Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Teresa to stateczna i dojrzała kobieta. Pewnego razu dostaje od tajemniczego przybysza ze Szwecji pamiętnik. Rozpoczyna "śledztwo" w sprawie własnej przeszłości. Współczesność zaczyna mieszać się z wydarzeniami z okresu PRL-u, kiedy w końcówce lat 50. Jerzy, dziennikarz z dużego miasta, przyjeżdża do prowincjonalnego Konina napisać reportaż z budowy kombinatu przemysłowego. Wewnętrzna niezgoda mężczyzny wobec komunistycznej rzeczywistości powoli ustępuje rezygnacji i zgorzknieniu. W tym samym czasie swoją pierwszą miłość przeżywa licealistka Anastazja. Dziewczyna chciałaby wierzyć, że to uczucie będzie wieczne. Co łączy wszystkie te postaci? Pozycja obowiązkowa dla miłośników powieści (i filmu) "Pamiętnik" Nicholasa Sparksa. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 332
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Wojnarowski
Saga
Słońce w słonecznikach
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2010, 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728418772
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dla Ani
Kruk posiwiał, pies wyliniał,
Słońce w słonecznikach zgasło,
Ominęła mnie dziewczyna
Jak babiego lata pasmo.
(Stara piosenka)
TERESA
Później Teresa zachodziła w głowę, czy naprawdę nie miała żadnych przeczuć. Na przykład snu, w którym frunęłaby w nocnej koszuli nad stromymi dachami starej dzielnicy albo po raz kolejny zdawała maturę w wielkiej sali gimnastycznej szkoły przy Mokrej, tylko tym razem bez bladego pojęcia, kto napisał Dziady lub co to jest postęp geometryczny. Albo że uderzyła ją zaskakująca myśl, której nie umiała sobie wytłumaczyć. Trochę jasna, trochę mroczna, dotycząca niewyobrażalnej dziwności ludzkich losów. Albo przynajmniej jakieś mrowienie na plecach. Cokolwiek. Przecież dzień, który wywraca ci życie do góry nogami, jakby ono nagle zdjęło noszoną latami maskę, nie może zjawić się chyłkiem, milczkiem, jak inne dni przed nim. Ale wychodziło na to, że nie było proroczych znaków. Może z jednym jedynym wyjątkiem, patrząc z późniejszej perspektywy. Tak, z jednym wyjątkiem.
Mianowicie tej nocy nad ranem stanął zegar Kazika.
Ten nakręcany raz na tydzień, z którym mąż Teresy zżył się jak z domowym zwierzątkiem. Całe szczęście, że nie próbował go karmić, bo co do kąpania — to i owszem! Pucował raz drewno, a raz werk jakąś specjalną, własnoręcznie sporządzoną miksturą z oleju, politury i jeszcze czegoś tajemniczego. Czuć ją było w całym mieszkaniu — dzięki Bogu, że przynajmniej znośnie pachniała. Malinami, trochę miodem, nie żadnym z tych obrzydliwych smarów, którymi natłuszcza się mechanizmy. Kazik nawet odzywał się do swojego zegara. Niby w żartach, dla rozbawienia Teresy, ale kto go tam wie, co naprawdę myślał. Z natury był chorobliwie skryty. Mówił do zegara konspiracyjnym szeptem, klepiąc go otwartą dłonią po dębowych bokach, czego Teresa nie cierpiała, bo odgłos był taki, jakby klepało się trumnę. Robił tak nawet wtedy, gdy był ze staruszkiem sam na sam w pokoju — i tu już nie mogło chodzić o żarty. No bo kogo miałby zamiar rozśmieszyć? Sprężynki? Kluczyk do nakręcania?
Zżył się z tym zegarem jak z człowiekiem.
Nic dziwnego, że ciszę po nim Teresa usłyszała przez sen, mimo że jego pozostałych szesnastu braci tykało w najlepsze.
Obudziła się w ciemnościach półprzytomna ze strachu i pomyślała: „Jezus Maria, Kazik umarł!” No bo co pomyśleć w takiej sytuacji?
Są niezliczone przykłady. Weźmy ptaki domowe. Pewnego wieczoru u Kosińskich szpak odezwał się głosem dziadka, tak podrobionym, jakby to sam dziadek mówił: „Oni nas jeszcze urządzą, zobaczycie!” Osowiałe ptaszysko codziennie razem ze starym Kosińskim oglądało wiadomości, ale milczało jak zaklęte i nikt nie miał pojęcia, że w ogóle jest mowne. A kwadrans później jak grom z jasnego nieba — telefon od kolegi! Dziadek zasłabł podczas brydża, pogotowie przyjechało na sygnale w pięć minut i na próżno. Serce nie wytrzymało.
A znów u Nowaków ni stąd, ni zowąd zleciał ze ściany wielki obraz Sztorm na Bałtyku. Powiesili z powrotem, ani się zastanowili, że hak został, tylko sam obraz spadł, jakby sobie podskoczył. I długo było czekać? Tego samego dnia ich młodszy syn, marynarz na trawlerze, zdolny, przystojny chłopak, wypadł za burtę gdzieś daleko na Morzu Północnym — i po nim.
Prawdę mówiąc, zegar Kazika miał wiele naturalnych powodów, żeby skonać. Przede wszystkim mógł przyjść na niego czas. Na każdego kiedyś przychodzi czas, na człowieka, na zwierzę, na przedmiot — nie ma silnych.
Nakręcany był przez Teresę regularnie, zgodnie z dyspozycjami męża, ale przecież swoje przeżył, biedaczek, zanim trafił przed laty w ręce Kazika. Pozostałe zegary Kazik pozbierał cierpliwie to tu, to tam w ciągu ich wspólnego życia, ale ten już miał, kiedy się zapoznali. Zaczątek kolekcji. Dziewiętnastowieczny antyk w skrzyneczce z kanadyjskiego dębu, z kolumienkami niczym szlachecki dworek. Na froncie wyrzeźbiono mu czajniczek do herbaty, misterny, z fikuśną gałeczką na pokrywce, polakierowany tak, że błyszczał jak z prawdziwego metalu, a z dzióbka leciała para, którą naprawdę trudno oddać w drewnie. Może był angielski? Marka się co prawda zatarła, ale Anglicy mają tę swoją obrzędową porę picia herbaty, więc herbaciany zegar w komplecie do porcelanowego serwisu byłby dla nich jak znalazł.
Ale tak bez sentymentów — to on na pewno był polski, jak wszystko w ich życiu.
Od kapci po segmenty stołowe, od pasty do zębów po szlaki turystyczne. Albo tutejsze, albo z ościennych demoludów.
Jaki mogli mieć związek z prawdziwą zagranicą w tamtych przaśnych czasach? Chyba taki, że co wieczór Kazik słuchał Wolnej Europy. Tak się szumnie mówi — słuchał. Głównie z radia dobiegało dudnienie. Męski falujący głos uciekał co chwilę w dal, żeby powracać stamtąd jako echo na tle tajemniczego łomotu zagłuszarek, w którym każdy dosłuchiwał się horrendalnych wieści. Na podstawie tego odgłosu pół Polski wróżyło jak z fusów, co z nami będzie dalej, czy podrożeje cukier czy kiełbasa, czy mąka. Przeważnie drożało to i to, więc nie warto było psuć sobie słuchu, żeby ten fakt przewidzieć. Ale o tym wiedziały tylko kobiety hodujące żylaki w niekończących się kolejkach, podczas gdy mężczyznom zawsze się zdawało, że sprawa jest ogromnie zawiła i bez pomocy radia z RFN-u jej się nie rozgryzie.
No i w tym wszystkim jakoś chyłkiem, milczkiem przetoczyło się jej życie z Kazikiem. Za szybko, za typowo, za szaro. Zgodnie z polską normą. Nie licząc świętego Piotra, oczywiście. To było jedyne niezwykłe zjawisko, jakie się Teresie przytrafiło. Niestatystyczne. Zresztą trudno orzec, święty Piotr czy archanioł Gabriel, w każdym razie ktoś z tamtejszego metafizycznego towarzystwa. Pojawił się nad nią prosto z nieba dawno temu, gdy już raz patrzyła śmierci prosto w oczy. Rozeszło się po kościach, ale wiele nie brakowało. Miała szczęście. Widocznie hen, wysoko uznano, że jeszcze nie wybiła godzina jej końca na ziemskim padole.
Obeznani ludzie powiadają, że nie można takich zdarzeń uznawać za niezbity dowód na istnienie tamtego świata. Gdy jest się jedną nogą po drugiej stronie, mózgowi zaczyna doskwierać niedotlenienie, zmysły przestają normalnie funkcjonować — pojawiają się fantastyczne wizje. Świetliste tunele, niebiańskie miasta i na przykład właśnie święty Piotr, półnagi, boski przystojniak.
Ale Teresa wiedziała swoje. Już na ziemi musnął ją oddech z tamtej strony.
