Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Różne plany czasowe i okoliczności, wszędzie ta sama historia - trup bez głowy, skonsternowani świadkowie i wypływający w śledztwie motyw tajemniczego obrazu. W świecie współczesnym psychoterapeutka Martyna zostaje polecona pacjentowi, który szuka specjalisty łączącego wiedzę z zakresu zaburzeń psychicznych ze znajomością... malarstwa gotyckiego. Trzymające w napięciu opowiadanie retro w stylu pisarstwa Marka Krajewskiego. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 40
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Wojnarowski
Saga
Dekapitacja
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2002, 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728418901
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
W styczniu roku 1803 w Lipsku znaleziono ciało drukarza Retsego. Pozbawione głowy leżało w jednym z umeblowanych pokoi, które na piętrze swojej kamienicy wynajmowała na godziny Frau Botega, wdowa po kapeluszniku. Żona Retsego dokonała rozpoznania na podstawie znamienia w pachwinie. Według jej zeznań mąż zniknął z domu półtora miesiąca temu, zabierając jedynie obraz nabyty niedawno za niewygórowaną cenę na aukcji w Domu Lipza. Nigdy wcześniej Retse nie wykazywał zainteresowania malarstwem. Obrazu nie odnaleziono, podobnie jak głowy denata. „Klnę się na wszystkie świętości, policmajstrze Fichter, że wychodząc z domu miał jedno i drugie”, zapewniła zapłakana pani Retse. Fichter odznaczał się chorobliwą nieufnością, niemniej znał życie. Uwierzył na słowo.
***
Zimą 1887 roku w godzinach przedpołudniowych Ludwik Naumier i Florentyna Dux, spacerujący razem po przedmieściach Aubrige natknęli się na zdekapitowane ciało włóczęgi leżące na pomoście nieczynnej przystani rzecznej. Początkowo nie zorientowali się, że pozbawione jest głowy, ponieważ korpus nakrywała gazeta, dopiero podmuch wiatru odsłonił szyję ze śladem fachowego cięcia. Oprócz francuskiej prasy i pękniętej fajki z lipy nieboszczyk nie posiadał przy sobie niczego, zwłaszcza dokumentu tożsamości. Gazetę, która mogła naprowadzić na ślad zabójcy, wiatr zwiał do rzeki przed przybyciem policji. Ludwik Naumier, obiecujący pejzażysta, zapamiętał z niej reprodukcję średniowiecznego obrazu. Nie znał nazwy pisma, daty ani miejsca wydania, w każdym razie nie był to miejscowy Courrier. „Jako artysta zwracam uwagę na sztukę, reszta gównianego świata niech sczeźnie! – wyjaśnił porywczo. – Znam każdy bohomaz począwszy od bizona z Altamiry! Tego, co służyło trupowi za pierzynę, nie rozpoznałem, ale gdybyście dali mi zerknąć jeszcze raz...” Nie było takiej możliwości ani potrzeby, toteż Naumiera zwolniono. Resztę dnia i noc spędził konsekwentnie z Florentyną Dux. Nie rozmawiali o zdarzeniu. Ani też o niczym innym.
***
W 1945 roku topniejący w Miskaczu śnieg odsłaniał trupy na ulicach, toteż zwłoki żołnierza we włoskim mundurze nie zdziwiłyby nikogo, gdyby nie brak głowy. Wyglądało, jakby odcięto ją jednym ciosem topora lub noża. Przy ciele znaleziono przegniły notes w okładce ze skóry z wytłoczonymi inicjałami „C. I.” Zapiski w języku włoskim miały charakter miłosnego wyznania kierowanego do dziewczyny imieniem Sofia. Kilka kart przed końcem wspomniano o podarku, jaki piszący nabył dla Sofii na jarmarku w N. (Miejscowość zaszyfrowano literą.) Był to „ślicznie oprawiony oleodruk na kanwie starej szkoły rodzajowego malarstwa”, jak brzmiał opis. Z dalszych zapisków wynikało, że prezent – wbrew obietnicy – nie został wysłany najbliższą pocztą. Coraz skąpsze notatki dotyczyły głównie reprodukcji, która najwyraźniej znajdowała się wciąż w posiadaniu piszącego. Niestety, wraz ze zmianą problematyki wyznania straciły dotychczasową klarowność. Na przykład przedostatnie brzmiało: „Zniszczyć, póki czas.” Ostatnie było równie enigmatyczne: „Wszystko na darmo. Jego nie ma, mnie też nie będzie.” Doktorant z Katedry Porównawczej Bauca, który w 1954 przeprowadził analizę językową zapisków, postawił hipotezę, że nieznany żołnierz wyrażał w ten sposób swoją narastającą depresję po klęsce Mussoliniego.
