Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Co zrobić, by twoją inność uznano za tożsamość? Jak rozmawiać, gdy tak niewielu słucha, a jeszcze mniej osób stara się ciebie zrozumieć? Bohaterem powieści jest Wincent Opara, czterdziestoletni oficer służb specjalnych, który otrzymuje rozkaz wyjazdu na misję do Afganistanu. Ten pozornie silny i odporny na życiowe przeciwności mężczyzna w konfrontacji z realiami wojennymi odczuwa kryzys wieku średniego, zadaje sobie pytania o sens istnienia i ma silną potrzebę zmiany własnej hierarchii wartości. ,,Babel, na granicy dobra i zła" to pierwsza część trylogii stanowiącej udane połączenie kryminału sensacyjnego z dramatem historycznym. Lektura przypadnie do gustu miłośnikom ekscytujących powieści o współczesnych bohaterach - mężczyznach, którzy nie wstydzą się okazywania uczuć i nawet w obliczu wojny: bronią swoich ideałów, brzydzą się żądzą władzy oraz manipulacją ludzkimi umysłami. Trzytomowe dzieło Wiesława Mandryki-Bukowińskiego to wielowątkowa podróż w czasie i przestrzeni, z ciekawie wykorzystanym motywem biblijnej Wieży Babel jako uniwersalnego synonimu braku porozumienia i ludzkiej próżności. ,,Babel, na granicy dobra i zła" jest pierwszą częścią trylogii przedstawiającej skomplikowane losy oficera służb specjalnych Wincenta Opary, który toczy nieustanną walkę o własne wartości i w każdych okolicznościach rozwija umiejętność skutecznej komunikacji.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 392
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Wiesław Mandryka
Saga
Babel, na granicy dobra i zła. Tom I Trylogii
Zdjęcia na okładce: Shutterstock
Copyright © 2012, 2022 Wiesław Mandryka i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728395325
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jeśli Pan nie zbuduje domu, próżno pracowali, którzy go budują.
(Księga Psalmów, Psalm 126, w tłumaczeniu ks. Wujka)
Książkę tę Żonie poświęcam
Major Wincent Opara siedział przed Komisją Weryfikacyjną Tajnych Służb Wywiadu Wojskowego w Warszawie. Po decyzji Sejmu o likwidacji WSI wszyscy pracownicy podlegali ponownej weryfikacji.
Na przesłuchanie włożył dobrze skrojony stalowy mundur wojsk lotniczych. Tak do niego przywykł, że gdy wkładał ubranie cywilne, wydawał się sam sobie innym człowiekiem. Poza tym ten mundur przypominał mu lotników polskich, biorących udział w bitwie o Wielką Brytanię. Współczesne, zielone mundury oficerskie wojsk lądowych uważał za gorzej skrojone od tych przedwojennych. Były w trochę innym odcieniu zieleni, pozbawione charakterystycznych dodatków, co tak bardzo odróżniało je od mundurów żołnierzy Sikorskiego czy Andersa.
Przygotowując się w myślach do odpowiedzi na pierwsze pytanie złożonej z kilkunastu osób komisji, strząsnął z kolana biały włos. To jego ulubionego kota, Chrobrysia, wyjątkowo dużego egzemplarza rasy maine coon. W domu czekał także Barry, german pointer, wypróbowany przyjaciel. Jak mówiła Patrycja, żona Opary, psy mają właścicieli, a koty służących. On czuł się i jednym, i drugim.
Wolałby teraz jeść z nimi śniadanie i przez okno patrzeć na piękny ogród. Ten był oczkiem w głowie Pati.
Zresztą wolałby być gdzieś w najdalszym zakątku świata, wykonując następne, choćby niebezpieczne zadania, niż siedzieć tu i czekać na przesłuchanie.
Miał czterdzieści lat, był dobrze zbudowanym mężczyzną o silnych ramionach. Jak powiedzieliby Anglosasi, mierzył dobrze ponad sześć stóp. Brunet o krótko przystrzyżonych, kręconych włosach, z lekką siwizną na skroniach. Włosami próbował przysłonić małą podłużną bliznę z lewej strony czoła. Nie lubił mówić, skąd się wzięła. Męską twarz o opalonej cerze zdobił wydatny nos. Koleżanki żony mówiły, że to o czymś świadczy.
Inne, że nieprawda, że to raczej palce u dłoni. Niebieskie, inteligentne oczy i białe, zadbane zęby, widoczne w szczerym uśmiechu sprawiały, że mógł podobać się nawet młodszym kobietom. Dzięki wysportowanej sylwetce wyglądał co najmniej pięć lat młodziej.
Był człowiekiem odważnym, lecz nie pochopnym. W towarzystwie wstrzemięźliwy póki nie odczuł, że przynależy do kręgu ludzi, którzy go otaczają. Wolał słuchać opowieści i czerpać z doświadczenia innych niż samemu mówić. Choć znał trzy języki obce i wielokrotnie przebywał za granicą, nie zawsze mógł zrozumieć mentalność ludzi tzw. Zachodu. Wprawdzie starali się być wręcz na pokaz uprzejmi i uśmiechnięci, to wyczuwało się w nich napięcie, zmęczenie, frustrację. Nierzadko dawali temu upust wobec cudzoziemców. Znał przypadki, gdy nieudolnie skrywali niechęć, a nawet wrogość i wewnętrzną wzgardę dla ludzi z Europy położonej na wschód od Odry i na południe od Bałtyku. W niczym nie czuł się jednak od nich gorszy. Ileż musi jeszcze upłynąć wody w Wiśle, by to się zmieniło? Czy o wszystkim decyduje tylko pieniądz...?
Stan wojenny nauczył go pokory i powściągliwości w ocenianiu innych ludzi. Po epoce „Solidarności”, zrywu Polaków ku wolności, nastały złe czasy. Ludzie w jeszcze większym stopniu stawali się obiektem zainteresowania i szantażu tajnych służb komunistycznego państwa represji. Studentom i absolwentom odmawiano paszportów na wyjazd na Zachód lub wzywano przed ich odbiorem na „rozmowy” do specjalnych pokoi na zapleczu komisariatów MO.
Otrząsnął się z cisnących mu się do głowy myśli. Wszystko to nie trwało dłużej niż dwie, trzy minuty. Przez chwilę tylko oddalił się od tego, co miało go za moment czekać.
Ostatni członkowie komisji zajmowali miejsca w sali przesłuchań. O samej weryfikacji tuż przed jej rozpoczęciem nie chciał myśleć.
– Majorze Opara, rozpoczynamy! Jak samopoczucie? Dobrze pan spał? – zagaił przewodniczący komisji, wysoki, łysiejący od czoła mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu, nakazującym mieć się na baczności.
– Dziękuję, dobrze, choć krótko. Jestem do tego przyzwyczajony – odpowiedział Wincent.
– Jak długo w służbie? – przewodniczący szybko postanowił zadać kolejne proste pytanie, jakby przeprowadzał rozgrzewkę.
– Szesnaście lat.
– Jest pan zadowolony z pracy? – padło kolejne rozgrzewkowe pytanie.
– Pomimo różnych codziennych problemów, lubię to, co robię – odparł Wincent z przekonaniem.
– Przejdźmy do konkretów. Czy uczestniczył pan w jakikolwiek sposób w działaniach, związanych z wyprowadzeniem znacznych sum pieniędzy poza granice naszego kraju w ramach tzw. Funduszu Obsługi Długu Zagranicznego?
– Nie, przebywałem wówczas na placówce w Chorwacji. Do Polski przyjeżdżałem głównie służbowo i tylko w przypadkach nagłych, na wezwanie Warszawy.
– Jakie były pana osobiste relacje z dowództwem w kraju?
– Tylko oficjalne. Nie utrzymywałem żadnych kontaktów wykraczających poza ramy służbowe. Przekazywałem raporty z działań operacyjnych, dotyczących dawnej Jugosławii, a później Bliskiego Wschodu. Spotykałem przełożonych jedynie na najważniejszych odprawach. Oczywiście także na corocznym przyjęciu noworocznym w Centrali.
– Dlaczego po akcji „Pustynna Burza” przez pięć lat nie był pan awansowany? Podano panu powody?
– Wolałbym się na ten temat nie wypowiadać. Wszystkie dane z tym związane można wyczytać w moim dossier.
– Tak, to wiemy, jednak chcielibyśmy usłyszeć pańską opinię – docisnął przewodniczący.
– Panie przewodniczący, szanowna komisjo. Nie wynikało to bynajmniej z mojej nieudolności. Tak mniemam. Jestem nawet o tym przekonany. Na poparcie tego są akta w mojej teczce.
– Hm… – chrząknięcie przewodniczącego zabrzmiało dwuznacznie.
– Miałem inne zdanie w kwestii rozłożenia akcentów w pracy tajnych służb niż to, które reprezentowali wówczas dowodzący generałowie. Odnosiłem wrażenie, że służby zostały upolitycznione. Praca nasza bardziej dotyczyła umacniania wpływów służb w mediach wewnątrz kraju niż ochrony kontrwywiadowczej przed zagrożeniami zewnętrznymi. Zwłaszcza ze strony państw zza wschodniej granicy. Powiedziałbym nawet, że ja i moi koledzy, którzy nie odbyli wcześniej przeszkolenia w Rosji, byli eliminowani ze ściśle poufnych zadań i niedopuszczani do wielu tajemnic. Dzisiaj jestem przekonany, że dobrze, iż tak się stało.
– Co pan ma myśli? – zapytał przewodniczący.
– Nie miałem na to żadnych dowodów, lecz w Pakistanie na przyjęciach w różnych ambasadach, między innymi państw, nazwijmy to, zaprzyjaźnionych, docierały do mnie słuchy, że syryjski terrorysta Monzer-Al-Kassar jest pośrednikiem w dostawie broni z jakiegoś kraju ze środkowo-wschodniej Europy do Jemenu. Sam Monzer-Al-Kassar był zamieszany w zamachy, w których zginęło ponad czterysta osób. Gdy poinformowałem o tym zwierzchnika w Warszawie, zostałem poinstruowany, abym tym się nie zajmował. Podobno nasz kraj nie miał z tym nic wspólnego. Szefostwo – zakomunikowano mi – nad wszystkim ma kontrolę i nie dopuściłoby do takich działań, mając na uwadze relacje ze Stanami Zjednoczonymi i ewentualne konsekwencje dla naszego członkostwa w NATO, o co wówczas usilnie zabiegaliśmy. Proszę zajrzeć do mojego tajnego raportu na ten temat z roku 1993. Skierowałem go wówczas pocztą kurierską do Warszawy.
