Wieczerza z ziół. Tom 2 - Catherine Cookson - E-Book

Wieczerza z ziół. Tom 2 E-Book

Catherine Cookson

0,0

Beschreibung

Jak zapomnieć o ponurej przeszłości i ocalić najbliższych ze szponów tragicznego przeznaczenia? Drugi tom ,,Wieczerzy z ziół" przedstawia pełne emocji i zmiennego szczęścia losy Roddy'ego Greenbanka i jego przyjaciół. Dorastający bohaterowie usiłują zapomnieć o ponurych sekretach swoich rodziców, a przede wszystkim wyzbyć się nienawiści, która niczym magiczna trucizna niszczy przyjaźń, miłość, namiętność i popycha do straszliwych zbrodni. Przed wami pełna wzruszeń tragiczna opowieść o relacjach przyjaciół z trudną przeszłością.Na podstawie książki w 2000 r. powstał 6-odcinkowy serial w reżyserii Alana Grinta.Dzięki niej nabierzecie pokory wobec własnych błędów i przekonacie się, że zgodnie z przesłaniem C. Cookson: ,,Lepsza wieczerza z ziół, gdzie jest miłość, niż dom pełen mięsa, gdzie jest nienawiść". ,,Wieczerza z ziół\" - dwutomowa opowieść o losach sieroty Roddy'ego Greenbanka, którego wychowywała zielarka Kate Makepeace. Dramatyczne losy głównego bohatera od wczesnego dzieciństwa są związane z dwojgiem jego przyjaciół: Halem Roystanem i Mary Ellen.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 374

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Catherine Cookson

Wieczerza z ziół. Tom 2 

przełożyła Dorota Jankowska Lamcha

Saga

Wieczerza z ziół. Tom 2 

 

Tytuł oryginału A Dinner of Herbs

 

Język oryginału angielski

Copyright © The Catherine Cookson Charitable Trust, 1985.

Cover image: Shutterstock

Copyright ©1985, 2023 Catherine Cookson i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728405284 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Lepsza wieczerza z ziół,

gdzie jest miłość,

niż dom pełen mięsa,

gdzie jest nienawiść.

Przypowieści Salomona XV17 

Część pierwsza Dom pełen mięsa

Był niedzielny wieczór na początku listopada 1846 roku. Po wrzosowisku hulał porywisty wicher. Ulewny deszcz ze śniegiem tłukł o ściany okazałego kamiennego domostwa. Z jego czterech frontowych okien snuły się smugi światła. W bocznych oknach na parterze i na pierwszym piętrze także widać było jasność. Cały dom i obejście robiły wrażenie otulonych atmosferą wygody i bezpieczeństwa. Od strony stajni i zabudowań gospodarczych ustawionych z trzech stron podwórza nie dobiegał żaden hałas. Podwórze to w niewielkim stopniu przypominało zwykłe farmerskie, wyglądało raczej jak dziedziniec szlacheckiej siedziby. Kiedy wyprowadzano zwierzęta, kiedy rozbrzmiewało dzwonienie uprzęży, brzęczenie toczonych po ziemi konwi na mleko, pokrzykiwania robotników, wtedy dopiero widać było, że jest to wiejskie gospodarstwo, gdzie wre mrówcza praca.

Tej niedzieli krzątano się głównie w kuchni i jadalni, gdzie cała rodzina zebrała się na kolacji. Kolacja ta była wyjątkowa, była bowiem ostatnią, w której najstarsza córka uczestniczyła jako panna. Nazajutrz miała wyjść za mąż.

Jadalnia była przestronnym, wysokim i wystawnie urządzonym pomieszczeniem. Wzdłuż pokrytych boazerią ścian stał rząd solidnych mebli, wśród których wyróżniał się kredens z dużą ilością kryształów i sreber. Przy stole mogło się pomieścić wygodnie osiemnaście osób. Siedzenia krzeseł były obciągnięte skórą, taką samą, jaka pokrywała kanapę w drugim końcu pokoju. Stało tu także kilka serwantek, w tym dwie narożne, wypełnionych porcelaną. Kominek był z kamienia, nieco zbyt kunsztowny jak na jadalnię w wiejskim domu, gdyż niegdyś zdobił pałacowy salon. Wzorzysty dywan w tonacji głębokiej czerwieni pokrywał tylko część podłogi, pozostawiając dużą powierzchnię wyfroterowanych desek.

Po obu końcach stołu nakrytego lnianym obrusem stały czteroramienne świeczniki, a wokół nich tyle jedzenia, iż mieściło się z trudem, mimo że stół był duży. Stało przy nim dwanaście krzeseł, lecz tylko dziewięć było zajętych przez domowników. Dwa puste stały nie odsunięte. Po ich lewej stronie siedziała pani domu. Po jej prawej ręce stało kolejne puste krzesło, zazwyczaj zajmowane przez Annie, która właśnie walczyła z przeziębieniem, by móc uczestniczyć w uroczystości następnego dnia.

Mary Ellen miała czterdzieści trzy lata i jak na kobietę, która urodziła dziewięcioro dzieci, wyglądała bardzo młodo, jak ktoś, kto zaznał o wiele mniej cierpień w życiu. Na jej włosach nie było śladów siwizny, na twarzy ani odrobiny zmarszczek, zaś zaokrąglona sylwetka trzymała się prosto.

Po drugiej stronie stołu siedział Hal. Skończył czterdzieści siedem lat, lecz w przeciwieństwie do Mary Ellen nosił na sobie nieubłagany ślad zostawiony przez minione lata. Włosy mu posiwiały, a od końca nosa do brody biegły dwie głębokie bruzdy. Twarz wyglądała na znużoną. Zawsze krępy, teraz jeszcze przytył, lecz wyglądał czerstwo i nie był zbyt tęgi.

Patrząc na niego w świetle świec, wśród śmiechu i gwaru rozmów przy stole, Mary Ellen rozmyślała: Gdyby tylko mógł trochę zwolnić tempo. Gdyby tylko umiał się cieszyć i był pewny, że mając jego, mam wszystko, czego pragnę i o czym kiedykolwiek zamarzę. Gdybym tylko umiała go o tym przekonać.

Nie było dnia w ich trwającym już dwadzieścia cztery lata małżeństwie, żeby na różne sposoby nie wyrażała swej miłości. Nigdy jednak nie był o niej całkowicie przekonany, gdyż miał zawsze w pamięci jej pierwszą miłość, owo zachłanne dziewczęce uczucie, które dało życie jej córce Kate, którą miała jutro utracić. Będzie tęskniła za Kate. Z jej dziewięciorga dzieci, dwoje umarło na tyfus, którego epidemia panowała w okolicach Allendale w tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym. To byli jej najmłodsi – Peg i Walter. Byli tak śliczni, pełni życia. W niedzielne wieczory zasiadali na wsuniętych dziś krzesłach tuż obok niej. Jeszcze teraz widziała ich twarzyczki, wesołe i roześmiane. Byli sobie bliscy i mieli pogodne usposobienia, podobnie jak bliźnięta John i Tom. W przeciwieństwie do siostry Maggie, która urodziła się po nich. Mary Ellen nie miała pojęcia, po kim Maggie odziedziczyła charakter. Była nieco podobna do niej samej sprzed lat, głównie jeśli chodzi o cięty język. Maggie miała dwadzieścia dwa lata i nie zbierała się do małżeństwa, choć miała wielu konkurentów. Miała pstro w głowie i zbytnio lubiła flirtować.

W rok po Maggie urodziła się Florrie. Między wszystkimi dziećmi był rok różnicy. Mary Ellen była w tym względzie systematyczna, z jednym tylko wyjątkiem, kiedy zaszła w ciążę za wcześnie i poroniła. Florrie miała naturę spokojną i cichą, jak żadne inne z rodzeństwa, a już na pewno nie Hugh i Gabriel. Ci dwaj to dopiero były łobuziaki, hultaje, jak mawiał o nich ojciec, lecz dowcipne piekielne urwisy. Wszystkie dzieci lubiły się śmiać, może z wyjątkiem Kate.

Po urodzeniu Waltera Mary Ellen przestała zachodzić w ciążę, jakby natura powiedziała: Obiecałaś dać mu dziewięcioro dzieci i tyle mu urodziłaś. Pora skończyć. I rzeczywiście, z czystym sumieniem mogła powiedzieć, że dała Halowi dziewięcioro dzieci, bo Kate kochał jak własną córkę, co czasami jej matkę trochę martwiło.

Oboje byli bardzo szczęśliwi, dopóki rodziny nie dotknęła choroba i śmierć. Jakby ktoś rzucił na nich zły urok, który dopiero teraz został przezwyciężony. Nie pamiętała równie wesołego wieczoru, od kiedy umarli najmłodsi. Aż do ubiegłego roku żadne z dzieci nie okazało chęci do żeniaczki czy zamążpójścia, wprost przeciwnie, żartowały z tego. Jak powiedział Hal, było im w domu za dobrze, by chcieli się podjąć odpowiedzialności za własną rodzinę. W gruncie rzeczy to mu odpowiadało, bo bardzo kochał swoją gromadkę. A teraz wydawali za mąż Kate. Prawdę mówiąc, Mary Ellen pogodziła się z myślą, że Kate pozostanie przy nich na zawsze. Niewyparzony język Maggie wyraził kiedyś to, o czym wszyscy w skrytości ducha myśleli: Kate nie jest szczególnie urodziwa.

