Pióra albo sekretna historia literatury polskiej - Zbigniew Wojnarowski - E-Book

Pióra albo sekretna historia literatury polskiej E-Book

Zbigniew Wojnarowski

0,0

Beschreibung

Dlaczegóż by historia polskiej literatury nie miała wyglądać właśnie tak?Wędrowny poeta w poszukiwaniu weny przyłącza się do trupy teatralnej, by w końcu sklecić słynne frazy "Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja!". Rosyjski rotmistrz, odurzony mdlącym zapachem krwi, działa za kulisami powstania styczniowego. Młodopolski poeta wdaje się w fatalny romans z rudowłosą Ewą, która staje się jego muzą i przyczynkiem obłędu. Wojnarowski puszcza wodze fantazji i w jedenastu kunsztownych, erydycyjnych opowiadaniach snuje domysły na temat tego, jak mogła wyglądać historia Polski i krajowej literatury. Opowieści z pogranicza fantastyki i realizmu magicznego docenią miłośnicy prozy Wita Szostaka. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 491

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Wojnarowski

Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

 

Saga

Pióra albo sekretna historia literatury polskiej

 

Copyright ©2015, 2023 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727048550 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Najdoskonalszą definicją ojczyzny jest biblioteka

Elias Canetti

… I wszyscy zginęli

Jan Lechoń

ŚMIERĆ NA CHORĄGWI

Chram

Wystraszony głosik w głowie otroka – całkiem jak jego własny – powtarza, żeby trzymać się martwego żercy. Co z tego, że obnażony, skłuty mieczami kapłan pływa twarzą do dołu, kołysze się jak czarna kłoda pośród odbitych w wodzie gwiazd. Jego na pół zanurzone truchło i tak będą omijać z daleka brzeginki i dziwożony, i utopki, od których roi się to zarośnięte jezioro, nawet za dnia straszne, co dopiero po nocy. Malec zagryza wargi, żeby nie płakać. Hola, hola, na psa urok! Potwory spłoszy popiół świętego dębu wtarty w zabliźnione ryty na sinym karku żercy. Nie znajdziesz lepszej ochrony. Chłopcu idzie dopiero na siódme lato, gdzie mu straszyć złe licho amuletem ze smyczą łuską, zawieszonym na podgolonej dziecięcej szyjce!

Toteż wtula twarz w rozwartą szeroko kapłańską pachę, w pływające jak kępka wodorostów włosy, od których cuchnie teraz smolistą wilgocią. Ledwo drobny nosek wystawia nad wodę. Od płonącego chramu lśni przez jezioro migotliwy pas czerwieni. Mrocznieją w płomieniach dymiące belki, szczerzą się zwęglone czaszki turów i niedźwiedzi, które zdobiły palisadę. Przed otoczonym tynem piaszczystym wybrzeżem wycięto szuwary, więc z jeziora widać wszystko jak na dłoni. Nawet gdy krew zalewa oko.

Chłopiec ruchem pieska przebiera w wodzie rękami i nogami. Byle ostrożnie, powoli, żeby nie zmącić spokojnego lustra. Inaczej ci na brzegu go zauważą.

A wtedy będzie po nim. Jak po tamtych, rodzicach, sąsiadach, druhach, którzy niedawno znosili ziemskie dary Tryłobowi, faski miodu, garstki nasion, okruchy jantaru, a teraz odfrunęli z cieniami ptaków na zielone łąki Wyraju. Zostały po nich tylko ciała, skręcone na piasku w martwe strąki. Od brzegu, zamiast zwykłego zapachu błota, dmie zapach krwi i pożogi. Dym płoży się nad wodą jak nocna mgła.

W ciemnościach przeraźliwie kwiczy koń. Nie jest jednym z potężnych ogierów, noszących napastników z krystami na płaszczach. Ci gęsiego, wytłumiając słomą końskie kopyta, przebyli wierzchem wąską ścieżynkę, która przez brodatą od mchu puszczę wiedzie wtajemniczonych do chramu. Zjawili się znienacka w środku religijnych obrzędów. Ich wierzchowce są osiodłane, podkute, niektóre noszą kropierze w szachownicę albo żelazne czuby na łbach, podobne do rogu. I parskają, a juści, parskają od żaru i odoru krwi, ale nie kwiczą z bólu.

Oczy chłopca myszkują ze strachem między strzępami dymu. Aż go dostrzegają, oblanego ognistym połyskiem gorejącej grzywy.