A wracając do zegarów, one też kryją w swoich pogmatwanych, metalowych wnętrzach coś mistycznego, coś na miarę Piotra i Gabriela, i skrzydlatych hufców niebieskich. Mowa o starych zegarach, rzecz jasna, tych wielkich na wieżach, tych kieszonkowych z dewizką, przecież nie o elektronicznym plastikowym chłamie, jaki ostatnio zapanował. W siedemnastym wieku wypisywano melancholijnie na cyferblatach: „Wszystkie ranią, ostatnia zabija!” Szczera prawda. Nic tak nie kaleczy człowieka jak mijające godziny.
Więc skoro z zegarami nie ma żartów, zdenerwowana Teresa wybiła się tej nocy ze snu. Powoli doszła do siebie, leżąc sztywno pod kołdrą i przebierając założonymi na brzuchu palcami, jakby przesuwała w nich różaniec, aż wreszcie odwróciła się do ściany uspokojona, chociaż z twarzą mokrą od łez.
Bo Kazik rzeczywiście umarł, z tym że już siedem lat temu.
Wkrótce zasnęła na drugim boku, ponieważ w jej wieku nie sposób już robić ze śmierci, ani cudzej, ani własnej, wielkiego halo. Z zasypianiem, odpukać, nie miała jak na razie kłopotów, a niebo za oknem ani odrobinę nie pobladło jeszcze od jesiennego słońca, mającego się wytoczyć zza bloków osiedla Zatory.
Znajdźcie mądrego, który zgadnie, że śmierć zegara jest znakiem początku, a nie końca. Biedna Teresa nie miała szans, żeby się domyślić, że za parę godzin, wraz z późnym listopadowym świtem, spadnie na nią dzień, jakiego nigdy jeszcze nie przeżyła i nie miała już nadziei przeżyć. Dzień, po którym wszystko będzie inne niż dotychczas — i to, co nadchodzi, i to, co dawno przeminęło.
A zaczął się normalnie jak każdy wtorek. Bo to był akurat wtorek. Od codziennych rytuałów, których tylko przez szacunek dla własnego losu człowiek nie nazywa piekielną nudą. O siódmej Teresa jak zwykle zrobiła sobie zastrzyk z insuliny, wzięła poranną garść pastylek, zjadła śniadanie, ogarnęła dom. Za oknami poranna ulica szumiała jak wrzątek w czajniku, toteż pustka po zegarze nie była tak słyszalna jak w nocnej ciszy.
Teresa przypomniała sobie o niej po telewizji śniadaniowej. Aha, ten zegar Kazika! — pomyślała nagle. I wtedy już doglądnęła konających zbiorów męża, zastępując w tym świętej pamięci nieboszczyka. Po to są wdowy, czyż nie?
Najpierw upewniła się, że herbaciany zegar rzeczywiście nie chodzi. Poklepała pudło, palcem delikatnie popchnęła wskazówki. Tylko tyle umiała, nie licząc odkurzania ich wszystkich po kolei i nakręcania każdego mechanizmu innym kluczykiem. A te z roku na rok głośniej zgrzytały, mimo że używała zostawionej przez Kazika olejarki. Szyderczo zgrzytały, z sarkazmem, jakby się z niej natrząsały. Ten też spróbowała nakręcić, choć robiła to dwa dni temu, w niedzielę. Tym razem już nie dało rady. Kluczyk albo chodził bez oporu, albo się blokował. Popatrzyła, przyłożyła ucho do skrzynki, gdzie dymił czajniczek z herbatą. Żadnego efektu, głucha cisza. Umarł, biedaczek, ani chybi. Jaka szkoda!
To był także ulubiony zegar Marcysi, ich córki. Swego czasu chcieli jej go podarować w prezencie ślubnym, jako dodatek do kompletu pościelowego, ale odmówiła. Nie ma mowy — uparła się — herbaciany zegar jest duszą domu. Nie żaden z pozostałych, tylko on. Przychodząc do rodziców, obco by się czuła bez jego charakterystycznego tykania.
Druga sprawa, że później nie kto inny, tylko Marcysia zamierzała tę duszę włożyć ojcu do trumny na ostatnią drogę. Ale tu stanowczo zaprotestowała Teresa.
Jak to tak? Pożegnanie ojca ze światem nie było dla niego łatwe, a teraz ma je przeżywać od nowa? Leżeć w ciemnościach i czekać, aż jeszcze skona upiorne tykanie, ostatnia okruszyna świata, jaka mu pozostała po niebie nad głową, po łąkach, po ludziach, których kochał. Kto by przetrzymał taką makabrę!
Pomijając, że zegar był spory, na pewno nie zmieściłby się w trumnie Kazika. Musieliby mieć chyba każdy swoją.
Rozpacz, jak wiadomo, podpowiada bzdury, które radosnemu człowiekowi nie wpadną do głowy. Na przykład, żeby zapakować ojca w czarno lakierowaną sosnę ze srebrnymi okuciami. Gdyby nie przytomność Teresy, Kazik wyglądałby jak ostatnie nieszczęście podczas ceremonii. Ale dzięki małżonce poszedł w przyzwoity matowy dąb, jak przystało na poważnego człowieka. Był w siódmym niebie, Teresa to wyczuwała. Zresztą przyśnił jej się zaraz pierwszej nocy i sam kulturalnie podziękował za skuteczną interwencję.
On był trochę sztywny przez całe życie, wciąż jakby oficjalny, ale czego nie sposób mu było odmówić, to dobrego wychowania. Głównie z tego powodu ich małżeństwo w zasadzie się udało, choć do ideału było mu daleko, to też prawda.
Ale co tam płakać nad rozlanym mlekiem! Jeśli w małżeństwie to czy owo szwankowało, to już pogrzeb był dopięty na ostatni guzik. Teresa dopilnowała z całego serca. Zadbała o wieńce, mowy, przegnała orkiestrę dętą, którą wydelegowała tutejsza kopalnia odkrywkowa, były zakład pracy Kazika. Owszem, pozwoliła im zagrać na cmentarzu, było nie było — pofatygowali się, trzeba docenić dobre chęci. Ale już w kościele — skrzypek. Do kościoła dmuchanie w trąby i walenie w bębny pasuje jak wół do karety.
Na kościół miała coś prosto od serca.
Malutki Antek był starszym kolegą ze szkoły muzycznej Dominika, wnuka Teresy i Kazika. Miał wtedy dwanaście lat, dołeczki w policzkach, lekko rudawe kędziorki. Złotowłosy niczym aniołek z kościelnego witraża. A koncertował też jak aniołek. Dominik jeszcze by sobie nie poradził z trudniejszymi utworami, zresztą płakał po dziadku non stop, gdzie go na dobitkę przymuszać do grania na pogrzebie. Za to aniołeczek Antoś przepięknie wykonał Adagio Albinioniego.
Wszyscy byli wzruszeni.
Kazik przepadał za tym nieszczęsnym Adagiem. Bóg wie czemu, bo muzyka brzmi tak przejmująco, że można od samego słuchania popaść w depresję, jakby się osobiście nie żyło. Ale Kazikowi przypadła jakoś do gustu. Zapewniał o tym Teresę każdego pierwszego listopada, we Wszystkich Świętych, kiedy w telewizji i w radiu to jego smętne Adagio grali w kółko i za komuny, i za nowego ustroju.
No to miał na koniec jak w telewizji. Naprawdę pozazdrościć.
Tak, wszystko to było w tym zegarze, zanim umarł dzisiejszej nocy, każda minuta, każdy wypuszczony oddech. I prawdopodobnie wciąż w nim tkwi, mimo że zapadł w śmiertelny sen. Jeśli ktoś go kiedyś naprawi, minione wydarzenia zaczną krążyć po zapadkach i mimośrodach jak duchy. Tak jak inne wydarzenia krążą i krążą w jego tykających wciąż braciach.
Na przykład ten stojący w przedpokoju, z wahadłem w kształcie promienistego słońca, Kazik wycyganił od jakiegoś pociotka Mietlarkowej. Była sąsiadką Teresy jeszcze w starej dzielnicy, mieszkała vis-à-vis — na piętrze kamienicy Bittowej, po drugiej stronie Kołłątaja, cichej uliczki, obrośniętej wiekowymi klonami. Wszyscy w mieście znali Mietlarkową, a to dlatego, że z szykiem obstalowała sobie trumnę za życia. Trzymała ją w mieszkaniu przez dwadzieścia lat, bo zmarła późno, po dziewięćdziesiątce. Zięć jej robił na wymiar jak garsonkę. Ze trzy lata strugał po pracy, czemu trudno się dziwić, skoro stolarz był z niego jak z krowy akrobatka. Zawodowo pracował na odkrywce, prawie wszyscy tutaj pracowali na odkrywkach albo w elektrowni, tyle że w robocie miał coś do czynienia z drewnem. Może po prostu zwinął parę desek dla teściowej, bo gdzie to było wtedy kupić? Ucieszył się, kiedy skończył, a i tak dostał reprymendę od Mietlarkowej, co taki zadowolony? Może by jeszcze miał ochotę za jednym zamachem grób jej wykopać?
Odgrażał się, że wrzuci do rzeki albo trumnę, albo teściową, ale szybko mu przeszło, bo to był w sumie grzeczny mężczyzna.
