Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Żyć bez mężczyzn - można. Ale czy zawsze warto? Poruszająca opowieść o sile kobiet, która czasem może przerodzić się w źródło cierpienia. Róży Kannenberg przypadł w spadku dom rodzinny. Po latach nieobecności kobieta wraca do miejsca, gdzie spędziła młodość i gdzie toczyło się życie jej przodków. Odżywają wspomnienia o babce, matce i siostrze bliźniaczce. W tej rodzinnej historii brakuje męskich postaci. Co przesądziło o ich braku? Wojna, trudne wybory polityczne, a może jednak charakter damskich przodków? Czy Róży uda się wyjść z roli kobiety silnej, ale samotnej? Świetna lektura dla miłośniczek powieści Katarzyny Grocholi.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 372
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Iwona Żytkowiak
Saga
Tam, gdzie twój dom
Zdjęcie na okładce: Midjourney
Copyright ©2014, 2024 Iwona Małgorzata Żytkowiak i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727136028
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Róża Kanenberg siedziała w swoim pokoju. Była zmęczona, choć w rzeczywistości, jak sobie pomyślała, niczego bardziej niezwykłego niż co dzień nie robiła. Może to ta pogoda, a może i lata? Róża nie przejmowała się upływem czasu ani teraz, kiedy na dobrą sprawę przeżyła ponad pół wieku, ani wtedy, kiedy miała lat dziewiętnaście czy nawet dwadzieścia kilka. Może to dlatego została sama, bo ciągle jej się wydaje, że na wszystko jeszcze ma czas. A tu, patrzcie państwo! On się kurczy, może nawet nie tyle kurczy, co płynie zupełnie nie w tym tempie, jakie Róża sobie wyobrażała. Chociaż Róża nauczona była tego, że działo się w życiu nie tak, jak chciała, jak sobie umyśliła, ale jak wychodziło. Nic, co byłoby zgodne z jakąkolwiek regułą, nie miało w jej przypadku racji bytu. Łut szczęścia lub nieszczęścia, brak prawidłowości. I nawet syn trafił się tak, z przypadku... Ale to może sobie wybaczyć. Wtedy jeszcze była, jak powiadają, młoda i głupia. A może i nie taka znów młoda?
Za oknem bielało. Zima od kilku lat była tak ładna jak z obrazka. Albo z kartki, takiej z UNICEF-u, które zwykle kupowała w małej księgarence. Jeszcze za czasów liceum. Stała na rogu Sikorskiego i Hawelańskiej. Róża wówczas nie zastanawiała się, czy owe kartki miały jakieś istotne przeznaczenie. Ani choinki, ani jajka, żadnych róż czy widoków ulic. Ano właśnie. Nie były jak zwykłe kioskowe widokówki drukowane na marnym papierze, tandetne i banalne. A tamte... Tamte to były kartki! Pełne życia. Ciekawe. To dobre słowo, bo przecież nie „piękne”; naprawdę trudno było użyć wobec nich takiego określenia. Proste rysunki, malunki, bez jakiegokolwiek artystycznego wyrafinowania. Niejednokrotnie kanciaste, pokazujące uproszczony świat. Jasny i przejrzysty. Bez drugiego dna, bez dygresji i supozycji. Na tłoczonym papierze, pachnące zupełnie inaczej. Dwustronne. Eleganckie i oryginalne. Tak. Tym chyba różniły się od kioskowych widokówek. Kartki Jitki.
Zwłaszcza jedna zapadła Róży w pamięć – zwyczajny krajobraz ogołoconego z liści lasu. Chyba zimowego. Brązowe trzony drzew z rozcapierzonymi gałęziami, równie nudnymi i bez uroku, wyróżniały się na tle przestrzeni, którą podzielono po równo – połowę stanowiła jednorodnie biała ziemia, a ponad nią wisiało równie monotonnie niebieskie niebo. W takim samym stopniu natężenia i jednorodności niebieskie, co biel w drugiej części. Bez żadnych odcieni. Gdyby nie zamazana postać – o trójkątnym korpusie i sztachetowych nogach, w burym płaszczu zlewającym się z całością krajobrazu, za to w czerwonym berecie wyglądającym jak położony na głowie talerz kłujący w oczy, niepasującym elemencie, burzącym może nie tyle harmonię, co pewien porządek, rzeczy niepozwalającej na nudę – obraz byłby mdły i nijaki. A wszystko namalowane niewprawną ręka malarza. Gdzież tam malarza! Najpewniej dziecka, które nie naznaczyło tego widoku własnym doświadczeniem. Namalowało go. Wymyśliło sobie. Ktoś to dostrzegł. Przypadek. Wytypował, wysłał. I stała się widokówka. Kolejna. W jakimś celu. A artysta? Zapewne pozostał anonimowy, może nawet nieświadomy drogi dzieła... To już tyle lat! Kto wie, czy przeżył głodowe dzieciństwo w swoim kraju, o którego realiach Róża nie wiedziała nic. Zupełnie nic!
Zostawiła sobie tę kartkę – przez dziwną nostalgię, jakieś skojarzenie... Wielokrotnie widywała uwiecznioną na niej trójkątną postać podczas powrotów do domu. Tych zimowych. Szczególnie. Lubiła tego kogoś, kto zaplątał się w zimowej, mdłej scenerii. Pozostałe rozesłała, a tamtą wsunęła gdzieś.... Wyleciała teraz.
Róża przeszukiwała regały. Dzisiaj Julka zadzwoniła do niej, bo szukała czegoś.
– Różyczko! Moja ty złota! Jesteś moją ostatnią nadzieją. – Głos przyjaciółki przesadnie udawał dramatyzm, płaczliwy krzyk, stanowiąc nieodzowny dowód natychmiastowości. – Muszę mieć Miłość niejedno ma imię czy jaki to ma tytuł! Na pewno masz.
Jak to u Julki bywało, sprawa nie cierpiała zwłoki. Potrzebne od zaraz! Na gwałt! I tylko Róża była ratunkiem od niechybnej zguby! U Julki nie było zwykłego komunikatu, takiego jak: „potrzebny mi przepis na mazurek” albo „szukam książki”. Wszystko było aferą, a w lżejszym wydaniu sensacją. I dla Julki zawsze następował koniec świata, jej nagła śmierć lub inne z nieszczęść ostatecznych.
– To już koniec! – powiadała, kiedy coś poszło nie tak. Mogło to dotyczyć zupełnie absurdalnej sprawy, choćby tego, że własne sobie uświadomiła, że nie kupiła cukru.
Albo:
– Chyba zaraz umrę! – Kiedy pierogi nie kleiły się, a farsz wypływał z nich, mieszając się z wywałkowanym ciastem.
Róża wiedziała, że ma tę książkę, ale od kilkudziesięciu lat nie pamiętała o niej, zresztą tak samo jak o innych. Całe życie gromadziła książki. Układała je w stosy, wyznaczając im kolejność czytania. Ale życie okazywało się bardziej nachalne i nie pozwalało jej na czytanie przygotowanych powieści zgodnie z naznaczonym porządkiem. Odkładało je na kolejną półkę, na wolniejszy czas.
– Mam – oznajmiła krótko.
– Wiedziałam! Życie mi uratowałaś. O matko!
Ciężar zrzuconej słuchawki przeniósł się na telefon Róży; próbowała nawet zapytać, co u Julki, jak dzieciaki, mąż, ale w uchu pobrzmiewała tylko głucha cisza. Odrzuciła więc też słuchawkę i uśmiechnęła się do siebie. Jak to pięknie! Tyle razy ratowała już czyjeś życie! I to w tak prosty, niezmuszający jej do żadnych wysiłków ani desperackich czynności sposób.
Wszystkim wokół zdawało się, że skoro Róża jest polonistką, to wszystko, co dotyczy języka, pisarza, malarza, kompozytora i czort wie czego jeszcze, musi mieć. A jak nie ma, to co z niej za polonistka. Pewnie też i dlatego Róża, już dawno skończywszy studia, gromadziła książki, które nie były jej do niczego potrzebne, tylko tak, na wszelki wypadek... Tym też sposobem była nimi przytłoczona; zajmowały każdą wolną przestrzeń, zawłaszczając ją nawet przed przedmiotami bezwzględnie pierwszego użytku, takimi jak zaparzacz do herbaty czy obieraczka do warzyw. Owszem, co kilka lat robiła remanent, ale między Bogiem a prawdą kończyło się na oddaniu kilku lektur do wiejskiej biblioteki, przetasowaniu tytułów, zmianie ustawienia. I finał!
– Mamo! – zawołał Michał. – Gdzie są moje kable? Zaraz mnie szlag trafi! Niczego nie mogę znaleźć w tym muzeum!
Ciskał przekleństwa, rzucał pudłami. Róża znała doskonale ten ton. Zlewające się głoski, bulgoczące, gardłowe, kluskowate. To było stadium jednej, najwyżej dwóch puszek. Po trzeciej i kolejnej pojawiłyby się kurwowania i inne ozdobniki. Przywykła. Nie przyszło jej to łatwo, ale przywykła.
Róża wsłuchiwała się w owe złorzeczenia z dziwną satysfakcją. Wiedziała, gdzie są te cholerne kable. Sama je tam włożyła. Próbowała nawet pozwijać wszystkie, porozplątywać, ale potem pomyślała sobie, że chyba byłaby durna, gdyby to zrobiła. Przecież Michał nie robił nic. Kompletnie! Od czasu kiedy Kamila go zostawiła, zabierając małego Stasia i wyprowadzając się do rodziców, całymi dniami siedział z puszką piwa i nogami wywalonymi przed siebie. A Róża nie miała tyle siły, by zamknąć przed nim drzwi. Ani tam, na wsi, gdzie przywieźli go jacyś koledzy. Pijanego, ledwie przytomnego. Już wtedy zarzekała się, że go wygoni. Ani tym bardziej tutaj, gdzie, jak się jej zdawało, wszystko bardziej należało się jemu niż jej. Płakał – a pewnie to wódka płakała – i wciąż powtarzał, na przemian: „Stasiu, Kamila, Stasiu”. I tak pół nocy. Róża czekała, aż coś się zmieni, drgnie w nim, liczyła na dom. Ten dom. Tu od zawsze wydawał się inny, jakby weselszy, bardziej otwarty. Może przestrzeń pozwalała mu na większą swobodę, może miał gdzie się schronić?