Kruczoczarny koń, trzymany przy chramie Tryłoba przez wieszczków. W święta prowadzało się go na malowanym purpurą postronku pośród zatkniętych w ziemię włóczni, żeby objawiał sekretną przyszłość. Karmiony z ręki, z barwionymi rzemykami zaplatanymi w ogon przy wtórze chóralnych pień, hołubiony przez wszystko, co czuje bojaźń bożą. Teraz jego grzywa płonie, brzuch ocieka krwią, a boki przypominają ogromnego jeża – natkane gęstwą strzał. Gryzie, drze kopytami powietrze, wspięty na zadnie nogi, nie pozwala zbliżyć się do siebie. Resztką sił przedziera się do jeziora, wzbija fontanny wody na płyciźnie, usiłując wyrwać się wpław z rąk oprawców. W końcu wystrzelony z kuszy bełt trafia go w oko. Grzęźnie po lotkę w oślepionym oczodole.

Zwierzęcy jęk, pierwotny i niepojęty! Krew tryska na tle pożaru jak źródełko. Czarne źródełko. Z daleka widać.

Kary rumak Tryłoba słania się na nogach. Pada na kolana w czerwoną od ognia wodę, dymi. Raz jeszcze rzuca łbem i milknie na zawsze, waląc się w rozbryzgi piany. Nieruchomieje. Już nikt się nie dowie, co niesie ze sobą straszna przyszłość.

W blasku ognia rzeźbione bożyszcze o trzech twarzach, górujące nad zasłanym zwłokami brzegiem, porusza się nagle. Schyla i unosi głowy, zerka na dół, do góry, próbuje przejrzeć drewnianymi oczami tuman dymu, który spowija podnóże postumentu. Ukrytemu w wodzie chłopcu wraca nadzieja. Może Tryłob ma dosyć tego, co się dzieje. Zniecierpliwił się. Zagniewał. Może ruszy z miejsca i ukarze świętokradców z krystami na płaszczach. Ich boga nikt nigdy nie widział, nie słyszał, kto wie, czy nie łżą w żywe oczy, że istnieje. Jest tylu innych po siołach i grodach, jeden więcej nikomu by nie szkodził, dlaczego akurat ten nie potrafi znieść swej bożej braci?

Przez huk płomieni, przez trzask zapadającego się pod ogniem chramu i pokrzykiwania jeźdźców niesie się po wodzie odgłos toporów. I chłopiec już wie, dlaczego Tryłob się chwieje. Nie, wcale nie pokazuje swego gniewu. Przegrał. Żelazne ostrza rąbią zażarcie, podgryzają u podstawy potężny, zdobny w reliefy słup. Topornicy oblegli go hurmą jak niezmordowane bobrze plemię. Echo bluźnierczego stuku niesie się w czarną puszczę otaczającą jezioro – a nikt nie reaguje. Blady strach padł widać na okoliczne duchy i bóstwa.

Tryłob osuwa się wprost w gorejący chram. Miażdży dach świecący od złotych pasm żaru, które przegryzają się na wierzch, zajmuje się wysokim ogniem. Wichura iskier bucha w górę i zasnuwa nocne niebo na podobieństwo śnieżnej zadymki.

Kończy się świat.

Otrok zmaga się ze śmiertelnym zmęczeniem. Osłabł z upływu krwi, dwa razy opił się wody, poszedł w stronę dna jak kamień i ledwo się wyplątał z sieci wodorostów. Z trudem utrzymuje się na wodzie, jego poranione mieczami dłonie smykają się po nagim korpusie żercy, za którym się kryje.

Tamci na brzegu – konno i pieszo – uwijają się na tle strzelających w nocne niebo płomieni. Dobijają rannych, niszczą świątynne wyposażenie. Nawet gwiazdy nad nimi zabarwiły się na czerwono, przesłonięte mgiełką dymu.

Nikt im nie dał rady, przybłędom.

A jeszcze niedawno uciekali w popłochu, gdy starszyzna kazała rąbać w drzazgi niebotyczne krysty, które stawiali na rubieżach wioski. Jeszcze niedawno grzęzły im w podrzynanych gardłach obcojęzyczne modły i zaklęcia, którymi prosili o zmiłowanie swojego boga. Jeszcze musieli wierzyć, że Tryłob panuje nad światem, i Swarzóg, i Perun, i Świetowiet, mają ci oni wiele twarzy i wiele postaci, ale nie najdziesz wśród nich nijakiego Krysta Elezjona, choćbyś z wywalonym jęzorem świat przebieżył i nogi schodził do kolan.