Tak było istotnie i trudno było to wytłumaczyć. Miała przystojnego ojca, Mary Ellen też była ładna. Kiedy Kate się urodziła, była ślicznym dzieckiem. Zaczęła brzydnąć, kiedy miała rok. Lecz dopiero rok później Mary Ellen zauważyła, że z twarzyczki dziecka zniknęła uroda. Jej skóra nie była tak delikatna, jak powinna być u dziecka. Gdy miała pięć lat, była tak wysoka jak dziewczynka siedmio-, ośmioletnia i nie przestawała rosnąć. Była większa niż reszta dzieci i do tego potężnie zbudowana. Lecz to nie sylwetka przesądzała o brzydocie Kate, gdyż przy swoich rozmiarach była wcale kształtna. Twarz od całkowitej brzydoty ratowały jedynie oczy. Miała oczy piękniejsze niż reszta rodzeństwa, ogromne, jasnobrązowe. Z czasem pojawiła się w nich raniąca serce matki świadomość, bo któregoś dnia Kate spytała: – Dlaczego nie jestem podobna do ciebie, mamo, ani... do niego?

Mary Ellen dosyć wcześnie powiedziała najstarszej córce, że Hal nie jest jej ojcem, by inne dzieci nie rzuciły jej tego w twarz. I owego dnia Kate rzekła: – Powiedziałaś mi, że był przystojnym mężczyzną.

Rzeczywiście tak było, lecz dopiero teraz wiedziała, że dziewczyna przechowywała tę wiadomość w sercu nie jako pociechę, lecz jako wielki znak zapytania: Dlaczego wygląda właśnie tak, jeśli jej ojciec był przystojny, a matka też urodziwa?

Jak mogła przekonać córkę, że ma zalety zaćmiewające resztę rodzeństwa. Była nad wyraz uprzejma i taktowna, i miała dobry charakter.

Co więcej, Kate miała śliczny głos i umiała opowiadać piękne historie. Kiedy słyszało się opowieści Kate, zapominało się o jej wyglądzie. Musiało się to przytrafić Harry’emu Bakerowi, jako że znał Kate od lat i nigdy jej nie zauważał. Było tak, dopóki nie przyjechał prosić Hala o pomoc, kiedy jego rodzinę, jak wielu innych rolników, nawiedziła klęska nieurodzaju. Farma Bakera była niewielka, położona wysoko, a zbiory były czasem za małe, żeby można było spłacić długi i przeżyć do następnego roku. Mary Ellen zaprosiła go na obiad i właśnie wtedy miał okazję po raz pierwszy usłyszeć opowieści Kate. Opowiadała zabawne zdarzenie zasłyszane na targu w Hexham, które wywołało śmiech wszystkich zebranych, a on śmiał się najgłośniej. Kate naśladowała głosy uwikłanych w kłótnię osób.

Mary Ellen z początku nie wzięła sobie do serca wrażenia, jakie wywarła na Bakerze Kate, myśląc zrazu, że po prostu przyciąga go poczęstunek, potem – że pozostaje pod wrażeniem ich stylu życia, bo obiady jadało się u nich zawsze w jadalni. Nie wiedziała, jak gotuje jego matka, lecz zauważyła, że przy pierwszej wizycie jadł dwa razy więcej niż domownicy.

Ponieważ jego farma była dość oddalona, leżała za Haydon Bridge, do którego było ze sześć mil, sama odwiedziła ją tylko raz, by spotkać się z jego ojcem i matką. Odległość ta jednak nie stanowiła przeszkody dla Bakera, gdyż bywał u nich co tydzień, zawsze przyjeżdżając wozem, nigdy konno.

Pewnego dnia, gdy ujrzała, jak Hal ładuje na wóz siano i zboże, odezwała się: – Spryciarz z niego. – A Hal odparł: – Wiem o tym, wiem. Ale moja szlachetność ma na celu nie jego dobro, lecz dobro Kate. Z wiadomego powodu potrzebna jej pomoc. A on nie jest głupcem i wie, że to dzięki okazywanym jej względom dostaje to wszystko.

Tamtego wieczoru, leżąc w łóżku, powiedziała z głęboką troską w głosie: – Halu, czy nie sądzisz, że twoja hojność jest jedynym powodem, dla którego się z nią żeni?

Zmartwiła się jeszcze bardziej, słysząc odpowiedź: – Trudno powiedzieć. Jest w kiepskiej sytuacji, bo jego ojciec nie jest pracowity, matka niewiele bardziej. Ale sam wygląda na kogoś, kto chce osiągnąć więcej. I popatrzmy prawdzie w oczy, jest jedynym jak dotąd konkurentem. Więcej okazji Kate już mieć nie będzie. Wszyscy oni muszą być cholernie ślepi, bo to świetna dziewczyna, ta nasza Kate. Nie znam lepszej.

– Myślisz, że ona go lubi?

– Miałem zamiar ciebie o to spytać, bo z tobą rozmawia najczęściej – odparł.

Kate rozmawiała z nią, lecz nigdy na temat swoich uczuć do Harry’ego Bakera. Może otworzy serce przed matką dziś wieczór, kiedy po raz ostatni przyjdzie jej powiedzieć „dobranoc”.

Popatrzyła przez stół na córkę. Siedziała po lewej stronie Hala. Nawet najstarsi synowie, gdy na tyle podrośli, żeby siedzieć przy stole w kuchni ich pierwszego domu, nigdy nie siadywali przy boku ojca. Miejsce to było zawsze zarezerwowane dla Kate. Sadzał ją po lewej stronie, bo łatwiej mu było prawą ręką podsuwać jej smakołyki. Tak było przez lata. Żadne z dzieci, które mu urodziła, nie zajęło miejsca Kate. Kate odwzajemniała tę miłość – nie kochałaby serdeczniej prawdziwego ojca.

Były chwile, kiedy Mary Ellen wspominała Roddy’ego Greenbanka, kiedy jeszcze pracował w hucie, i w dniach wolnych od pracy wędrował po górach z blokiem rysunkowym i ołówkiem. Myślała o tych czasach z rozrzewnieniem. Gdy jednak przypominała sobie, jak zmienił Roddy’ego pobyt w Newcastle i Londynie, w jej myśli wkradała się gorycz. Mimo tego, iż była wówczas powszechnie uważana za rozsądną dziewczynę, okazała bezgraniczną bezmyślność i głupotę. Lecz, jak mawiała stara mądra Kate Makepeace, jej przyjaciółka i dobrodziejka: Rozsądek płynie z głowy, z serca zaś tylko kłopoty.

Czy to głowa, czy serce prowadzi Kate do ołtarza? Miała nadzieję, że serce. Z zadumy wyrwał ją wybuch gromkiego śmiechu i widok Johna, który szturchnięty w plecy przez Toma krztusił się i pluł do puddingu. Pochyliła się do Gabriela siedzącego po jej lewej stronie. – O co im chodzi? – zapytała z uśmiechem.

Gabriel, ocierając łzy śmiechu, odpowiedział: – Rozmawiali o tym, co wydarzyło się w „wietrzny poniedziałek”, kiedy chowano Maggie Oates, pamiętasz? O jedynej kobiecie, która odważyła się pójść na cmentarz, i o tym, jak wiatr zadarł jej spódnicę i halki na głowę. Omal nie wpadła do wykopanego grobu. Oprócz niej było tam tylko dwóch mężczyzn i pastor, który zgodził się pochować Maggie jedynie dlatego, że wyznała mu przed śmiercią wszystkie grzechy. Tych dwóch swoją obecnością wykazało nie lada odwagę. Gdyby wszyscy klienci poszli za jej trumną, połowa hrabstwa opustoszałaby tego dnia, tak przynajmniej mówią.

– Och, bądźże cicho – pogroziła Gabrielowi ze śmiechem. – Co ty o niej wiesz?

– Dosyć, mamo, dosyć. Widziałem ją raz. Miałem zaledwie jedenaście lat, a ona uśmiechała się do mnie. Prawda, Hugh? – popatrzył nad stołem na brata. – Pogłaskała cię po głowie, prawda?

– Cicho!

Znowu buchnął gromki śmiech. Mary Ellen dobrze pamiętała Maggie Oates, także dzień jej pogrzebu. Było to w styczniu trzydziestego dziewiątego, kiedy nad okolicą przeszła wichura. Zniszczyła połowę zabudowań w okolicy i uczyniła spustoszenie w Allendale. Potem wszyscy ludzie wspominali, że był to dzień, kiedy chowano Maggie Oates. Po okolicy krążył dowcip, że odeszła z diabelskim podmuchem, ze wszystkimi diabłami, których obsługiwała przez lata. Ilekroć wspominano ów „wietrzny poniedziałek”, zawsze na ustach był pogrzeb Maggie Oates.

Mary Ellen powitała uśmiechem toast, który wzniósł Hal: ‒ Wypijmy za naszą Kate i jej szczęście, bo całym sercem życzę jej szczęścia i wy chyba także. Kate ‒ Hal popatrzył w brązowe oczy młodej, potężnej kobiety siedzącej przy jego boku i dokończył miękko: ‒ Jutro to krzesło będzie puste, lecz ty ciągle będziesz w naszych sercach.

‒ Och, tato ‒ pochyliła się ku niemu i pocałowała go. Ręka mu zadrżała i rozlał trochę wina z kieliszka.

‒ Uważaj, tato. Będę musiała jutro doprać tę plamę ‒ ofuknęła ojca Maggie.

‒ Jutro nie będzie prania ‒ powiedziała Florrie głosem pełnym słodyczy.

‒ No to kiedy indziej.

‒ Cicho bądź, rozczochrańcu! ‒ Hal popatrzył na swoją najstarszą córkę, potem przeniósł wzrok na Mary Ellen. ‒ Za Kate, wypijmy za Kate ‒ powiedział.

Wszyscy wstali, podnieśli kieliszki, wypili ich zawartość, a Kate spuściła głowę i przymknęła powieki, spod których potoczyły się łzy.

‒ Kate, nie zaczynaj beczeć. To wróży nieszczęście ‒ zawołała Maggie.

‒ Nie, skądże. Wróży nieszczęście, jeśli się nie płacze ‒ zaprotestowała matka.

Wszyscy popatrzyli na Mary Ellen, a ona ciągnęła dalej: ‒ Czy słyszeliście kiedyś o pannie młodej, która nie płacze?