Kiedy się wyprowadzali, to stary Zaleski targał rzeczy do samochodu, choć ledwie chodził. A Michał? Spał skulony, przykryty kocem. Znowu coś mu w życiu nie wyszło. Musi się napić. Tak! Teraz naprawdę musi! Czy ona nie rozumie, że on ma całe życie pod górkę? Skończył tę głupią wiejską szkółczynę tylko dlatego z zasranym czerwonym paskiem, że ona tam uczyła, potem liceum w Wąbrzeźnie. Kulał, bo kulał, ale dostał się na studia. A tam wszyscy jak z innej bajki. Jakieś egzystencjalne rozterki, dekadencja końca wieku, pseudointeligenckie rozmowy. Cuda na kiju! Cholera! A on? Taki w walonkach. Jemu chciało się wolności, swobody, skoro już wyfrunął spod matczynych skrzydeł. A tu wszystko jak po grudzie. Psiamać! A potem jeszcze Kamila. Zabawa w dom też mu nie wyszła. Palant, nieudacznik! I co? Nie ma niby powodu, żeby się napić? Powiesić się powinien! W tej rodzinie nie lubi się facetów i dlatego im się nie wiedzie! Przekleństwo!
– Pani da spokój, pani Różo! Nie warto sobie strzępić języka ani nerwów. Dorośnie, sam zrozumie. A jak nie – pies go trącał! Pani kochana, jak ja bym tak się na moich oglądał, toby mnie w samych ino gaciach puścili. Już bym gdzieś w jakimś przytułku gnił. Dzieci, moja ty złota, są jak rak. Wyssą z ciebie wszystkie soki, wyciągną życie. Ja coś wiem o tym. Długo by gadać. A przecież i sama pani też dobrze wie – uspokajał Zaleski, ale zaraz machnął ręką. Zasapany i dyszący wynosił kartony, raz po raz przystając ze zmęczenia.
Owszem, wiedziała. Wyjątkowo paskudna historia. Jeden z synów Zaleskiego odsiadywał wyrok za znęcanie się nad rodziną, drugi wyjechał gdzieś za granicę po tym, jak okradł tutejszą spółdzielnię rolniczą. Zaleski jakby pogodził się z losem, ale jego żona zapadła się w sobie całkiem. Od kilku lat nie wychodziła na wieś – taki wstyd ogromny ją powstrzymywał, że w oczy ludziom patrzeć nie umiała. Za to Róża czasem zachodziła do niej, głównie po jajka, a wcześniej po mleko i sery; Zaleska była niezwykle schludną gospodynią. A że kiedyś mieszkała najbliżej, również najbliższą Róży osobą. Niejedną noc przegadały, przepłakały, zdarzało się, że przesiedziały w milczeniu. Ale potem Zalescy wyprowadzili się na drugi koniec wsi, na jego ojcowiznę, i kontakt osłabł. Na dodatek Jadwiga podupadła na zdrowiu i usunęła się w cień. Ale jej mąż zawsze pomagał Róży w drobnych naprawach. I nigdy, przenigdy żadne z nich nie wypytywało o syna. Ani o nic. Widać swoich problemów nie mogli udźwignąć, to i czyjeś były im zbędne.
Róża chłopaków Zaleskich pamiętała bardzo dobrze. Najpierw, jak Michał był mały, Jadwiga pilnowała go i na równi z synami to ganiła, to tuliła (po latach czasem sobie myślała, że może przez to ten syn nauczycielki taki krnąbrny) . Kiedy nieco podrośli, coraz to przylatywał który, a to po książkę, a to żeby coś mu sprawdzić. Ale to było już wtedy, gdy uczyli się poza wsią. Niezłe to były chłopaki. Róża zastanawiała się, co też takiego musiało się zadziać w ich życiu, że tak się zmienili. Jednemu i drugiemu trafił się skrawek lodowego lustra. Michałowi pewnie też.
Kartony warstwiły się, jedne na drugich. Róża starała się oznaczać wszystkie, żeby później było łatwiej, ale przecież trudno podpisać, ubrać w jedną konstrukcję nominalną okres w życiu człowieka. Jaki porządek przyjąć? Lata życia, zainteresowania, sytuacja polityczna, miejsca? W końcu i tak wszystko wylądowało w pudłach jak popadło. Pozbawione kontroli, ordnungu, zawładnięte przez przypadek. Pozbawione zasad i porządku. Omijała kartony zgrabnie, by dotrzeć do biblioteczki.
Od jakiegoś czasu Róża starała się żyć obok życia syna. Nie słyszeć jego głosu, bezradności, obwiniania się, skargi. Jego pretensji i egzystencjalnych rozterek. Czekała.
Stała przed regałami niczym zdumiona kaczka, której ktoś zakłócił trywialną czynność pożerania kaczej paszy, i przekręcała głowę raz w jedną, raz w drugą stronę. Jej oczy rozszerzały się ze zdumienia. Takie tytuły w moim zbiorze? O większości w oczywisty sposób pamiętała, ale była i część, którą odkrywała z niekłamanym zdziwieniem. Pierre La Mure, Miłość niejedno ma imię. Tego potrzebowała Julka.
Pamiętała tę książkę. I swoje oczywiste rozczarowanie, kiedy okazało się, że nie jest to romans w stylu ówczesnych pisarek: Siesickiej, Ożogowskiej czy choćby Rodziewiczówny, ale biografia Mendelssohna, ubrana w banalny, choć romantyczny tytuł. A potem Róża niemal zakochała się w pisarzu, no, może nie zakochała, ile przez długi czas była mu wdzięczna za Lautreca, którego postanowiła zgłębiać, zgłębiać ile sił. Intrygował ją ten pokurcz, odrzucony przez ojca, zawłaszczony przez matkę, który w końcu utonął absolutnie w nocnym życiu Paryża i w alkoholu, który odkrywał przed nią ów burdelowy półświatek. Róża z wypiekami na twarzy patrzyła na praczki, grube i brzydkie prostytutki, kobiety a to zakładające pończochy, a to czeszące się, a to inne – tańczące czy skacowane – z okolic Moulin de la Galette. Tak dalece zafascynowała ją postać kalekiego artysty, że długo wahała się, czy wybrać historię sztuki, czy polonistykę. Wybrała, jak wybrała. Koniec kropka. Dzisiaj nadal nie wie, czy to był słuszny wybór. Nigdy nie wiedziała. Za to jako jedna z niewielu w klasie widziała, że Jane Avril, którą upodobał sobie Lautrec, tańczyła kankana. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie!
Trzymała w ręce książkę, przerzucając strony, ale nie patrzyła na tekst. Puszczała kartki, wprawiała je w ruch – raz w jedną, raz w drugą stronę – powodując tym samym dyskretne wibracje powietrza.
Zima. Jest coś dziewiczego w tej białości. Z tej wysokości widać tylko to, co ładne. I choć to tylko dystans kilku, kilkunastu metrów, ale już nie dostrzega się psich odchodów i brązowawych śladów butów. Róża stoi w oknie na piętrze. Odchyla ciężkie zasłony, w których czai się zapach staroci. Nie żeby były zniszczone czy brudne. Są tak majestatyczne, że siłą rzeczy muszą kojarzyć się ze starociami. Róża ma wrażenie, że wiszą tu od zawsze.
– Nie otwieraj okna, bo zniszczysz zasłony – upominała ją matka, kiedy któregoś lata, szukając w pokoju jakiejś książki, Róża chciała uchylić okno, bo kręciło ją w nosie i kichała raz za razem. A potem matka podeszła do okna i energicznie docisnęła skrzydło do ramy. Miała swoje fanaberie.
– Dobrze, dobrze. – Róża podniosła wówczas ręce w geście poddania.
I wtedy matka, jakby się zawstydziła, podeszła i pchnęła zasłony w stronę ściany. Związała je, przewiesiła przez specjalny uchwyt, otworzyła szeroko okno. Szamotało się, więc podłożyła pod nie jakąś książkę. A później wsparła łokcie na parapecie i tkwiła tak nieporuszona, dopóki córka nie znalazła tego, czego szukała. Róża stanęła potem za matką, przylegając do jej pleców, oplatając ją ramionami, tworząc z rąk obręcz. Poczuła jak ciało matki drgnęło, by za moment zastygnąć w bezruchu. Włosy, na pozór niedbale zwinięte na karku, łaskotały ją w nozdrza. Było ciepło. Wiosna, któraś Wielkanoc. Pod oknami na parterze zakwitały śnieżyczki, pierwiosnki i krokusy, wyglądając nieśmiało spod kęp całkiem już zielonej trawy. Wszystkie rosły koloniami, tworząc kolorowe dywaniki. Ale tylko latem malutki trawnik przy domu zamieniał się w cudowny ogród, pełen kolorów, zapachów. Drzewa były jeszcze łyse, ogołocone z liści, uśpione. Być może ożywały już w najtajniejszych warstwach, tworząc nowe pierścienie przyrostów, ale na zewnątrz sprawiały wrażenie obumarłych.