Krysta Elezjona, któren ponoć w mękach skonał, sam siebie nie umiał obronić, co dopiero najmarniejszą choćby wioszczynę. Nie ma go – i nikomu niepotrzebny, ani ludziom, ani wilkowi o szarej sierści, ani czapli na mokradłach, ani pchle.

Niebo podchodzi już świtem, gdy czarne od dymu opętańce znikają w gęstwinach boru. Zabierają swoje trupy przerzucone przez siodła. Miejscowe zostawiają niepogrzebane na pastwę leśnego zwierza. Krew wsiąkła w piasek, od pogorzeliska nie dmie wiatr, który bił od żywego ognia, rozwiewał płaszcze z czarnymi krystami, rozwidlonymi na końcach jak zmiejowe języki. Chłopiec długo nasłuchuje, zanim, szczękając zębami, dopływa do brzegu. Bez sił wyłazi na czworakach z jeziora.

Rzęzi, oparty na rękach. Dyszy i wykasłuje z siebie wodę. Wzdryga się od niedawnych wspomnień. Ociera zasmarkany nos mokrym przegubem dłoni. Zrazu buczy w głos, zanosi się od szlochu, na koniec już tylko kapie gorącymi dziecięcymi łzami.

Eja, eja, eja!... Krysta Elezjon nie zna litości!

Trupa

Taszek widzi ich z daleka na gościńcu, a ponieważ ma dwadzieścia lat i lubi się śmiać, na ich widok wybucha beztroskim rechotem. Bo też trzeba to widzieć! Najsamprzód zza garbu drogi wyłania się szarpana przez marcowy wiatr chorągiew. Czarna, podobna do żagla, dziurawa od starości. Wymalowany na niej kościotrup trzęsie się w lodowatych podmuchach jak w febrze. Do uszu Taszka dolatuje komiczny klekot żółtych piszczeli, tańczących po skłębionych chmurach. Ten dźwięk śmieszy go do rozpuku, choć w samej rzeczy jest tylko terkotem wysłużonych piast u wielkich jednostalnych kół. Niosą po wybojach koślawą budę. Wynurza się niby spod ziemi, przywodząc na myśl kolebiące się zamczysko. Jako pierwszy daje się widzieć dach z czterema szpiczastymi wieżyczkami, za nim powygryzane przez deszcze blanki, na koniec sczerniałe drewniane pudło, które niepogody obłuszczyły z farbowanych malunków. Ówdzie został blady ślad płomienistej czerwieni, jakby po malowanym pożarze, gdzie indziej wykrzywia się kosmata gęba diabła lub złoci się od zwitych pukli anielska. Ale i tak wszystko przesłaniają podróżne toboły, worki ze skóry, okute kufry, rondle, niezliczone bagaże przytroczone w pękach do bezokiennych ścian i rozkołysane w rytmie wybojów.

Zziębnięty Taszek, wcześniej maszerujący przed siebie z głową wtuloną w ramiona, zatrzymuje się, zwrócony twarzą ku wehikułowi. Tak przyjemniej, zimny wiatr nie dmie mu teraz prosto w oczy, tylko w plecy odziane w połatany, sukienny kubrak. Chłopak zdejmuje z ramienia niesioną na kiju sakwę. Odpoczywa. Nie ma pojęcia, co za dziwadło zbliża się ku niemu, ale nawet czarcia kompania byłaby na tym pustkowiu nie do pogardzenia. Wokół gęsty bór, między pniami leżą kupy zlodowaciałego śniegu, od których ciągnie siarczystym mrozem, do miasta kawał drogi. Już szarówka. Tylko patrzeć zmierzchu, a wtedy odezwą się wśród drzew wygłodniałe wilki, ich złe ślepia zaświecą w mroku jak roje świętojańskich robaczków.

Taszek dusi w sobie głupkowaty chichot i czeka, aż skrzypiący wehikuł zrówna się z nim. Przy dyszlu parują dwie wychudzone chabety, którym żebra sterczą przez skórę jak szkieletowi z trzepoczącej czarnej chorągwi. Na wysokim koźle kiwa się skulony mężczyzna, ze zwojów brunatnej opończy wystaje czerwony od zimna nos i czubek siwej brody. Lejce owinął na drążku, batog przycisnął kolanem. Drzemie. Pochrapuje przez uchylone usta. Konie truchtają własnym pomyślunkiem przez jar pni i nagich gałęzi, trzeszczących na wietrze.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zagaduje głośno Taszek.