‒ Dobrze, chodźmy do salonu i pośpiewajmy. ‒ Hal wstał i przeszedł wzdłuż stołu w stronę żony, lecz zanim do niej dotarł, położył kolejno dłoń na oparciach dwóch pustych krzeseł. Dzieci podążyły za rodzicami, lecz wszystkie najpierw podchodziły do krzeseł i kładły ręce na oparciach. Ta ceremonia odbywała się codziennie, od kiedy stracili najmłodsze rodzeństwo, co wśród odwiedzających ich gości wywoływało wcale nie skąpe komentarze.

Mówiono, że to dziwaczne i bardzo niewskazane zachowywać pamięć o umarłych właśnie w jadalni. Lecz Hal Roystan był powszechnie znany ze swych dziwactw. W młodości spędził całe lata pracując w hucie. Potem, zaczynając od niewielkiego odszkodowania, które otrzymał za śmierć swojego ojca podczas pełnienia służby, stworzył najbardziej kwitnącą farmę w okolicy. Moor Vale było czwartym z kolei w ciągu dwudziestu pięciu lat miejscem ich zamieszkania i mówiono, że Roystan żyje teraz jak lord i kształci dzieci, jakby pochodziły ze szlacheckiego domu. Mimo to ciągle nie został uznany przez prawdziwą szlachtę i nigdy nie zostanie, bo jego żona urodziła nieślubne dziecko, zanim się z nią ożenił. Ona też nie była zwyczajną kobietą, bo umiała sporządzać mikstury z ziół i pigułki dla ludzi i zwierząt, które pomagały dużo bardziej niż lekarstwa niejednego lekarza. Leczyła jednak tylko tych, których chciała leczyć, innych odprawiała sprzed drzwi z kwitkiem.

Roystanowie mogli sobie żyć jak lordowie i naśladować szlachtę u siebie w domu: w sposobie, w jaki jadali i czym jeździli ‒ ich konie były dobrej rasy, a oprócz potrzebnych na farmie furmanek mieli dwukółkę, kryty powóz i brek. Lecz ludzka zawiść gotowa była przy byle okazji nie pozwolić im zapomnieć, skąd się wywodzą.

Przepowiadano też, że Roystanowie zaszli tak daleko, że teraz mogą już tylko się staczać. I będą sami sobie winni, będą zawdzięczać to swej pysze. Wszyscy jednak musieli przyznać, że Hal płacił więcej niż przyzwoitą pensję jedynemu najemnemu robotnikowi, chociaż oczekiwał w zamian bardzo ciężkiej pracy. Trzej jego synowie też ciężko pracowali. Najnowsze wieści głosiły, że jeden z najmłodszych, Hugh, zamierza zostać prawnikiem. I kto by w to uwierzył? Gdyby to był któryś z bliźniaków, można by zrozumieć, gdyż odznaczali się znacznie większą ogładą, podczas gdy dwaj młodsi synowie, Hugh i Gabriel, byli łobuziakami, ciągle chodzili posiniaczeni i podrapani. Dawali się lubić, lecz brakowało im ogłady. I to jeden z nich miał studiować prawo!

Hal Roystan dopilnował, aby każde z jego dzieci miało szansę zdobyć wykształcenie. Córki uczęszczały na pensję dla dziewcząt w Hexham, a bliźniacy chodzili do szkoły aż do ukończenia piętnastu lat. Dwóch młodszych wysłano do Newcastle. Oczekiwano, że Gabriel znajdzie pracę w żegludze, lecz on tego nie chciał. Powrócił ze swoim świetnym wykształceniem na farmę i powiedział, że chce na niej pracować, przynajmniej przez jakiś czas. Tak więc Roystan dokupił ziemi i dalej dobrze prosperował.

Zainteresowania Roystana nie ograniczały się tylko do farmerstwa, próbował szczęścia w innych dziedzinach. Kiedy Greenwich Hospital wydzierżawił hutę Langley w roku 1833 firmie Wilson, Lee and Company, rozeszły się pogłoski, że próbował zdobyć w niej udziały. Zakrawało to na żart, bowiem żona Roystana z domu nazywała się Lee. Ale nie było plotką, że ubiegał się o cegielnię znajdującą się w pobliżu jego dawniejszej farmy, lecz ktoś go przelicytował.

Wszyscy wiedzieli, że Roystan jest człowiekiem o wielkich ambicjach. Lecz czy dla swojego brzydkiego kaczątka nie powinien był znaleźć kogoś lepszego niż Harry Baker? Powszechnie wiadomo było, dlaczego Baker się z nią żeni: widział w tym dla siebie szansę. Pomimo że dziewczyna nie była rodzoną córką Roystana, wiedziano, że przybrany ojciec bardzo ją kocha i że będzie dbał, by niczego jej nie zabrakło. A to oznaczało, że i Harry’emu niczego nie zabraknie. Jego ojciec nie bardzo mógł i nie bardzo chciał pracować, a i Harry nie był szczególnie pracowity, korzystał z tego, co mógł zdobyć najłatwiejszą drogą. I tak właśnie czynił, żeniąc się z tą zwalistą dziewczyną. Była olbrzymia i w dodatku nie grzeszyła urodą. Pan Bóg obdarzył ją miłym charakterem, ale to twarz, nie charakter widać przy stole przez długie lata małżeństwa. Nawet najmilsze usposobienie nie naprawi szpetoty, którą Pan Bóg doświadczył dziewczynę...

Tak mówiono, a Kate Roystan, odziedziczywszy rozsądek po matce, była świadoma tych plotek. W przeddzień ślubu, w pokoiku na końcu długiego korytarza, rozglądała się po swojskich i ulubionych przedmiotach, wśród których wyrastała. Westchnęła ciężko, żeby pozbyć się bolesnego ucisku w okolicy żołądka. Powoli zaczęła się rozbierać, a kiedy włożyła nocną koszulę, usiadła na krzesełku przed mahoniową toaletką, stojącą ukośnie w kącie pokoju. Usiadła tak gwałtownie, że krzesło zatrzeszczało pod ciężarem jej masywnego ciała. Przesunęła porcelanową tackę ze spinkami w stronę lustra i złożyła łokcie na wypolerowanym drewnie, dłońmi podpierając głowę.

Czy powinna wyjść za Harry’ego?

Na samą myśl o tym dostawała mdłości. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że nie mogła się wycofać. Bardzo pragnęła mieć dzieci. To była jedyna i niepowtarzalna okazja do osiągnięcia tego celu. Nie miała co się oszukiwać. Wiedziała, z jakiego powodu Harry Baker chce się z nią ożenić. Wybrał nie ją, lecz jej ojca i powodzenie w interesach, które się łączyło z jego osobą.

*

W drugim końcu korytarza Mary Ellen wdrapała się na wielkie łoże i wtuliła głowę w oczekujące jej ramiona. Hal powiedział: ‒ Nie martw się już. Wszystko się ułoży. Jak sama powiedziałaś, to dla niej jedyna szansa. Życzyłbym sobie tylko, żeby oblubieniec był trochę inny. Ale wygląda na to, że Kate nie czuje do niego wstrętu.

‒ Nie wydaje mi się. Gdyby tylko chciała ze mną porozmawiać. Udawała, że śpi. I... Halu, mam nadzieję, że wiesz, iż bierzesz sobie dodatkową gębę do wykarmienia.

‒ Nie biorę.

‒ Co się stało, że jesteś taki pewien?

‒ Dzisiaj po południu dałem mu...

‒ Co mu dałeś?

‒ Nie ma o czym mówić. Nieco pieniędzy, żeby mógł się urządzić.

‒ Dawałeś mu dosyć, żeby mógł się urządzić, przez ostatnie miesiące. Ile mu dałeś?

‒ Sto funtów.

‒ O Boże!

‒ Tak, tak, i mów trochę ciszej. Dałem mu sto funtów. Ale zapowiedziałem, że to pierwszy i ostatni raz. To i tak dużo więcej, niż ja miałem na początek.

Mary Ellen nie przypomniała mężowi, że nie ma racji. W rzeczywistości zaczynał od dwustu gwinei pochodzących ze skradzionych pieniędzy, które ona znalazła. Niewielka rekompensata, którą dostał z huty za stratę ojca, starczyła z trudem na założenie hodowli kurczaków. Ale Hal nie chciał o tym pamiętać. Nie, upodobał sobie myśl, że zaczynał od zera. Tak pewnie by się stało, i z niczego potrafiłby coś zrobić, bo był uparty i silny. Nawet jako młody chłopak, w czasach, kiedy żyli jak pies z kotem, zdawał się mieć w głowie jeden cel ‒ dojść do czegoś, pokazać wszystkim, co jest wart.

‒ Nie dałabym mu nic przed ślubem.

‒ Nie martw się, wszystko będzie w porządku. Poza tym ‒ podniósł głos ‒ rozmawiamy tak, jakby nam robił cholerną łaskę. Biorąc ją ma piekielne szczęście. Mówię ci. Gdyby młodzi ludzie wokół nas mieli choć trochę oleju w głowie, zabiegaliby o taką gratkę. Powiem ci, Mary Ellen ‒ ściszył głos ‒ nigdy tego przedtem nikomu nie mówiłem. To dziwne, ale ona więcej dla mnie znaczy niż moje własne dzieci. Myślę, że to może wzięło się z tego, że byłem przy jej narodzinach. Że walczyłem o twoje i jej życie. Pierwszy trzymałem ją na rękach, nakarmiłem, wykąpałem. Zawsze znaczyła dla mnie bardzo wiele.

‒ Och, Halu, Halu ‒ objęła go ramionami i przytuliła mocno. ‒ Mój kochany, drogi Halu. Kocham cię tak mocno jak tego dnia, gdy po raz pierwszy ci to wyznałam.

‒ To właśnie pragnę słyszeć, tylko to, kochana... Przez całe życie ‒ odpowiedział ciepło.