Też już nie żyje.
Co do zegara z kurantem wydzwaniającym Mozarta — Teresa nie pamiętała, kiedy tu trafił. W każdym razie był drugi po tym herbacianym, a pierwszy za jej małżeńskiej kadencji. Kazik podczas urlopu wyszperał go w chłopskiej stodole na Mazurach. Na początku to właściwie nie był zegar, tylko stoczone przez korniki pudło, z którego sypała się słoma i kury znosiły w nim jaja. Dopiero po generalnym remoncie Teresa uwierzyła, że Kazik ma dobrze w głowie. Wcześniej sądziła, że za pomocą pospawanego rdzą grata zamierza w domu uruchomić filię śmietnika. Aż któregoś dnia zegar oddzwonił dyszkancikiem śliczniutkie Eine kleine Nachtmusik. Spodziewali się, że zagra poloneza albo coś ludowego, a ten — z grubej rury! Klasyka!
Zegar obok, ten porcelanowy, w kształcie słonia, Kazik odkupił od Hryckiej z szóstego piętra. Na rok albo dwa przed swoją śmiercią. Tanio dał jak za taki ładny bibelocik. Hrycka to miła pani, zaprzyjaźniona, kiedy trzeba służąca pomocą, więc nie chciała z sąsiada zedrzeć jakiejś lichwy. Zdawała sobie sprawę, że u Kazika jej zegar będzie miał jak u Pana Boga za piecem. Rozsądna kobieta. Tylko, niestety, do dzisiaj nie może się nauczyć, że przy cukrzycy nie jada się słodkości. Na każde imieniny Teresy tacha pod pachą wielką bombonierkę.
Nie to co Marcysia. Ta zabierze matce z ręki słodkiego rodzynka, którego mało co widać. Nie wolno i koniec. Bez dyskusji. Nie ma dnia, żeby nie zadzwoniła zapytać troskliwie o zdrowie. Wynalazła dla Teresy specjalny placek bez cukru, z kruszonką jak drożdżowy, ale warzywny, z niewiadomego powodu nazywany marynarskim. To, zdaje się, inwencja Romana, zięcia Teresy. Stwierdził, że po czymś takim można się nabawić choroby morskiej. Złośliwiec!
A to nieprawda. Dominik i Paweł zajadają się warzywnym plackiem, a dzieciaki są szczere, jeśli chodzi o własne przyjemności.
Z kolei ten zegar z dwoma cyferblatami, bo drugi jest od barometru, wypatrzyła dla Kazika na wczasach w Świnoujściu Gienka, najlepsza koleżanka Teresy.
Poznały się z tysiąc lat temu w starej dzielnicy za rzeką. Wtedy w jedynej dzielnicy miasta. Nowa się nawet jeszcze nie budowała.
Śmiały się, póki Gienka żyła, że są elementem napływowym w swoim rodzinnym mieście, w końcu przeprowadziły się do bloków dopiero czterdzieści lat temu. Wcześniej od nich kupa ludzi zdążyła tu zjechać ze wszystkich stron Polski.
Tam, w starej dzielnicy, było zupełnie inaczej. Piękne domy, ogrody, chciało się żyć. Owszem, kaflowe piece, owszem, zimna woda w pompie, ale czy komu się tam kręciło w głowie albo zasypiał w trakcie rozmowy, bo za niski cukier?
Dziś to już nie ta sama dobra stara dzielnica. Śmieci, szczury, tyle zostało. Z niebrzydkich domów porobiły się cuchnące rudery, mieszka w nich nieznajome menelstwo. Też element napływowy, najnowszy, ale aż strach pomyśleć, skąd napłynął. Pójdziesz wieczorem na spacer po znajomych zaułkach i wrócisz z nożem między żebrami.
O, nie, Teresa nie była tam już z dziesięć lat. Jeszcze przed śmiercią Kazika dała sobie spokój z sentymentalnymi wizytami za rzeką.
A poza tym, jak to się teraz zrobiło daleko, mój Boże! Dobrych parę razy dalej niż za młodu, kiedy nogi same człowieka nosiły i nie mógł wysiedzieć w domu przez dwa wieczory z rzędu!
I jeszcze ten zegar obok, znaleziony na czyimś strychu, i ten przywieziony przez Kazika z wycieczki do Krakowa, i ten, który ma na sobie resztki dawnej intarsji z dwukolorowego drewna, bo jej uzupełnienie okazało się ponad artystyczne umiejętności męża Teresy.
Ano, wszystko przemija jak zeszłoroczny śnieg.
Ocknęła się z zamyślenia na środku pokoju, ze ściereczką do kurzu w garści.
W zegarach uwięzła nie tylko śmierć ich poprzednich właścicieli, ale i kawał jej wspólnego życia z Kazikiem. Dlatego wciągały w swój świat jak w bagno. We wspomnienia, majaki na jawie, serdeczne żale.
Z tego wszystkiego później niż codziennie wybrała się do sklepu.
Klientki, z którymi co rano spotykała się przy ladzie, żeby poplotkować, zdążyły wrócić do domu. Na tle kolorowych półek stała tylko szarobiała pani Jadzia, ekspedientka. Od kiedy pękła jej proteza dentystyczna i nie mogła uskładać na nową, rozmowa z nią stała się uciążliwa. W trakcie pogawędki — bywało — Teresa orientowała się, że mówią o różnych sprawach.
Toteż szybko kupiła, co trzeba, i wróciła do domu.
Dochodziła do swojego bloku, gdy od strony jej klatki schodowej nadszedł nieznajomy mężczyzna. Wysoki, przystojny blondyn. Zauważyła go, przechodząc przez pasy, a później przez jakiś czas szli naprzeciw siebie, więc miała sposobność, żeby dobrze mu się przyjrzeć. Wykorzystała tę okazję bez zażenowania, choć zwykle nie gapiła się tak otwarcie w twarze obcych ludzi. Nie wypada. Tym razem czuła się upoważniona, sama nie mając pojęcia, skąd jej się to wzięło.
Jakby ten człowiek był dla niej ważny.
Przystojny, w średnim wieku, krótko ostrzyżony, o lekko wystających kościach policzkowych i wyrazistych, głęboko osadzonych oczach. Tliła się w nich sympatyczna iskierka, niby to ciekawość świata, niby odruchowa życzliwość dla jego niedoskonałych mieszkańców. Miał też duży, starannie przystrzyżony wąs. Oj, nie, nie powinien go zapuszczać — pomyślała Teresa ni w pięć, ni w dziewięć.
Ciekawe, dlaczego zwróciła na to uwagę? Zazwyczaj zarost obcych mężczyzn obchodził ją tyle, co wczorajsza pogoda.
Nieznajomy ubrany był w zieloną kurtkę podbitą jasnym kożuszkiem, zbyt ciepłą nawet jak na dzisiejszy chłodny dzień. Pod nią nosił biały sweter, szczupłe nogi opinały mu wąskie, ciemnozielone spodnie. Szedł pewnym krokiem, patrząc ponad głową Teresy. Gdzieś w połowie drogi, gdy już zbliżyli się do siebie na parę metrów, z Teresą stała się przedziwna rzecz.
Gdy tak się ku niej zbliżał, pomyślała: „Oho, przyszedł do mnie!”
Ciekawe! Nie znała tego mężczyzny. Pierwszy raz w życiu widziała go na oczy, a on jej w ogóle nie zauważał. Choćby jej kto obiecał góry złota, nie byłaby w stanie wykombinować, co też nieznajomy może mieć do niej za interes. Albo ona do niego. Mimo to pomyślała z niezachwianą pewnością siebie: „Przyszedł do mnie!”
Jakby kobieca intuicja podszepnęła jej taką zaskakującą wieść wprost do ucha.
Nawet zwolniła kroku — przekonana, że ten ktoś ją zagadnie.
No i co?
No i nic. Pomyliła się sromotnie. Przestrzeliła jak marny myśliwy. Co ją zwiodło? Przecież mogła minąć tego człowieka, nie zwróciwszy na niego uwagi. Minęła dziś na tym chodniku z tuzin innych obcych mężczyzn, których nie zauważyła.
Blondyn przeszedł z obojętną miną tak blisko niej, że poczuła zapach jego kosmetyków. Przesunął po twarzy Teresy niewidzącym spojrzeniem i już za jej plecami zszedł z krawężnika na jezdnię, rozglądając się na boki bez ciekawości. Tak jakby mimochodem oglądał miasto, które niespecjalnie go interesowało. Ale co mu szkodziło rzucić okiem. Nie znał Teresy, naturalnie. Ani powieka mu nie drgnęła, gdy przez króciutki moment patrzyli sobie w oczy.
A ona dopiero po paru krokach zebrała się na odwagę. Chroniona przed wzrokiem tamtego przez nagie krzaki na trawniku, tonące w zaspach butwiejących liści, odwróciła się dyskretnie.
Nieznajomy wsiadał do zaparkowanego samochodu.