Z głębi kaptura wygląda pomarszczona twarz. Stary mruczy z kozła „na wieki wieków”, ale nie zatrzymuje budy. Taszek zarzuca sakwę na ramię i rusza obok raźnym krokiem.

– Ktoś ty taki?

Woźnica otworzył tylko jedno oko, drugiego nie ma. Zaklęśnięty oczodół.

– Nikt. – Taszek wskazuje kciukiem na przytroczone do pleców gęśle. – Biedny wagant. Poeta wędrowny. Podwieziecie choć kawałek? Nogi w tyłek wrastają.

– Z dalekiego świata idziesz, widać – domyśla się stary, ale wciąż nie ściąga koniom cugli, nie zaprasza wsiadać. – A w Krakowie byłeś?

– Byłem, a jakże. Łońskiego roku na jesieni.

– Toś pewnie i króla widział na oczy?

– Co miałem nie widzieć. Widziałem. W złotej koronie.

– Prrrr!

Buda zwalnia przechylona na bok w wyjeżdżonych koleinach, jakby miała przewrócić się na płask. Stary zachęcająco poklepuje dłonią ławę woźnicy wyłożoną liniejącym borsuczym futrem, a Taszek wdrapuje się tam zgrabnie po wyższym od siebie kole. Świst batoga, wioooo! – i konie ruszają truchtem. Stary też nie ma ochoty, żeby noc zaskoczyła go w borze. Stęskniony towarzystwa, zagaduje nowego znajomka, dokąd prowadzi droga. Gdy słyszy, że tam, gdzie jest co do gęby włożyć i do czego głowę na noc przytulić, uśmiecha się wyrozumiale.

– I my tam zdążamy.

Taszek zerka spod oka. Jacy my? Nikogo więcej nie widać oprócz woźnicy i pociągowych chabet. W odpowiedzi na jego pytające spojrzenie, stary wyjaśnia:

– Reszta siedzi w wozie. Jeszcze czterech, moi jongleurs. Aktorowie.

– W budzie bez okien? Jak łątki w mieszku! – Oparty o ścianę Taszek chichocze, wyciągając przed siebie zmęczone stopy, omotane skórą i suknem.

W głębi lasu już ciemno, noc ukradkiem podchodzi do gościńca.

– Wiła z ciebie! – Stary prycha pod nosem. – Dla trupy teatralnej nie znajdziesz wygodniejszego domostwa niż takie na kołach. Tłuczemy się od grodu do grodu, żeby ludzi zabawiać dla ich pożytku, a własnego zarobku.

Zarobek! To słowo najmilej pieści ucho Taszka. Uwielbia, gdy słuchacze jego melodeklamacji rzucają mu datki pod nogi. Choć nigdy tyle, żeby mieć pewność jutrzejszego obiadu. To stąd, że bieda wkoło aż piszczy. Idzie koniec świata, powiadają prorokowie. Idzie nowa wojna. Pograniczne wioski zbrojni rabusie puszczają z dymem. A będzie gorzej. Zima mrozi do szpiku kości, za to z latem zarazy zaczną zbierać żniwo. Gdzie w tym jeszcze dbać ludziom o sztukę? Najsamprzód strawa, rozbeczanym dzieciakom gęby zatkać plackiem, a jak zostanie okruchów – dopiero nakarmić poetę. Do tego czasu niech się uczy żyć z żołądkiem przyschniętym do krzyża.

– Godziwy macie zarobek z tej tułaczki? – pyta ciekawie Taszek i łyka ślinę, pieszcząc w wyobraźni pieczyste i słodki kołacz, i pasztet z zająca, i kubek wina.

– Gdy pomrę, na pochówek starczy – stwierdza stoicko stary. – Po co więcej.

Tedy aktorowie nie mają się źle…

Taszkowi przychodzi nagle do głowy sprytna myśl. Syta, miodna i pieczysta. Kto to poeta? Pomazaniec boży? Nie! Też włóczy się po świecie, stroi miny przed gawiedzią, chyli się w pas po to, co łaskawie cisną. Raz gotowane kurze udko, raz surową marchewkę, raz drobny pieniążek. Nieczęsto się tak schyla, prawdę mówiąc. A gdyby przystał do wędrownej trupy? Może go przyjmą. Przy pięciu osobach jedna dodatkowa szybciej się pożywi niż w samotności.

Gęba śmieje się Taszkowi do tego pomysłu – a jego zapadnięty brzuch wygrywa skoczne melodie. Zaraz weselej na duszy.

