, pogrążył w bagnie i uwikłał w to koszmarne towarzystwo, które teraz ciągnie go na dno?
On, pierworodny syn swoich powszechnie szanowanych, uczciwie pracujących całe życie rodziców, którzy w ciężkich czasach transformacji ustrojowej zakasali rękawy. Rozpoczęli biznesową karierę od kursów małym fiatem po swetry do Turcji, w pocie czoła handlowali dżinsami na bazarze, by w końcu dorobić się butiku w wielkim pawilonie handlowym, ciężko harowali, rok za rokiem, zbierali grosz do grosza, od ust sobie odejmowali. Wszystko dla niego, żeby miał w życiu łatwiej i lepiej, żeby nie musiał tyrać jak oni, żeby szkoły pokończył i wyszedł na ludzi, żeby mogli być z niego dumni na stare lata. Tylko o to im chodziło, a on wszystko schrzanił i jeszcze ściągnął na nich straszne niebezpieczeństwo.
Kosa zaciągnął szeroką jak most westminsterski ściechę, po czym spojrzał tępo na Małolata.
– Eugeniusz i Barbara. Ziomeccy. Zamieszkali w Siedlcach na ulicy Moniuszki. Blok numer piętnaście, mieszkania czterdzieści trzy. Czwarte piętro... – mruknął pod nosem, po czym nabrał palcami więcej proszku i wsadził sobie do nosa.
– Jest też siostrzyczka, piętnastoletnia Ania... Dobry koksik, mówię ci, Małolat.
Siąknął obrzydliwie i popatrzył na chłopaka bezlitosnym gadzim wzrokiem.
– Masz wyobraźnię, Małolat? Założę się, że trochę masz. No to wyobraź sobie taką sytuację, że ktoś przychodzi w odwiedziny do tej miłej rodzinki. Ktoś postanawia złożyć im wizytę. Taką całkiem niezapowiedzianą.
Małolat zapomniał o koksie, zapomniał o wszystkim. Nieruchomo siedział na łóżku i patrzył, sparaliżowany jak młody szczur naprzeciw jadowitej żmii.
– No więc wyobraź sobie, że trzech obcych facetów wchodzi do ich mieszkania. To są tacy faceci, którzy lubią robić złe rzeczy, którzy mają zło we krwi, którzy po prostu sami są złem. Których cieszy, kiedy dostaną takie zlecenie, więc nawet nie będzie mnie to specjalnie dużo kosztować. Tata dostaje mały wpierdol, potem zostaje przykuty do kaloryfera. Macie chyba w domu kaloryfer? No więc, jak już tatuś jest unieruchomiony, gęba zatkana skarpetą, żeby ryja nie darł, na pierwszy ogień idzie mamusia. Chłopaki zaczynają od niej, każdy zalicza kolejkę. Jedną, drugą, następną. Właśnie wyszli z pierdla, wszyscy trzej, więc są napaleni jak te jebaki z pornosa. Posuwają twoją mamuśkę w cipę, w dupę też, oni lubią jebanie na ostro, a mamusia niczego sobie, sam bym ją chętnie w tyłek wyruchał. Oglądałem jej zdjęcia na fejsie, z plaży jakiejś, w takim fajnym kostiumie, gruchę nawet pod nią waliłem. To Tunezja była czy Egipt?
Małolat siedział, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, a niezrażony Kosa ciągnął:
– No więc, pani Barbara wygląda całkiem apetycznie, zwłaszcza cycki ma zajebiste. Prawdziwe aby? Nieważne zresztą, niech będą i silikony, oni ją wyruchają na dziesiątą stronę, jak jeszcze nikt i nigdy jej nie wyruchał. Może nawet jej się to spodoba, twojej mamuśce, takie ostre ruchanie? Może tylko dla zasady się trochę porzuca, poszarpie, bo tatusiek na wszystko patrzy... No i siostrzyczka.
Małolat wydał z siebie zduszony jęk. Czuł pot spływający po kręgosłupie, ręce trzęsły mu się niczym w febrze.
– Nie wolno zapominać o Ani, ona będzie dla chłopaków na deser. Taka fajna piętnastka, na Instagramie do selfie zawsze dziubek robi, chyba ciągle jeszcze ma zaspawaną szparę, ale może się mylę. W dzisiejszych czasach dzieciaki wcześnie zaczynają się seksować, nie, Małolat? Zresztą, zapytam ich potem, jak było. Jeden mógłby jej wsadzić w cipkę, drugi w dupkę, a trzeci... Myślisz, że twoja mała siostrzyczka miała już kiedyś chuja w tym swoim dziubku?