To był niski wóz o sportowej sylwetce, ciemnozielony jak spodnie jego właściciela. Teresa nie rozpoznała marki, bo ani trochę się na tym nie znała. Przez całe życie nie mieli samochodu, zwłaszcza takiego eleganckiego. Na dwa lata przed śmiercią Kazik dorobił się co prawda przechodzonego fiata, ale dużo się nim nie najeździli. W zasadzie wypadały im już tylko kursy do lekarzy.
Na zderzaku zagraniczna rejestracja. Ale skąd? Bóg raczy wiedzieć. To było dla Teresy za trudne zadanie, jako że literki nie dotyczyły żadnego z pięciu czy sześciu krajów, które od biedy by rozszyfrowała. W każdym razie ich tajemniczość dowodziła, że trafiła kulą w płot ze swoim przeczuciem. A wystarczyło pomyśleć! Po co zagraniczny turysta by się fatygował do obskurnego wieżowca dla jakiejś tam Teresy Skrzypińskiej? Czyli dla niej. Już wszystko jedno, z Niemiec czy z Patagonii. Na pewno był u Łojczych z ósmego. Ci kilkanaście lat temu całą rodziną przyprowadzili się do Polski z zagranicy. Z Ukrainy, co prawda, ale to też jakaś zagranica.
A Teresa i obce landy? Dobre sobie. Raz wyjechała do nieistniejącej już Czechosłowacji, gdzie nie zapoznała nikogo z miejscowych. A drugi raz w jej zakładzie pracy zjawiła się delegacja z zaprzyjaźnionego socjalistycznego Wietnamu, którą tylko widziała później na gazetce ściennej. A poza tym, jak sięgnąć pamięcią, nie istniał w jej życiu żaden obcokrajowiec. Więc skąd by się wziął teraz?
Chociaż na upartego jednego by wyszperała, owszem — uprzytomniła sobie, skręcając do klatki schodowej.
Ale to się chyba nie liczy? Ile wody upłynęło! To całe wieki temu, kiedy ten ktoś nie był jeszcze wcale cudzoziemcem. I nie miał najmniejszej ochoty nim zostać.
Nazywał się Moszko Perlman. Starozakonny z ojca i matki.
Mieszkali z Teresą przy jednej ulicy, choć on daleko, w stronę parku. Kolegowali się, zanim wyjechał do Izraela w sześćdziesiątym ósmym. Wtedy kiedy to syjonistów przeganiano z Polski „do Syjamu” za patriotyczne urojenia Gomułki. Biedny Moszko zawadzał mu w walce ze światowym imperializmem, też pomysł. Czyżby on po tylu latach próbował odnaleźć Teresę? Tak ni z gruszki, ni z pietruszki? Nawet listów do siebie nie pisali. Ale w zasadzie, co to szkodzi? Na świecie nie takie cuda się zdarzają. Może rzeczywiście to był przedstawiciel młodego pokolenia rodziny Perlmanów? No to szkoda, że jej nie zastał.
Ale kto on niby? Syn? Taki jasnowłosy? Moszko był czarny jak grudniowa noc i w oczach miał roziskrzone grudniowe gwiazdy.
Zapatrzyła się w popisaną sprayem ścianę, czekając na windę.
Co też sobie ubzdurała, że do niej! Nie ma dnia, żeby się nie spotkało obcych przed klatką schodową, przed windą. Obok jest amfiteatr, do którego mieści się naraz parę tysięcy nieznajomych defilujących pod oknami. Całe procesje. I Teresa nigdy nie zakładała na ich widok, że to do niej w gości. Odwrotnie, myślała: „Nie, to nie do mnie, bo nie znam tego kogoś”.
A najdziwniejsze w tej dzisiejszej pomyłce, że tak długo zaprzątała uwagę. Jeszcze kiedy Teresa krzątała się po kuchni, nie mogła sobie wybić z głowy nieznajomego.
Na obiad została jej wczorajsza pomidorowa z resztką ryżu. Na drugie usmażyła sobie placki ziemniaczane. Kończyła zmywanie naczyń, kiedy odezwał się domofon przy drzwiach. Podeszła, wycierając ręce w ściereczkę.
— Słucham?
— Dzień dobry. Czy pani Mejer?
— Pomyłka! — wyrwało jej się odruchowo.
Ale nie odłożyła słuchawki. Trzymała ją przy uchu, łowiąc przytłumione odgłosy z dołu. Szum samochodów, rozmowy przechodniów, pokrzykiwania dzieciarni przy huśtawkach.
Mężczyzna po drugiej stronie domofonu mówił z lekkim akcentem. Czyżby to był ten sam, którego godzinę temu widziała w samochodzie z obcą rejestracją?
— To znaczy, tak! — prawie krzyknęła do słuchawki. — Przepraszam! Oczywiście, że Mejer, proszę wejść. Drugie piętro, na lewo od windy.
Wdusiła guzik domofonu.
Od niepamiętnych lat nikt się do niej nie zwrócił panieńskim nazwiskiem.
Czyli jednak posłaniec od Moszki Perlmana. Kto by pomyślał!
Gdyby policzyć, to kiedy on wyjeżdżał do Izraela, ona była świeżo po ślubie. Nie zdążył przywyknąć do jej nowego nazwiska. Albo je z czasem zapomniał, biedaczysko. Na ulicach same Rapaporty i Goldbergi, skąd mieć głowę do polskich nazwisk na „ski”. A takie akurat jej przypadło po Kaziku.
Zaraz, zaraz... Jakie znowu świeżo po ślubie?
W sześćdziesiątym ósmym była przykładną małżonką od sześciu lat. Marcysia pojawiła się już na świecie. A Moszko wcześniej od Teresy znał się z Kazikiem. To on ich przecież sobie przedstawił. Żarty sobie stroił z jej nowego nazwiska. „Skrzypy i żydłaki”! Że to niby taka starożytna znajomość, prawie kopalna, z ery skrzypów i widłaków, a nie kopalniana, jak w rzeczywistości. Bo razem z mężem Teresy pracowali na odkrywce Chryjów.
Słysząc zatrzymującą się windę, otworzyła szeroko drzwi.
A jednak! On, tamten sprzed bloku. Na pozór cudzoziemiec, ale coś za dobrze mówił po naszemu. Skoro tak rychło przygnał tutaj drugi raz, najwidoczniej mocno go piliło. Pewnie Moszko mu przykazał, żeby bez pozdrowień od Teresy nie wracał. Stary, kochany Moszko.
A ten, swoją drogą, ani trochę nie był do niego podobny. Jak nie z rodziny. Przystojny blondyn w rozpiętej zielonej kurtce, spod której wyglądał sweter z grubej wełny. Z aplikacją na piersi. Uśmiechnięty delfin wychylał się z fal. Powyżej z identyczną promiennością nieznajomy uśmiechał się do Teresy spod swojego gęstego wąsiska.
Niepotrzebnego — pomyślała na ten widok po raz drugi.
— Przepraszam pana — wyjaśniła mu swoją pomyłkę przy domofonie. — Odpowiedziałam bezmyślnie, że nie, bo teraz nazywam się Skrzypińska. Mejer to moje panieńskie nazwisko. Już tyle lat się nim nie posługuję.
— To ja przepraszam, że nachodzę bez uprzedzenia — przywitał się, całując ją w rękę jak niecudzoziemiec. — Znam pani obecne nazwisko, dopytałem się o nie już w zeszłym roku. Trzeba pani wiedzieć, że prowadziłem poszukiwania korespondencyjnie, gdyż jestem nietutejszy. Długo mi na to zeszło! Z waszego urzędu odpisali, że Skrzypińska to popularne nazwisko. W okolicy są inne rodziny Skrzypińskich, a w nich także Teresy. Z tym że jedna po mężu Wójcik, druga z domu Lewicka. Nie te osoby. Ja mam sprawę tylko do tej Teresy Skrzypińskiej, która jako panna nazywała się Mejer.
Patrzyła na niego z uśmiechem, który z sekundy na sekundę stawał się bezradny. Jak to, długo jej szukał? Jak to, korespondencyjnie? A po jakie licho?
— Pan się fatygował specjalnie do mnie?
— Do miasta, jak najbardziej, przyjechałem specjalnie do pani. Z Poznania. A tak w ogóle to jestem w Polsce przy okazji mojej podróży biznesowej.
— Z Izraela, prawda? — upewniła się.
— Z Izraela? — powtórzył zaskoczony. — Nie, dlaczego? Na semitę nie wyglądał. Skoro więc nie od Moszki, to pytanie Teresy stawało się kompromitująco nietrafne. Ale on taktownie nie rozwodził się nad pomyłką.
— Przyjechałem ze Szwecji — wyjaśnił. — Przepraszam, że się nie przedstawiłem od razu. Jestem Radek Lindstrom. Nie zajmę dużo czasu, jeśli pani pozwoli.
A zatem nie Izrael i nie Perlman, tylko Szwecja i Lindstrom.
No ładnie! Teraz dopiero mogła sobie łamać głowę.
— Zapraszam do środka — odsunęła się, robiąc mu przejście. — Spytałam o Izrael, bo miałam znajomego, bardzo dawno temu... Ale to nieważne. Proszę wejść, śmiało.