Pokuta

Turkoczą koła okute żelaznymi obręczami, skrzypią piasty i wiązania komedianckiego wehikułu, rondle dzwonią o drewniane ściany. Każdy wybój, każdy kamień bitego gościńca odciska na wytrzęsionym tyłku swoją bolesną pieczęć.

Jeździ z nimi już trzy niedziele. To piąte miasto, do którego zbliża się buda ze śmiercią na chorągwi, odkąd Czedrog pozwolił Taszkowi przysiąść się na kozioł. Poeta drzemie dla zabicia czasu, ale nawet z zamkniętymi oczami wie, że dojeżdżają do celu. Słyszy to przez sen. Czuje. Najpierw w rześkim, wiosennym powietrzu narasta z daleka krystaliczny klang dzwonu. W miastach bez przerwy jakiś mniszek z gołymi piętami huśta się na sznurach tej czy innej dzwonnicy. Nabożeństwo, egzekucja, święto, książęcy ukaz, pożar, sto okazji. W nozdrza uderza chaos woni – ługu, dymu, nawozu, kadzidła, garbowanej skóry – a razem z nimi wóz otacza wściekłe ujadanie psów rzucających się z kłapiącymi zębiskami na kręcące się koła. Już podgrodzie. Potem ludzki gwar, głosy hodowlanych zwierząt, stukot bednarskich narzędzi, żebracze kołatki, skrzyp studziennych kołowrotów. Minęli bramę kolejnego grodu.

Taszek jest ciekaw nowego miejsca, a juści, wszędzie dzieje się coś godnego uwagi, tyle że obecnie, na pół drzemiąc, obraca w głowie wersy układanej pieśni.

– Albo tak, słuchajcie! – tknięty natchnieniem zwraca się do swojego towarzysza na koźle. – Miserere, Domine, jakże niewinnie ginę…

– Nie teraz! – Czedrog manewruje końmi, żeby zmieścić się w wąskiej uliczce bogatych mieszczan, nad którą wiszą wykusze z gomółkami w oknach. – Znajdziemy zakątek, gdzie pozwolą się rozłożyć. Najlepiej u Bekieszki.

Nie szanują ich w miastach. Ludzka ciżba tłoczy się na występach, to tak, nawet chętnie, ale wcześniej opróżniają z okien nocniki na głowę Czedroga i Taszka, wyrzucają śmieci na dach jadącego wozu, jakby niczego nie dostrzegali w tym miejscu. Ot, pustkę niewartą splunięcia. Aby powietrze zadymione od domowych palenisk, aby klepisko ulic, aby cuchnące rynsztoki. Ale Czedrog, rukowodca aktorowej trupy, zna niezawodne sposoby, żeby niechęć do nieznajomych włóczykijów zamienić w życiodajną ciekawość. Wie, czego trzeba miejscowym, czego łaknie ich dusza, utrudzona powszednim znojem.

Unosi się z lekka na koźle i szarpie za sznurek, który otwiera klapkę w dachu malowanej budy.

– Wyłaź! – rzuca półgłosem za siebie.

Gdy zrobił to w obecności Taszka pierwszy raz, niedługo po ich spotkaniu, poeta też uniósł się zaintrygowany. Otwór, który rozwarł się za drewnianymi blankami daszku, wydał mu się zbyt mały, żeby pomieścić człowieka, toteż uznał, że wyleci stamtąd tresowany ptak albo wylezie zwierzątko na smyczy. Tymczasem przez dziurę przecisnęło się wężowymi ruchami coś, co nie było zwierzęciem, ale też nie było człowiekiem. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.

– Bębniarz w swej istnej osobie! – zaprezentował Czedrog.

W mieście, do którego wjeżdżają dzisiejszego popołudnia, jest nie inaczej. Bębniarz gramoli się przez otwartą dziurę. Będąc na wierzchu, zanurza się w niej jeszcze połową ciała, z głową i ramionami, żeby wyciągnąć werbelek w czerwono-zielone prążki, ozdobiony dzwoneczkami. Wiesza go sobie na szyi i bębni dwiema żółtymi pałeczkami z dębowego drewna, aż echo odpowiada.

Dzieciaki biegną na bosaka za wozem, rozchlapując kałuże. Matrony bez czepków, po domowemu, zerkają z malutkich okien. Chłopy podnoszą rozczochrane głowy znad wykonywanych prac. Uliczki są szare od błota, zaniesione nieczystościami, ale na zapadniętych strzechach mijanych chałup puszcza się już tu i ówdzie wiosenna ruń. Łaty świeżej zieleni.