– Przestań! – krzyknął Małolat.
Rzucił się na łóżko, zakrył uszy rękami. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak przerażony. Śmiertelnie.
Kosa wstał z krzesła, podszedł i nachylił się nad nim. Bez najmniejszego wysiłku oderwał dłonie chłopaka od uszu i ścisnął jego ręce mocno jak w imadle.
– I wiesz, Małolat, nie powiedziałem ci najlepszego. Kiedy już chłopaki skończą robić swoje, to wyjaśnią twoim rodzicom, twojej małej, zapłakanej siostrzyczce, dlaczego tak się stało. Dlaczego musieli przyjść do nich w odwiedziny. Wytłumaczą im, kto tę akcję rozpętał swoim głupim zachowaniem. Kto niepotrzebnym, szczeniackim uporem ściągnął na nich to straszne nieszczęście. Naprawdę tego chcesz?
– Pojadę – wykrztusił chłopak przez zaciśnięte gardło. – Tylko już przestań. Proszę.
– Wiedziałem, że między nami będzie git. – Bandyta wyszczerzył się i objął go serdecznie ramieniem. – A nie chcesz siupnąć sobie kreseczki? Bardzo dobry ten koksik, fajnie się po nim nawija, gładko.
*
Z ponurego otępienia wyrwały go przekleństwa Kosy, który pieklił się, że nie może znaleźć właściwej ulicy. Coraz bardziej nerwowo skręcał w kolejne przecznice, sprawdzał nazwy, porównywał z adresem zapisanym na karteluszku wyrwanym z notesu i klął głośno, że mu się nie zgadza.
Małolatowi zaświtała nadzieja – może jednak nie znajdą tego miejsca i zdecydują się odwołać robotę, ale właśnie wtedy, jak na złość, Kosa wreszcie trafił na poszukiwaną ulicę, obca nazwa w jakiś sposób zgodziła się z tym, co miał zapisane, i teraz powoli jechał wzdłuż szeregu dostatnich, eleganckich domów, wypatrując właściwego numeru.
– To tutaj – powiedział, zatrzymując się przed okazałym, piętrowym budynkiem z fasadą porośniętą gęstym bluszczem. Równiutko przycięty żywopłot świadczył o zamiłowaniu właściciela do porządku, błyszczący lexus z tegoroczną rejestracją zaparkowany na podjeździe sugerował, że powodzi mu się całkiem dobrze. W oknach paliło się światło, najlepszy znak, że ktoś jest w domu, i nie wiedząc jeszcze o tym, cieszy się ostatnimi chwilami spokoju, który już za chwilę zostanie brutalnie zburzony.
Kosa zaparkował kilkanaście metrów dalej, w cieniu drzewa, i zgasił silnik.
– Dawaj szuwaks – rzucił do Mansona, a ten skwapliwie wyciągnął spod siedzenia laptop. Bez ociągania posypał hojnie ścierwem ze swojego zapasu, a potem posiekał krechy.
Wciągali po kolei, Małolat jak zwykle na końcu. Nozdrza wypełnił mu dobrze znany ogień, gorzka ślina spłynęła do przełyku, pod czaszką zaszumiało. Poczuł się dużo lepiej i przestał się martwić tym, co będzie. Chciał tylko, żeby trwało to jak najkrócej, żeby mógł już mieć to wszystko za sobą.
– Gościu mieszka sam. Wjeżdżamy na pełnej kurwie – powiedział Kosa. Kiedy Szpeja i Manson wyskoczyli z auta, Kosa odwrócił się i uważnie, jakby z ojcowską troską spojrzał na Małolata.
– Nie przejmuj się tak, Małolat – mruknął. – Tu jest Anglia i wszyscy jeżdżą po lewej stronie.
Po chwili cała czwórka weszła na podjazd i skierowała się w stronę domu. Szpeja nacisnął przycisk dzwonka, potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Profesor Thomas Herbert właśnie zabierał się do pisania referatu na zbliżającą się międzynarodową konferencję lingwistów, organizowaną przez uniwersytet w Edynburgu. Jego specjalnością były języki celtyckie i profesorowi przyszło do głowy, żeby uatrakcyjnić swoje wystąpienie krótką przemową w starodawnym gaelickim, co byłoby ukłonem w stronę szkockich gospodarzy. Wydało mu się to doskonałym pomysłem i już zaczął stukać w klawisze, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
Odczekał chwilę w nadziei, że ktoś z domowników otworzy, ale żona była w kuchni na drugim końcu domu, zajęta przygotowywaniem kolacji, a na córkę nawet nie liczył – siedziała w swoim pokoju na piętrze, prawdopodobnie ze słuchawkami na uszach.