– Wiesz... – powiedziała matka, nie odwracając się. – Jesienią wykopałam cebulki amarylisów, lilii, tulipanów. Są w piwnicy. Może im tam za ciepło? Ja już nie będę ich sadzić. Niech zostanie trawa. Łatwiej o utrzymanie. Nie będziesz musiała babrać się w ziemi.
– Skoro tak zdecydowałaś... – odparła wtedy Róża.
Nigdy nie przywiązywała wagi do tego, co obok domu; jakoś tak wyszło. I nie lubiła grzebać się w ziemi. Nie zabiegała o dodatkową przestrzeń. Jej było to, co mieściło się w ścianach.
Otworzyła okno. Puściło od razu, mimo mrozu. Rześkie powietrze wtargnęło do pokoju. Wzdrygnęła się, otulając się szczelnie swetrem. Parapet przykrywała przymarznięta warstwa zlodowaciałego śniegu. Róża rozruszała ją, a potem zsunęła na zewnątrz. Wychyliła się. Ażurowy krajobraz. Nieco dalej, ale niemal na wyciągnięcie ręki, rosło drzewo; osiadła na nim szadź powodowała, że wyglądało niewiarygodnie pięknie, baśniowo. Chciało się na nie patrzeć, patrzeć, dotykać, muskać. Mimo tylu niesamowitych rzeczy czynionych przez człowieka nic chyba nie jest w stanie dorównać Mu w pięknie tworzenia, pomyślała. Korona drzewa pełna czapierzastych gałęzi, gałązek, sztywnych od mrozu, które latem są wiotkie, elastyczne, pełne życia za sprawą krążących w nich soków, okryte błyszczącymi liśćmi, teraz wyglądała niczym prawdziwa korona – królewska – dostojna, niedostępna, która prezentując swój urok, pozwala wspaniałomyślnie się podziwiać. Z daleka. Bez dotykania. Jeden ruch może porazić chłodem, może też strzepnąć ów czar, odkryć bure, pospolite wicie. Delikatna, wysublimowana, misterna koronka.
Stąd rozciągał się widok na główną ulicę Miasta, która wyłaniała się daleko zza zakrętu i zataczała półkole, znikając po przeciwnej stronie. Od wielu lat, a chyba nawet od zawsze, stanowiła reprezentacyjną arterię. To na niej mieściły się poniemieckie kamienice, takie jak ta, do której powróciła. W większości były to budynki z cegły, dwukondygnacyjne, z wysokimi dachami z lukarnami. Miały pięknie zdobione fasady, eleganckie prostokątne okna zwieńczone łukami, zdobione sztukateriami w formie muszelek, gałązek i kwiatowych zwisów. I wszystkie były własnością Miasta, poza jej kamienicą. Jej. Róża uśmiechnęła się na tę myśl. Stała się właścicielką bodaj najładniejszej. Czy chciała? Nigdy nie myślała, że to się stanie, ale stało się... Jak wszystko inne. Niezależnie od niej, bez jej starania czy udziału.
Dziwne. Całe życie tu mieszkała, choć trochę na raty. Wprawdzie oprócz jej rodziny mieszkały tu jeszcze dwie, ale ona tego nie pamiętała, bo to było na samym początku. Nie mogła pamiętać, bo przecież jeszcze jej nie było na świecie, ale matka często wspominała tamten czas. Mówiła im, że to był dobry czas. W jej życiu. Bo potem ojciec zniknął.
Róża stała. Naprzeciwko, na wysokości jej wzroku, stały również lampy uliczne ozdobione czerwonymi, świecącymi sznurami, rozpiętymi na zarysie bombek w kształcie dzwonków z kokardkami. Na gałęziach zmarzniętej lipy powieszono diody LED. Na oknach, w witrynach sklepów migotały, mrugały świecące sople, kurtyny białe, krystaliczne, wielobarwne, zielone. Kilkadziesiąt metrów dalej majaczyła kolorowa choinka. Dumna, wsadzona w centrum wyspy, wokół której wybudowano rondo. Zmrożona biel, skrzący się śnieg, kolorowe lampki. Baśniowa sceneria! A tu obok, w niej, toczy się zwykłe życie...
Z wnętrza mieszkania dochodziło dudnienie basów przerywane wyklinaniem Michała. Nadal szukał kabli, przewalając nieuporządkowane kartony.
Tylko książki wyglądały, jakby nie odbyły żadnej przeprowadzki. Zadomowiły się jako pierwsze, dostąpiły tego zaszczytu. Ustawione na regałach, wyrównane „według wzrostu”, bez porządku alfabetycznego, ale równo jak pod kreskę. Może kiedyś się nimi zajmę? Może. Teraz, ustawione na półkach grzbietami wydętymi w przód, znamionowały pewną stałość w życiu Róży. Otaczała się nimi, opatulała jak ciepłym kocem, który zapewniał jej spokój.
Zamknęła okno. Chłód przeszywał jej ciało.
Zaciągnęła zasłony. Jej dom. Własność. Dla Róży słowo to nigdy nie stanowiło wartości, a tu nagle okazała się właścicielką. Nie jakiegoś tam M-ileś, ale całej kamienicy. Posiadaczka nie w kij dmuchał! Musi się jakoś uporać z tym faktem.
***
Róża wróciła do Miasta po wielu latach, choć bywała tu co roku, czasem i po kilka razy, ale zawsze czuła się jak gość. Nie miała ani swojej szafki, ani kapci na półce. Uczyła się na powrót mieszkania matki, swojego dzieciństwa – zamglonego, skłamanego, celowo lub nieświadomie – próbowała rozpoznawać tropy, które w niej utkwiły zakopane głęboko, zaćmione przez dziejące się zdarzenia dnia codziennego, zmagania się z życiem w najbardziej banalnych jego wymaganiach czy żądaniach.
Wcześniej mieszkała na wsi. Zamieszkała tam zaraz po studiach, szukając ucieczki albo spokoju, sama nie wiedziała czego. Pomógł jej dyrektor liceum i tak się stało. Może gdyby nie on...? Może wszystko potoczyłoby się inaczej? Lepiej, gorzej? Kto wie? Inaczej.
Nauczycielka, która pracowała od pięćdziesiątego pierwszego roku, kiedy to po studiach uniwersyteckich dostała nakaz pracy w tej wsi, akurat odchodziła na rentę czy emeryturę, choć naprawdę nikt nie bardzo w to wierzył, spekulując po kątach. W zasadzie dla Róży pozostawało to absolutnie bez żadnego znaczenia. Co ją tam jakaś polonistka...! Ważne, że będzie miała pracę. I mieszkanie. Tu, gdzie miała pracować Róża, była nowa szkoła, ów dar społeczeństwa na tysiąclecie państwa polskiego.
– Dobrze, że jesteś. Czas na zmiany. Ja już swoje zrobiłam. I Stalina pochowałam, i Bieruta... Szmat czasu i historii. Przyjechałam na trzy lata, a popatrz – usłyszała, kiedy weszła do gabinetu. Róża obejrzała się za siebie, ale nie było nikogo. Ten głos najwyraźniej zwracał się do niej. – Usiądź, dziecko – padła prośba.
Kobieta nie odwróciła się, szukając czegoś w dolnej szufladzie. Chrobotała długopisami, szurała koszyczkami ze spinaczami, aż w końcu zaczęła wyjmować wszystko. Ręka coraz to kładła coś na półce. Róża widziała tylko czubek głowy nieznajomej. Ciemne, upięte w niedbały kok włosy wyglądały zabawnie w połączeniu z dochodzącym spod biurka głosem. Uśmiechnęła się. Zdążyła jeszcze pomyśleć, jak może wyglądać dyrektorka, kiedy tamta się wynurzyła. Odgarnęła przedramieniem włosy z oczu.
– Witam panią. Proszę mi wybaczyć to „dziecko”. Rofe, Maria. Dyrektorka – przedstawiła się kobieta na stojąco.
Miała silny, zdecydowany uścisk dłoni. Aż dziw, bo była niemal filigranowa, o tak młodzieńczym spojrzeniu i wyglądzie, że Róża pomyślała, iż musi to być jakaś pomyłka. Jakaś Walewska w kuratorium, do którego po rozmowie telefonicznej kazał jej zadzwonić znajomy dyrektor liceum, mówiła, że na emeryturę odchodzi polonistka. I że pełni też funkcję dyrektora, ale stanowisko dyrektora obejmuje ktoś tam inny, a na stanowisku polonistki pojawia się wakat. Przyjaźnie brzmiący głos kazał jej udać się bezpośrednio do szkoły, a Róża, choć niewiele z tego rozumiała, zrobiła, jak jej powiedziano.
Kobieta, która stała teraz przed Różą, zupełnie nie wyglądała na emerytkę. Wydawała się może dziesięć, góra dwanaście lat starsza. A przecież taka emerytka to musi być gdzieś w wieku jej matki ...
– Róża Kanenberg – powiedziała Róża.
Pani Maria musiała dostrzec zdumienie w jej oczach. Zapewne miała świadomość swojego wyglądu.
– Tak, tak! Wiem, co sobie myślisz, dziewczyno. Pracować się nie chce. To też. Brakuje mi do emerytury kilku lat, ale dłużej się już nie da. – Dyrektorka rozłożyła ręce.
Róża nie zrozumiała.
Gabinet dyrektorki był niewielkim pomieszczeniem z ciasno poustawianymi meblami. Na półkach stały rzędem segregatory podpisane latami: 1968, 1969... Na samym dole regału – seria tomów z Biblioteki Studiów nad Marksizmem.
Kobieta podążyła za spojrzeniem Róży.
– Kiedyś wyniosłam je do magazynu, na zaplecze, ale na drugi dzień znowu stały na półce. I tak kilka razy. Pan Edek jest u nas woźnym, dozorcą, złotą rączką. Co niektórzy żartują, że panem Edkiem szkoła stoi. To on tak przynosił – dodała ciszej, jakby podejrzewając, że ktoś usłyszy. – Myślał, że nie wiem. – Uśmiechnęła się. – Napije się pani herbaty? Kawy nie mamy. – Nagle zmieniła temat. Wstała, odpychając energicznie swój dyrektorski fotel.