Bębniarz wali oburącz w bęben, jakby wołał: „Hejże, myśmy tu są!”.

Jest karłem o nieforemnym ciele, które potrafi wyginać, potrafi zakładać nogi na ramiona, jakby nie miał w sobie ani kosteczki. Sięga Taszkowi do pół uda. Wesoły, ruchliwy. Przed wyjściem na dach wozu maluje twarz bielidłem, czerwieni policzki i usta burakiem, wkłada na siebie pludry i watowany kaftan obszyty frędzlami, który czyni z niego stworzenie na poły ludzkie, na poły zwierzęce. Takie potrafi przyciągnąć wzrok ciekawskich, zwłaszcza gdy z całych sił wali w bęben.

„Hejże, myśmy tu są!”.

Zwykle zatrzymują się na uboczu. Placyki przy wysypiskach śmieci, jałowe poletka, karczowiska, czarne spłachcie pogorzelisk. Przenigdy rynek, chociaż tam na popisy szmat miejsca. Z rynku zawsze ich prześwięcą miejscy pachołkowie. Kościół krzywo patrzy na komediantów, a trupa, z którą jeździ Taszek, ma własny powód, żeby nie wchodzić w drogę mnichom. Córka Czedroga! Podczas występu, umalowana i wystrojona w kostium, nie różni się od mężczyzn, którzy odgrywają niewieście postacie w innych wędrownych ansamblach. Ale po spektaklach lepiej bez potrzeby nie pchać się na oczy bogobojnym ludziom. Zaraz zwęszą obrazę boską.

Po co z nimi zadzierać? Doniosą jakiej świątobliwej osobie i kłopot gotowy. Czedrog jest dobrym chrześcijaninem, modli się co wieczór, święci dni święte, pod kozłem wozi szkatułkę ze śnieżnobiałym piórem, które archanioł Gabriel uronił w godzinie Zwiastowania. Byle jaki odklepywacz pacierzy nie może się pochwalić taką zacną relikwią. A przyjmując Taszka do zespołu, postawił mu jeden warunek.

Wkupne! Czyli pieśń religijna!

Ale nie pierwsza lepsza, o nie! Zrymowana według najlepszych reguł poetyckiej sztuki, podniosła, taka, co publiczności łzy wyciśnie, kolana zegnie, uniesie dusze pod niebo przeczyste. Żaden z jongleurs nie potrafi pięknie wiązać słów, a Taszek jest przecie poetą. Do dzieła! Za jedną łzę spektatorów, jedną czystą łzę, będzie strawa i posłanie, nie mówiąc o wiecznej zasłudze u Boga.

Tedy Taszek składa religijne wiersze.

Stara się, jak umie.

Kolebiąc się na koźle, tłucze z uporem w gęśle, żeby dobrać miły dla ucha akompaniament. Podrzemując w drodze z głową opartą o bujającą się ścianę wozu, mamrocze pod nosem w poszukiwaniu zgrabnych rymów. Wciąż daremnie, wciąż nie to. Czuje przez skórę, że nie to. Jego serce nie stukocze w odpowiednim rytmie i leniwa krew nie do taktu krąży w żyłach. Wciąż nie to, więc zaczyna od nowa.

Miserere, Domine, jakże niewinnie ginę.

Od niestatku, niedoli, od tego, co mnie boli…

Dotychczas Taszek wyśpiewywał madrygały. Wesołe, skoczne. Tymczasem hymn na chwałę Syna Bożego, ku czci jego Bożej Matki musi pałać najżarliwszą wiarą. Co z tego, że Taszek czuje ją w sobie, skoro nie umie jej zakląć w strofy. Więc dzień w dzień, noc w noc wyśpiewuje tę samą modlitwę – nieudaną.

Słuchając jej kolejnych wersji, Czedrog mruży jedyne oko, kiwa głową, że ładna, w samej rzeczy. Ale nie zezwala jej śpiewać przed ludźmi. Tam ładna nie wystarczy. Musi być piękna. Najpiękniejsza.

Ginie wszystek świat od mnogości bied,

Ty się, Matko Boża, naszym biedom pożal…

Pożal? A może – pożałuj? Ulituj się nad nami i naszymi biedami...? Za wiele płaczliwego smęcenia! Trzeba popracować, doszlifować, cierpliwie poczekać efektu.

To pierwszy z powodów, dla których Taszek nie rozstaje się z trupą.

Drugi powód jest nie mniej ważny – córka Czedroga, zwana Kosą od warkocza przerzuconego przez ramię i od Śmierci, którą odgrywa w przedstawieniach.