Kate stała na środku pokoju ubrana w suknię z białej satyny, uwydatniającą jej kształty. Nigdy wcześniej nie miała podobnie dopasowanej sukni. Jej długie, proste włosy zwinięte były w ciasne pierścienie nad uszami. Stała nieruchomo, gdy Maggie wkładała jej na głowę krótki welon. ‒ Nikt jeszcze nie widział takiego nakrycia głowy w naszym kościele ‒ trajkotała. ‒ To noszą tylko wielkie damy. Pochyl trochę głowę, żebym mogła porządnie upiąć, chyba nie chcesz, żeby to zleciało ci z głowy. Posłuchaj jak gwiżdże wiatr, dzisiaj jest gotów wszystko porwać.

Stojąca przed Kate Florrie szepnęła cichutko: ‒ Och, Kate, wyglądasz prześlicznie.

‒ Daruj sobie ‒ padły szorstkie słowa zaprawione nutą goryczy i zanim Florrie zdążyła coś odpowiedzieć, Maggie przerzuciła welon na czoło Kate i rzekła cokolwiek bezceremonialnie: ‒ Ma rację, wyglądasz dzisiaj wyjątkowo ładnie. I żadna z nas nie ma takiej figury jak ty, zastanów się. Jak ja wyglądam? Jak szczapa. Kiedy patrzę na swój biust, zaczynam zazdrościć krowom.

Subtelna Florrie słysząc to, prawie się zakrztusiła, a Kate zdobyła się na drżący uśmiech. ‒ Przepraszam. Jestem... bardzo zdenerwowana ‒ wyjąkała.

‒ Nic dziwnego w dniu ślubu. Jeśli kiedykolwiek będę wychodziła za mąż, jestem pewna, że będą musieli mnie wynosić. Skoro już zrobiłaś początek, może to nie będzie taka odległa przyszłość.

‒ Który z nich będzie tym pechowcem? A może wszystkich zaprosisz do kościoła i na miejscu sobie któregoś wybierzesz? ‒ zakpiła Florrie.

‒ Och, ty. ‒ Maggie żartobliwie szturchnęła młodszą siostrę w bok. W tym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju weszła Mary Ellen. Ubrana była w suknię z żakietem koloru czerwonego wina, na głowie miała mały kapelusik, a na ramieniu udrapowany biały koronkowy szal.

‒ Jeszcze nie jesteście gotowe? ‒ popatrzyła kolejno na młodsze córki.

Maggie, która odziedziczyła po matce niepohamowany język, odparła: ‒ Musimy tylko włożyć kapelusze. Nie możemy sobie pozwolić na godziny mizdrzenia się przed lustrem, jak niektóre. ‒ Zerknęła na Florrie z błyskiem uśmiechu w oczach, a Florrie podeszła do matki. ‒ Wyglądasz uroczo, mamo ‒ powiedziała. ‒ Do twarzy ci w tym kolorze. Wiedziałam, że tak będzie, jak tylko zobaczyłam tę suknię na wystawie.

‒ Miałam co do tego obawy, nie znoszę gotowych strojów. Dalej, zmykajcie obie. ‒ Już wybiegały, kiedy Florrie odwróciła się jeszcże, żeby pocałować Kate i szepnąć: ‒ Szczęścia, Kate, dużo szczęścia.

Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Mary Ellen podeszła do córki. Gotowa? ‒ spytała drżącym głosem.

‒ Tak, mamo. Byłam i jestem gotowa.

‒ Będzie ci dobrze, naprawdę będzie ci dobrze. – Równocześnie wyciągnęły ramiona i przytrzymały się w uścisku. Po chwili Mary Ellen odsunęła się i jakby wracając do rzeczywistości, zauważyła: ‒ Pogniotę ci suknię. I popatrz na szal. ‒ Przeszła z tyłu Kate i strzepnęła piękny koronkowy szal, nad którym spędziła wiele miesięcy. Ułożyła go na ramionach córki, a gdy to zrobiła, zacisnęła mocno powieki i przygryzła dolną wargę, by powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie patrząc już na córkę, podała jej rękę i powiedziała schrypniętym ze wzruszenia głosem: ‒ Chodźmy, wszyscy czekają.

Kate zatrzymała się przed szerokimi dębowymi schodami, żeby unieść przód sukni. Zanim zaczęła schodzić, popatrzyła na dół na swoją rodzinę. Nikogo nie brakowało. John i Tom, dwaj jasnowłosi młodzieńcy, o świeżej cerze, posturze ojca, średniego wzrostu i barczyści stali obok siebie; Hugh, wysoki i szczupły, o włosach i oczach tak ciemnych, że wydawały się niemal czarne, wyglądał na starszego od braci; przy nim Gabriel, o odziedziczonej po matce pięknej cerze, którą dziewczęta nieustannie mu wytykały, bo według nich marnowała się na chłopaku; na pierwszym stopniu schodów stały Maggie i Florrie, obie o włosach i oczach ojca. Maggie była wzrostu matki, Florrie niewysoka i drobna, a jej figura pasowała do głosu, cichutkiego i pełnego słodyczy. Za nimi wszystkimi stał człowiek, którego uważała za swego ojca. Powoli zeszła ze schodów, nie odrywając od niego oczu.

Wśród pomruków i słów zachwytu ze strony chłopców podeszła do ojca. W milczeniu przykrył ją połą swojej peleryny, uroczyście ujął pod rękę i skierował się ku drzwiom. Nagle zatrzymał się w pół drogi i rozejrzawszy się, spytał: ‒ A gdzie jest Annie?

‒ Podobno kończy beczeć w kuchni i wmawia sobie, że to tylko katar ‒ pośpieszyła z żartobliwą odpowiedzią Maggie.

‒ Idź i przyprowadź tę głupią dziewczynę.

‒ Nie ma potrzeby mnie przyprowadzać ‒ Annie ukazała się w odległych drzwiach sieni. Chociaż utyła znacznie przez ostatnie lata, w latach młodości miała sylwetkę podobną do figury dzisiejszej panny młodej. Często brano ją nawet za matkę Kate, tak były do siebie podobne. Przez wiele lat była nieocenioną pomocą dla Mary Ellen: prawdę powiedziawszy, przykładała się do wychowywania dzieci na równi z Mary Ellen, a szczególnie wiele czasu poświęcała Kate. Czasami Mary Ellen czuła się zaniepokojona, że Kate z wiekiem staje się niemal repliką Annie, a jej poświęcenie niekiedy ją irytowało, gdyż Annie potrafiła się zachowywać, jakby Kate była naprawdę jej córką. Następnym, kolejno przychodzącym na świat dzieciom nie poświęcała już tyle uwagi co Kate.

‒ Ale ładny kapelusz! ‒ Hugh trzepnął aksamitki zwisające z beżowego kapelusza. Annie odparła rozżalonym tonem: ‒ Odczep się, w końcu wolno mi sprawić sobie nowy kapelusz.

‒ No nie wiem, nie wiem. Nie sądzę, żebyś ostatnio na niego zapracowała. Leżałaś przeważnie w łóżku z katarem.

Wszyscy ryknęli serdecznym śmiechem, lecz wyczulone ucho Kate odebrało ten śmiech jako nieco wymuszony.

*

Kościół był prawie pełen. Przyszły rodziny hutników z Langley, z którymi Hal utrzymywał kontakty przez te wszystkie lata; byli farmerzy z sąsiedztwa i ich żony; przyjechał doktor Brunton z Haydon Bridge z małżonką i dwiema córkami, wieloletni przyjaciele rodziny. Ze strony Hala i Mary Ellen nie było żadnych krewnych, bo ich po prostu nie mieli. Pan młody i jego drużba jeszcze się nie pojawili, ani też żaden z członków jego rodziny; licznie przybyli jego przyjaciele, głównie mężczyźni, i usadowili się na niezbyt wygodnych miejscach z lewej strony nawy.

Panna młoda z asystą przybyła do kościoła z pięciominutowym spóźnieniem. Kiedy Hal pomagał wysiadać Kate z breku, wielebny Scott podszedł do nich, mijając rozproszone grupki gapiów. Ściszonym głosem powiedział do Hala: ‒ Pan młody jeszcze nie przyjechał. Coś musiało zatrzymać go po drodze.

Kate, która już miała postawić stopę na trawie, jakby na chwilę zawisła w powietrzu i spojrzała pytająco na ojca. ‒ Posiedź jeszcze chwilę. Nie sądzę, by to długo potrwało ‒ powiedział:

Kate drżąc siadła obok matki. ‒ Ale nas spotkała przyjemność ‒ odezwała się Mary Ellen. ‒ Nie jest tu zbyt ciepło. Wiatr przenika do szpiku kości. Owiń nogi pledem.

‒ Nie. ‒ Kate wyciągnęła rękę i powstrzymała Mary Ellen, gdy ta usiłowała wyciągnąć pled spod siedzenia. ‒ Nie trzeba. Nie jest mi zimno.

Rodzina zebrała się wokół powozu. Mary Ellen oparła się na siedzeniu, westchnęła głęboko i obrzuciła spojrzeniem pozostałe córki. ‒ Ma daleką drogę ‒ powiedziała Florrie. Lecz Maggie spytała otwarcie: ‒ Czy w kościele jest ktoś z jego rodziny?

Mężczyźni popatrzyli po sobie, po czym Hugh szepnął do Johna: ‒ Idź i wywiedz się, ale ostrożnie.

Czekali na jego powrót w milczeniu, lecz z widoczną niecierpliwością. Przyszedł po dobrych pięciu minutach.

‒ I co?

John popatrzył na ojca. ‒ Nie ma nikogo z rodziny ‒ odparł i oddalił się wolnym krokiem od breku; ojciec z braćmi podążyli za nim. Kiedy byli już dość daleko, zatrzymał się, a pozostali zebrali się wokół niego. ‒ Zamieniłem parę słów z jego dwoma kompanami ‒ cicho powiedział. ‒ Byli na popijawie wczorajszego wieczoru w Allendale, włóczyli się od domu do domu i z tego, co mówią, Harry urżnął się do nieprzytomności. Koło północy zawieźli go do domu.