Profesor westchnął, wstał od biurka i poszedł zobaczyć, kto go niepokoi o tej porze. Na przesyłki, listonoszy i kurierów jest już za późno, może któryś z sąsiadów przyszedł z jakąś sprawą, pomyślał.
Zwolnił zamek i ledwo przekręcił klamkę, a wydarzenia nabrały przerażającego tempa. Zanim zdążył zareagować, gwałtownie popchnięto drzwi i do przedpokoju wpadło czterech drabów, rzucając się na niego i obalając na podłogę. Nie miał szans na jakąkolwiek obronę, twarde pięści spadały na twarz jak grad, a kopniaki obijały żebra. Ktoś chwycił go za włosy i tłukł jego głową o podłogę, z nosa jak z kranu chlusnęła krew. Wydawało się to trwać bez końca i profesor po pewnym czasie przestał odczuwać kolejne razy. Umierał ze strachu o swoje życie, ale jeszcze bardziej bał się tego, co może spotkać żonę i córkę, kiedy ci zwyrodnialcy z nim skończą.
Tak jak się obawiał, Dianne pojawiła się w drzwiach zwabiona hałasem i widząc, co się dzieje, zaczęła histerycznie krzyczeć. Szarpnął się bezsilnie, gdy wytatuowany małpolud jakby od niechcenia zamachnął się i plasnął ją w policzek, przerywając ten krzyk w jednej chwili.
W tym samym momencie nabrzmiała furią, wściekła gęba pochyliła się nad nim, dzikie oczy były wielkie jak dwufuntówki, w kącikach ust zebrała się biała piana. Plując mu śliną w twarz, mężczyzna wyszczekał coś, czego profesor nie zrozumiał.
– Gdzie trzymasz pieniądze? – usłyszał z boku poprawny angielski z mocnym wschodnioeuropejskim akcentem. – Jak oddasz pieniądze i obrazy, to sobie pójdziemy.
– Pieniądze są w portfelu, w kieszeni płaszcza – wyjęczał. – Powinno być jakieś sto funtów, weźcie wszystko.
– Posłuchaj, nie chcemy nikogo bardziej krzywdzić – powiedział ten z angielskim. Nachylił się i profesor dostrzegł na jego twarzy coś w rodzaju współczucia. Był właściwie jeszcze dzieciakiem, mógłby być jednym z jego studentów. – To nie jest nic osobistego. Chcemy tylko odzyskać to, co ukradłeś. Obrazy, które miałeś sprzedać.
W tym momencie profesor doznał bolesnego olśnienia. Handlem dziełami sztuki zajmował się sąsiad mieszkający po przeciwnej stronie ulicy, to o niego musiało chodzić napastnikom.
– Przykro mi, panowie. Najwyraźniej pomyliliście adresy – powiedział, wypluwając ząb. – Nie handluję obrazami, jestem profesorem Oksfordu.
Dzieciak szybko przetłumaczył tamtym jego słowa. Teraz na ich twarzach malowało się niedowierzanie. Nastąpiła gwałtowna wymiana zdań i choć profesor nie rozumiał ani słowa, oczywiste było, że mężczyźni się kłócą, coraz ostrzej, coraz gwałtowniej. Ten wytatuowany skoczył w kierunku dzieciaka, chwycił go za gardło i przyparł do ściany, trzeci próbował ich z wrzaskiem rozdzielać, a czwarty wybiegł z domu, trzymając pod pachą ukradziony z gabinetu laptop.
Jednocześnie w niedużej odległości rozległa się syrena radiowozu, której dźwięk zbliżał się z każdą sekundą, by w końcu przejść w pisk opon hamujących przed domem, tupot butów i głośne krzyki stróżów prawa.
Przycupnięta pod łóżkiem w swoim pokoju na piętrze piętnastoletnia córka profesora rozpłakała się dopiero teraz, wciąż trzymając przy uchu słuchawkę telefonu.