Serce Taszka bije żwawiej dla dziewczyny, choć samo nie wie czemu. Przed występem Kosa musi się zdrowo wypacykować, żeby przypominać Kostuchę, ale jednak nie jest pięknością, co tu kryć. A do tego najczęściej bywa smutna i milcząca. Zamienili ze sobą może ze dwa zdania, odkąd Taszek podróżuje na koźle obok jej ojca. Odpowiada mu sennym głosem, jakby bujała w obłokach jeszcze wyżej niż on, poeta z głową w chmurach. Może jej rozmarzenie go pociąga? Smętek melancholii. Jakby mimo swej młodości zdążyła wyśnić na jawie wszystkie sny świata, dobre i złe.

Widują się na postojach, gdy jongleurs wychodzą z budy, żeby rozprostować nogi. Albo w snach Taszka, gdzie Kosa jest wymowniejsza, chętna do swawoli. Którejś nocy ujeżdżała Taszka jak dzikiego ogiera, rozpłomieniona i zawodząca z rozkoszy wniebogłosy.

Niedawno rozmawiał o niej z Czedrogiem, sposobność sama się nadarzyła.

– Podoba ci się, hę? – zagadnął stary bez ogródek.

Akurat zdejmowali worki z obrokiem uwieszone przy końskich pyskach.

Widocznie ojciec Kosy zauważył maślane spojrzenie pomocnika, gdy opodal na łące jego córka rwała kaczeńce w białej szacie i nałęczce na włosach, smukła jak lilia.

– Dziewka palce lizać! I dupiasta, i umna… – wyznał z entuzjazmem Taszek, aż się na koniec stropił od tego poufałego tonu. – Nie macie mi za złe szczerości?

Czedrog otrzepał ręce o nogawice, zerknął jednym okiem w niebo, czy deszcz nie idzie. Co ciekawe, zerknął tym ślepym, jakby w roztargnieniu.

– Lubię cię – odpowiedział niejasno Taszkowi. Gdy zaś wgramolili się na kozioł i zaciął chabety po pęcinach z większą niż zwykle zawziętością, dokończył: – Ale spróbuj ją tknąć, a zabiję jak psa! Klnę się na Boga żywego, że zabiję!

Odtąd Taszek ani marzy, że będzie podróżował pod dachem.

W budzie jeżdżą sami aktorowie. Nawet Czedrog rzadko tam zagląda, a z kolei żadnego z nich nie wpuszcza na kozioł. Taszek był w środku ledwie parę razy. Prawda, że na głowę nie pada, ale komfort żaden. Ciemno, ciasno, poza tym smrodliwy zaduch pachnideł, którymi jongleurs namaszczają się przed występami, żeby wywrzeć wrażenie na widzach. Jakieś łoje do skóry, pudry do peruk, tłuszcze, barwiczki, smolidła, baryłki wosku, dziegciu. Tyle dobrego, że w ciasnej klitce na końcu wozu mieszka Kosa. W niewiele obszerniejszej, bliżej przodu, gniecie się samotrzeć karzełek Bębniarz z kompanami. Pierwszy – wysoki, chudy jak szczapa Koryfej z nosem podobnym do ptasiego dzioba. Drugi – Motek o przedziwnie niezgrabnych rękach, które w czasie występów nabierają kuglarskiej zręczności.

Żyją tam trochę jak więźniowie, zwłaszcza że spędzają w ciasnocie większość dnia. Ale nie narzekają.

– Smutno im tak – użalił się kiedyś nad ich losem Taszek.

Trzeba było to powiedzieć. A nuż Czedrog przejrzy na swe jedyne oko. Ulituje się nad ukochaną córką. „A co tam! – machnie ręką. – Idźże się zabawić, moje dziecko, rozweselić! Przespacerujże się po lesie z poetą! To zacny młodzian! Ptaszęcych treli posłuchajcie, z wiewiórkami się pogońcie wśród pni!”.

Ale stary tylko wzruszył ramionami.

– Nie gnieździmy się w malowanym wozie, żeby garściami radość czerpać z życia – wyjaśnił kwaśno. – Odprawiamy pokutę!

Takiej odpowiedzi Taszek się nie spodziewał. Aż gębę otworzył ze zdumienia.

– Za co?

– Za grzechy – odparł beznamiętnie Czedrog. – Choć nie tak miało być.

– Zaś jak?

Stary zamilkł, jakby nie usłyszał pytania. Jednak odezwał się za jakiś czas.