Róża nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy tamta, włożywszy do szklanek torebeczki, wyszła do przyległego pomieszczenia, gdzie stała prostokątna kuchenka na dwa palniki. Najpierw pani Maria toczyła o nią bój z księgowością, która za żadne skarby nie chciała zwrócić pieniędzy, drugi raz z komisją, która w niewielkiej butli turystycznej widziała masowe zagrożenie. Postawiła na swoim.
Odgłosy nalewanej do czajnika wody, stukanie łyżeczek o spodki szklanek nieco zakłócały głos dyrektorki, która opowiadała o Edku, o sobie... Róża nie miała pojęcia, dlaczego tamta jej to mówi.
– Bał się. Wszyscy się bali, chodzili na palcach, szeptali do siebie. Też kiedyś się bałam, ale teraz już nie. Właściwie długo już się nie boję. Od kiedy zabrali mi wszystko, co tylko...
Czajnik zaczął gwizdać i za chwilę dyrektorka podała herbatę. Niosła ją ostrożnie, posuwając się noga za nogą, nie spuszczając oczu ze szklanek, jakby spojrzenie mogło uchronić je przed upadkiem czy choćby przed rozlaniem zawartości. Róża uśmiechnęła się do siebie. Dziwnie wyglądały u tej kobiety niezgrabne ruchy i trzęsące się ręce. Zdawało się, że we wszystkim, czego tamta się tknie, musi być elegancja i gracja. Tymczasem pani Maria zbliżyła twarz do szklanki, chłonąc zapach. Okulary zaparowały, a ona jeszcze przez chwilę, przymknąwszy powieki, wciągała uwalniający się aromat.
– Dobra herbata. Znajoma mi przynosi, kiedy dostaje paczki. Mówi, że ona tam takich śmierdzideł nie lubi. – Nachyliła się konfidencjonalnie do ucha Róży.
W istocie, była w tym jakaś gra, drwina, której na dobrą sprawę Róża zupełnie nie zrozumiała. Dyrektorka wydawała się dziwna. Czy ta kobieta jest aby normalna?
– Cukier? – zapytała dyrektorka, wyciągając rękę z cukiernicą. Ciężkie, kryształowe szkło, pasowało do wielkiego wazonu. Ten sam głęboki, elegancki szlif.
– Dziękuję, nie słodzę – powiedziała Róża.
Obwiązała łyżeczkę sznureczkiem, odcisnęła płyn z saszetki i odłożyła na talerzyk. To zajęło jej trochę czasu.
Zdała sobie sprawę, że w zasadzie nie zdążyła wypowiedzieć jeszcze żadnego pełnego zdania. Mało. Nagle doszło do niej, że nie ma pojęcia, co powiedzieć, o co zapytać. Perspektywa pracy tutaj wydała się jej nagle bezsensowna. Wszystko było jakieś dziwne. Ta kobieta, szkoła, nawet droga do niej, bo prowadziła przez całą wieś. Do samego końca. Symbolicznie. Bez alternatywy.
Róży przypomniała się podróż. Wysiadła na krzyżówce, a razem z nią kilka wiejskich bab, z koszami, torbami wypchanymi wystanymi artykułami; na półkach ostatnio robiło się coraz puściej. Kiedy zapytała kierowcy, czy to już Orzechowo, nagle wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę i zapadła cisza. Widać uznały, że Róża jest ciekawsza niż wszystko, o czym gadały. Rozdziawione z ciekawości gęby pozostały rozwarte. A Róża wyszła z autobusu na końcu. Kobiety utworzyły coś w rodzaju szpaleru i bez żenady patrzyły na przybyłą.
– A pani to do kogo tutej? – zapytała jedna, lustrując ją od stóp do głów.
Różę onieśmieliła nieco owa bezpośredniość, ale nie miała wyjścia. Nie znała wsi, musiała kogoś zapytać. Nachalne spojrzenia nie odpuszczały.
– Może do Kozłowej? Gadała, że czeka na jakąś dziewuchę. Od brata czy kogóś tam – dopytywała następna.
Róża otrzepała spódnicę i zapytała jak gdyby nigdy nic:
– Którędy do szkoły?
Kobiety popatrzyły po sobie, potem na Różę i znowu po sobie. Jakby z niedowierzaniem. Żadna nie kwapiła się z odpowiedzią.
– To pewnie ta nauczycielka, co to o niej mówiła dyrektorka moim dzieciokom – szepnęła jedna z bab, choć był to szept tak głośny, jakby wcale nie zamierzał kryć tajemnicy. Zresztą obecność młodej kobiety nie peszyła żadnej z nich. To, że Róża wciąż stała obok, było bez znaczenia.
– Dajta spokój, przeca to dziecko! Gdzieżby taka miała w szkole uczyć!
Zmierzyły ją jeszcze raz, lekceważąco wzruszyły ramionami. W końcu któraś odwróciła się do Róży.
– Szkoła je tamuj! Prosto aleją, potem będzie chałupa wielka, potem znów mała chata, a potem zaroz i szkoła. Wielki żółty budynek. Zobaczycie na pewno. Na końcu. A poresztą to i tak już za nią nic ni mo. To i zbłądzić trudno.
Zaraz powróciła do reszty kobiet, które chwyciwszy torby z ziemi, poszły każda w innym kierunku, przystając co krok i oglądając się za Różą.
– To nie jest zła szkoła. Dzieciaki fajne. A ludzie jak to ludzie. Można się przyzwyczaić. Każdy coś ma za pazuchą – mówiła pani Maria, jakby wyczytała wszystkie wątpliwości, które kłębiły się w głowie Róży, czyniąc w niej mętlik. A dziewczyna bała się, że zaraz się rozpłacze. Nie, tego nie chciała za nic. Chwyciła szklankę, ale szkło było jeszcze zbyt gorące, by upić choć łyk czy zatrzymać naczynie w dłoniach dłużej. Odstawiła je śpiesznie, by nie wypuścić z rąk.
– Ja odchodzę, bo chcę. Mówią, że muszę. Bzdura!
Róża siedziała z rękami na kolanach. Nie miała pojęcia, dlaczego dyrektorka jej to mówi.
– Nie odeszłam wtedy, kiedy zniszczyli mi życie, to i teraz bym nie odeszła. Wyjeżdżam stąd.
Kobieta zatoczyła rękami, jakby chciała zakreślić nimi cały gabinet. W istocie Róża domyślała się, że ów krąg, poza którego zasięgiem dyrektorka chce się znaleźć, jest o wiele, wiele większy. Może nawet większy niż świat. Przez chwilę tamta stała z zwieszonymi nieruchomo rękoma.
– Mogę zapalić? – zapytała cicho Róża.
Chociaż w pomieszczeniu nie było czuć dymu, dojrzała wystające z torebki dyrektorki papierosy.
I natychmiast pytanie wydało jej się głupie i trywialne. Właśnie teraz, w tym miejscu, w tych okolicznościach, stawało się jej obojętne, co z nią będzie. Czy dostanie tę pracę, czy nie. Tak naprawdę pomyślała, że wszystko jej zobojętniało. Mogłaby nawet już umrzeć. Nie było w tej myśli żadnej desperacji. Po prostu. Róża doszła do wniosku, że nie zależy jej na życiu. Jasne, może żyć! Ale i nie musi. Bo niby co by się stało? Nic. Zupełnie nic. Gdyby nie Michał. Był taki mały... I zupełnie sam. Bez ojca. Miał tylko ją. Ale i on dałby sobie radę. Dom dziecka... Tak też mogło być...
Ale chciało jej się palić jak cholera. Nie miała co robić z rękami. A papieros zawsze pozwalał na dystans. Ze szkolnych korytarzy dobiegł głos dzwonka.
– Oho! Pan Edek widać coś zły. Tak. Proszę palić. Ja też palę. Chętnie sobie pozwolę. – Dyrektorka wyciągnęła szyję, ale to nie pozwoliło jej dostrzec czegokolwiek. Zbyt daleko od okna.
Wyciągnęła z torebki papierosy. Marlboro. Kolorowy, błyszczący kartonik. Róża tylko raz paliła marlboro. Koleżanka ze studiów, Agata, miała chłopaka w Wyższej Szkole Morskiej. Ten kupował jej takie cuda.
– Może tego? – Maria podsunęła paczkę. – Też od tej znajomej. Jakoś tak już zostało... – zakończyła dziwnie.
Róża nie próbowała się domyślać, o co chodzi.
Przez otwarte okna dochodził hałas. Gabinet mieścił się na parterze od strony dziedzińca. Różnobrzmiące głosy dzieciaków i młodzieży ze starszych klas zlewały się w jeden polifoniczny krzyk. Pod oknem ktoś zaklął szpetnie. Dyrektorka poderwała się, ale wśród tylu dźwięków trudno było rozpoznać cokolwiek, a co dopiero przypisać go komuś.
– To pewnie Maciej Zadłużny. Ten to ma ten jęzor niewyparzony.
– Dziękuję – powiedziała Róża, z uczuciem ogromnej ulgi przypalając już własnego carmena. Dym momentalnie wypełnił jej płuca. Przymknęła oczy z rozkoszy. – Czyli... – zaczęła, jakby papieros pomógł odzyskać jej rezon.
– Które klasy miałabym uczyć?
Pani Maria się roześmiała.
– Nie pracowała pani jeszcze.... A już na pewno nie na wsi. – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Rok. Pracowałam przez rok. Niecały. W liceum w Szczecinie... – odpowiedziała Róża szybko. – Ale to już historia. Koniec. Nie wrócę tam.