– Czy próbował pan później w dowództwie służb rozmawiać z kimś na ten temat? Uświadamiać skalę zagrożeń wynikających z takich działań dla naszego państwa? – spytał inny członek komisji. Wincent go nie znał.
– I tak, i nie. Wspominałem o tym wielokrotnie swojemu bezpośredniemu przełożonemu. Zawsze jednak napotykałem opór. Natychmiast ucinano rozmowę, przechodząc zazwyczaj do bieżących działań operacyjnych w Bośni, Hercegowinie, a później w Pakistanie.
– Panie majorze, co panu wiadomo na temat nieprawidłowości przy sprzedaży nieruchomości przez Agencję Majątku Wojskowego z początku lat dziewięćdziesiątych?
– Wiem, że nadzorował to specjalny Departament Kontroli w Ministerstwie Obrony Narodowej. Czy tego typu biznesem mogły być wówczas zainteresowane jakieś osoby w ministerstwie? Nie wiem. Dla mnie, żołnierza, jest to raczej trudne do wyobrażenia. Pan wybaczy, lecz nie było to przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania.
– Czy zdaje pan sobie sprawę z faktu, że wywiad wojskowy stworzono na bazie kadry wyłonionej z grona oficerów kształconych w ZSRR, i że zajmowali oni najwyższe stanowiska, dzięki czemu mogli być infiltrowani, a jednocześnie decydowali o działaniu samych służb?
– Tak. Takie przeszkolenia przeszło bardzo wielu wysokich rangą żołnierzy, w tym głównodowodzących. Często zastanawiałem się, czy nie mogli być oni przedmiotem nie tylko ponownego zainteresowania, ale także werbunku przez rosyjski wywiad wojskowy i cywilny.
- Niech Pan wyraża się jaśniej... – dopytywał inny członek komisji.
- W bliższej i dalszej przyszłości ze szkodą dla Polski. I to nawet wówczas, gdy wydawało im się, że jako oficerowie Wojska Polskiego będą kierować się tylko dobrem ojczyzny. Nie dadzą się złamać. Lub że mija już tyle czasu od ich pobytu na przeszkoleniu, że o nich zapomniano. Nie zapomniano… Zawsze mogliby zostać później agentami wpływu.
– Niestety było kilka takich przypadków. To między innymi powód, dla którego tworzymy od nowa służby naszego niepodległego państwa. – stwierdził stanowczo przewodniczący.
– Co pan wie na temat udziału służb w handlu paliwami i ich wpływach w naszym koncernie paliwowym?
– Nic ponad to, że mieliśmy tam swoich ludzi. Kogo dokładnie, nie wiem.
- A jest pan świadom, że zeznaje pan pod przysięgą? – przypomniał przewodniczący.
– Tak, panie przewodniczący, i mogę tylko powtórzyć to, co powiedziałem wcześniej. Nic więcej na ten temat nie wiem.
– Dobrze. Czy słyszał pan o nielegalnym mieszaniu paliw w jednostkach wojskowych i procedurze wykorzystywania do tego celu infrastruktury armii? – drążył temat kolejny członek komisji.
– Słyszałem, że zajmował się tym kontrwywiad i powinien zachować się z tych działań raport. Mogę się domyślać, że oceną jego przydatności zajęło się dowództwo.
– O tak, przydatności dla ukrycia podejrzanych wobec prawa działań… W uzupełnieniu: Jaka jest pana opinia na temat spotkania przedstawicieli polskiego biznesu i służb z agentem służb rosyjskich w Wiedniu? Jak pan pamięta, chodziło o próbę sprzedaży polskich sieci przesyłowych gazu i ropy na terenie Polski?
Na samą myśl o tej sprawie senatorowi Rychlewskiemu nabrzmiewała tętnica szyjna. Denerwował się, chociaż starał się to maskować sztucznym uśmiechem. Dla Wincenta było to jednak nad wyraz czytelne.
– Zdecydowanie stoję na stanowisku, że jest to bardzo wrażliwy na działania innych państw sektor gospodarki. Powinien pozostać w rękach Polski oraz być wszystkimi możliwymi środkami chroniony. Sprzedaż w obce ręce większościowych udziałów systemu rur przesyłowych oznaczałaby w dzisiejszych czasach rzeczywistą utratę najpierw suwerenności, a potem niepodległości. A niepodległość nie jest dana raz na zawsze...
– Hm, hm… – ze zrozumieniem pokiwał głową przewodniczący.
– W konsekwencji – ciągnął Opara – groziłoby nam ponowne wejście w strefę wpływów tych państw bez wojny. Przynajmniej do czasu, gdy nie zaczniemy sami wiercić głębiej w ziemi w poszukiwaniu nowych złóż gazu i ropy. Bardzo obiecujące są przecież złoża gazu łupkowego. Czas rozpocząć jego wydobywanie! Spotkanie w Wiedniu oceniam zatem bardzo krytycznie. Na szczęście, jak na razie nic z tego Rosjanom nie wyszło.
– Ładnie to pan ujął – wtrącił któryś z członków komisji.
– A co pan wie na temat niedawno opublikowanych w mediach sugestii, jakoby nasze służby w latach osiemdziesiątych wiedziały o przygotowywanym zamachu na papieża Jana Pawła II na kilka miesięcy przed jego wykonaniem i nic w tej sprawie nie zrobiły? Nie ostrzegły ani Watykanu, ani służb specjalnych Włoch?
– Jeżeli się to potwierdzi, to jest to dla mnie wielki skandal! Tym bardziej cieszę się, że nie byłem szkolony w ZSRR.
– Wracając do tematu, czy znał pan sprawy prowadzone przez attachat naszej ambasady w Egipcie w latach osiemdziesiątych?
– Wówczas nie pracowałem w służbach. Zatem nie mogłem ich znać. Dziś przeczytałem natomiast w prasie, że natrafiono tam wtedy na ślad, prowadzący do bezpośrednich wykonawców przygotowujących zamach na papieża. Próbowano o tym uprzedzić polskie i włoskie służby specjalne. Chodziło o bezpośredni kontakt z generałem włoskim w ambasadzie Włoch w Egipcie, szefem komitetu koordynującego pracę wywiadu wojskowego i cywilnego tego kraju. Z nieznanych powodów włoskie służby nie zapobiegły jednak zamachowi na papieża kilka miesięcy później. Peerelowskie zaś ukręciły łeb sprawie, odwołując naszego przedstawiciela do Warszawy i tuszując ją na lata. Jaka jest w tym rola generałów Jerozolimskiego i Liszczaka – nie wiem. Lecz gdyby miała być negatywna, to o ile mają honor i sumienie… Zresztą i tak muszą z tym wrzodem na duszy żyć do końca swoich dni.
– Pracując w Islamabadzie, jak często bywał pan w Afganistanie? – spytał facet w mundurze generała wojsk lądowych.
– W Afganistanie byłem co najmniej dziesięć razy. Kraj ten znam dość dobrze, zwłaszcza Kabul i Kandahar. Jeździłem tam służbowo. Ponadto pojechałem dwa razy w góry prywatnie.
– Czy macie panowie jeszcze jakieś pytania do majora Opary? – zwrócił się do innych przewodniczący.
– Tak, ja mam – odezwał się senator z partii opozycyjnej. – Z pana akt wynika, że przodkowie pana wywodzą się z Kresów Wschodnich?
– Tak jest, panie senatorze.
– W którym pokoleniu jest pan Polakiem?
– W pierwszym, panie senatorze, jeśli chodzi o szereg stawania w obronie Rzeczypospolitej. Widzi pan, mój dziadek służył w żandarmerii Piłsudskiego w obronie Lwowa i Tarnopola przed bolszewikami. Brat dziadka bił się w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku w kampanii wrześniowej. Nie było to wówczas na Kresach dobrze widziane przez sąsiadującą z polską społeczność ukraińską. Co więcej, groziło śmiercią i podpaleniami. W czterdziestym trzecim ojciec z całą rodziną musiał uciekać z Kresów Wschodnich do Tyczyna, by później zostać przesiedlonym na Ziemie Zachodnie. Ja zaś służę, jak umiem, jednej wolnej Polsce, choćby nadawano jej różne imiona – odpowiedział Wincent.
– Tak, tak… proszę wybaczyć. Chciałem to tylko usłyszeć z pana ust – uśmiechnął się pod wąsem senator.
–Jeżeli nie ma więcej pytań, to dziękujemy panu. Proszę czekać w domu na wezwanie swojego szefa, generała Poleskiego. On przedstawi panu nasze decyzje – zakończył przesłuchanie przewodniczący komisji.
– Tak jest. Proszę pozwolić odejść.
Wincent opuścił salę przesłuchań Komisji Weryfikacyjnej nowych służb wywiadu wojskowego.
– Majorze! Majorze Opara! Niech pan poczeka! – na korytarzu usłyszał za sobą czyjś głos.
Odwrócił się i zobaczył majora Lizewskiego. Nie mógłby powiedzieć, że to jego kolega. Tym bardziej przyjaciel. Raczej znajomy z pracy. Wprawdzie w tej samej randze, lecz młodszy o kilka lat. Typowy karierowicz i dupolizak. Poza służbą skończył podobno wydział psychologii. Wincent nie zaglądał mu w papiery. Powszechnie uważano, że był wścibski i fałszywy. Nie lubił go. Rzadko wykraczali poza zdawkowe: „Cześć pracy”.
– No i jak tam? Jak wypadło przesłuchanie? – dopytywał nachalnie Lizewski.
– Wyników przecież od razu nie podają! Czego się spodziewałeś, Rysiek?
– Och, widzę, że jesteś w paskudnym nastroju… Pewnie zaproponowali ci emeryturkę, co? Na emeryturkę przyszedł czas, panie majorze Opara, na emeryturkę…? – gadał jak najęty, ze złośliwą satysfakcją w oczach.
– Rysiek, nie pier…!
– Wy wszyscy, czterdziestolatkowie, dawno powinniście już siedzieć w domu, w kapciach przed telewizorem i słuchać opowieści o grzecznych dzieciach i dobrym Wujku Samie! – Lizewski dworował sobie z kolegi z nieukrywaną radością.