Gdy ją mijał, znów poczuła przyjemny zapach wody kolońskiej. Dobrej, markowej, nie takiej smrodinówki, jaką skrapiał się jej zięć Roman. Nie z biedy, bo to można wybaczyć, tylko z braku gustu. Za to nieoczekiwany przybysz miał gust, że pozazdrościć. Co więcej — razem z zapachem rozsiewał wokół siebie jakieś fluidy zaufania, jeśli takie istnieją. Wszystko, co się z nim wiązało, działało na jego korzyść.
Z wyjątkiem niepokojącej zagadki, co go tu mianowicie sprowadza. To niezadane pytanie wisiało w powietrzu jak gradowa chmura.
Teresa wpatrywała się z napięciem w twarz gościa. Jaki cel ma ta wizyta? Po co jej szukał w panieńskich latach? Po co ją odnalazł tutaj, w teraźniejszości?
Speszyła się, gdy złowił jej badawcze spojrzenie, wieszając kurtkę na wieszaku. Pokazała pospiesznie drogę, po czym wytłumaczyła się na wszelki wypadek:
— Patrzę na pana, że omal oczu nie wypatrzę. Proszę wybaczyć. Zastanawiam się, czy my się aby znamy?
— Niech pani się tym nie trapi, szanowna pani Tereso — uspokoił ją z sympatycznym uśmiechem. — Nie znamy się na pewno.
LINDSTROM
A jakże, cudzoziemiec z dalekiej Szwecji, tymczasem zaczął identycznie, jak każdy gość wchodzący po raz pierwszy do mieszkania Teresy.
— Ile tu pięknych zegarów! — zawołał z podziwem.
No i przez najbliższe minuty to ona zaspokajała jego ciekawość, zamiast na odwrót. Jakby wcześniej nie widział na oczy niczego, co ma wskazówki. Co to za cacka, jak się je konserwuje, jak działają, skąd pochodzą. Owszem, znajomi podziwiali zbiory Kazika, ale nikt nie wypytywał o nie z takim zapałem jak Lindstrom.
Swoją drogą Teresa do tej pory nie miała pojęcia, że ona sama tyle o nich wie. A tu odpowiedziała na każde pytanie swojego gościa. Proszę, proszę! Kazik byłby z niej dumny, gdyby słyszał.
Lindstrom kiwał głową z uznaniem, wyglądało na to, że ze wszystkich spraw pod słońcem najbardziej ciekawi go konserwacja zegarów w Polsce. Ale gdy już usiadł, odsuwając krzesło od stołu i zakładając nogę na nogę, przybrał minę człowieka, którego trapią bardziej zawiłe problemy niż przeciętnego zegarmistrza. Niby nadal się uśmiechał, ale nerwowo miętosił w dłoniach sfatygowaną książeczkę w foliowej owijce. W przedpokoju wyjął ją z eleganckiego nesesera, zanim wszedł dalej. A miętosząc ją, marszczył z zakłopotaniem brwi.
No i co to miało znaczyć? Może taka była jego naturalna mimika, tyle że swoim zachowaniem nie uspokoił Teresy. Zerkała spod oka. Zwracała uwagę na każde jego mrugnięcie. Bo też zapukał do drzwi jak puka, nie przymierzając, śmierć. Znienacka, niepotrzebnie, bez zaproszenia. Nie, no zgoda, porównanie ze śmiercią jest przesadzone. Ale czy mimo to nie da się wyliczyć tuzina nieprzyjemnych spraw, jakie mogą się przywlec za takimi odwiedzinami?
Taki, dajmy na to, fałszywy inkasent. Też z reguły przesympatyczny, jeszcze jak! Podstępem wdziera się do mieszkania, żeby okraść naiwną staruszkę — i też ma problem, jak się zabrać do przestępstwa. Też marszczy brwi jak kto przyzwoity. Z początku. Bo na końcu problem ma już tylko oszukana staruszka.
To fakt, że Lindstrom nie udawał inkasenta, trzeba mu oddać sprawiedliwość. W ogóle nikogo nie udawał. Nawet lojalnie zaprzeczył, kiedy mógł z powodzeniem udać Izraelitę. Ale kto go tam wie, zanim sam się nie opowie, co go sprowadza.
— Zrobię coś do picia. Na pewno pan spragniony po podróży. Kawy? Herbaty? — zaproponowała Teresa.
Oszust, nie oszust — ona miała dość kultury, żeby nie trzymać gości o suchej gębie. Kimkolwiek są. Ktoś na świecie musi dbać o formy. Inaczej krzykliwa, prostacka większość, która dobre wychowanie uznaje za miniony etap ewolucji, wygra z nami raz na zawsze.
A to walka nie na żarty. Czasem z samym sobą, nie ukrywajmy. Na przykład tego popołudnia Teresa miała niemały kłopot także z własnym obyciem.
No bo kawa, proszę bardzo, herbata, proszę bardzo, ale co dalej?
Nie spodziewała się wizyty. Te niezapowiedziane po prostu dawno ukróciła. Odzwyczaiła znajome od nachalnego „przechodziłam-obok-i-pomyślałam-że-wpadnę-na-długość-herbatki”. Tak się żyje swobodniej, ale w efekcie nie miała czym Lindstroma poczęstować. Wstyd, co tu gadać. Jeszcze ze słodyczami była usprawiedliwiona. Celowo nie trzymała ich w domu, bo trudno się pohamować przed podjadaniem. Ale co to za gospodyni, która prócz wczorajszej pomidorowej i żółtego sera na kolację niczego nie zachomikowała? Żadnych solonych orzeszków, słonych paluszków, krakersów na czarną godzinę?
Aha, jeszcze mandarynki. Parę się uchowało. Ale mandarynki do kawy? Tego w żadnym kinie nie grali jak świat światem.
Na przekór podejrzeniom, które mogły go ewentualnie obciążać, Lindstrom nic nie tracił na wrodzonym uroku i wydawał się na tyle wyrozumiały, że Teresa zwierzyła mu się, iż czuje się zażenowana; on do niej aż ze Szwecji, taki szmat drogi — a tutaj ona kompromituje zacne przysłowia o tradycyjnej polskiej gościnności.
Skwitował jej rozterki jeszcze szerszym uśmiechem. Jakiś wesołek.
— Niech się pani nie trapi! — zbagatelizował. — A ja na to jak na lato. To też polskie przysłowie, co? Moja mama go używała. A co do propozycji, bardzo chętnie, szanowna pani Tereso. Poproszę. Zawsze chciałem jej skosztować, a nigdy się nie złożyło.
— Nigdy nie jadł pan mandarynki? — zdziwiła się. — Nie do wiary!
Mówi się, że w Polsce ustawicznie ludziom czegoś brakuje, a tu proszę — w zamożnej Szwecji też robią bokami. Może przez ich podbiegunowy klimat? W sumie jeszcze gorszy niż ten nasz, niby to umiarkowany.
— A nie! Mandarynki jadam kilogramami — wyprowadził ją z błędu Lindstrom. — Mam na myśli pomidorową. O ile zrozumiałem, że to oferta pod moim adresem?
Popatrzyła na niego rozbawiona.
— Może być oferta — zgodziła się. — Wcale nie najgorsza, przyznam się panu. Znajomi chwalą sobie moją pomidorową, więc nie może być trująca. Tylko nie mam do niej ryżu, zjadłam dosłownie przed chwilą, a goła pomidorowa... — Zastanowiła się i zadecydowała: — Zrobię panu do niej grzanki, prawie tak samo smaczne jak ryż. Poza tym będą gotowe raz dwa.
Ponieważ ugościć go — to jedna sprawa. Miły w obejściu i grzeczny jak kto przedwojenny, więc takiego przyjemnie poczęstować. Ale z drugiej strony — trzymać w mieszkaniu obcego Szweda, aż zdąży się ugotować ryż albo makaron? To już przesada. Niech powie, po co przyszedł, a potem — zjedzone, wypite, buzia wytarta, do widzenia.
Ona jest za stara na randki w ciemno.
Weszła do kuchni i zatrzymała się bezradnie przed elektryczną kuchenką.
No i macie, przestępstwa na samotnych starszych paniach odbywają się mniej więcej w taki sposób. Gospodyni wychodzi za namową gościa do innego pomieszczenia, a fałszywy inkasent bierze się za patroszenie mebli za jej plecami. Emerytura z barku, biżuteria z szafki na bieliznę. O! Zegary Kazika też są coś warte, a wpadły mu w oko od progu. Dużo to roboty? Do worka i chodu! Proste jak pogrzebanie w uchu. Zanim się człowiek obejrzy — trzasną wejściowe drzwi, a łajdak ucieka, gdzie pieprz rośnie. Została garderoba powyrzucana z półek na dywan. Nazajutrz ona sama czyta o tym w gazetach i dziwi się, jakie też te kobiety są łatwowierne.
A ona co? Lepsza?
W pokoju zaszurało, więc wyjrzała wystraszona. Z zachowania szwedzkiego gościa wynikało, że jak na razie nie ma chrapki na polską emeryturę. Mówiąc między nami, kto by miał na nią chrapkę, gdyby nie musiał. Szurając krzesłem, Lindstrom przesunął się o dwa kroki, żeby Teresa widziała go z kuchni.