– Rozumiem – powiedziała dyrektorka. – Tu, droga pani magister, bo z tego co wiem, posiada pani ten tytuł, tu – powtórzyła z naciskiem – będzie pani uczyła wszystkich i wszystkiego. Nawet skoków i śpiewu. To mała szkoła. Nie stać nas, by do wszystkiego zatrudniać nauczycieli. Skąd ich brać? – Zamyśliła się na ułamek sekundy, ale zaraz dodała żywiej: – Da pani radę. Wiem o tym... A z tymi klasami to tak nie do końca jest, choć w rzeczy samej zdarza nam się je łączyć.
Różę, która za grosz nie miała pewności siebie, tamta zdenerwowała nieco tą swoją wszechwiedzą, i nawet wymknęła się jej myśl: „Guzik tam wiesz”, ale zaraz minęła, bo pani Maria naprawdę spodobała się jej, z tymi swoimi niedomówieniami, półsłówkami, rwanymi wątkami. Dlaczego zżymam się na nią w myślach, skąd ta złość? Pewnie przez te głupie baby. Pewnie przez niego... Róża nakazała sobie spokój. Pociągnęła carmena tak mocno, że na bibułce zrobiła się brązowa pręga, a papieros się zdeformował.
Maria była tak różna od jej matki, chociaż na dobrą sprawę miała w sobie to coś, co nakazywało Róży zestawiać te dwie kobiety i szukać, bodaj na siłę, podobieństw. Zdziwiła ją ta myśl o matce. Teraz i tutaj, choć matka zawsze przychodziła jej do głowy w podobnie dziwnych sytuacjach.
– Więc nie zastanawiaj się, dziewczyno. Pakuj manatki i jazda na wieś. Mnie już nie będzie, ale to jeszcze postanowiłam załatwić – że nie zostawię szkoły bez nauczyciela. Obiecałam mu, a tyle jeszcze mogę – powiedziała.
Mówiła tonem, w którym pewność mieszała się z pogardą, jakim mówi ktoś, kto doznał krzywdy i dziwnym zbiegiem okoliczności oprawcy musieli mu uczynić zadość. I wykorzystała to, i była to forma pomsty, która, choć w minimalnym stopniu, krzywdy łagodziła. Róża domyślała się, że ma to jakiś związek ze znajomym dyrektorem, ale nie odważyła się zapytać.
Pokój wypełnił się siwym dymem, który posłusznie pełzł ku oknu.
– A pani? Dokąd? – spytała Róża.
Pytanie padło, zanim jeszcze zdążyła się zdecydować, czy chce je zadać. Czy chce znać na nie odpowiedź.
– Ja? Ja? – powtórzyła Maria. – Ja w końcu go odnalazłam. On mnie znalazł. Dziesięć lat! Dziesięć lat w niepewności! Wytrzymałam. Przetrzymałam ich wszystkich! Tyle razy chcieli się mnie pozbyć. Ale nie dałam się. Może bym i odpuściła, ale co miałam zrobić ze sobą? A teraz on się odnalazł.
Kobieta pojaśniała; jej twarz rozpaliła się jak w gorączce. Oczy zrobiły się lśniące i tak błękitne, jakby właśnie w nich tkwiło źródło wszelkiego błękitu. Ręka kurczowo trzymająca papierosa w ogóle nie dochodziła do ust – papieros wypalał się sam, długi słupek siwego popiołu niebezpiecznie groził upadkiem. Róża miała wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Nigdy nie widziała, by ktoś tak nagle się zmienił. Rozbłysnął. Maria westchnęła głośno, zaraz jednak opanowała się i na powrót stała się dyrektorką: w swoim gabinecie, na swoim fotelu, przeprowadzającą rozmowę z przyszłą polonistką. Zmiana maski. Jak w teatrze. Dopracowana mimika, grymas ust, spojrzenia, gesty.
– Nie wiem, dlaczego ci to mówię, dziecko. – Upiła nieco herbaty. Językiem, jego wprawnymi ruchami, usiłowała zagonić ulewający się w kącikach ust nadmiar, niesubordynowaną resztkę, do środka.
Róża milczała. Tylko tyle mogła. Papieros parzył jej palce, a ona wiedziała, że musi zapalić jeszcze jednego. Że tamten, który dogasiła w popielniczce z tego samego zestawu, co wazon i cukiernica, to zbyt mało.
– Ta koperta... Oni wszystko potrafili zbezcześcić. Rozdziewiczyli ją. Idioci! Pozostawili zaślinione ślady. Może i coś zabrali, ale pieczątka stamtąd. Z Hadery. I list. Kilka słów, że jest dobrze i zdrowy, i tego samego mi życzy. Ale tych kopert było więcej. Może i setki.
Hadera? Róża nie miała pojęcia, o co chodzi. Ale Maria opowiedziała jej historię swojego małżeństwa. On – Żyd, uciekinier z getta, potem wykładowca. I wszystko pięknie, ślicznie. Do sześćdziesiątego ósmego. Nie wytrzymał tego ujadania. Uciekł: najpierw od niej, a potem tam. Nie prosiła, by wracał. Znała go; musiał wylizać rany w samotności. Wyjechał kiedyś na jakiś czas w Bieszczady, z dala od ludzi. Była spokojna. Wiedziała, gdzie jest. Rozumiała. Ale i tam go dopadli. Jasne! Państwo pomogło. Państwo chciało pozbyć się tych semickich mątw. A potem dostał „dokument podróży” zamiast polskiego paszportu. Dokument ważny tylko na wyjazd i bez prawa powrotu, w którym było napisane, że „posiadacz niniejszego dokumentu nie jest obywatelem polskim”. I próbował w Haderze żyć od nowa. I nie umiał. A potem wyjechał do Stanów. Ameryka!
– Teraz to już mu wszyscy mogą skoczyć. – Wycelowała spojrzenie w Różę, chcąc zobaczyć, jaki efekt odniósł ten wyraz. Użyty z rozmysłem. – Tak, skoczyć!
Bo on ma kasę. I czeka. A ona jedzie, bo i tak, kiedy wszystko wyszło na jaw, to tu żadnej przyszłości dla niej nie ma. Dosyć ma tego kraju, tych przylepionych do siebie oczu wyzierających zewsząd, łypiących złowróżbnie. Przeżyła lata obozu jako dziecko prawie, doznała tylu krzywd, że głowę dałaby sobie uciąć, gdyby ktoś jej powiedział, że złe powróci. A ono panoszy się. Wtedy, podczas wojny, to wiadomo było, kto wróg, a teraz... Ona już tak nie chce!
– Oni myśleli, że mnie kupią. Mnie! Mojemu mężowi zarzucano wyłącznie żydowskich antenatów, a mnie powiedziano, że mimo mojego pochodzenia, bardzo słusznego, a jakże! nie mogą tolerować takiej degrengolady polskiej inteligencji. Że Polska jest wystarczająco zażydzona. Oprawcy!
W pewnej chwili Maria spojrzała na Różę i zrobiło się jej żal. Tyle wysłuchała. Niepotrzebnie. A pewnie sama ma własną opowieść. Pociągnęła już sam filtr.
– Tak. Mój mąż Szymon jest Żydem, frankistą! – zakończyła.
Zabrzmiało to niczym wyznanie winy, akt ostateczny.
– To kiedy mogę zaczynać? – zapytała Róża znienacka. – Teraz to pewnie nie... I zaraz wakacje...
Dyrektorka wstała, otrząsnęła się. Wyglądało to tak, jakby strzepywała z siebie pyłki, jakieś paprochy. Jakby się oczyszczała.
– Nawet już możesz przyjeżdżać. Mieszkanie stoi puste prawie od miesiąca. Trzeba tylko odświeżyć, przewietrzyć. A praca... To od września. Normalnie. Musi tylko sobie pani w Szczecinie pozamykać swoje sprawy, pokończyć coś tam. Jak to w życiu. Coś trzeba skończyć, by coś zacząć od nowa – dokończyła niemal pryncypialnym tonem, za którym krył się zagadkowy uśmiech.
Róża nie mogła oprzeć się wrażeniu, że kobieta wie o niej dużo. Być może nie chciała jej deprymować, być może wystarczała jej własna historia. Ale dziewczyna była niemal pewna, że jej szczeciński dyrektor i ta drobna pani Maria znają się, choć z ust żadnego nie padło bodaj zdanie na ten temat. Róża nie indagowała dyrektora. Gdy wtedy zadzwoniła do niego, zaraz po ich spotkaniu, powiedział tylko:
– W Orzechowie, to niedaleko Torunia, czeka na panią praca i mieszkanie. Niech pani tam jedzie. Proszę, tu jeszcze numer do kuratorium, prosić panią Walewską. A tam na miejscu to już sama się pani przekona. Wszystko stanie się jasne.
A potem podał Róży rozkład jazdy pociągów; kolejne stacje i nawet autobus z Torunia, bo pociąg do Orzechowa nie dojeżdżał.
W gabinecie Marii Rofe zapadło milczenie. Obydwie kobiety zajęły się swoimi myślami. Z otwartych okien dochodził zapach bzu, nieoberwanego przez dzieciaki. Zaskrzypiało krzesło, gdy Róża uniosła się nieco, czując, jak spocona suknia przykleja się do jej ud. Dyrektorka trwała w nieruchomej pozie niczym pozbawiona mechanizmu figurka na pozytywce – ze splecionymi dłońmi, przekrzywioną głową i półotwartymi ustami. Naraz rozwarła palce, strzepnęła je i na powrót splotła, wyginając je w jedną i w drugą stronę, strzelając zastałymi stawami, a potem pokręciła głową. Wyglądało to tak, jakby wybudziła się z długiego snu i – zanim zacznie się od nowa poruszać – musiała ocenić sprawność poszczególnych organów.