– Rysiek, nie licz na to! Nie zostaniesz szefem departamentu, boś za głupi, za chciwy i z oczu ci źle patrzy! Ale powiem ci jedno, dobrze sobie to przemyśl i zapamiętaj: W transcedentalnej apercepcji efemerycznych aspektów psychobiologiczny konglomerat paseistycznej lub agresywnej mentalności przy uwzględnieniu elementów endogenicznych i egzogenicznych adekwatnie ingeruje w skrajny dodupizm! – Wincent bez zająknięcia wyrecytował na odchodnym tę pełną sarkazmu frazę.
– Żegnam nieczule!
Wychodząc z budynku, zaczerpnął głęboko świeżego powietrza i z uczuciem ulgi, że ma to już za sobą, wsiadł do swojego napędzanego na cztery koła infiniti FX45. Lubił ten samochód. Jego trzystudwudziestopięciokonny silnik potrafił rozpędzić auto do setki zaledwie w sześć sekund. Z impetem ruszył w kierunku domu.
Minęły dwa dni od przesłuchania. Wincent nie mógł znaleźć sobie miejsca w domu. Nie wiedział, czy go zweryfikują pozytywnie. W gruncie rzeczy nie chciał tracić tej pracy. Lubił ją. Trudno mu było wyobrazić sobie jej utratę i zmianę związanego z nią stylu życia. Do tego, co wykonuje się z pasją, a przy tym odczuwa się z takiego działania przyjemność, człowiek bardzo się przywiązuje. Nie lubił też, gdy o jego przyszłości miałby decydować ktoś inny.
Za oknem padał majowy deszcz. Choć zza chmur nie było widać słońca, które zazwyczaj wprawiało go w lepszy nastrój, nie tracił wiary w siebie.
Ach, chrzanię to wszystko! – myślał. – Przecież nikt nie jest niepokalanie poczęty. Również i ja nie jestem. Nie byłem i nie będę! Jeśli mnie nie zechcą, poszukam sobie innej roboty. Nie jestem jeszcze taki stary i coś niecoś potrafię. W końcu, czy tylko oni mają patent na rację i patriotyzm? Poza tym, czy w dzisiejszych czasach szacunek dla przeszłości i przyz nanie się do własnych korzeni są jeszcze komuś do czegoś potrzebne? Czy patriotyzm tak bardzo jest już passé? A może tylko u nas?
Ostatnie słowa wyrzucił z siebie na głos.
– Mówiłeś coś, kochanie? – spytała żona z kuchni.
– Nie, nic takiego, tylko, że strasznie dzisiaj leje, a z południa nadciągają ciemne chmury. To mi wygląda na burzę, pewnie za chwilę lunie jeszcze mocniej – odpowiedział tym razem głośniej, by go dobrze słyszała.
- Oby tylko nie było gradu lub jakiejś trąby powietrznej! – odpowiedziała życzeniowo.
Oczekując na wezwanie od generała Poleskiego, postanowił zacieśnić rozluźnione częstymi wyjazdami zagranicznymi więzi z żoną i dwoma synami. Ostatnio Patrycja wymagała specjalnego traktowania. Wychowanie dwóch dorastających chłopców, często samotnie, z ojcem ciągle w tajnych misjach poza domem, kosztowało ją nie tylko wiele niepokoju o męża, lecz także wiele codziennego wysiłku w przekonywaniu urwisów do swoich racji. Nie wystarczyło wydawanie samych poleceń. Coraz częściej musiała uzasadniać większość podejmowanych przez siebie decyzji. Zazwyczaj dotyczyły one szkoły, kolegów i koleżanek oraz wspólnego przestrzegania zasad prowadzenia domu i utrzymania w nim porządku. Nie było to, wbrew pozorom, zajęcie dla niej łatwe. Zdawszy maturę i ukończywszy studia we Francji, była kobietą wyemancypowaną. Znała swoje prawa w małżeństwie i rodzinie. Nigdy nie chciała być kurą domową. Ze względu na przeżycia po tragicznym wypadku samochodowym ojca nie zrobiła prawa jazdy i w sprawach transportu była poniekąd zdana na innych. Zawsze natomiast pragnęła dużo podróżować i poznawać ciekawych ludzi. Pierwszych dziesięć lat życia małżeńskiego i rodzinnego było w dużej mierze zaprzeczeniem tych marzeń. Wiele czasu spędzała w domu, pełniąc pod nieobecność męża funkcję matki i ojca równocześnie. Po powrotach Wincenta obiecywała sobie, że tym razem przymusi go do pozostania na dłużej z nią i dziećmi w domu i że go już nigdzie nie puści. Płonne nadzieje! Po części oszukiwanie samej siebie. Praca w służbach nie była zwykłym zajęciem. Nie znało się dnia ani godziny. Chwile spędzone razem należało wykradać losowi i jak najdłużej się nimi cieszyć.
Jak każdy człowiek, uczyła się w biegu radzenia sobie ze stresem. Najlepiej jej to wychodziło, gdy schodziły się do niej przyjaciółki na kawę i długie babskie rozmowy. Nazywała to z niemiecka plaudern gehen. Wincent nie wiedział, skąd znała to powiedzenie. – Besser plaudern, dann fremd gehen. Lepiej iść na plotki niż kogoś zdradzać – mawiała i dodawała: – chociaż mężczyźni potrafią być większymi plotkarzami niż kobiety.
Wiedział, że lubiła umawiać się z koleżankami w Galerii Mokotów. Spotkania te połączone były zazwyczaj z tzw. shoppingiem. Na wydrukach wyciągów bankowych, które przychodziły po miesiącu pocztą, sprawdzał tylko, czy nie przesadzała z używaniem karty. Nie robił jej wyrzutów, co najwyżej raz na jakiś czas delikatnie upomniał. Nie chciał psuć jej tej jednej z wielkich kobiecych namiętności. Kiedyś kolega z wojska opowiedział mu typowy męski dowcip na ten temat:
– Wiesz – pytał z gębą uśmiechniętą od ucha do ucha – gdzie kobieta odczuwa najbardziej swój drugi punkt „G”?
– Nie, nie wiem – odpowiedział Wincent. – Na razie staram się, by dobrze odczuwała ten pierwszy!
– No to powiem ci, że kobiety najbardziej odczuwają swój drugi punkt „G” na końcu wyrazu shopping !
Kumpel śmiał się przy tym tak zaraźliwie, że w końcu i jego rozbawił do łez.
W gorące sobotnie popołudnie ostatniego tygodnia maja pogoda wyjątkowo nastrajała Wincenta do zadowolenia. „Dlaczego tak rzadko uświadamiamy sobie – myślał – że jesteśmy szczęśliwi? Tak często szukamy zaś dziury w całym. Patrzymy, nie widząc, słyszymy, będąc głuchymi. Wszystko przez nieustanny wyścig. Z kim? Po co? W imię czego?”.
Nad małym oczkiem wodnym, w starannie przez Patrycję wypielęgnowanym ogrodzie rosło mnóstwo różnokolorowych kwiatów. O tej porze roku jedne po drugich zaczynały rozkwitać i cieszyć oczy wszystkimi możliwymi kolorami. Wincent siedział na tarasie pod parasolem i z pękatej szklanki popijał piwo. Ostatnio zdobyło kilka medali na międzynarodowych konkursach browarniczych. Przed nim na stole leżała codzienna prasa i tygodniki. Wprawdzie co raz częściej korzystał z dobrodziejstw internetu, to jednak po felietony sięgał do prasy. Interesowały go artykuły o Polsce w kontekście polityki europejskiej oraz w relacjach z Rosją, Niemcami i USA. Poza tym uważał, że samo pobieżne czytanie internetowych informacji, a raczej ich nagłówków, tylko luzi otumania. Co więcej nieświadomie stają się oni obiektem maniupulacji przez media. Te z kolei nie są przecież anonimowe...
Od lektury oderwała go Patrycja. Schodząc z piętra, stanęła w drzwiach, trzymając w ramionach rozciągniętego na całej swej długości Chrobrysia. Po południowej drzemce próbował dojść do siebie. Przeciągał się, ciągle jeszcze zaspany. Widok był imponujący. Koty rasy maine coondochodziły do metra długości, łapy miały trzy razy grubsze i większe od zwykłego kota. Pyszczek zaś, jak u prawdziwego żbika lub rysia, z pędzelkami na uszach.
–Kotku, zapraszam na taras na drinka – zachęcił.
– A co proponujesz?
– Campari Orange na początek. Potem może kieliszek Irish-cream do tiramisu – odparł, uśmiechając się z satysfakcją, że wie, co smakuje żonie.
– Hm… Widzę, że pamiętasz, co lubię najbardziej! Ale żadnego ciasta! Wiesz przecież, że się odchudzam.
– Jasne… A propos, jesteś przekonana, że to lubisz najbardziej? – powiedział, przechylając się na leżaku w stronę kuchni, by lepiej go słyszała. Widział ją w całej kobiecej okazałości. Urokliwa nimfa napełniała z automatu filiżankę świeżo zmielonej i zaparzonej kawy. Poczuł, że wstrząsa nim dreszcz podniecenia.
– Lubię jedno i drugie, mój miły… Filiżankę kawy?
– Nie, na razie dziękuję. Kończę poobiednie piwo.
– Okay… Już do ciebie idę… Wiesz – ciągnęła – trawestując pewne powiedzenie, zastanawiam się, czy mężczyźni w ogóle odróżniają miłość od seksu?
– No wiesz! – żachnął się. – Skąd ten damski pesymizm?
– Czy ty, znając tak wiele języków obcych, uświadamiasz sobie, jakimi pięcioma językami można wyrazić swoją miłość do kobiety?
– Mógłbym podać kilka. Może nawet więcej. Przede wszystkim słowo samo w sobie. Ono może hołubić, wynosić pod niebiosa, ale źle użyte, krzywdzić, ranić, upokarzać.
– To na pewno – przytaknęła.
– A co myślisz o nieustającym bólu w piersiach, powodującym konieczność głębokiego zaczerpywania powietrza? Tęsknocie za osobą ukochaną w każdym zakątku kuli ziemskiej? Myślach krążących bez przerwy wokół tej osoby? Pragnieniu przebywania ze sobą
jak najdłużej razem… Długo tak będziemy rozmawiać na odległość? – zapytał głośniej w kierunku kuchni.
– Już, już, muszę włączyć zmywarkę. Zacząłeś dobrze, lecz dalej wydaje mi się, że mylisz pojęcia – mówiła, kończąc parzenie kawy i zamykając drzwiczki od zmywarki.