— W połowie jestem pani rodakiem. Urodziłem się w Göteborgu, ale mama była Polką — wyjaśnił, ponownie zakładając nogę na nogę. — Miała na imię Helena. Nie żyje, niestety. Zmarła jeszcze całkiem młodo.
Zamilkł, a Teresa zerknęła na niego badawczo, szykując kubek i łyżkę.
— Znałam ją? — zapytała domyślnie.
Bo on tak zachodził opłotkami, żeby od czegoś zacząć. Podsuwał Teresie ten tajemniczy cel, który go sprowadził.
— Nie, nie. Nie mogła jej pani znać. Tak mówię. Ubolewam, że mimo polskich korzeni omijała mnie pomidorowa.
Rozgadał się, widać dobrze mu się tutaj siedziało. A bo, szanowna pani Tereso, to, a bo tamto. A bo obiło mu się o uszy, że pomidorowa to narodowa potrawa. Śmiał się nad wyraz sympatycznie, to prawda. Może nie do tego stopnia narodowa co bigos i kremówki — spuścił z tonu — ale naturalne dobro Polski. Jego mama, trzeba się uczciwie przyznać, nie miała drygu do gotowania. Zatrudniali kucharkę, a ta była rodowitą Szwedką. Trudno stwierdzić, czy znała pomidorową. W każdym razie nie gotowała jej. Pomidory dopuszczała tylko w parze z mozarellą. A co do zup — na okrągło owocowe lub rybne. Mięsa w cieście, w mlecznym sosie, köttbullar, mnóstwo kaparów, zatrzęsienie pietruszki. Albo śledzie z dżemem jako potrawa na święta.
— Jadła pani śledzie z dżemem? — zapytał Teresę. — A tort z łososia?
Gdzie miałaby jeść takie specjały! Może to i dobre... Ale pochwaliła mu się przy okazji, że córka specjalnie dla niej wymyśliła placek warzywny. Bez cukru. Nie taki pospolity jak placek z marchwi, który jadało się za okupacji. O, nie! Wyszukany, na poziomie, z kruszonką, z nadzieniem. Palce lizać!
Tym razem on pokiwał głową z aprobatą. Mimochodem przeszli w rozmowie do uroków turystyki, od tego do opłakanych skutków dziury ozonowej, następnie do nieszczęsnych dzieci wykorzystywanych przez chińskich producentów zabawek. Mimo chłodnej, ugrzecznionej aparycji Lindstrom okazał się namiętnym gadułą.
No i dobrze — oceniła Teresa. Przynajmniej atmosfera nie była skrępowana, jak to się dzieje podczas przelotnej znajomości.
Postawiła garnek z resztką pomidorowej na elektrycznym palniku. Gdy zupa się podgrzewała, roztopiła na patelni odrobinę masła i pokroiła bułkę na grzanki.
— Dam panu w kubku, bo dużo nie zostało — wytłumaczyła się. — Normalnie pomidorową je się u nas na talerzu, z ryżem ugotowanym na sypko. Chyba że się pan wybierze do którejś z tych nowomodnych restauracji. To już nie ręczę, co tam za egzotyczne danie przyrządzą panu ze swojskiej pomidorowej.
Podała mu parującą zupę.
Wziął kubek w dłonie i najpierw powąchał. Kazik robił identycznie, zanim zaczął jeść coś nieznanego. Najpierw wąchał.
W pierwszej chwili Teresa przeraziła się znajomego odruchu u obcego człowieka. Jezus Maria, czyżby nieślubny syn jej męża?
Ale zaraz ofuknęła się w myśli.
Co za pomysły! Od kiedy to Kazik był Szwedem? Przez czterdzieści lat małżeństwa jakoś nie zauważyła. Za każdym razem, gdy oglądali w telewizji Potop, patriotycznie kibicował Olbrychskiemu.
— Znakomita! — rozanielił się Lindstrom, dmuchając w pomidorową i oblizując wargi ze smakiem. Koniuszki wąsów mu poczerwieniały. — Wychodzi na to, że zmarnowałem bez niej pół życia. A tułam się po świecie, pałaszuję, co dają, bez wybrzydzania. Założę się, że nie jadła pani sałatki z dżdżownic w Singapurze!
Roześmiał się w głos. Ale tym razem Teresa mu nie zawtórowała.
Może wystarczy. Niech sobie Azjaci jedzą pieczone skorpiony i zupę z psa, nikt im nie zabrania. Tylko skoro już ten facet po coś do niej zabłądził, to niech się wyjęzyczy, co ma na wątrobie, zamiast się popisywać jadłospisami z całego świata.
— Jestem pewna, że sprowadza pana do mnie ważniejsza sprawa niż zupa pomidorowa — przywołała go do porządku.
Nie wyglądał na zbitego z tropu jej surowym tonem. Przeciwnie, z wiecznym uśmiechem na ustach zaskoczył ją po raz kolejny.
— To się zobaczy — odparł lekko. — Jeśli mnie pani odprawi z kwitkiem, to ta nasza pomidorowa będzie najważniejsza.
Teresa zaniemówiła.
Więc ten młodzian przyjeżdża do niej z dalekiego kraju, w którym ona kompletnie nikogo nie zna oprócz Grety Garbo, i naraz oświadcza, że nie wie, czy ma do niej interes? Nie do wiary! A jeśli to wariat? Na takich można się napatoczyć bodaj czy nie częściej niż na fałszywych inkasentów...
Ale żeby szwedzcy wariaci znali jej panieńskie nazwisko?
Lindstrom tymczasem osuszył wąsy serwetką, odstawił kubek i ponownie wziął do ręki książkę, którą na czas jedzenia odłożył na stół.
— To po mamie — wyjaśnił, zdejmując foliową osłonę.
Pokręcił tomikiem w powietrzu, demonstrując go Teresie jak prestidigitator, zanim pokaże czarodziejską sztuczkę. Spostrzegła teraz, że to nie jest książeczka. Gruby kajet, tu i tam poplamiony atramentem. W ogóle pełen rozmaitych plam, taki stary, że podobne marmurkowe okładki z płóciennymi narożnikami pamiętała ze swoich szkolnych lat.
Przypatrywała się spod oka, a Lindstrom tłumaczył, że mamie dostało się to z kolei po dziadku Jerzym, jej ojcu. Na pamiątkę. A on, Radek, przyjechał tu, żeby zostawić na jakiś czas kajet, za pozwoleniem. Niech szanowna pani Teresa przejrzy go w wolnej chwili. Na pewno dziadek nie miałby nic przeciwko temu.
Klepnął w okładkę, kładąc zeszyt na stole.
— Żebym ja go przejrzała? — Teresa aż się zatchnęła ze zdumienia.
Chyba zgubiła wątek, próbując na własną rękę rozszyfrować, o co chodzi.
— Zainteresuje panią, zaręczam.
— A co to takiego jest? — zapytała nieufnie.
— Pamiętnik mojego dziadka. Sprzed półwiecza — objaśnił Lindstrom. — Autor już nie żyje, niestety.
— Pamiętnik pańskiego dziadka? — powtórzyła pytająco Teresa. — A jak on się nazywał? Też Lindstrom?
— Nie, to mój polski dziadek, jak mówiłem. Ze strony matki. Nazywał się Molga. Jerzy Molga. Był dziennikarzem.
Faktycznie mówił wcześniej, że polski dziadek... Jak? Molga? Niezbyt typowe nazwisko, wpadające w ucho. Teresa by je zapamiętała, gdyby się z tym człowiekiem zetknęła. Ale nie zetknęła się, mogła dać głowę. Tylko jak tu powiedzieć takiemu miłemu młodzieńcowi, że się najeździł za friko?
— Przykro mi, chyba nie znam pańskiego dziadka — zapewniła niepocieszona. — Nigdy nie spotkałam nikogo o takim nazwisku. To nieporozumienie, a szkoda. Tyle pańskiej fatygi na próżno. Pewnie jednak pomylili panu Skrzypińskich w urzędzie.
— Skądże znowu, ja nie twierdzę, że się znaliście! — zapewnił niezrażony Lindstrom. — Kiedy już pani przeczyta pamiętnik...
Co za uparciuch!
— Ale kiedy ja wcale nie wiem, czy chcę go czytać! — przerwała mu porywczo Teresa. — To jak czytać cudze listy, prawda? Tego się nie robi. W Szwecji chyba też?
— Jako wnuk autora udzielę pani rozgrzeszenia — machnął bagatelizująco ręką. — Co zaś do samej treści... Dziadek mieszkał w tym mieście latem 1957 roku. Krótko, bo krótko, ale był tu oddelegowany, tak to nazwijmy.
— Tutaj, u nas mieszkał? — zaciekawiła się.
— W starej dzielnicy. Tam, gdzie pani się urodziła, czy tak?
Aha, jasne! No to jesteśmy w domu. Nareszcie pojęła, skąd znał jej panieńskie nazwisko. Odnalazł ją w starej dzielnicy, w innym czasie. To dopiero po tej stronie rzeki była tylko i wyłącznie Teresą Skrzypińską.