I nagle wszystko nabrało tempa. Kobiety niemal jednocześnie zerknęły na zegarki i jak na komendę uznały, że już czas. Obie nieco zażenowane. Róża podeszła, wyciągając dłoń.
– Przyjadę na początku lipca – powiedziała.
– To dobra decyzja. Mnie już nie będzie. Pan Edek wszystkim się zajmie.
Tym razem uścisk był równie silny, ale Róży zdawało się, jakby pomiędzy ich dłońmi przepłynął dziwny strumień.
Pan Edek stał tuż za drzwiami. Przez ułamek sekundy taksował Różę wzrokiem. Potem na jego twarzy rozkwitł szeroki uśmiech.
– Pani magister będzie tu miała jak w niebie – odezwał się, unosząc porozumiewawczo brwi.
Pewnie podsłuchiwał. Maria, która pokazała się w drzwiach, pogroziła mu palcem. Nawet się nie speszył. Patrzył raz za jedną, raz za drugą kobietą. Dwa przeciwne kierunki, a jednak wyczuwał ową niesamowitą więź. Te same wibracje.
***
– Pani Różo! – zawołał za nią profesor Tarnawski, kiedy wyszła z sali po egzaminie. – Może jednak rozważy pani moją... znaczy naszą, rady uczelnianej propozycję. Szkoda takiego mądrego człowieka wypuszczać.
– Nie, nie – powiedziała Róża szybko i nerwowo. – Dziękuję, ale to już nie wchodzi w grę. Zresztą nie chciałabym zrobić zawodu dyrektorowi szkoły – kłamała.
Nie było żadnego dyrektora ani żadnej propozycji. Nawet nie miała pomysłu na to, co dalej ze sobą zrobić. Jeszcze do kwietnia była pewna, że zostanie na uczelni. Jeszcze do niedawna.
– Pani Różo, daleki jestem od tego, by wpływać na pani życie. Boże uchowaj! Ale to już nie czasy, że potrzeba nam siłaczek. Pani daruje... – żachnął się Tarnawski – ...ale tam żadnego rozwoju, żadnej perspektywy naukowej. Tu, na uczelni, pani rozumie... Może i pieniądze nie jakieś wielkie. No! Może nie od razu, ale można przecież godnie żyć. I kariera, pani Różo, kariera. Publikacje, sympozja. No niechże pani jeszcze raz przemyśli! Zakład Języka Polskiego czeka na takich jak pani. Czas wziąć się do tego naszego języka i zrobić z nim porządek.
Profesor przemawiał. Zapewne wydawało mu się, że stoi za katedrą w sali 314 i głosi. Róża dokładnie widziała jego wyniosłą sylwetkę, nieco nadętą twarz, obojętne oczy. No i ten głos.
Bez emocji. Tak monotonny, że gdy któregoś razu powiedział dowcip: „Natura dała kobiecie krótsze więzadła głosowe, ale za to dłuższy język”, niemal wszyscy go zanotowali. Ale dopiero po jakimś czasie, kiedy zaległa cisza, a profesor odchrząknął znacząco, ktoś zerknął w notatki i po sali przeszedł cichy pomruk stłumionego śmiechu. Przy czym bardziej zabawne było to, że wszyscy zapisali ów dowcip, niż to, że był jakoś szczególnie dowcipny. I nikt się nie przyznał, że zapisał ten żart. A jakże! Wszyscy wykazywali się inteligencją i refleksem.
Ale to było przed tym spotkaniem. Kiedy wszystko było jeszcze takie proste.
– Ja osobiście panią błagam! – Tu profesor spojrzał takim wzrokiem, że Róża poczuła, iż na jej twarzy wykwita jej rumieniec. „Teraz, pomyślała, to już prawdziwa ze mnie róża”. Zdawało się jej, że cała jest ostrą czerwienią; nie minęło jeszcze jedno gorąco, a już nakładała się kolejna warstwa wypieków na policzkach. Gdy przed chwilą doktor Kwietniewska zapowiedziała: „Pani Różo! Jest pani pięknie przygotowana, ale muszę postawić jeszcze jedno pytanie” (wiedziała jakie, bo Kwietniewska wcześniej dość jednoznacznie zasugerowała jego zakres), poczuła, że pieczenie całego niemal ciała ustępuje, że stygnie jej cały system nerwowy. Na wacianych nogach doszła do drzwi. Ledwie znalazła siłę, by nacisnąć klamkę. A tu znów...
Szła korytarzem, starając się nie patrzeć na mężczyznę. Kilkadziesiąt kroków dzieliło ją od tego, by opuścić ten gmach. To gmaszysko. Nie wpuszczała do siebie słów Tarnawskiego:
– ...i panią, i nas interesuje współczesna polszczyzna i jej związki z przeobrażeniami społecznymi. Zwłaszcza tu, na zachodzie. Penetrowaliśmy nowe zjawiska językowe i obyczajowe, psycholekty, socjolekty i język subkultur, odmiany i style polszczyzny, stereotypy językowe...
Słowa zmieniały się w bezkształtne dźwięki. Róża czuła, że jest coraz bliżej drzwi i powoli taje. Koniec! Koniec studiów! Zostanie teraz godną nauczycielką. Poważną kobietą. Wychowawcą pokoleń. Jeszcze wakacje. Ostatnie wakacje! Jeżeli jednak potwierdzą się jej przypuszczenia... Jeśli okaże się... Nie! Nie chce teraz o tym myśleć! Nie teraz! Jutro. Za tydzień, za miesiąc. Ale nie teraz!
Tarnawski szedł za nią. Nieco z tyłu. Jakby odpuszczał, tracił siły i nadzieję. Róża zatrzymała się w połowie schodów prowadzących bezpośrednio do wyjścia. Tak nagle, że wykładowca niemal zderzył się z jej plecami. Gdyby nie jego wyciągnięta ręka, zdarzyłoby się to niechybnie.
– Panie profesorze! – Odwróciła się. – Dziękuję za wszystko! – powiedziała wyraźnie i pewnie, jakby to nie ona była niedawną studentką. – Naprawdę! Nie wiem, czy ktokolwiek pomógł mi tak jak pan. Dziękuję.
Przez chwilę zawahała się, czy nie pocałować Tarnawskiego w policzek. On sam nadstawił się, jak nieświadomie przygotowany na taki gest. Ale tylko ścisnęła jego dłoń jak facet, potrząsając nią lekko, i zbiegła ze schodów.
Wypadła na chodnik. Prosto w słońce. Biegiem dotarła do 5 Lipca, nie odwracając się za siebie. Dopiero na końcu ulicy, która dochodziła do głównej, zatłoczonej arterii, przystanęła, z trudem łapiąc oddech. Przysiadła na ławce na przystanku autobusowym. Wyciągnęła papierosa. Przez chwilę miętoliła go w palcach. Szukała zapałek. Nerwowo przewracała w torebce, ale znajdowała wszystko – szminkę, tabletki, jakieś poskładane wachlarzyki ściąg, papierki, ścinki i czort wie co jeszcze – wszystko, oprócz tych cholernych zapałek. W końcu dopadła je w kącie, na dnie. Na twarzy Róży odmalowała się ulga, ale za moment dziewczyna zaklęła pod nosem. W pudełeczku grzechotały wyłącznie wypalone patyczki. A tyle razy przyrzekała sobie nie wrzucać spalonych drewienek do środka!
– Psiakrew! Cholera! – bluzgała, wściekła na siebie.
Nienawidziła prosić o ogień. Podchodzić blisko do kogoś, z fajką w buzi, i prosić:
– Mogę ognia?
Albo:
– Ma pani zapałki?
A jeszcze gorzej, gdy zmuszona była przytykać swojego papierosa do czyjegoś.
Ta czynność wydawała jej się zbyt intymna, dwuznaczna, zwłaszcza gdy nieraz słyszała:
– Pani się przytuli.
A ona nie znosiła dwuznaczności ani podtekstów. Jak z Tarnawskim. Gra słów, dygresje. Niech to szlag!
Jeszcze raz zanurzyła się w torebce, jakby atak złości miał sprawić, że zakichane zapałki nagle pojawią się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Papieros, już wymęczony, nadal bezwolnie poddawał się miętoleniu. Róża obracała go nerwowo w palcach, wykruszając zeń małe, żółtawe odpryski tytoniu, raz po raz odrywając oczy od torebki i wyglądając kogoś palącego. Jak na złość starszy facet właśnie dogasił peta, trąc nim o kant betonowego kwietnika; z jego ust wyfrunęła chmura siwego dymu, mieszając się z gorącym powietrzem. Nieco dalej jakaś para ciągnęła jednego papierosa, podając go sobie z rąk do rąk. Było w tym coś tak intymnego, że Róża nie odważyłaby się podejść do nich i poprosić o ogień. Nie pozostawało więc nic innego, jak gmerać w torbie, przesiewając przez palce całą jej zawartość w nadziei, że choć jedna zapałka z zielonym łepkiem gdzieś się zawieruszyła, a ona, Róża, zaraz ją pochwyci.
– Trzymaj! – Zobaczyła przed sobą płomień zapałki. – Co tak gnasz?
Spojrzała w górę, w oczekiwaniu znajomej twarzy. Nie spodziewała się takiego pytania z ust obcego człowieka.
Chłopak był mniej więcej w jej wieku. I nie wyglądał na studenta. Wyciągnął drugą rękę z kieszeni. Dżentelmen, rzeczywiście, otaksowała go w myślach z przekąsem.
– Dzięki. – Przysunęła się do płomienia.
Za chwilę dym wypełnił jej płuca. Przytrzymała go w nich nieco dłużej, a potem uniosła nieco głowę i wypuściła przed siebie nieforemny kłąb siwej chmury. Zaciągnęła się tak mocno, że papieros zdeformował się, marszcząc się i żółknąc.