‒ To woła o pomstę do nieba. ‒ Hal prawie uderzył się pięścią w usta. Wyglądało, jakby rozgrzewał oddechem zmarzniętą dłoń, bo rozległ się syk.

‒ Mógł zaspać ‒ odezwał się Tom.

‒ Minęło południe. Ma krowy, które trzeba wydoić. Nie mógł spać przez cały ten czas. Mój Boże! Jeżeli ją wystawił do wiatru, poderżnę mu gardło. Poderżnę, przysięgam.

‒ Cicho! ‒ uspokoił Hugha Hal. ‒ Może Tom ma rację, Harry po prostu zaspał. A krowy mógł za niego wydoić ojciec. Musi być jakieś wyjaśnienie ‒ potrząsnął głową, jakby odganiając, natrętne myśli. ‒ Rozmawiałem z nim wczoraj po południu. Doszliśmy do porozumienia.

‒ Do jakiego porozumienia, tato? ‒ zapytał John.

‒ Och! ‒ Hal obejrzał się w stronę breku, gdzie siedziały żona i córki, i patrząc na nie, mruknął: ‒ Dałem mu coś na początek z obietnicą, że jeśli dobrze będzie gospodarzył, dostanie więcej.

‒ Ile? ‒ spytał Hugh takim tonem, jakby już był przedstawicielem prawa. ‒ Ile? ‒ powtórzył.

Hal odwrócił się w jego stronę i rzucił jakby od niechcenia: ‒ Setkę.

Wszyscy bracia jednocześnie podskoczyli i szarpnęli się jak zniecierpliwione wierzchowce. Pierwszy odzyskał mowę Gabriel: ‒ Co powiedziałeś, tato? Sto funtów? Musiałeś oszaleć. Ba! Założę się, że już je napoczął wczoraj wieczorem, kiedy zabawiał się z przyjaciółmi w Allendale.

‒ To normalne, że urządza się wieczór kawalerski przed weselem.

‒ Doprawdy? Z cudzych pieniędzy? ‒ Hal zwrócił się do Johna i cicho rzekł: ‒ Chciał się urządzić. Wyglądało na to, że to jedyna okazja dla Kate. Chociaż czemu? Na Boga! Dlaczego? Nie wiem, bo warta jest tyle, co wszystkie cholerne dziewczęta w tym hrabstwie razem wzięte. Ma głowę na karku i rozum, którym obdzielić można dziesięć innych. Nie ma takiej rzeczy, której nie umiałaby zrobić w gospodarstwie ‒ w obejściu i w domu. A serce ma jak czyste złoto...

‒ To dlaczego mu ją sprzedałeś?

Hal natarł na Hugha, jakby miał zamiar go uderzyć. Zacisnął pięści i wycedził: ‒ Bo ją rozumiem, pyskaczu. Jest kobietą, nie dziewczyną, i ma swoje potrzeby, o których dowiesz się któregoś dnia. Chciała mieć dzieci. On zaś był jedynym, który jej się oświadczył. Kate ma już dwadzieścia cztery lata, a w tym wieku wasza matka miała już niemal was wszystkich. ‒ Potoczył wokół gniewnym spojrzeniem, a kiedy usłyszał głos wołający go po imieniu, odmaszerował w stronę Mary Ellen.

‒ Co się dzieje? O czym mówicie?

‒ Nic takiego. Nic takiego ‒ powiedział lekkim tonem. ‒ Właśnie mówiliśmy, że pan młody musiał się zabawić poprzedniego wieczoru i pewnie zaspał. ‒ Uśmiechnął się do Kate, lecz nie zobaczył uśmiechu na jej twarzy. Uwaga rodziny skupiła się na pastorze, który śpieszył w ich stronę, mijając grupki rozprawiających z ożywieniem gapiów.

‒ Może zechcecie państwo wejść i zaczekać w zakrystii? Wiatr jest dość przejmujący.

‒ Tak, oczywiście. Dziękujemy ‒ przystała od razu Mary Ellen. Wszyscy wysiedli z powozu i podążyli za pastorem między teraz już bardzo zaciekawionymi widzami. Na tyłach kościoła znajdowało się niewielkie, skromnie urządzone pomieszczenie, w którym stał stół, sześć krzeseł i szafka z książkami.

Po paru minutach dołączyli bracia i w pokoiku zrobiło się tłoczno. – Jak pan sądzi, co mogło się wydarzyć, panie Roystan? – pastor zwrócił się do Hala.

– Nie wiem, wielebny. Ale myślę, że pan młody może przygalopować tu lada chwila. I proszę mi wierzyć, dostanie ode mnie solidne pater noster, zanim przekroczy próg kościoła.

Wielebny Scott wydał z siebie coś w rodzaju chichotu, lecz nie spotkał się on z reakcją pozostałych obecnych. Kiedy minęło następne pół godziny i Harry Baker nie pojawił się, Kate powiedziała cicho: – Chcę jechać do domu, mamo.

– Wstrzymaj się jeszcze trochę. – Hal pochylił się nad nią i zaglądając jej w twarz powiedział ściszonym głosem: – Musi być jakieś wytłumaczenie. Powiedziałem ci już, zabawił się trochę poprzedniego wieczora i najpewniej przeholował, a kiedy człowiek jest nie przyzwyczajony do kieliszka, musi to odchorować. Ja po pierwszym prawdziwym upiciu się spałem dwadzieścia cztery godziny i przepuściłem swoją zmianę. – Wyprostował plecy i uśmiechając się pokiwał głową w stronę synów: – To prawda. Głupie uczucie stracić cały dzień. A jeszcze gorsze miałem pod koniec tygodnia, kiedy w kieszeni było pusto.

Kiedy o pierwszej rodzina wsiadała do breku i do dwukółki pod ostrzałem spojrzeń wszystkich zebranych, twarze niektórych wyrażały głębokie zatroskanie i współczucie, inni zaś uśmiechali się ironicznie. Ci z pewnością niecierpliwie oczekiwali chwili, kiedy będą mogli rozpowiedzieć nowinę, że córka Hala Roystana została wystawiona do wiatru. Jeszcze inni, pobożni, a zarazem mściwi, mówili: – Oto Bóg znalazł sposób, by ukarać Mary Ellen za jej grzech. Nikt, kto jest odpowiedzialny za poczęcie bękarta, nie może oczekiwać, że ujdzie mu to bezkarnie. Może mu się dobrze powodzić, ale Boga nie da się omamić. W końcu znajdzie sposób, by takich pokarać...

Kiedy rodzina zajechała na farmę, Terry Foster, pracujący u Hala od dziesiątego roku życia, ze zdumienia otworzył usta na widok panny młodej, która wysiadła z powozu i w otoczeniu zasępionych najbliższych weszła do domu. Podszedł do Annie i spytał: – Co się stało? O co tu chodzi?

Annie zatrzymała się i wzięła Terry’ego za ramię. – Nie przyjechał – wyszeptała. – I wiesz co? Cieszę się, bo to małżeństwo wyglądało, jakby chciano ją stąd na siłę wyrzucić. Dobrze się stało. – Powiedziawszy to, dała mu lekkiego szturchańca i poszła za pozostałymi do domu.

Kobiety weszły do salonu, a mężczyźni pozostali w sieni. Tam Hal wydał polecenie: – Siodłać konie!

– O tak, osiodłamy konie. Bóg nam świadkiem, że z chęcią – odezwał się Hugh. – Ale najpierw ściągnijmy te przeklęte niedzielne ubrania, bo nie chciałbym, żeby poplamiły się krwią.

– Hugh! – głos Hala brzmiał grubo i ponuro. – Zostaw to mnie. Możecie jechać ze mną, ty i John, lecz wy dwaj – spojrzał na Toma i Gabriela – trzymajcie konie w pogotowiu, na wypadek gdyby przyjechał tutaj.

Bez dalszego szemrania ruszyli posłusznie wykonać jego polecenia, on zaś odwrócił się i niespiesznie, poszedł do salonu.

Kate siedziała bez welonu i szala, z rękami bezwładnie opuszczonymi na kolanach. Głowę miała lekko pochyloną. Po obu jej bokach siedziały siostry, wymyślając naprędce wszystkie możliwe usprawiedliwienia. Mówiły, że wszystko się wyjaśni, może spadł z konia i się poturbował. Kiedy Florrie powiedziała: – Zobaczysz, że jutro będziesz musiała szykować się do ślubu po raz drugi – Kate powoli uniosła głowę i popatrzywszy kolejno na wszystkich, przemówiła schrypniętym, udręczonym głosem: – Nie ma dla mnie jutra. Może to i lepiej, że nie przyjechał.

*

Za półtorej godziny Hal w asyście dwóch synów wjechał na błotniste podwórze małej farmy Bakerów. Wokół nie widać było żywego ducha. Kiedy Hal załomotał do niskich kuchennych drzwi, otworzyła kobieta około pięćdziesiątki. Miała czerwoną twarz i drżały jej wargi. Nie przywitała Hala, lecz odwróciła głowę. – Przyjechali – powiedziała do kogoś w izbie. Za chwilę stanął przy niej zgarbiony mężczyzna z resztkami siwych włosów na głowie. Popatrzył na Hala wyzywająco. – Tak, oczekiwaliśmy pana. Ale nie nas należy oskarżać o to, co się stało. To nie nasza wina – odezwał się.

Hal zmierzył ich wrogim spojrzeniem. – Gdzie on jest? – spytał.

– A skąd mam wiedzieć? – burknął mężczyzna. – Zostawili go na progu wczoraj w nocy pijanego jak bela. O szóstej rano spakował manatki.