Machinalnie, koniuszkami palców, Lindstrom pogładził leżący przed nim kajet. Prawie czule. Jakby próbował zetrzeć siwiznę lat, która przyprószyła okładkę. Patrząc na jego delikatne gesty, rozumiało się, że to dla niego bezcenna pamiątka. Okazywał zaufanie, chcąc zostawić swój skarb u Teresy. To sympatyczne z jego strony, mimo że zbędne.
I ten znajomy przedmiot. Cała fura nostalgii.
Identyczne kajety kupowała za szkolnych lat w papierniczym na rynku. Kosztowały... Psiakość, zaraz, ile się za nie wtedy płaciło?... Tak, pięćdziesiąt groszy, a za cieńsze, sześćdziesięciokartkowe — po trzydzieści.
Stanęły jej przed oczami tamte ceny. Zobaczyła jak we mgle karteczki z odręcznie wypisanymi cyferkami, przypinane do sklepowych półek. Jajka po złoty dziesięć za mendel. Wiśnie po siedemdziesiąt groszy. Spinki do włosów za piętnaście groszy sztuka. Może kajet był kupiony w papierniczym u Mincowej? W mieście nie uświadczyło się innego sklepu z przyborami piśmiennymi, nie to co dzisiaj. Ale równie dobrze dziadek Lindstroma mógł przywieźć swój zeszyt z dowolnego miejsca w Polsce. To był czas, gdy obowiązywał jeden wzór. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby kiedykolwiek to się zmieniło. Nie za naszego życia.
Ze swojego miejsca Teresa czuła wiercący w nosie zapach.
Widać u siebie, w Szwecji, Lindstrom dał kajet do konserwacji. Grzbiet wzmocniono, kartki zalatywały chemikaliami chroniącymi przed butwieniem.
Dlaczego on się wybrał z tym pamiętnikiem akurat do niej? Weź się teraz baw w jakiegoś detektywa Columbo!
Zapytała o to wprost Lindstroma.
— Przyznaję, że pani najlepiej z oczu patrzy! — roześmiał się w odpowiedzi, ale jej to nie rozbawiło. Zresztą i on zaraz spoważniał. — Mnie interesuje życie mojego polskiego dziadka i chcę namówić kogoś... Znaleźć sobie przewodnika po mieście. To znaczy, bez ogródek, panią chcę o to poprosić. Sam nie jestem w stanie się tutaj zorientować po latach. Tyle się zmieniło. Już nawet ja to zauważam, choć w życiu tu nie byłem. Tylko po pamiętniku sądząc. Więc gdyby pani była taka miła... Zjawię się znowu w Polsce za kwartał, czy to wystarczy na lekturę?
We wzroku Teresy nie znajdował cienia zachęty, ale nie zrażał się. Dzisiejsi młodzi mają tupet!
— I jeszcze jedno, szanowna pani Tereso, ważne. Nie chcę żerować na pani uprzejmości. W zamian oferuję gościnę u siebie. Atrakcyjną wycieczkę po Szwecji. Tam ja będę przewodnikiem. A jeśli, co nie daj Boże, pani nie czuje się na siłach, to zapraszam pani dzieci. Albo wnuki. Chciałbym, żebyśmy się polubili.
Mój Boże, on był gorszy od fałszywego inkasenta. Jeszcze w Szwecji jej nie widzieli! I dlaczego to niby mają się lubić?
Pewnie, że mogła być spokojnie jego przewodnikiem, całe życie spędziła w tym mieście. Ale dlaczego nagle ona? Więcej poufałości niż znajomości.
— Mieszkają tu ludzie lepiej zorientowani — odezwała się chłodno. — Polecam panu raczej ich niż siebie.
Nie wyglądał na przekonanego.
— Jest pani pewna? Proszę zaczekać.
Tym razem to było coś nowoczesnego.
Nie zabytkowy kajet. Komputer. Laptop.
Wyciągnął go z nesesera, uruchomił i z ekranu odczytał Teresie litanię nazwisk. Słuchając ich, nabrała przekonania, że Lindstrom odbębnił kawał roboty, poszukując dziadkowych śladów. Może on z tych maniaków, co kompletują drzewa genealogiczne, żeby je powiesić w salonie nad kominkiem?
— Mietlarek, Cydzik, Rajska, Perlman, Altański, Wartburg... — wymieniał monotonnie, a na koniec zawiesił głos: — ...i Mejer. Zna pani te nazwiska?
— Mój Boże! Co do jednego.
— Więc która z tych osób będzie lepiej zorientowana? Proszę mi poradzić.
W jego uśmiechu znalazła cień przekory. Bawił się z nią w kotka i myszkę.
— Moim zdaniem każda — odpowiedziała bez namysłu. — Ja naprawdę mam dziurawą pamięć. To znaczy, prawie każda... — poprawiła się. — Na przykład oboje Mietlarkowie nie żyją, ich młodszy syn też. O córce nic nie wiem. Starszy żyje, coś na jego temat niedawno słyszałam. Jak on ma na imię? — zastanowiła się głośno.
— Zenon — podpowiedział Lindstrom. — Wyprowadził się stąd w pięćdziesiątym szóstym. W pięćdziesiątym siódmym mieszkał już w Warszawie.
— A, prawda, był tam szychą — przypomniała sobie Teresa. — Gienka Rajska nie żyje od zeszłego roku, moja najlepsza przyjaciółka. Halina Wartburg nie żyje. Iśka Cydzik żyje, nazywa się teraz Kamińska, ale akurat ona się panu nie przyda.
Skinął potakująco głową i dopowiedział:
— Bo choruje na alzheimera.
— Wie pan o tym? Tak, na alzheimera — powtórzyła Teresa. — Perlman się wyniósł do Izraela. Dawno, dawno. Ale w pięćdziesiątym siódmym mieszkał jeszcze na Rymarskiej, to prostopadła do Kołłątaja. Znał miasto jak własną kieszeń. Parę pokoleń jego żydowskich przodków tu mieszkało. A Izrael nie leży przecież na Księżycu. Jeśli panu koniecznie zależy...
— Pan Perlman nie żyje — wpadł jej w słowo Lindstrom.
Teresa zbladła jak płótno. Przez jakiś czas wpatrywała się w jego usta, jakby czekała na sprostowanie tej informacji.
— Co też pan? — żachnęła się. — Moszko Perlman?
— Nie wiedziała pani? Przykro mi, że jestem posłańcem złych wieści. Od pięciu lat nie żyje. Nagła śmierć. Wszedł do kawiarni w piękny, upalny dzień, zamówił cappuccino... I już go nie dopił, niestety.
— Zawał? — domyśliła się Teresa.
— Nie, nie. Palestynka owinięta materiałami wybuchowymi. — Rozłożył ręce ku górze, jakby pokazywał wybuch. — Wielka dziura w ziemi i siedemnaście ofiar śmiertelnych, w tym pan Perlman.
Teresa siedziała w milczeniu. Patrzyła w okno, za którym trwała jeszcze w najlepsze szarówka dnia. Ale jej się zdawało, że na niebo przedwcześnie wypełza ponury jesienny zmierzch. W pokoju już był. Zalegał za meblami.
Zapaliła małą lampkę nad stołem, zanim znów się odezwała.
— Powiem panu, że to był cudowny chłopak. Romansowy. Ale nie wiodło mu się w miłości. Miał o niej idealistyczne wyobrażenie, tak sobie dzisiaj myślę. Myśmy wszyscy takie mieli. Z wyjątkami, jak dobrze popatrzeć. Moszka zostawiły po kolei dwie piękne dziewczyny, nastawione akurat do życia realniej niż on. Spodziewały się, że ma żydowski bank za granicą albo jakieś zasobne konto, a on miał tylko gorące serce. A gdy już zakochał się z wzajemnością, dostał od władz bilet w jedną stronę. Na wczoraj. Powiedział mi na peronie: „Co tam ze mną będzie, Tereska? Wciąż jak palec. Sama wiesz, że nie mam szczęścia do kobiet...” No i nie miał. Wykrakał sobie tę Palestynkę, biedak!
Ocknęła się z zadumy. Jeszcze stały jej przed oczami roziskrzone grudniowe gwiazdy. Oczy Moszka. Pokazała ręką, żeby jej gość mówił dalej. Usłyszała, jak wymienia następne osoby ze swojej listy i powody, dla których nie mogą mu pomóc.
— Co pan mówi! — obruszyła się. — Mnóstwo moich znajomych ma się jeszcze całkiem dobrze. Pamiętają tamte czasy. Na przykład Szymek! Chodząca encyklopedia! Był pan u niego?
— Kto taki?
— Szymon Małecki — poprawiła się na oficjalną wersję. — Też mój dawny kolega.
Lindstrom spojrzał na ekran włączonego laptopa.
— Nie mam go w spisie. Widocznie mieszkał poza obszarem mojego zainteresowania.
— Ale! Takie rzeczy akurat pamiętam! — zaprzeczyła zniecierpliwiona. — Źle pan szukał. Szymek urodził się w tym mieście i do dziś mieszka o parę kroków stąd.