– Gorąco, nie? – próbował chłopak. Rozchylił nieco koszulę i dmuchnął sobie na tors, jakby gest ten miał stanowić dowód, że to, co mówi, jest szczerą prawdą.
Róża w zasadzie dopiero teraz poczuła, że rzeczywiście jest cholernie gorąco. Słońce stało wysoko; nic nie było w stanie schować się przed jego dręczącymi promieniami. Miasto dyszało: fasady kamienic, wnęki klatek schodowych i bram wypychały z siebie zapachy, które mieszały się z upałem, tworząc ciężką woń stanowiącą połączenie spalin, psich odchodów, obsikanych wnęk wjazdów i bzów gdzieniegdzie jeszcze kwitnących, rosnących w kępkach czerwcowych kwiatów powojników i naparstnic, które same z siebie woni żadnych nie toczyły, ale samym wyglądem działały niezwykle sugestywnie na zmysły. Powietrze drgało, załamując obrazy. Ludzie sapali, wachlując się, czym popadnie.
Ciało Róży, oblepione szczelnie, duszące się pod stylonową bluzką, uwięzione w stylonowych pończochach, też zaczęło domagać się powietrza. Krople potu toczyły się po skórze. Te z czoła rozcierała dłonią, pozostałym pozwalała płynąć dokądkolwiek.
Z daleka zobaczyła dach autobusu. Jeszcze nie widziała numeru, bo samochody przed nim zatrzymały się na czerwonym świetle, przysłaniając jego przednią maskę. Właściwie ten nie musi być jej, nawet lepiej, jeśli będzie inny, nie trzeba będzie gasić papierosa. Bo szkoda! Róża właśnie poczuła niemal rozkosz wywołaną wciąganiem dymu. Tak! Chciało jej się palić. Lubiła się zaciągać, lubiła ten moment. Papieros marszczył się, a ona zachłannie wchłaniała dym, który długo przytrzymywała w płucach, by za chwilę wypuścić go wielką siwą chmurą.
– Dokąd jedziesz? – zapytał chłopak. – Nie! No nie, pomyśl sobie, że... Tak tylko spytałem.
Róża spojrzała na niego. Istotnie. Tak tylko spytał. W jego sylwetce nie krył się żaden podrywacz, żaden pewniak. Wręcz przeciwnie – miał w sobie chłopięcą nieśmiałość, która sprawiała, że nie patrzył wprost, ale uciekał wzrokiem gdzieś obok. Nawet przystanął tak nieco ukośnie. Zrobił z dłoni daszek, by uchronić się przed słońcem, które raziło; łzy napływały do jego oczu. Czerwone od tarcia wyglądały jak zapłakane. To ostatecznie przeczyło wizerunkowi podrywacza.
– O, jedzie następny. To też nie ten.
Autobus skręcił do zatoczki. Skrzypnęły rozsuwane drzwi. Bieżnik odcisnął się w miękkim asfalcie. Od czerwonego, metalowego cielska szło ciepło. Silnik warczał. Stłoczone wewnątrz postacie zakołysały się gwałtownie, kiedy pojazd ruszył ponownie. Róża pomyślała o zaduchu, zapachu niosącym się od spoconych ciał. Sama myśl, że stałaby teraz wśród tych ludzi, kołysząc się z nimi w jednym tempie, depcząc im nieostrożnie po stopach, przyprawiła ją o mdłości. O nie! Da sobie jeszcze czas. Może i kolejny przeczeka.
– Nigdzie – odezwała się. – Chyba nigdzie mi się nie śpieszy – dodała.
Chłopak jakby się uśmiechnął, nabrał pewności. Przesunął po niej wzrokiem, ale znowu uciekł.
Nadjechał jeszcze jeden autobus, po nim drugi. Róża nie wstawała. Filtr papierosa robił się gorący. Nie czuła się dostatecznie napalona. Może jeszcze jednego? Zerknęła do paczki. Trzy. Zostały jej trzy. Obliczyła w myślach, że może zabraknąć. Nie miała już pieniędzy na fajki.
– Przestań! – odezwał się. – Nie masz chyba zamiaru znowu jarać?
Wyciągnął rękę, jakby zamierzał odebrać jej paczkę, ale zatrzymał ją w pół ruchu. A co go to obchodzi. Co jemu do tego? Chce, to niech pali! Zawinął ręką w powietrzu. Może miało to być machnięcie.
– Nie – powiedziała Róża i schowała paczkę do torebki.
Zdziwiła się sobie, że pozwoliła, by ktoś przypadkowy, jakiś byle kto, zwracał jej uwagę, ale właśnie poczuła nasycenie. Wypaliła od rana kilka fajek. Na czczo. Nie mogła niczego przełknąć. Teraz poczuła też, że ssie ją w żołądku; smak nikotyny wypełniał jej trzewia. Oblizała czubkiem języka zęby. I tu gorzkawy smak pozostawił ślad wymieszany z lepką śliną. Różę zemdliło.
Podjechał jej autobus. Ludzie tłoczyli się przy wejściu, ale ona się zawahała. Postąpiła krok, ale cofnęła nogę. Nie! Nie chce wracać do domu. Na stancję. Kolejny dzień, kiedy nie może nic a nic robić, niczego się tknąć. Kolejny dzień, kiedy prawda, że nie da się cofnąć czasu, przytłacza swoją oczywistością. Nie! Nie zamierza iść z Agatą do Pinokia. Przecież dała jej do zrozumienia. Już dawno. Koniec ich szalonych eskapad! Taniego blichtru! Życia, które na drugi dzień odbija się pijacką czkawką, nie pozwala spoglądać lustro! Tamten świat już dla niej nie istnieje.
Agata pojawiła się na uczelni jakby nigdy nic. Z tym swoim bezceremonialnym uśmiechem, nonszalancją. Rzuciła, że „czas godnie zamknąć ten rozdział w życiu”. Wszystko już zorganizowane, scenariusz dopięty na ostatni guzik. Perfekcja! Skąd jej przyszło do głowy, że coś się zmieniło? Bo co? Bo obrona? Bo koniec studiów? Nie ma to dla niej żadnego znaczenia! Niech nie dzwoni, niech wreszcie pozwoli mi odejść, pomyślała Róża. Zapomnieć. Nie ma ochoty na nikogo z jej paczki. Na żadne imprezy w akademiku też nie. Patrzeć na to, czy się patrzą, udawać, że jest, jak było. Nie jest! Już nigdy nie będzie! Ale nie chcę też być sama!
– To może się przejdziemy? – zapytał.
Pytanie, które dość ciężko mu przyszło, bo zrobił się czerwony, zabrzmiało jak alternatywa dla tego, o czym myślała. Róża zdziwiła się. Jak to możliwe, by on usłyszał jej myśli? Może ona nawet i chce tego spaceru. Tak! Tego jej trzeba. Spotkania bez przyszłości, bez zobowiązań. Jednorazowości.
Nie odpowiedziała. Zarzuciła torebkę na ramię; ześlizgiwała się po bluzce. Przełożyła ją jak konduktorkę i ruszyła, zostawiając w tyle przystanek autobusowy.
Szli, nie pytając siebie nawzajem, dokąd idą. Wojska Polskiego, potem obok kościołów, w dół. Skręcili w boczne, ciasno zabudowane uliczki Podzamcza. Kluczyli nimi w kierunku bulwaru, nad Odrę. Tu znaleźli trochę cienia.
Było w istocie bardzo gorąco. Biała bluzka, którą matka kupiła Róży specjalnie na obronę, ślizgała się nieprzyjemnie po spoconym ciele. Matka była tak dumna z siebie, wręczając jej tę wystaną bluzkę, że Róża nie umiała jej odmówić. Mogła jej przecież nie zakładać, ale czuła, że tak nie można, że chodzi o jednorazowy akt, którego nigdy już nie dokona. Chodzi o ten gest. Biała bluzka. Dla córki, co to filologię polską kończy. Dla córki, której ojciec Niemiec uciekł do swoich, pozostawiając w rodzinnym mieście, dawniej niemieckim, teraz polskim, żonę o nieustalonej tożsamości. Ten jeden raz Róża nie przeciwstawiła się matce, która nawet zdjęcia świeżo upieczonej magister języka ojczystego polskiego nie widziała. I jeszcze ta idiotyczna spódnica! Rzeczywiście musi wyglądać zabawnie w tym szkolnym przebraniu!
Przysiedli na zboczu, na trawie pod zamkiem. Sławek nie odzywał się, mówiła ona. Właściwie nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego opowiadała mu wszystko. O matce, ojcu, o Stefanii, babci Ewie... Jakby nagle zrozumiała, że jeżeli teraz nie wypowie tych wszystkich słów, to one pozostaną w niej, utkną. Zablokują się na zawsze. Nie trzymała się żadnego porządku, żadnej chronologii. Historie, do tej pory uśpione w jej głowie, pochowane w najgłębszych zakamarkach, nagle zaczęły się poruszać; osoby, pochowane w nieczynnych złogach pamięci, nabierały cielesności, zyskiwały imiona, adresy. Pełna ewidencja osób, miejsc i zdarzeń.
W pewnej chwili Róża zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas, od uczelni aż do teraz, chłopak nie powiedział żadnego słowa. Poza swoim imieniem.
– Sławek – przedstawił się, ale to było, jeszcze zanim zeszli w dół, nad Odrę.
Dziewczyna zaczęła się nagle śmiać. Głośno, perliście, nieco teatralnie. Zdawało się, że to również nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. To też przyjął jako naturalne. I to, że leżą obok siebie na trawie, stykając się biodrami. I to, że ona mówi i mówi. Wszystko, co się działo, chłonął bez zdumienia, a potem całkiem naturalnie zapytał:
– Z czego się śmiejesz?