Za oknem rozległ się odgłos odpalanego silnika. Drażniący kaszel startera podarł ciszę na strzępy, zabrzmiał dziwnie oskarżycielsko. Wzdrygnął się. Była dopiero piąta rano, ale dobrze wiedział, że na osiedlu mieszkają tacy, którzy lubią obserwować niemal od brzasku. Zawsze obawiał się natrętnych oczu patrzących zza firanek, był świadomy wścibstwa sąsiadów, zachłanności na każdy smakowity szczegół, którym będzie się można podzielić z innymi spragnionymi krwi sępami.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że on i Karen od dawna byli na językach. Polak żyjący z Angielką to rzadkość, w tej dziurze jedyna taka para. Ludzie musieli na nich zwrócić uwagę, musieli o nich gadać. W drugą stronę to się jeszcze zdarza, wiadomo – Angoli kręcą Polki, chętnie się z nimi wiążą, bo są ładne i obrotne, potrafią zadbać o dom i nie szlajają się po pubach, więc to zrozumiałe i nikogo nie dziwi. Ale ich związek musiał niejednemu stawać ością w gardle. Taka atrakcyjna dziewczyna, po studiach i z perspektywami, a zamieszkała ze zwykłym robolem z fabryki, Polakiem w dodatku, przybłędą z Europy Wschodniej. Biedna dziewczyna, musiał ją omotać, to nie skończy się dla niej dobrze, jeszcze się na nim przejedzie – tak pewnie gadali za ich plecami ci, których kłuło w oczy ich szczęście.
Wiedział, że musi być ostrożny, w takim małym miasteczku nic się nie ukryje, wieści rozchodzą się jak kręgi na wodzie, i każda, nawet najmniejsza plotka zaczyna żyć własnym życiem, zatruwając twoją egzystencję. A wszystko przez wścibskich obserwatorów, którzy nie mają nic innego do roboty. Takim ludziom wydaje się, że świat to jeden wielki Jeremy Kyle Show, który można komentować, siedząc na widowni, można buczeć i gwizdać w co dramatyczniejszych momentach.
A teraz on sam obserwował świat zza uchylonej firanki, ale robił to w innym celu – musiał mieć pewność, że wszystko idzie zgodnie z planem i nie wydarzy się nic, co póżniej będzie niemiłym zaskoczeniem, co postawi go w trudnej sytuacji człowieka zdekonspirowanego.
Za kierownicą auta siedziała Elwira. Przez zaparowaną szybę widział tylko zarys jej głowy, niewyraźny cień wystający zza oparcia fotela. Teraz wszystko zależy od niej, pomyślał i wcale nie czuł ulgi z tego powodu. Nie dlatego, żeby się bał, że wymięknie. Znał ją jak zły szeląg, wiedział, że nie ma skrupułów, jest twardsza i bardziej bezwzględna od większości facetów, jakich w życiu spotkał. To go właśnie w niej pociągało, ale tego się również najbardziej obawiał.
Elwira lubiła postawić na swoim, tak jak z tym jej wujaszkiem. Od początku nie chciał się zgodzić na wciąganie jej krewniaka w całą historię, lecz ona pozostawała nieugięta.
– Bodek wolno myśli, zgadza się, ale plus jest taki, że zrobi wszystko, co mu każę – stwierdziła, kiedy próbował protestować. – Albo on w to wchodzi, albo radź sobie sam.
Rzecz w tym, że potrzebował alibi, żelaznego alibi. Bez wspólników to nie było możliwe, więc przyparty do muru zgodził się na wciągnięcie Bogdana do planu, choć bardzo niechętnie, zastrzegając, żeby Elwira nie zdradzała wujowi wszystkich szczegółów, które bez końca dopracowywali w trakcie długich rozmów telefonicznych i krótkich spotkań na podmiejskim parkingu. Bodek, zwalisty, ponury burak, budził jego niechęć od początku, odkąd się tylko poznali. Nie lubił go i ani trochę mu nie ufał, bo jak ufać gościowi, który sprzedaje ci karton fajek rzekomo przywieziony z Polski, a potem okazuje się, że to nędzne podróby, których nie da się palić, szmuglowane z Białorusi.
No jedźżeż wreszcie, pomyślał i w tym momencie pojazd ruszył, powoli manewrując między zaparkowanymi w uliczce samochodami, w końcu znikając z pola widzenia. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Już nie było odwrotu. Powodzenie całej akcji zależało od szczegółów, od tych wszystkich rzeczy, które starannie zaplanował, i teraz nie mógł sobie pozwolić, żeby o którejś z nich zapomnieć.
Najważniejsze to zgranie w czasie, tu nie mogło być żadnej obsuwy. Liczyła się każda minuta, a był już prawie kwadrans po piątej.
Zerwał się i popędził na górę po wąskich, wyłożonych brązową wykładziną schodach. Stanął w drzwiach sypialni i powoli przeskanował pomieszczenie. Pozornie wszystko było w porządku. Zwykła sypialnia, w której dwójka ludzi spędziła noc, potem wstała i zebrała się do pracy.
Wiedział jednak, że w tym normalnym obrazku może znajdować się coś, co go zdradzi, jakiś drobny szczegół, który wyciągnięty na światło dzienne będzie w stanie zburzyć misternie zaplanowaną intrygę.