Nie, on na razie odpada, uparł się Lindstrom. Odwrócił do Teresy ekran laptopa, żeby jej pokazać plan miasta, który tam miał. Fragmentu miasta.
Kamienica Bittowej oraz czworokąt przylegających do niej uliczek.
Interesowali go na razie głównie mieszkańcy tego kwartału. A w każdym razie w tej sprawie chciał pomocy Teresy. Od czegoś trzeba zacząć, a potem się zobaczy — stwierdził sentencjonalnie. On zaczyna w tym miejscu.
— Chyba że tak — mruknęła Teresa. To już wedle upodobań. A rodzice Szymka faktycznie mieszkali za starym stadionem, jeśli o to chodzi.
— W lipcu pięćdziesiątego siódmego dziadek wynajmował pokój u państwa Mietlarków — objaśnił Lindstrom, wskazując narożny punkt na planie wielkiej kwadratowej kamienicy.
Dane lokatorów wpisano powyżej w malutkiej ramce.
Takich ramek było dookoła więcej, a w nich nazwiska jak duchy. Większości Teresa od lat nie widziała na piśmie.
Dokładnie naprzeciw Mietlarków, po drugiej stronie szarego paseczka symbolizującego uliczkę Kołłątaja, w ramce nieróżniącej się od pozostałych, dostrzegła napis — „MEJEROWIE”.
Zakłuło ją w sercu. Jej rodzinny dom, z którego dzisiaj pozostały porośnięte dzikim bzem fundamenty. Tak dawno, że się wierzyć nie chce.
Przeprosiła Lindstroma, wyszła do łazienki.
Stała przed lustrem w blasku umocowanej nad nim świetlówki. Patrzyła, nie ruszając się, jak po jej twarzy ściekają łzy. Dwie samotne łzy. Geriatryczne, jak wyśmiewał się jej zięć. Na dobrą sprawę zdziwiło ją, że jest ich dzisiaj tak mało. Bo wewnątrz niej płynęła teraz chyba cała rzeka łez, dzika i wezbrana. Niosła Kazika i Moszka, i Gienkę, i panią Mietlarkową i całe tamto zapomniane, nieistniejące od dawna lato pięćdziesiątego siódmego roku.
Lato jej przedmaturalnych wakacji.
Spędziła je na obozie harcerskim. Do miasta wróciła w sierpniu na rozpoczęcie szkoły. Były z dziewczynami nad jeziorem, ale nad którym? Zagadka. Tego sobie nie przypominała. W każde wakacje wyjeżdżała z drużyną na obóz, co roku w inne strony, dużo tego było. Akcja „Poznaj kraj”. Trudno dziś odróżnić lato od lata.
Przeważnie mieszkała w namiocie z Gienką, z Haliną, z Iśką.
Miasto przestawało dla nich istnieć na dwa miesiące. Zdawało się im, młodym, że bez nich nic się tutaj nie dzieje. A tymczasem, proszę, życie w starej dzielnicy nie zamierało, jak się okazuje. Toczyła się po kocich łbach uliczek leniwa codzienność, jak co roku lato grzęzło w kurzu i w upale, pachniały lipy. Ktoś przyjeżdżał z dalekiego świata, ktoś wyjeżdżał z bagażami na letnisko. Wlókł się dzień podobny do dnia, żeby po wakacjach można było westchnąć nostalgicznie: „Ech, przeleciało jak z bicza trzasł!”
Została pamięć jak szwajcarski ser. A tu nagle komuś na niej — nie wiedzieć czemu — zależy. Pięćdziesiąt lat później.
Westchnęła ciężko.
Świetlówkę znad lustra trzeba wyrzucić, gdy tylko będą na to pieniądze. Kto dziś trzyma w łazienkach takie antyki? Produkuje się eleganckie lampki. Ciepłe, miłe. Nawet zmarszczki wyglądają w ich świetle na ozdobne przymarszczenia skóry. A tu co? Światło zielonkawe, niezdrowe, człowiek przypomina ducha. Albo i własne zwłoki. A póki się żyje — to powinno być po człowieku widać i już!
Obmyła twarz, przyklepała się pudrem. Wyszła z łazienki odświeżona.
Na dworze rozpadało się na całego, deszcz zacinał ze stukiem w szyby. Lindstrom stał przy oknie, patrząc na miasto przez firankę. Teresa przyszpiliła na niej aksamitne motyle i papierowe dzwoneczki. Zamiast dzwonić — szeleściły ostrzegawczo, że przeciąg. W jej wieku przeciąg jest nie mniej zabójczy niż skakanie na bungee. Od jednego i drugiego lepiej się trzymać z daleka.
Ale czy z drugiej strony motyle i dzwoneczki na firance nie są w jej wieku infantylne? A niech sobie nawet będą! Kogo obchodzi ktoś w jej wieku!
— Czuję się namówiona. Pan umie przekonywać, co? — zapytała Lindstroma z przekąsem. — Dogada się pan z każdym.
Była trochę zła na siebie, że za łatwo ustąpiła. Bo faktycznie. Co ona mu pomoże, jak przyjdzie co do czego?
— Też myślałem, że z każdym potrafię się dogadać — roześmiał się. — Dopóki nie poznałem mojej żony.
Chciał nie chciał, ona też musiała się roześmiać.
— Przeczytam pamiętnik. Zgoda. Może coś sobie potrafię przypomnieć. Ale za wiele nie obiecuję. Żeby potem nie było! — zastrzegła się. — Na łażenie po mieście postaram się dla pana o lepszego przewodnika. Szkoda naszego czasu. Rozejrzę się do pana powrotu, kto by się nadał.
— Cieszę się, że pani przeczyta — ukłonił się, pakując laptop do nesesera. — Życzę miłej lektury. A co do reszty, na razie proszę się tym nie trapić. Mam nadzieję, że zmieni pani zdanie. Nie będziemy żałowali spędzonego razem czasu.
Gdy wkładał podbitą barankiem kurtkę, zapaliła mu światło w przedpokoju. Tam było już zupełnie ciemno o popołudniowej porze.
— Na to niech pan nie liczy — wróciła do poprzedniego wątku. — Tak będzie korzystniej dla pana ustaleń. Postaram się znaleźć kogoś takiego, kto naprawdę dobrze się orientuje w dziejach miasta.
No pożegnanie Lindstrom znów ucałował jej rękę. Z rozbrajającym uśmiechem podziękował za pomidorową, a w drzwiach windy cofnął się na moment.
— Zmieni je pani — powiedział, unosząc do góry wskazujący palec, jakby zapowiadał coś ważnego.
— Słucham? — nie zrozumiała Teresa.
— Mówię, że kiedy wrócę tu na wiosnę, zmieni pani zdanie. Zostanie moją Beatrycze. Jestem pewien, że się nie mylę. Niech pani zdrowie dopisuje!
Drzwi windy zatrzasnęły się, a ona nie zdążyła go spytać, skąd wziął swoją niebywałą pewność. Zaskoczona wzruszyła tylko lekceważąco ramionami, zanim cofnęła się w głąb mieszkania.
Patrzyła za nim z góry przez załzawioną deszczem szybę, gdy szedł do zaparkowanego niedaleko samochodu.
Na dworze zrobiła się już wieczorna ćma, paliły się latarnie wzdłuż ulicy. W tym świetle zielona kurtka jej gościa nabierała jaskrawości. Przeszedł przez trawnik, podnosząc barankowy kołnierz, bo zdrowo wiało. Tumany wilgotnych liści przewalały się nad chodnikiem.
Teresa przypomniała sobie, że gdy wracała dziś ze sklepu, pachniało śniegiem. Wkrótce popada. Zrobi się biało, czyściej niż naprawdę. Pora na to. Za jej dzieciństwa w listopadzie miasto ledwie wystawało z zasp. Zima przychodziła wcześniej i była zimą. Miała urok. Owszem, także dlatego, że nie trzeba było uważać na śliskim. Zdrowe nogi nosiły człowieka jak skrzydła.
Szeroko rozstawione światła w samochodzie Lindstroma rozjarzyły się. Odbiły z wolna od krawężnika, włączyły się w nurt samochodowych reflektorów. Razem z innymi oddaliły się w głąb zamglonej, wieczornej ulicy. W dali zwolniły przed skrzyżowaniem, po czym majestatycznie znikły za zakrętem.
Został zimny listopadowy zmierzch nad rozświetlającymi się domami i ulicami.
Co za wizyta! — pomyślała Teresa, jakby myślała o ciężkiej pracy fizycznej, pieleniu ogródka albo solidnym ręcznym praniu.
Miły z tego Lindstroma mężczyzna, ale kompletnie zbyteczny. Nie da się ukryć. To nie zarzut, bo to w końcu nie jego wina. Na starość wszyscy nowo poznani są w gruncie rzeczy do niczego człowiekowi niepotrzebni. Nie licząc pielęgniarek.
Ciekawe, co on miał na myśli ze zmianą zdania?
I kto to taki ta Beatrycze, którą Teresa ma dla niego zostać?