– Z siebie – powiedziała. – I z ciebie też.
Uniósł w zdziwieniu ramiona.
– Ze mnie? A co ja takiego powiedziałem czy zrobiłem?
Ta prostolinijność jeszcze bardziej rozbawiła Różę. Próbowała mu wyjaśnić, ale śmiech nie pozwalał jej na mówienie. Tym bardziej że chłopak nadal jakby absolutnie nie widział czegokolwiek dziwnego w jej zachowaniu.
– Właśnie chodzi o to, że nic. Kompletnie nic. – Róża uniosła się na łokciach, odwróciła twarz w jego stronę i spojrzała mu prosto w oczy, szukając jakiejś oceny czy choćby słowa „idiotka”, ale nic. Chwilę popatrzył na nią, ale zaraz przymknął powieki.
Słońce operowało wysoko i w tej chwili nie sposób było w nie patrzeć.
– Mów dalej – powiedział jak dziecko, które prosi matkę, by ta nie kończyła jeszcze ulubionej bajki. A jeśli nawet koniec już nastąpił, wyczerpała się treść, to zawsze można zmienić jej zakończenie albo dodać taki napis, jak po niektórych filmach trzymających w napięciu do ostatnich kadrów, że ciąg dalszy nastąpi. Tyle że nie kiedyś, za tydzień, przy emisji kolejnego odcinka, ale już. Tu i teraz!
Róża spoważniała. Wyciągnęła rękę w stronę jego twarzy. Zapragnęła sprawdzić, czy czerwień wokół oczu jest rzeczywiście od uporczywego tarcia, ale cofnęła dłoń. Pod jego przymkniętymi powiekami latały wypukłe kulki kolorowych tęczówek; zauważyła, że są zielone, jak denka szklanych butelek od oranżady. Szpara powiek poszerzyła się, ukazując białą kreskę białka, ale za chwilę zacisnęła się ponownie, tworząc skupisko cienkich zmarszczek w kącikach oczu. Twarz Sławka była teraz niczym rzeźba. Nieruchoma i niewzruszona. Gdyby nie ledwie dostrzegalny ruch powietrza przy oddychaniu, drganie ścianki nosa, można by mniemać, że oto leży przy kawałku drewna lub żeliwnym odlewie o antropomorficznym kształcie...
– To już koniec. Koniec studiów. Koniec. Właśnie je skończyłam.
– To gratuluję pani magister! – powiedział.
I jak kawałek drewna, w który tchnięto życie, jak Śnieżka, którą obudził pocałunek księcia, Sławek nagle podniósł się i szarmancko ujął dłoń Róży, przytykając ją do ust.
Może to ten zwykły gest, a może i groteskowość sytuacji spowodowały, że ona zdecydowała się powiedzieć Sławkowi o wszystkim. O Tarnawskim i o tamtym... Poczuła, że nie ma już siły, nie chce wlec za sobą zatęchłych historii. Przypadkowych, nieważnych. Już nieważnych! Bez możliwości dalszego ciągu. Zamkniętych. Historii, które mimo wszystko, mimo że tak ostro wrzucone w jej życie, naprawdę pozostają nieistotne dla biegu rzeczy.
Chłopak nawet na nią nie spojrzał, ale nie spał. A może ona na to liczyła? Nie potrzebowała słuchacza. Chciała tylko wyrzucić z siebie nagromadzone wewnątrz słowa. A potem poczuła jakby silniejszy uścisk palców.
– Tak bywa – powiedział.
I tak leżeli na tym nagrzanym, zielonym zboczu. Patrzyli przed siebie, na przeciwległy brzeg. Portowe żurawie pracowały leniwie, kołysząc poderwanym z ziemi ciężarem, migotały w słońcu, raz pokazując się w całej okazałości, raz rozmywając się w świetle promieni słonecznych. Sławek nie wypuścił jej dłoni, ona też jej nie wysunęła. Strużki potu cwanie znalazły sobie ujście pomiędzy ich zaciśniętymi dłońmi.
***
Aniela przyjechała do Miasta jako mała dziewczynka, z matką. Były same, bez ojca. Jedni mówili, że siedzi w więzieniu za jakieś szemrane sprawki, inni, że podobno Ruskie wywiozły go w głąb swego kraju, bo ponoć tam, skąd pochodził, organizował jakiś ruch przeciwko władzy ludowej. Zresztą i tak wątpiono w jakiekolwiek więzy rodzinne nowych przybyszów. Czasy były dziwne i wszystko nosiło znamiona prawdopodobieństwa.
Ewa wciąż była sama. Rzadko kiedy widywano, by jak inni mieszkańcy, zwłaszcza w niedziele i o słonecznej pogodzie, snuła się, spacerując po uliczkach: wolno, z rozmysłem paradując i wymieniając ukłony. Raczej przemykała jakby chyłkiem, by nawet w najmniejszym stopniu nie przyciągnąć ludzkich spojrzeń, w których czaiła się ciekawość. Niektórzy szeptali po kątach, że była kochanką właściciela jednego z hoteli w Mieście, choć oficjalnie pracowała tam ponoć jako pokojówka. Bzdura totalna. Pracę dostała od razu, w hotelu Rothe na Rynku. Pomogła jej doskonała znajomość niemieckiego (tak myślała), ale w rzeczywistości wszystko było ukartowane. Nie wiedziała przez kogo. Nie miała czasu zapytać.
Kobieta była z gruntu małomówna; pewnie i nie miała się czym chwalić. Małżeństwo nie było najszczęśliwszym posunięciem w jej życiu. Nie żeby nie kochała męża czy on jej, ale mało co go widywała. Wciąż jakieś „sprawy”, wszystko pokątnie i szeptem. Nawet jak pozostawał w domu, to i tak jakby go nie było. I zaraz znikał, najczęściej bez uprzedzenia. Sąsiedzi z politowaniem kiwali głowami, widząc, jak sama musi sobie radzić w życiu, ale nie zbliżali się. Wszak obca była. I mimo wszystko głowę nosiła wysoko, nawet kiedy tak przemykała. Bo wewnątrz miała dumę. Wyglądała, jakby była z dużego miasta. Pisać umiała i czytać. Nie tylko po polsku. Książek w domu było tyle, że akuszerka, kiedy przyszła do porodu, opowiadała ludziom, że w życiu jeszcze tylu nie widziała. Ale że poród był ciężki, to i nie miała sposobności, by o cokolwiek pytać. Trzeba było ratować. I ją, i dzieciaka.
Dziewczynka urodziła się mała i sina. Cud, że przeżyła. Tylko dziękować Bogu. Ale akuszerka, co to tyle dzieci na świat przyjęła, od razu wiedziała, że Ewa nie do rodzenia. Za delikatna i jakaś taka za krucha na dzieci. On krążył na zewnątrz niespokojnie, coraz to zaglądając w rozwarte na oścież okno, bo to akurat lato było. I niby w tym domu nic się nie działo, ale wyczuwało się jakąś nerwowość, niepokój.
– Jeszcze chwilę, jeszcze trochę. Wszystko się wyrówna – uspokajał Ewę, kiedy ta domagała się wyjaśnień albo żądała rozwodu, bo dość miała takiego papierowego małżeństwa. Nie tak sobie wyobrażała swoje życie. Nie w samotności. Z dala od miasta i ludzi, rodziców, co to za nic nie chcieli córki wydać za gołodupca, który tylko pięknie gadać potrafi. A Wojciech tulił ją do siebie, głaskał po głowie i zaraz jej złość przechodziła. Przylegała do niego ufna i ukojona jego słowami.
Aż do tamtego ranka, kiedy to znów pojawił się nieoczekiwanie i nie wiadomo skąd i kazał szybko pakować tylko najważniejsze rzeczy. A potem jakiś człowiek, którego nigdy nie widziała na oczy, zawiózł ją i małą na stację, a stamtąd pociągami – najpierw do Kreuz, a później do Arnswalde. Tam czekał już na nią woźnica, z którym udała się dalej, do Miasta.
– Frau Ewa Sulima? – usłyszała za sobą, zaskoczona brzmieniem własnego nazwiska. Obejrzała się, na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że niespodzianie może być tu ktoś jeszcze, kto nazywa się jak ona. Było pusto.
Wszystko zdawało się być niezrozumiałe, dziać się poza nią. Kiedy wysiadła z pociągu, nie zdążyła nawet pomyśleć co dalej. Pociąg zresztą zaraz odjechał; zrobiła się cisza. Ewa zobaczyła ileś tam torów, plątaninę krzyżujących się szyn, co dawało jej pewność, że wysiadła dobrze, bowiem jej stacja docelowa nie miała być byle przystankiem schowanym wśród zbóż z dala od zabudowań, ale dużym dworcem z bocznicą i rozjazdami.
Człowiek wyrósł jak spod ziemi. A ona przytaknęła. Aniela wtuliła się w jej suknię, ale za chwilę pokazała się, rzucając raz po raz szybkie spojrzenia. Jakby bawiła się w chowanego. Ewa upomniała córkę. Była zmęczona. Głównie tym myśleniem o przyszłości. Mała traktowała całą wyprawę z lekkością właściwą dziecku w tym wieku.
Mężczyzna wyjął Ewie z ręki bagaże.
– Olaboga! A jakże to pani sama dała radę taki ciężar dźwigać? – zaśmiał się.
Rozłożyła dłonie, co miało oznaczać, że nie wie. Sama nie wie, skąd w niej siły i ta desperacja, która każe jej gnać Bóg wie dokąd.
Przeszli przed budynek dworca.
Przy wozie mężczyzna otrzepał dłonie, a potem wyciągnął rękę.
– Heinrich Neuman – przedstawił się.