– W ten sposób opisujesz stan swojej duszy w momencie, gdy przed dwudziestu laty we mnie się zakochiwałeś. Czy to jednak aby już nie przeminęło z wiatrem?
– To ciągle trwa, Żabciu…
– A ból w piersiach to masz wtedy, gdy po spotkaniu z kolegami zbyt późno wracasz do domu… – ironizowała.
– Pati… Jak możesz tak mówić. Przecież wiesz, że ciągle ciebie tylko kocham!
– Po czynach ich poznacie, nie po słowach. Ale skoro mówimy już o słowach, to podpowiem ci, jakie to są języki, skoro sam nie możesz na to wpaść… – W jej zielonych jak morska woda oczach nie dostrzegał złośliwości, raczej chęć przekomarzania się z nim.
– Rozumiem, że nie tylko francuski? – odparł frywolnie.
– Tobie tylko jedno w głowie! A więc słuchaj! Jest więc dotyk, dalej czas, jaki się poświęca danej osobie, afirmacja tej osoby dla niej samej i wśród osób trzecich, gotowość niesienia pomocy, a czasami nawet do poświęceń.
– Fiu, fiu… Czyżbyś we mnie wątpiła?
– I wcale nie chodzi tu tylko o gotowość do poświecenia życia i zdrowia dla drugiej osoby – mówiła, jakby nie słyszała jego wtrąconej uwagi. – Raczej o drobne wyrazy poświęcenia w szarości dnia codziennego. Także o umiejętność obdarowywania danej osoby właściwymi prezentami we właściwych momentach życia. O znajomość gustów i przyzwyczajeń tej kochanej osoby.
– A gdzie błysk w oczach, który u mnie znajdowałaś? Czy to nie było wystarczającym świadectwem mojej miłości? – zajrzał jej głęboko w oczy.
– Jak najbardziej, z tym, że jest on coraz bledszy! – odparła z lekkim wyrzutem.
Spojrzał na nią jeszcze raz. Zrozumiał, że każde słowo, które teraz powie, będzie ważone i zapamiętane. Mężczyźni między innymi tym się różnią od kobiet, że nie pamiętają im długo rzeczy niedobrych, o wiele zaś dłużej rzeczy dobre. Z kobietami bywa zazwyczaj odwrotnie. Wincent zdawał już sobie sprawę, że w dłuższym pożyciu małżeńskim oboje mają wypracowane własne kody porozumiewania się, gesty, spojrzenia, maniery mówienia. Wiedział również, że wskutek stresu, pośpiechu i obowiązków wobec wymagającego współczesnego świata nie zawsze był w stanie utrafić w nastrój Pati. W danej chwili ubrać słowa w odpowiednią intonację głosu, by nie zostały fałszywie lub opacznie zrozumiane. Najgorzej zaś, gdy do związku wkradała się rutyna. Przestawało się pielęgnować wzajemne uczucia. Miał wyrzuty sumienia, że nie zawsze był wobec niej w porządku.
– Rybko, tego wszystkiego jestem bardzo świadomy – przekonywał.
– Nie wierzę! – droczyła się.
– Jak możesz nie wierzyć! To dla ciebie chciałbym mówić tymi wszystkimi językami świata. Tak doskonale, jak tylko potrafię.
– Mów. Przemawiaj…
– Mów do mnie jeszcze…Za taką rozmową / tęskniłem lata… Każde twoje słowo / słodkie w mym sercu wywołuje dreszcze – / Mów do mnie jeszcze… 1 – sięgnął po wiersz, uśmiechając się tak ciepło, jak tylko potrafił.
– Ty draniu! Zawsze potrafisz wybrnąć z sytuacji…
Trzymając w ręku campari dla Pati i whisky dla siebie, podążył za żoną na taras. Podał jej smukłą szklankę z żółtą-pomarańczową zawartością, ucałował w policzek i powąchał. Za uszami wyczuł zapach jednych z bardziej ulubionych przez niego perfum, zwanych „Poison”. Unosił się dookoła w promieniu kilku kroków. Wciągnął głęboko powietrze i objął żonę mocno prawą ręką od tyłu, powyżej bioder. Potem przytulił ją do siebie. Tak, to była słodka „trucizna”. Trucizna, której pragnął.
Szeptał coś do ucha. Po chwili pozwoliła mu się zaprowadzić do sypialni na piętrze. Och, jakże jej pragnął. Jakże chciał zatrzymać teraz czas jak najdłużej. Czuł zapach jej włosów, dotykał delikatnej jedwabistej skóry. Jego silne ramiona i muskularne uda wzbudzały w niej tak mocne pożądanie, że wiele była mu w takich chwilach gotowa wybaczyć.
Rzucili się na siebie łapczywie, jak w pierwszych dniach znajomości, chcąc nasycić się sobą tak mocno, jak tylko można. Jakby na zapas, na potem, gdy przyjdzie ponownie się rozstawać.
Tego samego dnia po południu przyjechał do domu Oparów wojskowy posłaniec. Wręczył majorowi wezwanie do stawienia się w dniu następnym na spotkaniu z generałem Poleskim.
Wincent udał się do kwatery tajnych służb w Warszawie. Minął punkty kontrolne i wszedł po schodach na piętro, a potem do sekretariatu generała. Zameldował się u adiutanta przy drzwiach. Na pozwolenie wejścia musiał odczekać kilka minut. Generał kończył jakąś ważną rozmowę telefoniczną. Wcześniej polecił sobie nie przeszkadzać.
Wreszcie mógł wejść.
– Witam pana majora – powiedział generał, zaciągając trochę po lwowsku.
– Cieszę się, że mogę pana ponownie powitać w naszej służbie.
– Czołem, panie generale! Pan pozwoli… – Wincent zawiesił pytająco głos.
– Czyżby to znaczyło, że zostałem zweryfikowany pozytywnie?
– Hola, nie tak szybko, panie majorze! Aczkolwiek muszę przyznać, że zawsze darzyłem pana dużym szacunkiem. O sympatii nie wspomnę. Zanim odpowiem, napijmy się czegoś. Może kawy? Herbaty?
– Chętnie mocnej, czarnej kawy z cukrem, jeśli pan tak łaskaw, panie generale – Wincent odpowiedział spokojniejszym już głosem. Chyba nie jest tak źle, przeszło mu przez myśl.
Generał podszedł do biurka i zadzwonił po adiutanta. Poprosił o dwie duże czarne kawy z cukrem.
– A zatem, panie majorze! Widzi pan, długo analizowaliśmy pańską przeszłość, dotychczasową służbę i obecną pana sytuację rodzinną. Wiem, że wszystkie niezbędne testy sprawnościowe, fizyczne i intelektualne, jakim poddał się pan dwa miesiące temu, wypadły nad wyraz dobrze. Jednak analiza pańskiej przydatności dla służb wypadła niejednoznacznie… Z jednej strony ma pan wielkie zasługi dla obronności Rzeczpospolitej, duży potencjał w postaci wykształcenia i życiowego doświadczenia. Z drugiej – pana działalność sprzed roku 1989 budzi wątpliwości obecnego kierownictwa resortu. Jak pan wie, nastał czas czyszczenia służb z potencjalnych zagrożeń wynikających z możliwego uwikłania się naszych pracowników we współpracę z obcymi wywiadami. Zwłaszcza Federacji Rosyjskiej.
– Tak, wiem. Byłem drobiazgowo przesłuchiwany przez szanowną komisję. Złożyłem wyczerpujące pisemne oświadczenie o mojej dotychczasowej pracy. Zdradą się brzydzę i wolałbym odejść ze służby niż dać się pozyskać i pracować dla obcych.
– Tak, tak… Pan ciągle jeszcze jest młody duchem. Lecz pańska praca w Centrali Handlu Zagranicznego, majorze, nie przynosi chluby. Z tego powodu miał pan w komisji kilku przeciwników pozytywnej weryfikacji.
– Wspominam te czasy z niechęcią, ale wydaje mi się, że nikogo wówczas nie skrzywdziłem ani nie naraziłem na odwet bezpieki. Lawirowałem między mniejszym a większym złem.
– Ogólnie nie mamy przeciw panu ciężkich zarzutów. Przewodniczącego komisji udało mi się jednak przekonać dopiero po analizie życiorysu pańskiej rodziny. Czy pan wie, że zawdzięcza pan swoją pozytywną weryfikację przede wszystkim dziadkowi Onufremu, który służył u Piłsudskiego w obronie Lwowa? – W tym momencie zapadło krótkie milczenie. Wincent nie śmiał i nie chciał zabierać głosu.
– Zatem, właściwie to przeważyło. Pan rozumie, mamy tylu młodych i chętnych do pracy w nowych służbach…
– Panie generale. Jeśli mógłbym coś powiedzieć… Zawsze twierdziłem, że za ludzi mówią czyny, nie słowa. Zresztą tak też mówi moja żona. Nigdy w rodzinie nie należeliśmy do erudytów. Bliższe nam tradycje żołnierskie.
– Owszem, to najbardziej prawdziwa z prawd na tym świecie. Podobnie jak to, że przyjaciela poznaje się w biedzie – odparł nieco filozoficznie generał.
Odwrócił się na chwilę plecami do Wincenta. Z papierośnicy wyjął papierosa i zapaliwszy, mocno się zaciągnął. Rzadko teraz palił. Wiedział, że to niezdrowe, a poza tym źle wygląda. W chwilach podejmowania trudnych decyzji lubił jednak sięgnąć po Marlboro i głęboko zaciągnąć się dymem.
– Panie majorze, nie skłamię, jeśli powiem, że pańska wiedza i doświadczenie są nam bardzo potrzebne. Nie można wszystkiego oprzeć na młodych. To tak, jak w futbolu. Napastnicy mogą być młodsi, lecz w środku pola i w obronie trzeba znaleźć ludzi prowadzących i kontrolujących grę. Wie pan, nie możemy sobie pozwolić na rozbicie służb w imię pewnych idealistycznych poglądów niektórych członków komisji. Powiem tak: pragmatyzm, inwencja, lojalność i kontrola, to przynajmniej pierwsze cztery filary fundamentu, na którym budujemy nowe służby. Dodam, że decyzja zapadła wczoraj późnym wieczorem i że za pana poręczył także pański kolega ze studiów. Moja zaś opinia domknęła pozytywnie tę sprawę.
– Dziękuję! Czy mogę zatem rozumieć, że nadal jestem oficerem służb?