– Dokąd pojechał? – zapytał ostrym tonem Hugh, a mężczyzna nie pozostał mu dłużny.

– Skąd niby mam wiedzieć? Wiem tylko, że zostawił mnie tu w tarapatach. Jak mam teraz poradzić sobie z całą tą farmą przy moim chorym krzyżu i z tą panią, której zdrowie też niewarte złamanego szeląga. – Szturchnął żonę łokciem. – Tak czy inaczej, to pana wina – ciągnął tonem oskarżenia. – Dał mu pan wczoraj trochę pieniędzy. Nie spocznie, jeśli nie wyda ostniego pensa.

– Trochę pieniędzy? Pensa? – rzekł Hal grobowym głosem. – Dałem mu sto funtów.

Mężczyzna i kobieta popatrzyli na siebie w zupełnym osłupieniu. Kobieta pierwsza odzyskała mowę: – Co pan powiedział? Sto funtów?

– To właśnie powiedziałem.

– Ho! Ho! – zaśmiał się niewesoło mężczyzna. – I spodziewał się pan, że z setką w kieszeni będzie siedział w domu? Boże jedyny! Toż on zawsze chciał świat zobaczyć, a pan mu dał po temu sposobność.

– Odnajdziemy go. Któregoś dnia go znajdziemy.

– Wątpię. Ale życzę powodzenia i wierzcie, że gdybym sam go teraz dorwał, Bóg raczy wiedzieć, co bym mu zrobił. Zostawić mnie z takim kramem!

Hal milczał chwilę, nie spuszczając wzroku z rodziców niedoszłego pana młodego. Oto ludzie, z którymi musiałaby mieszkać Kate. Wcześniej widział ich tylko trzy razy i ocenił jako miłą parę. Ludzi może niezbyt rozgarniętych, lecz serdecznych i skromnych. Wyobrażał sobie Kate, jak wnosi zmiany do małego domku, gdyż miała dobry smak, jeśli chodzi o urządzanie wnętrz. Była pod tym względem podobna do matki. Czy może polegać na swojej niezawodnej dotąd zdolności oceniania ludzkiej natury, skoro aż tak się pomylił? Przez chwilę dziękował Bogu, że nie doszło do ślubu. Potem jednak pomyślał o Kate i o tym, jaki wpływ może to mieć na resztę jej życia. Takie rzeczy mogą wycisnąć głębokie piętno na psychice kobiety, nawet tak bardzo mądrej jak Kate.

Nie marnując więcej słów, odwrócił się i podszedł do konia. Synowie podążyli za nim.

Kawałek drogi przejechali w milczeniu. – I co teraz, tato? – nie wytrzymał Hugh.

– Jak to, co teraz?

– No, czy sądzisz, że warto jechać do Hexham czy gdzie indziej?

– Nie, nie sądzę. Teraz Harry jest zapewne dalej niż w Hexham. Już nic nie możemy poradzić.

– Mój rozum podpowiada mi, że to bardzo dobrze. – John szarpnął wodze, by dostosować krok konia do innych. – Kate zmarniałaby w takiej dziurze, mieszkając z tymi ludźmi. Nie mówiąc już o Bakerze, którego od początku nie mogłem ścierpieć. Ale ty tak zapaliłeś się, żeby ich wyswatać, jakbyś chciał pozbyć się Kate jak najszybciej. – Ponownie szarpnął wodze i puścił konia galopem.

Hal zaskoczony popatrzył na Hugha. Gdyby ta wypowiedź wyszła od niego, zrozumiałby to, lecz John, podobnie jak Tom, był bardzo łagodny. Obaj rzadko miewali coś do powiedzenia, co – jak sobie wyobrażał – wynikało ze szczęśliwego dzieciństwa, pozbawionego gwałtownych emocji, a więc i silnych narowów. Warknął głośno: – Chciałem się jej pozbyć? Tam do licha! Zaraz mu coś powiem do słuchu! – zamierzył się, by pogonić konia, lecz Hugh go powstrzymał. – Chwileczkę, tato. On... on tylko powiedział to, co my wszyscy myślimy. Mam na myśli przynajmniej chłopców.

– Powiadasz, że wszyscy tak myślicie? – Hal zacisnął usta. – A więc muszę stwierdzić, że mam czterech cholernych głupców za synów, czterech przedstawicieli męskiej płci, którzy nie mają pojęcia o kobietach. Pozwól, że cię oświecę: Kate jest... – coś ścisnęło go w gardle – jest spragniona wewnętrznie, dojrzała do małżeństwa, do rodzenia dzieci. Nie tak bardzo pragnie mężczyzny, co właśnie dzieci. Kobiety takie już są. I najwidoczniej wykarmiłem czterech bałwanów, którzy patrzą tylko na cycki i tyłki, a nie na to, co kobieta ma w głowie. I – jak sądzę – wiedząc, że nie jestem jej naturalnym ojcem, wykombinowaliście sobie, że chcę się jej pozbyć, czyż nie?

Gdy Hugh nie odpowiadał, lecz patrzył prosto przed siebie, Hal zadarł podbródek do góry i wykrzyknął donośnie: – Boże mój! Gdzie ja byłem przez te wszystkie lata, spałem chyba, skoro nie wiedziałem, co się dzieje w głowach moich bliskich! Słuchaj – poruszył się w siodle – powiem ci coś: Kocham i kochałem tę dziewczynę odkąd przyszła na świat, kocham tak, jak nie kochał jej nigdy jej rodzony ojciec. Widział ją, kiedy miała zaledwie parę miesięcy, a teraz ma już dwadzieścia cztery lata. Nie pokazał się, ślad po nim zaginął. Czmychnął do Francji, to ostatnia rzecz, jaką o nim słyszałem. Nie odezwał się ani słowem do matki swojego dziecka ani do własnej córki. Inny mężczyzna, cokolwiek wart, zjawiłby się, żeby choć zobaczyć, co z niej wyrosło. Może umarł już do tej pory i mam nadzieję, że się nie mylę. Ale wy, moi synowie, myśleliście, że chciałem pozbyć się Kate? Powiem ci coś, chłopcze, i możesz przekazać to reszcie, że cenię sobie Kate bardziej niż kogokolwiek z was. Oto cała prawda.

– Dziękujemy ci bardzo.

– Proszę bardzo, chłopcze, proszę bardzo. – Hal popędził konia. Hugh nie przyłączył się do niego, patrzył za ojcem kręcąc głową. Nie mógł powiedzieć pozostałym członkom rodziny tego, co usłyszał od ojca, boby ich to zraniło. Wiedział, że jest to prawda. Tak jak wszyscy inni, myślał zawsze, że ojciec poświęca Kate więcej uwagi, żeby czuła się tak dobrze jak oni. Ale wyszło na to, że przyczyna leżała gdzie indziej. Zachowywał się tak, bo ją bardzo kochał. Hugh zawsze wiedział, że ojciec jest człowiekiem, w którym tkwią silne emocje. Czuł, że je po nim odziedziczył, ale tylko w pewnej mierze, bo nie widział siebie w takiej roli: tak zakochanego w kobiecie, jak ojciec w matce, czy też przyznającego się do gorącej miłości wobec pasierbicy.

Popędził konia, lecz nie za bardzo, by nie dogonić ojca. Epizod był zakończony. Życie pewnie potoczy się dalej bez zmian, tyle tylko, że Kate stanie się odludkiem i będzie się przed wszystkimi ukrywała, wyjąwszy oczywiście rodzinę.

Hugh nie miał racji, przypuszczając, że Kate będzie się ukrywała. Wprawiła rodzinę w osłupienie, można powiedzieć, że nawet zaszokowała, kiedy następnego sobotniego poranka zeszła na dół gotowa jechać powozem do Hexham.

Nie było żadnej reguły, kto kiedy jedzie do Hexham, Allendale czy Haltwhistle. Czasami jechała Mary Ellen, biorąc ze sobą Florrie albo Maggie, czasami Maggie jechała z Annie. Jedyną regułą było to, że nigdy nie jechały wszystkie jednocześnie, ktoś musiał bowiem zostać i pilnować obiadu.

Na farmie Moor Vale nie było służących. Mary Ellen z trzema córkami i z Annie prowadziły dom, a także wyrabiały sery i masło. Hal z trzema synami i z pomocą Terry’ego prowadzili farmę. Zarówno w środku, jak i na zewnątrz zostawała zawsze jedna osobą na straży. Rozumiało się samo przez się, że tej soboty będzie to Kate.

Lecz Kate była na dole w kuchni o szóstej rano, jak zwykle. To był jej tydzień przygotowywania śniadania: smażenia długich, grubych plasterków bekonu z jajkami, gotowania białego puddingu. Wszyscy, łącznie z Terrym, zasiadali do śniadania o siódmej. John, Tom i Gabriel byli na nogach od piątej. Hugh poprzedniego dnia wrócił do szkoły w Newcastle, tak że dziś rano było o jedną osobę mniej przy stole.

Kiedy naczynia zostały umyte, a kuchnia uprzątnięta, Maggie i Florrie poszły na górę, żeby przygotować się na targ. Kate powiedziała spokojnie: – Pójdę i ja się przebrać. – Mary Ellen i Annie popatrzyły porozumiewawczo na siebie i na Kate znikającą w korytarzu. – Chyba nie myśli pojechać dzisiaj do Hexham? – szepnęła Mary Ellen.

– Wygląda na to, że chce i pewnie wyjdzie jej to na dobre – odparła Annie.

– Rozniosą ją na językach na strzępy.

– Pewnie tak – potaknęła Annie. – Ale nie na darmo jest twoją córką, wytrzyma to jakoś i wróci po jeszcze więcej.