Stara kuleje na lewą nogę. Potyka się niezdarnie w swoich wystrzępionych, samodziałowych sukniach, kiedy wspina się stromą ulicą Kaletniczą. Jej kostur grzęźnie w nieczystościach wylewających się z rynsztoków. Spod brudnej nałęczki lepki pot spływa na kark, ale gdy stara próbuje zatrzymać się lub zwolnić, coś w środku niej – uczucie, którego nie umie nazwać – popędza ją do niezdarnego truchtu. Byle zdążyć na czas. Zająć miejsce na tyłach straganu z obwarzankami, obok brzuchatego piwosza dłubiącego w nosie i umorusanego wyrostka, który zaczepi się na gzymsie katedry jak tresowana małpka kuglarzy.
Plątaniną wąskich uliczek toczy się miarowe bicie bębna. Góruje ponad człapaniem ciżm, dochodzącym z czterech stron miasta.
Na wysokości balwierni Dracza prosto na starą wypada dwóch jeźdźców na zgonionych koniach. „Precz!”, wrzeszczy pierwszy z nich, siekąc nahajką na prawo i lewo, żeby rozgonić zawalidrogów. Ten galopujący za nim milczy, wpatrzony nieprzytomnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Nad jego czapką furkocze płomieniste pióro zamorskiego ptaka, trzymane przez klamrę z ametystem. Stara czuje ostrą woń końskiego potu. Ze swą okulawioną stopą nie uskakuje tak zgrabnie jak inni. Omiata ją podmuch ciepłego powietrza i zatacza się na mur, pchnięta nogą w ostrodze. Ból w piersiach odbiera jej na chwilę dech.
Osuwa się na ziemię dygocząc z trwogi. Jeźdźcy nikną z oczu w kurzu i ceglanym pyle, jaki rozwiane płaszcze wzbijają w tunelu wąskiej uliczki. Z okien w wysokich wykuszach nikt nie wygląda, mieszkańcy tłoczą się w oknach i na gankach od strony rynku. Idący ludzie przekraczają leżącą, mężczyzna w fartuchu powroźnika kopniakiem odtrąca jej nogi. Mimo bólu stara zbiera się z ziemi – ze strachu, że ją zadepczą. Tupoczą kroki, tężeją w powietrzu wyziewy cebuli, damskich pachnideł, niepranych szat, zaniedbanych zębów, taniego wina, potu, kurzu, gnijących w słońcu rynsztoków, poruszonych przez liczne stopy. Ludzki gwar niosący się od rynku brzmi jak brzęczenie pszczół nad pasieką. Bije bęben.
Stara idzie teraz ostrożnie, wolną od kostura ręką przytrzymując się ścian. Wnętrze dłoni kaleczą drobiny kruszejącej zaprawy. W prześwicie murów szarzeje fasada z granitowych ciosów. Kamienny anioł o cmentarnej urodzie rozpościera ponad portalem katedry omszałe od starości skrzydła. Deszcze zostawiły zmarszczki na jego twarzy, ptasie gówienka znaczą szaty smugami. W starej walczą dwa rozpaczliwe odczucia. Że widzi tego anioła po raz pierwszy – i że w bezlitosnym cieniu jego skrzydeł zmarnowała całe życie. Nie pojmuje, jak może o jednym i drugim myśleć jednocześnie. To nie ma prawa się dziać.