– Hm… – generał zawiesił na chwilę głos.
– Tak. Gratuluję panu, panie majorze! A właściwie, panie podpułkowniku. Dla pana informacji, na mój wniosek mianowano pana także dowódcą grupy Gamma… Jeszcze raz gratuluję! – Uścisnął mu dłoń.
Wincent w milczeniu odwzajemnił uścisk.
– Choć pora trochę wczesna… Zanim przejdziemy do szczegółów, nie omieszkam wypić z panem małego toastu! Proponuję naszą staropolską Żubrówkę.
Podpułkownik Opara nie przepadał za tym trunkiem, chyba że białą. Wolał whisky albo Wyborową. Zadowolony jednak z wyników przesłuchania przed komisją, wypił kieliszek do dna. Poczuł dużą ulgę, że najgorsze ma za sobą. Napięcie mijało. Z drugiej strony wiedział, że awans na dowódcę ściśle tajnej jednostki Gamma jest nie lada honorem. O jej istnieniu, a nawet nazwie wiedziało tylko kilku najbardziej wtajemniczonych. Dziś dowiedział się o niej od generała.
Jeszcze raz uścisnął dłoń generałowi. Dobry stary żołnierz. Przyszedł do służb niedawno. Nigdy nie był członkiem PZPR. Jego ojciec służył w Kedywie AK, dawało mu to teraz przewagę nad innymi oficerami w nowej Polsce. Przedtem raczej trwał i nie był dostrzegany. Wincent dowiedział się kiedyś, że w oddziałach AK na Rzeszowszczyźnie wielokrotnie przebywał ojciec generała Poleskiego. Armia Krajowa przygotowywała wówczas plan wyzwolenia wielu miejscowości spod panowania hitlerowskich Niemiec, zanim na te tereny wejdzie armia rosyjska. W ten sposób chciano odtworzyć II Rzeczpospolitą i zademonstrować światu państwową suwerennosć i niezależność od Rosji.
Nie wszyscy przecież w owym czasie byli świadomi ustaleń z Tehereanu i Jałty.
Jednym z wyzwolonych samodzielnie przez AK miast był Tyczyn. Tam przed mordami UPA schroniła się rodzina Wincenta. Uciekli wówczas z Kresów Wschodnich, z Podola, do Generalnej Guberni. Być może z tego powodu generał darzył Wincenta pewną dozą sympatii.
Poleski, pomimo stosownego wieku, nie zamierzał przechodzić na wcześniejszą emeryturę. Do tego się nie palił. W nowej rzeczywistości tym bardziej czuł się potrzebny armii i krajowi. Zamiłowanie do tego typu pracy, osobista charyzma i hart ducha sprawiały, że przetrwał wielu ministrów i ciągle na niego liczono w służbach.
– A zatem, panie pułkowniku, pojedzie pan do Afganistanu jako dowódca jednostki Gamma. Będzie pan odpowiedzialny za wykonanie zadań specjalnych i koordynację działań z pana odpowiednikiem po stronie amerykańskiej. Na terenie Afganistanu jednostka podlegać będzie w uzgodnionych zadaniach Amerykanom i ściśle z nimi współpracować.
– Rozumiem. Dziękuję za zaufanie, panie generale!
– Przejdę zatem do szczegółów…
Rozmowa z generałem Poleskim przeciągnęła się do południa. Wincent rozstawał się ze swoim przełożonym w wyraźnie lepszym nastroju. Spod gmachu służb odjeżdżał z uczuciem ulgi. Znowu miał pracę…
– Pati, Patrycjo, kochanie… Wróciłem! Czy jest ktoś w domu? – krzyknął, przekraczając próg i domykając za sobą drzwi wejściowe.
Odpowiedziała mu cisza. Może poszła do szkoły Stasia, pomyślał. Coś mu wczoraj o tym wspominała. Jego myśli krążyły wtedy tylko wokół czekającego go spotkania z generałem, zupełnie wyleciało mu to z głowy.
Było wczesne popołudnie. Zmęczony trwającym od kilku dni nieustannym napięciem, nastawił płytę z ulubionymi mazurkami i polonezami Chopina. Muzyka była dla niego ważna.
Nie miał jednak dziś nastroju do Chopina. Po chwili przełączył na Michaela Jacksona. Lubił zwłaszcza jego Who Is It i You Are Not Alone. Oboje z żoną lubili Jacksona, choć stary dobry rockmann, Rod Stewart, zajmował również poczesne miejsce w ich domowej płytotece. Jednak koncert Michaela Jacksona dla HBO i nagranie Whatever Happens z jego ostatniego albumu Invincible z robiły na nich wyjątkowe wrażenie. W Invincible towarzyszył wówczas Michaelowi Carlos Santana. Przypomniał sobie rozmowę z Pati:
– Poruszał zmysły i dusze… Wielki człowiek! Biedny, zaszczuty przez zawistnych ludzi. Złych dziennikarzy, żądnych pieniędzy i sensacji... – emocjonowała się Patrycja.
– Raczej przez fałszywych proroków. Dziś media potrafią zniszczyć najlepszych z najlepszych. Są silniejsze od niejednych rządów. Gdyby nie był dobrym człowiekiem, nie oddałby trzystu milionów dolarów na cele charytatywne. Któż inny z artystów uczynił choć cząstkę tego? – przytaknął.
– Zdobył czternaście nagród Grammy, lecz wszystkie chował. Nie wieszał ich na ścianach swojego domu, nie oprawiał w złote ramki – mówiła poruszona.
– W Michaelu – dopowiadał Wincent – nie było śladu próżności, odrobiny pychy! Ludziom więcej chciał z siebie dawać, niż od nich brać. Był perfekcjonistą z wielkim sercem. Za to kochało go wielu!
– Był za dobry na ten świat! – dodała Pati. – Mogliby zostawić go już w spokoju! Co dzień coś nowego w mediach! Co chwila jakieś nowe sensacje.
– Rzeczywiście rzucili się na niego jak żądne krwi hieny.
– Wiesz, co mówił na ten temat? – spytała.
– Mówił, że plotka i kłamstwo obiega świat sprintem, prawda zaś objawia się dopiero w maratonie… – Na wspomnienie Jacksona Patrycja wzruszała się, głos wiązł jej w gardle.
– Ale, ale! Nie znaczy to, że zapominamy o Rodzie Stewarcie. Pamiętasz jego One Night Show w Royal Albert Hall? – przypomniał.
– Jakże mogłabym zapomnieć!
– To jego I Don't Want to Talk About It… śpiewane w duecie z Irlandką Amy Belle i
Have I Told You Lately That I Love You – wspominał z rozrzewnieniem. Byli razem w Londynie na tym koncercie.
Głowę miał pełną najprzeróżniejszych, nie całkiem uporządkowanych myśli, skojarzeń. Splot wydarzeń z ostatnich dni skumulował je wszystkie prawie w jednym czasie. Myślał o służbie, o swojej przeszłości, rodzinie. O ojcu i dziadkach, których życie było swego rodzaju pielgrzymką w różne miejsca. Często w poszukiwaniu własnej tożsamości. O sobie. Że też musi za każdym razem udowadniać, że nie jest wielbłądem, dowodzić miłości do tej ziemi. Z kroplą goryczy w sercu wsłuchiwał się w rytm muzyki i głos niepowtarzalnego Michaela Jacksona. Wychylił ostatni łyk alkoholu, odstawił szklankę na podręczny stolik i głęboko usnął.
Po dwóch godzinach obudził go jakiś hałas w salonie. Drzwi łączące salon z przedpokojem i kuchnią były lekko przymknięte. Słyszał dochodzące z kuchni odgłosy, czuł zapach przygotowywanej kolacji. Pewnie żona dała mu się zdrzemnąć po trudnej rozmowie z generałem. Jesteś kochana i wyrozumiała, pomyślał. Dobrze odróżniał zapach przysmażanej na złoto cebuli i papryki oraz syczenie drobno posiekanego w kostki mięsa. Pachnie mi risotto… Przydałoby się otworzyć jakąś butelkę…
– Winek, dobrze, że wstałeś. Mamy gościa… Twój tata nas odwiedził.
– Część, tato! Jak zdrówko? – Szczerze ucieszył go widok ojca.
– Witaj! Czuję się tak, jak każdy czułby się w moim wieku…
– Wiesz? Ponownie przyjęli mnie do służby. Sam nie wiem, czy mam się cieszyć, czy smucić. Pewnie oznacza to ponowną rozłąkę z domem – rzucił, idąc w stronę kuchni.
Na stole postawił butelkę czerwonego Saint-Emilion Grand Cru rocznik 1975.
– Och, przestraszyłeś mnie. Nie słyszałam, jak wszedłeś…
– Widzisz, potrafię być cichociemny…
– A już myślałam, że zostaniesz przydzielony do działu analiz i będziesz więcej pracował na miejscu, w Warszawie – Patrycja z miejsca nawiązała do dręczącego ją tematu. – Moglibyśmy dłużej być ze sobą razem… Powoli mam tego wszystkiego dość! Ciągle sama i sama. A ciebie nie ma.
– No przecież masz w domu chłopaków! W końcu to moja krew!
– Owszem, ale czy oni są w stanie we wszystkim mi ciebie zastąpić?
– We wszystkim to pewnie nie...Widzisz, kotku, w przeciwieństwie do ciebie, nie liczyłem na to, że zostawią mnie w dziale analiz. Nie spodziewałem się jednak, że mój wyjazd do Afganistanu to sprawa aż tak pilna…
– Jak to, czyżbyś wrócił do domu tylko na krótkie odwiedziny?
– Ciągle trudno jest ci się przyzwyczaić?! – westchnął.
– A co ze mną? Co z dziećmi? Chłopcy dorastają, potrzebują ojca na co dzień, a nie od święta! Wszystko znów spadnie na mnie! Jestem tym zmęczona – usiadła ciężko na krześle i zapatrzyła się tępo w podłogę. Wyrwał ją z tego Chrobryś, wskakując na kolana z podniesionym do góry puszystym ogonem.
– Ach, prawda… Mamy jeszcze ciebie, Chrobrysiu. Przynajmniej ty zostajesz – szepnęła pieszczotliwie do zwierzaka. Na jej twarzy pojawił się uśmiech radości pomieszanej z zatroskaniem.
– Karolu, Stasiu, wszystko stygnie! Schodźcie na dół, zostawcie te komputery! Internet to nie cały świat! – krzyknęła ku pokojom synów, odwracając na chwilę uwagę od tej ciężkiej rozmowy.