Mary Ellen nie odpowiedziała, lecz te słowa przypomniały jej czasy, kiedy po raz pierwszy jako żona Hala pojechała na targ. Bezlitosne języki rzeczywiście nie pozostawiły na niej suchej nitki. Czyż nie mieszkała z mężczyzną całe miesiące przed ślubem? Nigdy nie omijał progu jej drzwi. I czy miała akuszerkę? Nie, pozwoliła, żeby sam odebrał jej dziecko. Co można pomyśleć o takiej dziewczynie, która w dodatku nie ma nawet dwudziestu lat?

– Wie, co robi.

Mary Ellen odwróciła się ku Annie. – Co? – spytała.

– Mówię, że wie, co robi i ma słuszność. Czego ma się wstydzić dziewczyna, którą zostawiono przed ołtarzem nie z jej winy? A oni wszyscy uważają, że powinna się wstydzić, oczekują, że przez resztę życia będzie się przemykała chyłkiem po ulicach. Ja na jej miejscu zrobiłabym dokładnie to samo.

Mary Ellen przytaknęła. Tak, rzeczywiście, Annie tak by zapewne zrobiła. Cóż za szkoda, że kobieta taka jak Annie nie wyszła za mąż. A jeszcze większa szkoda, że jej własna córka, jej droga Kate nigdy nie wyjdzie za mąż, gdyż choćby nie wiem jak dzielną pozę przybierała w tej sytuacji, takie upokorzenie odmienia kobietę. Kate już się zmieniła, bo po sześciu dniach od doznanego upokorzenia odmawiała jakiejkolwiek rozmowy na ten temat. Właściwie to jej córka zachowywała się, jakby nic się nie wydarzyło. To nie było normalne. Ona sama wstała dzisiaj wcześniej niż zwykle i przyszykowała tacę ze śniadaniem, żeby zanieść ją Kate, lecz skamieniała, gdy córka weszła do kuchni. – Mamo, tak wcześnie dziś wstałaś – rzckła na powitanie.

Nie znalazła na to żadnej odpowiedzi, patrzyła tylko, jak Kate powoli zestawia z tacy talerze na stół...

*

Kiedy Kate ponownie pojawiła się w kuchni ubrana do wyjazdu, Maggie i Florrie już tam czekały, w kapeluszach i narzuconych na nie kapturach. Mary Ellen była na podwórzu i pilnowała załadunku. John już się wspiął na siedzenie. Terry miał jechać jedną furmanką, Gabriel drugą, na Toma zaś przyszła kolej pozostania na farmie. Hal, zakładając koniowi uprząż, odwrócił się i zawołał w stronę kuchni: – Gotowe? – Dziewczęta w popłochu skoczyły do drzwi, Kate podążyła za nimi nieco wolniej. Popatrzyła na Annie i zapytała: – Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zostaniesz sama, Annie?

– Nie, dziecko, skądże. – Annie podeszła do niej i objęła ramieniem, mocno przytulając do siebie: – Wiesz dobrze, że nie, i że masz słuszność. Jedź tam, popatrz im wszystkim prosto w oczy i śmiej się. To zamknie usta wielu plotkarkom. – Pochyliła się szybko i złożyła nieśmiały pocałunek na policzku Kate. Dziewczyna odwróciła się i odwzajemniła pocałunek.

Annie była jej niemal tak droga jak matka. Wypiastowała ją od dzieciństwa, była towarzyszką zarówno jej zabaw, jak i psot i czasem zabierała ją do chaty starej Kate Makepeace, gdzie przez jakiś czas mieszkała. Kochała Annie. I nawet były trochę do siebie podobne, przynajmniej z figury, może trochę z rysów twarzy.

Teraz wyszła z pośpiechem, a kiedy zbliżyła się do powozu, Hal wyciągnął do niej dłoń, pomagając jej wsiąść. – Dobrze się czujesz? – zapytał półgłosem.

– Tak, dobrze. – Uśmiechnęła się do ojca, lecz był to uśmiech, od którego zrobiło mu się ciężej na sercu...

Na targu Roystanowie nie mieli swojego straganu. Hal zrezygnował z niego, gdy gospodarzył jeszcze na poprzedniej farmie, odkąd zaczął sprzedawać towary hurtowo straganiarzom. Po około półtorej godziny jazdy Hal zatrzymał powóz i pomógł zejść żonie i córkom. – Spotykamy się o dwunastej w hotelu. Nie marudźcie – powiedział do Mary Ellen.

– Jeśli się spóźnimy, zaczekasz na nas.

– Nie będę czekał.

– Mamo – zwróciła się do matki Kate. – Ty z dziewczętami idźcie zrobić zakupy, a ja pójdę do księgarni.

– Pójdziemy z tobą.

– Dziękuję, pójdę raczej sama. Uważam, że nie ma dostatecznie dużo czasu, a wiesz jak tato nie lubi czekać na obiad. Znajdzie wtedy feler w każdym daniu – dodała żartobliwie. Spotkamy się tutaj koło dwunastej, dobrze?

Siostry i matka stały w milczeniu z otwartymi ze zdumienia ustami. Kate odwróciła się w stronę bramy i podążyła wąską uliczką do księgarni pana Ramshawa.

Kiedy przystanęła i zajrzała przez okno wystawowe do środka, odetchnęła głęboko parę razy. Była sama i zaraz stanie twarzą w twarz z paniami, które zbierały się tutaj w sobotnie poranki, podkreślając w ten sposób swą wyższość nad sąsiadami – zwłaszcza tymi, którzy posyłali córki na pensję dla dziewcząt.

Kiedy pchnęła drzwi, jej wejście omal nie sparaliżowało obsługiwanej klientki. Pani Bitten właśnie płaciła za książkę, owiniętą starannie w ozdobny papier. Klientka i sprzedawczyni znieruchomiały, otwierając oczy szeroko ze zdziwienia. Susan Bitten, która stała obok matki z rękami schowanymi w mufce, powoli uniosła mufkę do góry, jakby zamierzała ją połknąć.

– Dzień dobry, panno Knowles. – Głos Kate był cichy, gdy skinęła głową na powitanie. Upłynęła sekunda, może dwie, zanim padła odpowiedź: – Dzień dobry, panno Roystan.

Bittenowie i Roystanowie nie składali sobie wizyt. Mężczyźni porozmawiali czasem na rynku i targowali się o bydło, ale utrzymywali dystans. Bittenowie udawali, że nie znają parweniusza, byłego robotnika z huty, który wydźwignął się do pozycji jednego z najlepszych farmerów w okolicy, posiadacza stada pięćdziesięciu krów. Najnowsze plotki głosiły, że zamierzał mieć ich jeszcze więcej. Mógł sobie oczywiście na to pozwolić, gdyż nie musiał zatrudniać wielu robotników – całą pracę wykonywała liczna rodzina. Dlaczego jednak dzieci chciały pracować na farmie odebrawszy takie wykształcenie, tego nie wiedział nikt. Tylko jedno z nich skorzystało z wykształcenia, syn, który miał zostać prawnikiem. Widocznie tylko on jeden okazał się na tyle bystry, by wziąć się za taką profesję, która jak dotąd była przywilejem szlachetnie urodzonych.

Kobiety Roystanów były ubrane jak damy; dom też prowadzono ponad stan, przez co rozumiano codzienne jadanie obiadów w jadalni. Któż to słyszał, żeby farmer używał jadalni na co dzień, poza specjalnymi okazjami? Niektórzy sąsiedzi przyjmowali zaproszenia Roystanów, lecz Bittenowie nigdy, prawdopodobnie dlatego, że byli spokrewnieni z Beaumontami, o których wiedziano, że są posiadaczami szybów ołowianych i huty obok Allendale. Pani Bitten powtarzała w kółko, że byli tak bogaci, iż koszty, jakie poniesiono na kampanię wyborczą jednego z nich w roku 1826, doszły do czterdziestu tysięcy funtów. Przemilczała fakt, że na miejsce, które było źródłem tych pieniędzy, to znaczy na Allendale, gdzie mieszkało wielu robotników i wielu umierało przedwczesną śmiercią, wydano niecałe dwieście funtów.

Pani Bitten odezwała się półgłosem do sprzedawczyni i do córki: – Co za bezczelność! – Sprzedawczyni i córka skinęły głowami, zgadzając się z tą opinią.

Osiemnastoletnia Susan Bitten zerkała na Kate, która powoli przechadzała się wzdłuż regałów z książkami, i dziwiła się, jak to możliwe, by kobieta zostawiona przed ołtarzem w poniedziałek chodziła po mieście w sobotę, jakby nic się nie stało. Ona umarłaby ze wstydu. Albo może nawet sama by się zabiła.

Żadna uczciwa kobieta nie wytrzymałaby wstydu takiego porzucenia. Lecz Kate Roystan widocznie nie była prawdziwą kobietą. Prawdę mówiąc, będąc tak potężnej budowy ciała, mało przypominała kobietę. Rysy twarzy miała też bardziej męskie niż kobiece. Susan mogła zrozumieć mężczyznę, który zwiał, gdzie pieprz rośnie, ale nigdy nie pojmie, jak kobieta może mieć potem śmiałość wyjść do ludzi, jakby nic się nie wydarzyło.

Kate otwierała książki i patrzyła na ich tytułowe strony, ale widziała tylko zamazane litery. Dokładnie słyszała uwagę wypowiedzianą pod swoim adresem. Wiedziała także, że z kąta, gdzie przy stole spotykały się zawsze te same panie, nie po to, by rozmawiać o lekturach, lecz by wymieniać plotki z ubiegłego tygodnia, dowartościowując się równocześnie literaturą, śledzi ją kilka par oczu. Odłożyła książkę i obeszła regał, przechodząc na jego drugą stronę, gdzie siedziały wszystkie panie: pani Watford z córkami Marie i Evą oraz pani MacNulty z córką Sheeną.