– Chłopcy! Czekamy na was! – poparł ją Wincent.
– Tam trzeba zaprowadzić ład, jak w Europie… Uprawa narkotyków nie może być podstawą bytu rodziny – próbował wyjaśnić Pati motywy wyjazdu.
– A dlaczego? – ironicznie podchwycił Karol. Po długich nawoływaniach schodził wreszcie do kuchni na rodzinny posiłek. Dorastającego chłopaka co raz trudniej przychodziło
rodzicom odgradzać od trudnych tematów wszechobecnej rzeczywistości.
– Przecież wszystko wtedy staje się takie przyjemne. Człowiek jest szczęśliwy i odjeżdża…
– Patrzcie go, znalazł się nieszczęśliwy i tak bardzo jest mu źle na tym świecie! – zrugała go Patrycja.
– Rozumiem, że kpisz? – spytał Wincent.
– Hm… – odchrząknął Karol, uznając, że ojciec doskonale odczytał jego dość niemądre żarty.
– Narkotyki nie mogą być podstawą bytu rodziny. Tak jak nie mogą być podstawą istnienia żadnego państwa. Przecież to one niosą zniewolenie. Tam, gdzie się je uprawia, ściągają najgorsze ludzkie charaktery. W ten sposób rodzi się zło. A zło rodzi następne zło, potem terroryzm i tak dalej… Bez końca. Czy pamiętacie z historii, dlaczego w czasie zaborów w każdej polskiej wsi musiała być karczma?
– Wincent, Wincent, ale wam nakładli do głów na tych szkoleniach… Opanuj się… – zgasiła go żona.
– Pati, on dobrze mówi. Tak jest. Tak było! To prawda! – wspierał go ojciec.
– Cała prawda i tylko prawda lub oczywista oczywistość! – dworował sobie Karol z dziadka.
– Karolu, myślałem, żeś bardziej poważny – skarcił go Wincent.
– W narkobiznesie i dla terrorystów prawa poszczególnych ludzi, a potem prawa narodów, nie mają znaczenia. Jedni korzystają z drugich. Pierwsi w imię zrobienia fortuny, drudzy w imię ideologii, którą wyznają!
– A jak ty temu chcesz zaradzić? – zdumiał się ojciec.
– Tato, dlatego tam jadę, to znaczy jedziemy!
- Oj, nie jestem pewien, czy dacie radę... synu. – szepnął.
Dwa dni później wojskowy samolot CASA 295M, jeden z zakupionych w Hiszpanii, transportował pierwszych dwustu polskich żołnierzy wraz ze sprzętem z Warszawy do Kabulu. Następni szykowali się do wylotu za dwa tygodnie. Razem do Afganistanu trafić miało około dwóch tysięcy Polaków, a kontyngent miał być w przyszłości zwiększony i doposażony.
Lekkie samochody opancerzone Hummer były już na miejscu. Przed przylotem żołnierzy zostały wypożyczone od Amerykanów. Nie miały jednak dostatecznego opancerzenia podłogi, wzbudzając duże zastrzeżenia dowództwa i żołnierzy. Nie oni szczędzili ciężkich obelg pod adresem ministerstwa w Warszawie. Dodatkowy sprzęt, w tym bojowe wozy wsparcia Rosomak i helikoptery, miał bowiem przypłynąć statkiem dopiero miesiąc później do Pakistanu. Stamtąd dopiero koleją dotrzeć do Afganistanu. Po tak dalekiej podróży i możliwościach sabotażu ze strony Al-Kaidy w Pakistanie nikt nie wiedział, w jakim stanie przybędą na miejsce.
CASA 295M wylądował w Kabulu późnym wieczorem. Był czerwiec, lecz temperatura nocą szybko spadała i robiło się dość zimno. W mroku wokół nich leżał Afganistan. Wincent przypomniał sobie pierwsze wrażenie sprzed paru lat. Górzysty kraj w południowo-zachodniej Azji. Kraj kontrastujących ze sobą krajobrazów. Majestatycznych gór i zielonych dolin, nagich skał i pustynnych bezdroży. Tam, gdzie temperatura latem przekracza czterdzieści stopni w cieniu, a zimą spada do minus dwudziestu pięciu. Jedyna wielka rzeka to Amu-daria. Jakie środowisko, tacy i ludzie. Twardzi, nawykli do trudnych warunków życia, zorganizowani w struktury klanowe pod przywództwem starszego rodu. Wewnątrz takich struktur solidarni ze sobą i lojalni. Religia panująca to islam. Kobieta nie ma tu praw równych mężczyźnie.
Na sztandarach przybyłych jednostek widniały słowa Fiat Voluntas Tua. Na lotnisku polskich żołnierzy przywitał głównodowodzący, generał Marian Kromaszewski.
– Misja, którą mamy do wypełnienia w tym kraju w ramach operacji NATO, nie jest z założenia misją wrogą temu państwu. Nie jest wymierzona w ludność Afagnistanu. – mówił. – Nie chcemy prowadzić tu wojny. Przeciwnie, mamy nieść stabilizację. Zakładać szkoły, szpitale. Budować wraz z wieśniakami studnie wody do nawadniania pól, sprawić, by mieli z czego żyć i nie hodowali maku do produkcji opium. Mamy nieść wolność od talibów. Będziemy walczyć, lecz bardziej o serca i umysły tych ludzi. Tylko tak możemy wygrać tę wojnę. Wygrana tu, w Afganistanie, zapewnia nam pokój w naszych miastach w Europie i Ameryce. Przegrana oznacza ponowne zamachy terrorystyczne w naszych krajach. Przede wszystkim jednak byłaby upokorzeniem dla nas i dla wszystkich naszych sojuszników. Talibów możemy i musimy pokonać tu, aby trzymać ich z dala od naszych domów! Mówię: pokonać, lecz myślę: nie tylko siłą oręża. Przede wszystkim prowadząc z nimi nowoczesną wojnę psychologiczną o dusze prostych Afgańczyków i ich lokalnych przywódców. Jeżeli jednak będzie trzeba, nie zawahamy się użyć również siły! – zakończył generał.
Wincent ciekaw był jego słów, lecz to, co usłyszał z tylnego szeregu, przywróciło go do twardej żołnierskiej rzeczywistości.
– No dobra, Marian, pięknie umiesz pier... albo inaczej – pięknie pierdolicie Hipolicie, a życie i tak to wszystko zweryfikuje. Obyś nie żył tylko w świecie iluzji i do tego świata nas nie wciągnął! Na Hummerach to my zajedziemy na najbliższy cmentarz. Wczoraj trzech naszych wróciło w dębowych jesionkach do domu! – prawie na głos komentował chorąży. Najwidoczniej starszy stażem i bogatszy w gorzkie doświadczenia wojenne.
Wincent odchrząknął znacząco. Instynktownie wyczuwał w takim postępowaniu podoficera rozczarowanie i zniechęcenie. Nie mógł jednak pozwolić na to, by ziarno zwątpienia padło i zapuściło korzenie w umysłach żołnierzy młodych i pełnych wiary w to, co mają w tym kraju robić. Chociaż sam jeszcze poniekąd w tej kwestii był zielony. W końcu, myślał, młodzi żołnierze nie przylecieli tu, by od razu mieli wracać zakażeni bakcylem całkowitego zniechęcenia do misji… Jak mu się nie podoba, to przecież może złożyć rezygnację i w ten czy w inny sposób doprowadzić do wycofania go ze służby w Afganistanie. Przymusu nie ma!
Z odległości kilkudziesięciu metrów generał tego nie słyszał. Przemawiał dalej:
– Takiego spojrzenia na wyznaczone zadania oczekuję od dowódców i żołnierzy, którymi mają dowodzić. Oczywiste jest również sumienne wykonywanie rozkazów, dyscyplin. Nieodzowne jest także bezwzględne współdziałanie wszystkich rodzajów wojsk oraz szybka łączność z naczelnym dowództwem polskim i dowództwem wojsk International Security Assistance Force. Ma się rozumieć o każdej porze dnia i nocy. Życzę sprawnej realizacji wytyczonych zadań, szczęścia i Bożej opieki na każdy dzień waszego pobytu w tym kraju! Teraz krótką modlitwę odmówi za naszą misję i błogosławieństwa udzieli ksiądz pułkownik Janusz Drozd…
Trzon kontyngentu polskiego w ramach sił ISAF utworzony został jako całkowicie zawodowy dziewięciusetosobowy 18. Batalion Desantowo-Szturmowy. Wsparty przez czterdzieści wozów transportowo-bojowych Rosomak z 17. Brygady Zmechanizowanej, żołnierzy 1. Pułku Komandosów, 25. Brygady Kawalerii Powietrzno-Desantowej i ponad stu z jednostki specjalnej Gamma. Razem prawie tysiąc dwustu ludzi. W niedługim czasie siły te miały ulec wzmocnieniu, także o dostawę ponad trzydziestu śmigłowców bojowych, do łącznej liczby dwóch tysięcy żołnierzy. Rejonami stacjonowania sił polskich w momencie przyjazdu Wincenta były prowincje Ghazni i Paktika. Nieustanne zamachy, wymiana ognia z talibami, pościgi w górach, ostrzał z moździerzy i rakiet – taka była codzienność na wschodzie i południu kraju. Od następnego roku oddziały polskie miały przejąć całkowicie samodzielną kontrolę nad prowincją Ghazni.
Dziesięć dni później Wincent siedział już z konkretnym przydziałem i zadaniem w kabinie amerykańskiego helikoptera typu CH-47 Chinook. W helikopterze słychać było miarowy turkot dwóch potężnych silników mocowanych w górnej części kadłuba. Oprócz Polaków, leciało w nim także kilku Amerykanów, prawdopodobnie łączników. Wincent był tu nowy, jeszcze nikogo nie znał. Naprzeciw niego siedział jeden z trzydziestu kilku polskich psychologów wojskowych przysłanych do Afganistanu przez Ministerstwo Obrony Narodowej w randze majora. W rękach trzymał książkę o Pasztunach znanego polskiego arabisty z Uniwersytetu Warszawskiego.
Wincent wdał się z nim w pogawędkę. Psycholog miał mocno teoretyczne podejście. Zobaczymy, co pokaże praktyka – pomyślał.
Nagle ze strony pilota helikoptera padała komenda:
– Przygotować się do lądowania, zapiąć pasy, sprawdzić mocowanie ekwipunku!
Na wewnętrznych ściankach w górnej części helikoptera zapaliły się czerwone ostrzegawcze lampki. Z dużą wprawą pilot łagodnie posadził śmigłowiec na płycie lotniska.
Wśród ryku silników stojącego helikoptera i podrywanych w tej chwili do startu dwóch samolotów myśliwskich typu F16, po Wincenta i jego żołnierzy podjechały dwa amerykańskie Hummery. Żołnierze z Gammy wsiedli do jednego z nich. Po podpułkownika podjechał zaś wóz oznaczony emblematami dowództwa ISAF. Z Hummera energicznie wysiadł, a raczej prawie wybiegł amerykański oficer w randze pułkownika. Wyciągając rękę na powitanie, głośno mówił coś w kierunku Wincenta. Dopiero jednak, gdy śmigła helikoptera przestały wibrować, jego słowa stały się zrozumiałe.
– Nazywam się Lukonski, pułkownik Jack Lukonski. Miło pana widzieć. Witamy! Spodziewaliśmy się pana dzisiaj.
– Nice to meet you too, Podpułkownik Wincent Opara. Myślę, że przybyliśmy o czasie.
– Yea, yea! Chciałem powiedzieć, że oczekiwaliśmy tutaj polskich żołnierzy bardzo długo. Dobrze, że już jesteście! – próbował wyjaśnić Lukonski.
Przejechali kilkadziesiąt metrów. Po chwili Wincent swym biegłym angielskim zapytał amerykańskiego oficera:
– Czy zechce pan zrobić mi tę grzeczność, pułkowniku… Czy dobrze słyszałem? Pańskie nazwisko brzmi… Lukonski?
– Yea, nazywam się Lukonski, Jack Lukonski... z Chicago. Dlaczego pan pyta? Zna pan to nazwisko?
– Myślę, że tak, moja babcia nazywała się Łukońska, urodziła się w Toporowie. niedaleko Lwowa. Przed drugą wojną światową to było terytorium Polski. Teraz należy do Ukrainy – wyjaśniał mu Wincent.
Przez moment Amerykanin jechał przed siebie jakby na pamięć.
– O rany boskie! O rany boskie! Nie wierzę, nie wierzę! – nagle dał wyraz swoim emocjom. Jego oczy robiły się coraz większe ze zdziwienia.
– Cóż za zbieg okoliczności! – Widząc zaciekawioną minę Wincenta, dodał:
– Wyjaśnię wszystko po pańskiej rozmowie z generałem Robertsem. Żołnierze będą mogli poznać swych amerykańskich kolegów, a my spotkamy się ponownie za godzinę.
W chwilę później Hummer podjechał pod kwaterę sił specjalnych ISAF przy lotnisku pod Kandaharem.
Wincent obbciągnął poły marynarki munduru, poprawił delikatnie skośnie nałożony na głowę czarny beret polskich sił specjalnych. Spojrzał na buty. Nie zdążyły jeszcze się zakurzyć afgańskim piaskiem niesionym z pustyni. Następnie ruszył w kierunku wejścia za Lukonskim. Strzegło go dwóch, prawie futurologicznie uzbrojonych i umundurowanych brytyjskich żołnierzy z jednostki Special Air Service.
Po wejściu na pierwsze piętro gmachu, przywitał ich adiutant generała. Poprosił, by chwilę poczekali. Zaraz mieli zostać przyjęci. Czekając na wezwanie, Opara i Lukonski przyglądali się sobie nawzajem. Wymienili kilka ogólnych uwag o stojących na lotnisku F16. Nie tak całkiem dawno Polska kupiła podobne, rezygnując z francuskiego Mirage 2000 i szwedzkiego Grippena. Władze polskie nie zaskarbiły sobie tym sympatii Francji. Zwłaszcza ówczesnego prezydenta Jacques’a Chiraca.
– Baczność! – wydał komendę adiutant generała.
– Spocznij, spocznij! – przerwał generał, podchodząc najpierw do Wincenta.
– Cieszę się, że mogę powitać na tej ziemi Wojsko Polskie, pułkowniku – zaczął.
– I mnie napawa radością, że po wielu latach jako żołnierz wolnej i niepodległej Polski, mogę stanąć ponownie w koalicji z armią brytyjską i amerykańską dzięki suwerennej decyzji polskiego rządu – odpowiedział Opara.
– Tak! Od czasu drugiej wojny światowej minęło już sporo czasu, ale dziś ponownie walczymy ramię w ramię. My, Brytyjczycy, pamiętamy waszą pomoc w bitwach o Anglię, Tobruk, Monte Cassino, lądowanie w Normandii. Potem wspólne z Kanadyjczykami wyzwalanie Belgii, Holandii… – wspominał kurtuazyjnie generał Roberts.
– Zdążył pan już poznać pułkownika Lukonskiego? – zadał zdawkowe pytanie.
- Bardzo się z tego cieszę. Będziecie współpracować. I to nie tylko tu na miejscu, lecz przede wszystkim dowodząc w terenie. Pułkownik Lukonski jest dowódcą amerykańskiej elitarnej jednostki Combat Special Operation Forces na Afganistan. Pan, pułkowniku, dowodzi tu polską jednostką specjalną. Po moim ostatnim spotkaniu z pana dowództwem w bazie Bagram, jestem upoważniony przedstawić panom następujący plan działania na najbliższe tygodnie:
Punkt 1: Namierzenie kryjówek Al-Kaidy w górach północnego i wschodniego Afganistanu. Być może trzeba będzie się także zapuszczać na tereny Pakistanu, nad którymi rząd w Islamabadzie zupełnie traci kontrolę;
Punkt 2: Likwidacja lub wzięcie do niewoli zorganizowanych grup zbrojnych tej terrorystycznej organizacji;
Punkt 3: Zebranie jak najwięcej informacji dotyczących miejsca przebywania najważniejszych osób z grona najbardziej przez nas poszukiwanych terrorystów. O ile możliwe, ich schwytanie oraz, w razie konieczności, realizacja innych pilnych celów wyznaczonych przez dowództwo ISAF.
– Rozumiem, zadania raczej czysto wojskowej natury? – wtrącił Wincent.
– Sprawami niesienia i rozdziału pomocy finansowej dla mieszkańców Afganistanu zajmą się jednostki wojsk lądowych ISAF. Zaznaczam jednak, że nie traktuję bynajmniej tego typu zadań drugoplanowo. Uważam, że przez budowanie w dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa, możemy w tym kraju równie dużo, jeśli nie więcej osiągnąć. Ze szczegółami zapozna pana pułkownik Lukonski.
– Dziękuję, generale – Amerykanin skłonił nieznacznie głowę w stronę generała i rozpoczął prezentację:
– Biorąc pod uwagę wyznaczone nam przez międzynarodowe dowództwo zadania, chciałbym przedstawić panu, pułkowniku, na jakim odcinku w ramach ruchów naszych wojsk będziemy liczyć na wsparcia pana oddziałów z Gammy. Wszyscy jesteśmy świadomi ogromu gór, przede wszystkim Hindukuszu ciągnącego się aż do Pakistanu. To właśnie tam wymaga się od nas sprawdzenia metr po metrze każdego skrawka ziemi w celu namierzenia kryjówek bojowników Al-Kaidy. Ich likwidacji i schwytania samych terrorystów… Do tego należy dodać ryzyko i skalę zagrożenia dla naszych żołnierzy, wynikające z fanatyzmu i interesowności mieszkańców Afganistanu. Dla nich jesteśmy okupantami i niewiernymi synami złej Ameryki… Ufam, że z naszymi żołnierzami i przy pomocy najnowszych zdobyczy techniki, jesteśmy w stanie osiągnąć postawione cele.
Po naradzie u generała Robertsa, Wincent został zaproszony przez Lukonskiego do pobliskiej kantyny oficerskiej na obiad i drinka. Gdy zjedli, zamówili po jednym scotchu z dużą ilością lodu.
– Ja mówić jeszcze troszku po polsku… – zaśmiał się Lukonski, siadając obok Wincenta na barowym stołku.
– O, to miła niespodzianka. Szczerze mówiąc, lecąc tu, myślałem o dobrej, również osobistej, współpracy naszych wojsk z Amerykanami. Jednak nie spodziewałem się, że zastanę tu kogoś, kto mówi po polsku. Na dodatek nosi nazwisko mojej babki. Niech mnie drzwi ścisną, nie spodziewałem się… – odparł szczerze Wincent.
– Jak, jak powiedziałeś? Niech mie dzwi scisnoł? – dopytywał się Jack, usiłując wymówić ten karkołomny dla Anglosasa zwrot w języku polskim.
– No tak, niech mnie drzwi ścisną, ale tego się nie spodziewałem – powtórzył Wincent.
– Czego się nie spodziewałeś? – teraz Jack przeszedł ponownie na angielski.
Było mu dużo łatwiej i szybciej komunikować się z Wincentem w rodzimym już języku.
– Nie spodziewałem się. Po pierwsze, że spotkam w Afganistanie żołnierza z Combat SOF o polsko brzmiącym nazwisku. Po drugie nie spodziewałem się, że akurat to polskie nazwisko będzie pisane tak samo, jak nazwisko mojej babki, Zofii. Po trzecie zaś, że pochodzisz z Chicago, dokąd wyemigrował przed drugą wojną brat mojej babki, Ryszard Łukoński… – mówił, spoglądając na Amerykanina. Do cholery, myślał, on ma przecież nos mojego ojca. Duży, szeroki, z dużymi nozdrzami… Czyżby…?
– Chwila, zaraz, twoja babka Zofia miała brata, Ryszarda?
– Właśnie tak, Ryszarda. W Ameryce miał syna i córkę, Władysława i Apolonię – Wincent przypatrywał się Jackowi coraz uważniej, dostrzegając wyraz rosnącego zdziwienia na jego twarzy.
– Wielkie nieba! Władysław to mój ojciec… Ty zatem musisz być moim… moim kuzynem! – prawie krzyknął.
– Nie do wiary, jeśli jest, jak mówisz, to znaczy, że jesteśmy… spokrewnieni. To mało powiedziane! Jesteśmy bliskimi kuzynami! – W tym momencie Jack energicznie wstał ze stołka, wyciągnął dłoń do Polaka. To samo zrobił Wincent. Obydwaj padli sobie w ramiona. Zrobili to tylko jeden raz. Nie chcieli okazywać swoich uczuć, obydwaj byli jednak autentycznie wzruszeni.