Pierwsza odezwała się pani Watford, żona farmera: – Och, Kate! Dlaczego? – Miała się podnieść, lecz zmieniła zamiar. Nie mogła pogodzić się z tym, co widzi, bo parę dni temu siedziała w kościele i czekała na mającą się rozpocząć ceremonię ślubną. Właśnie przed chwilą kończyła opowiadać pani MacNulty o komentarzach, jakie wywołało wyjście pastora i wyjaśnienie zebranym, że ślub się nie odbędzie. Na własne oczy widziała zmieszaną pannę młodą odjeżdżającą z kościoła. A teraz, proszę, oto ona, śmiała i bezczelna. To nie do wiary.

– Jak się miewasz, Kate? – zapiszczała wysokim głosem, brzmiącym jak miauczenie kota.

– Znakomicie, pani Watford, dziękuję pani. A pani? A Marie i Eva? – odwróciła się ku dziewczętom, które siedziały i wlepiały w nią wzrok.

Teraz odezwała się pani MacNulty, odświętnym tonem, który przybrała, aby zamaskować swój irlandzki akcent. – Och, Kate – powiedziała. – Doszłaś już do siebie, moja droga?

– Czy doszłam do siebie? – Brwi Kate uniosły się ze zdziwieniem. – Nie byłam chora, pani MacNulty.

– Nie, nie, oczywiście. Rozumiem. Nie pozostaje nic innego, jak nadrabiać miną.

Pani MacNulty zerknęła na swoją córkę Sheenę i z zaskoczeniem ujrzała, że uśmiecha się ona promiennie do tej wielkiej, bezczelnej dziewczyny. Kate Roystan odpowiedziała jej takim samym uśmiechem. Jak stąd wyjdą, wygarnie córce. Ostatnio zaczęła się o nią niepokoić – zbyt często niegrzecznie się odzywała, a jej poglądy nie były odpowiednie do wieku. Nie miała jeszcze siedemnastu lat.

– Do widzenia, pani MacNulty. – Kate już zamierzała odejść, lecz o mało nie zderzyła się z trzema innymi paniami. Dwóch z nich nie znała. Trzecia otworzyła usta i dobrotliwie poklepała ją po ramieniu. – Rozumiem, rozumiem – powiedziała współczująco.

Kate nie spytała, co rozumie ta pani, lecz wzięła książkę z półki i podeszła do lady, by za nią zapłacić. Sprzedawczyni nie odezwała się ani słowem, nawet nie podziękowała. Kate wyszła ze sklepu i nie spiesząc się podążyła ulicą w stronę rynku. Po drodze natknęła się na Hala. – Co ty wyrabiasz, paradując tutaj sama? Co się z tobą dzieje, Kate? Prosisz się o następne kłopoty? – powiedział szorstko.

– Jakie jeszcze kłopoty mogą mnie spotkać, tato?

– Och, Kate, Kate. Nie bierz tego sobie tak bardzo do serca.

– Nie biorę. Wierz mi, że nie biorę. W sumie jestem zadowolona. – Pokiwała głową i położyła Halowi rękę na ramieniu. – Teraz już wiem, że nie dałabym rady wytrzymać z nim i z jego rodzicami. – Chwyciła palcami jego płaszcz i głos jej się załamał. – Wychowałeś mnie za dobrze. Jestem chyba zbyt delikatna. A teraz będziesz mnie miał na karku do końca życia. – Uśmiechnęła się do niego łagodnie.

Hal zwiesił głowę. – Och, dziewczyno, dziewczyno – powiedział. – Tak czy inaczej, skończmy tę rozmowę, ludzie nam się przyglądają i czekają na przedstawienie. Chodź. Gdzie jest reszta?

– Na zakupach, jak zawsze.

– Mam ochotę napić się czegoś przed posiłkiem. Chodź, wejdziemy gdzieś, bo zamarzniesz.

Szli ramię w ramię, mijali kłaniających się kupców, z których część przestawała ważyć towar, by lepiej się przyjrzeć córce Hala Roystana. Młody Baker zostawił ją w kościele i nawiał z niezłą sumą jej pieniędzy – jak powiadają – a przedtem spił się z kumplami w Allendale. Jak ona może pokazywać się wszystkim z podniesionym czołem. To trochę zbyt arogancko. Powinna odczekać parę tygodni, ludzie wtedy odnieśliby się do niej ze współczuciem. A tak zmuszała ludzi do okrzyknięcia jej dziwolągiem.

W hotelu, do którego się udali, Hal zdjął kapelusz i płaszcz, po czym zajął miejsce w pobliżu ognia. Kiedy kelner pozdrowił go jak zwykle: – Dzień dobry, panie Roystan, co mam panu podać? – odparł zwięźle: – Dwie porcje gorącego ponczu.

– Nie, tato. Dla mnie nie.

– Dwa gorące poncze – Hal potwierdził zamówienie ruchem głowy.

Kelner uśmiechnął się i powtórzył: – Dwa poncze. Już podaję, sir.

– Wypijesz to, żebyś, jak wróci cała banda, miała rumieńce na policzkach. Wyglądasz jak trup, dziewczyno.

– Bo czuję się jak trup, tato.

– A więc dlaczego to robisz? Dlaczego pokazujesz się ludziom tak wcześnie?

– Nie wiem... Nie umiem tego wytłumaczyć. To trochę jak rzucenie wyzwania. Nie chcę, żeby się nade mną rozczulano i żeby mnie ukrywano.

– Nikt nie będzie cię ukrywał.

– Nie – potrząsnęła głową i uśmiechnęła się słabo. – Nie, ale by mnie troskliwie pilnowano. Ty, mama i cała reszta. W odpowiednim czasie wyprowadzilibyście mnie do ludzi. Nie widziałam siebie żyjącej w taki sposób. Już dawno temu, ojcze, zdałam sobie sprawę, jaka jestem, za brzydka na kobietę...

– Zamilcz! W tej chwili zamilcz, albo zrobię użytek ze swoich rąk. Jesteś najwspanialszą kobietą, jaką znam, oprócz tej jedynej, która cię urodziła. Wiem, czuję to, że gdzieś jest ktoś, kto zobaczy w tobie to wszystko. Popełniłem pomyłkę z jednym, powinienem był...

– Tato – uśmiechnęła się do niego ciepło, promiennie. – Wiem tylko jedno – mam szczęście, że to ty mnie wychowałeś.

– Oho! To być może. A oto nasz trunek. Wypij do dna i przejdziemy do drugiej sali, gdzie coś zjemy, kiedy cała reszta raczy się tu zjawić.

Wypiła gorący poncz i nie skrzywiła się przy tym, jak zrobiłaby to dama lub każda ze spotkanych w księgarni farmerskich żon. Opróżniła kufel i roześmiała się: – Zatem do boju!

– Moja dziewczynka. – Hal wstał i roześmiał się także. – Chodź, zajmiemy stolik.

Uśmiechali się jeszcze, kiedy wchodzili do sali jadalnej. Tutaj przy wejściu natknęli się na następującą scenę: Mary Ellen i jej dwie córki weszły widocznie tuż przed chwilą i kierowały się ku odległemu końcowi sali, do stołu z widokiem na ogród. Wtem jakiś mężczyzna, jeden z dwóch siedzących przy stole obok, wstał i nie patrząc za siebie odsunął do tyłu krzesło. To spowodowało, że omal nie wywrócił Florrie. Odwrócił się prędko i zdążył chwycić dziewczynę za ramię. Gdy Kate i Hal znaleźli się przy nim, powiedział: – Proszę przyjąć moje przeprosiny. Tak mi przykro. Jestem strasznym niezdarą. Czy nic się pani nie stało?

Florrie uśmiechnęła się i swoim cichym, słodkim głosikiem odparła: – Tylko kilka kości połamanych, to wszystko.

Młody mężczyzna puścił jej ramię i odparł: – To mnie zobowiązuje do zadośćuczynienia.

Odwrócił głowę i spojrzał na swego towarzysza, który także się podniósł. Gdy się odezwał, wszyscy zwrócili uwagę na jego akcent. Był inny niż wszystko, co można było usłyszeć w tych stronach. Nie mówił ani jak dżentelmen, ani jak farmer, ani też jak górnik. – A ja będę pani świadkiem. Może pani zażądać niezłej sumy.

Człowiek ten mówił czystą angielszczyzną, tyle że obcą, amerykańską.

Hal przerwał tę wymianę uprzejmości. – Co to wszystko znaczy? Morderstwo na królewskim szlaku, czy jak? – Spojrzał na mężczyznę, który wywołał to małe zamieszanie i przywitał się: – Dzień dobry, panie Bentley.

– Dzień dobry, panie Roystan. – Obaj mężczyźni skłonili głowy.

– Próbuje pan zabić kogoś z mojej rodziny?

– Nie, proszę pana, nigdy bym się nie ośmielił. Jedynie próbowałem przewrócić tę panienkę. – Florrie zaśmiała się i na policzkach wykwitły jej rumieńce.

– No, zabieram cię stąd, moja panno, jak najdalej od tego niebezpiecznego miejsca – powiedział ojciec.

Kate, idąc ostatnia, musiała przejść koło drugiego mężczyzny, który trzymając krzesło za oparcie pospiesznie wsunął je głębiej pod stół i stanął z boku, by mogła przejść. Przez chwilę stanęli oko w oko i Kate przyjrzała się jego szczupłej, opalonej twarzy. Oczy miał niemal czarne, podobnie jak włosy, gęste i opadające prawie do linii kołnierza marynarki. Był szczupły, miał na sobie ubranie dobrego gatunku i był wyższy od Kate.

Kiedy już wszyscy usiedli przy stole, rozmowa celowo obracała się wokół tematów ogólnych, dopóki dwaj mężczyźni nie opuścili sali. Wtedy Florrie spytała cicho: – Znasz go, tatusiu?

– Tak, znam. To pan Charles Bentley. Prowadzi farmę za wzgórzami na skraju posiadłości ziemskiej lorda Redmana. Jest jego siostrzeńcem.

– Siostrzeńcem lorda? – spytała Maggie, szeroko otwierając oczy.