– Wypijmy specjalny, ostatni dziś toast. Za spotkanie dwóch kuzynów w najdziwniejszym miejscu na ziemi! – Jack skinął na kelnera. Ciągle jeszcze kręcił głową z niedowierzaniem.
– Dwóch kuzynów, niemniej pochodzących ze świata tych samych, albo podobnych wartości – nieco pompatycznie odpowiedział Wincent. Nigdy jeszcze nie miał okazji spędzić więcej czasu w Ameryce. Kilkutygodniowy kurs szkoleniowy w zamkniętej jednostce w Arizonie nie mógł przecież dać mu pełnego obrazu całych Stanów.
– Jutro o czwartej rano ośmioma helikopterami startujemy w góry Hindukuszu. Będę dowodził tą akcją. Masz sprawdzonych ludzi? – upewniał się Jack.
– Po przeszkoleniach i testach wzięliśmy najlepszych z najlepszych. Jacy się okażą na placu boju i w prawdziwej akcji, tego nikt nie może przewidzieć – odparł Wincent.
– Tak. Sam się o tym przekonałem po pierwszej akcji. Chłopak, na którego stawiałem, doznał takiego szoku, że do niczego nie był zdolny przez co najmniej dwie godziny. Wszystko po wybuchu miny i tragicznym rozerwaniu na kawałki kolegi z oddziału.
– Jasny gwint! To nieźle oberwaliście! – skomentował Wincent.
– Musieliśmy odesłać go do bazy. Dziś wykonuje pracę sztabową w którejś z jednostek w Stanach. Inny zaś, wydawałoby się mniej fizycznie przygotowany, wykazał się imponującą psychiką. To prawdziwy fajter, twardy charakter. Przejął wtedy dowodzenie całym oddziałem.
– Szacun! – odparł Polak.
Nad ranem ponad stu polskich żołnierzy z jednostki specjalnej stało na baczność w dwuszeregu przed Wincentem. Na dziedzińcu koszar panował rześki chłód. Przy każdym wydechu z ust i nosów żołnierzy ulatywał obłok pary. Odtąd kontenery wojskowe stanowić miały dla jednostki bazę noclegową, salę odpraw, miejsce posiłków, a także krótkiego odpoczynku w przerwach pomiędzy wypadami przeciwko Al-Kaidzie i talibom. Wkrótce mieli dołączyć do walczących Amerykanów, Kanadyjczyków i Holendrów. Wszyscy czuli, że dziś nadchodzi czas rzeczywistej próby. Żarty się kończyły.
Prawie defiladowym krokiem Wincent przechodził przed swoimi żołnierzami salutując dłonią przy berecie. Chciał przez to wyrazić im szacunek. Uważnie przyglądał się uzbrojeniu i umundurowaniu, które mieli na sobie. Bynajmniej nie było to uzbrojenie żołnierza z jednostek zwykłych. Tu czas biegł tak szybko, jak postęp w elektronice i technologiach wojskowych. Pułkownik miał zresztą na sobie takie samo uzbrojenie i ten sam rodzaj munduru. Całość nosiła nazwę OFW – Objective Future Warrior.Pierwsi zastosowali to Amerykanie w Iraku. Potem zaczęli produkować u siebie Francuzi i Niemcy. W Polsce tego typu system wszedł na wyposażenie żołnierzy Gammy niedługo później. Wincent z dumą patrzył na swoich żołnierzy. Nie byli gorzej wyposażeni od reszty wojsk koalicji.
Dzięki takiemu uzbrojeniu bez problemów mogli współdziałać z helikopterami, samolotami bojowymi i baterią rakiet na odległość kilkudziesięciu kilometrów. Satelitarne systemy łączności pozwały im utrzymywać kontakt z dowództwem oraz biorącymi udział w akcji samolotami i helikopterami bojowymi. W przypadku zranienia żołnierza poza linią wroga, na przykład podczas strącenia helikoptera, można było go szybko namierzyć, wysłać pomoc i ewakuować z rejonu zagrożenia.
Z Warszawy dotarły do dowództwa informacje, że wkrótce także polscy żołnierze mieliby otrzymać nowoczesny sprzęt wsparcia do walki z talibami. Chodziło o samoloty o nazwie „Żuraw”, dysponujące ogromnymi możliwościami. Ważyły zaledwie trzydzieści kilogramów, przy rozpiętości skrzydeł ponad pięć metrów i udźwigu broni do stu kilogramów miały zasięg do tysiąca kilometrów, mogły pracować w powietrzu nawet dwanaście godzin. Miały zainstalowane kamery widzące w dzień i w nocy. „Żurawie” miałyby startować i lądować samodzielnie w różnych konfiguracjach terenu. Kierowane przez operatora za pośrednictwem komputera, mogłyby być również wykorzystywane do likwidacji danej osoby. Jeżeli po namierzeniu przeciwnika otrzymają polecenie ostrzelania jej z góry, to zrobią to precyzyjnie i niezauważenie, jak najlepszy chirurg laserem w klinice chirurgii oka.
Do diaska! Mój ojciec mógłby tylko pomarzyć o takim uzbrojeniu, gdy był w wojsku. A dziadek chyba nigdy nawet nie śnił o czymś takim! – podsumowywał Wincent, lustrując ostatniego żołnierza.
– Czołem, żołnierze! – krzyknął.
– Czołem, panie pułkowniku! – odpowiedzieli głośnym chórem.
– Spocznij! Powodzenia! Do helikopterów w drużynach biegiem marsz! – zakomenderował.
– Panie kapitanie, Mario! Czas na nas! Good luck and see you later aligator! – zwró-cił się do serdecznego kolegi, teraz towarzysza żołnierskiej niedoli.
Znał go jeszcze z czasów szkolnych. Potężny ryk silników śmigłowców bojowych firmy „Bell Helicopter” typu Super Cobra Specialwzbudzał respekt każdego, kto je słyszał choćby na płycie lotniska, a tym bardziej w działaniu.
Helikoptery nowej generacji, jak się określało wówczas Super Cobry,różniły się od swoich poprzedników typu Sea Cobraczy Snake nie tylko wyglądem zewnętrznym. Dokonano w nich wielu różnych zmian ulepszających i dających większe bezpieczeństwo podczas walki. Stare śmigłowce typu Apache, znane z działań w pierwszej i drugiej wojnie w Iraku, zostały wycofane już z użycia. Były bowiem o wiele bardziej wrażliwe na uszkodzenia z ziemi. Podczas szkolenia w Arizonie półtora roku temu Wincent miał już okazję latać taką Super Cobrą. Uwielbiał patrzeć na ich sylwetkę. Z wyglądu miały coś z atakującej tuż nad powierzchnią wody ważki. Potrafiły schować się za wzgórze, by nagle wyrosnąć jak spod ziemi, nacierając na przeciwnika.
Przez szybę okrągłego okna wyjrzał w dół. Pod sobą mieli przepiękny widok. Dolinę Kandaharu otaczały wysokie, budzące szacunek góry. Mimo początku czerwca, szczyty i zbocza ciągle jeszcze były ośnieżone. Lecieli w ich stronę – na północny wschód Afganistanu, w pobliże granicy z Pakistanem. Tam, w jaskiniach wykutych w skałach, znajdowały się niedostępne i dobrze strzeżone kryjówki talibów. Tam rozciągała się ziemia niczyja. Bez żadnej faktycznej jurysdykcji rządu w Kabulu czy w Islamabadzie.
– Proszę o uwagę, mówi Lukonski do wszystkich biorących udział w akcji! – w słuchawkach odezwał się głos Amerykanina. Pomimo szumu łopat wirnika, rozgarniających rozrzedzone na tej wysokości powietrze, jakość dochodzącego głosu amerykańskiego dowódcy była kryształowo czysta, jakby siedział obok.
– Nalatujemy na sześć szczytów przed nami. Na mapie zaznaczono je jako Alfa, Beta, Delta, Gamma, Ypsylon i Zorro. – Wincent nie tylko słyszał głos Lukonskiego, lecz także na kolorowym wyświetlaczu przed oczami ukazały mu się zaznaczone wzgórza.
– Za trzy minuty rozdzielimy się na sześć grup, po dwa śmigłowce na każdą grupę szturmową. Zadaniem naszym jest lokalizacja potencjalnych celów, poszukiwania uzbrojonych bojowników Al-Kaidy lub jakichkolwiek śladów ich przemarszów, w tym penetracja górskich jaskiń jako kryjówek.
– Podobno byli tu niedawno – wtrącił kapitan Bogacki.
– Tak, wczoraj wieczorem z satelitów zanotowaliśmy w podczerwieni ich obecność w tych miejscach. Zatem muszą jeszcze gdzieś tu być. Każdy z pilotów pojedynczo i oddzielnie wysadza swoich komandosów w miejscach sprawdzonych i bezpiecznych. Potem natychmiast podrywa maszynę w powietrze, żeby mieć ogląd sytuacji z góry. Żołnierze na ziemi przeczesują jaskinię po jaskini. Piloci tymczasem czekają w powietrzu na sygnał do powrotu albo na sygnał o pomoc. Po wykonaniu zadania wracamy do bazy oddzielnie. Każdy składa raport swemu dowódcy grupy. Czy są jakieś pytania?
Przez chwilę nikt się nie odzywał, więc Amerykanin mówił dalej:
– Pan, pułkowniku Opara, leci w cztery helikoptery z polskimi żołnierzami ku górom Alfa i Beta. Po powrocie proszę o raport. Utrzymujemy ze sobą kontakt. Good luck! – zakończył Amerykanin.
– Thanks, the same for you! – odpowiedział Wincent.
Zostali sami. Zdani tylko na siebie i swoje umiejętności. Pierwsza Cobra zbliżała się do wyznaczonego celu w odległości niecałych dwunastu kilometrów. Od drugiej góry dzielił ich dystans około osiemnastu kilometrów. Wincent postanowił, że drugim szczytem zajmie się jego grupa.
– Kapitanie Bogacki, słyszysz mnie? Mario? Halo! Mariusz! Over! – wywołał przyjaciela Wincent.
– Melduje się kapitan Bogacki! Słyszę pana dobrze, pułkowniku. Jakie rozkazy? Over!
– Bierzesz ze swoimi Alfę! Ja lecę do Bety! Gdyby coś się przydarzyło, melduj natychmiast! Do bazy wracamy oddzielnie. Zrozumiano?
– Rozumiem, wykonuję! Roger!