– Wyprawa krzyżowa mi się roiła. Umyśliłem wyprawić się do Ziemi Świętej, żeby Grób Pański z rąk bezbożników ratować. A ich… – skinął głową za ramię, ku budzie na kołach. – Ich wziąłbym ze sobą jako swój poczet rycerski. Ale na krucjatę jak żebrak się nie wybierzesz, Taszku. Musisz mieć zbroję błyszczącą, i szyszak z piórami, i konia z rzędem, a to słono kosztuje. Nie miałem dość pieniędzy, zaś jako cudzy giermek jechać mi się nie uśmiechało. Więc za to, co uzbierałem, kazałem sklecić stolarzowi wielki wóz i zatknąłem na dachu chorągiew bożej równości.

Ani chybi zwierzał się z prawdziwych tęsknot i rojeń, ale za co pokutuje, nie zdradził. Ani on za co, ani tamci w wozie. Wszak nie mogli pokalać duszy tym samym grzechem. Taszek niejeden raz się nad tym zastanawiał. I nagle, gdy ciasnymi uliczkami zmierzają ku oberży Bekieszki, doznaje olśnienia.

Czerdog już zabił miłośnika córki! Może niejednego…

Gdy groził Taszkowi, było widać po minie, że nie żartuje. Taki jest jego grzech! Najstraszniejszy! Krew na rękach! A Kosę zmusił do pokuty za drażnienie męskich żądz, chcący czy niechcący. Może każdego z nich skusiła do złego? Koryfeja, Motka, nawet, o zgrozo, karła Bębniarza! Dopuścili się z nią cielesnej zmazy albo pokutują za same chęci. Nie ma baby, która nie chowa diabła pod kiecką!

Taszkowi robi się gorąco, mimo że wiosna dmucha jeszcze ziąbem. A jeśli on też stał się pokutnikiem, tylko o tym nie wie? W końcu Czedrog powie mu to w oczy.

Co to za persona, ten Czedrog? Dziwny człowiek. Jakby coś ukrywał przed bliźnimi, nie kończy zdań, nie opowiada o sobie. Słucha, milczy. Jongleurs bez szemrania spełniają jego polecenia, idą za nim jak cielęta na postronku. Może gdy Taszek go spotkał – wtedy na gościńcu – w złą godzinę pomyślał, że na takim pustkowiu nie pogardziłby towarzystwem samego diabła!

Nad końskimi łbami wyrasta strzelista wieża katedry. Stary zapiera się na koźle, ściąga wodze i skrzypiąca buda skręca między domami pod górkę. Tędy droga prowadzi do oberży Bekieszki, ale w podejrzliwych oczach Taszka wygląda to teraz tak, jakby Czedrog uciekał przed zapachem kadzideł i łojowych świec, który niesie się od uchylonych wrót świątyni.

Danse macabre

Dzieciątko zawodzi wniebogłosy. Chorobliwie dygoczą wątłe kończyny, wrzody zżerają spękaną, ropiejącą buźkę. Niechybnie morowe powietrze. Przeklęta zaraza, która ostatnimi czasy trzebi ludzkie plemię. Sieje strach i zamęt. Domowi uciekli gdzie pieprz rośnie w trosce o własne zadki. Zostawili biedne maleństwo na pastwę niemiłosiernego losu. Czasem wyjrzą lękliwie zza węgła, zatrzepoczą z dala rękami, wymawiając, że jeszcze nie zabrano stąd chorego, nie porzucono, nie wyrzucono. A kysz! Niech żywym da żyć, bo z niego już nic nie będzie. Ani włoska, ani paznokietka nie zostanie. To już nie to samo umiłowane dzieciątko co kiedyś, teraz całe zamieniło się w czarne konanie, w ludzką pleśń zamkniętą w mieszku ze sparciałej skóry. Wypalić je trza żywym ogniem razem z zarazą. Do cna, do zgniłego nasienia.

Jedna tylko matka nie odstępuje nieszczęsnego. Tuli do siebie berbecia, wtykając mu w usteczka gałganek nasączony makowiną. Kołysze nogą drewniane bieguny, nuci półgłosem, aż na koniec szkrab przestaje beczeć i rzucać się w kołysce. Zasypia spokojny, cichy, cudem uleczony z nieludzkiego bólu.

A zakapturzona matka odsłania twarz.

Och! To była ona!

Rozkładające się oblicze Śmierci ciemnieje jak własny cień, w oczodołach lśnią gorączką zapadnięte oczy. Ukołysała małego, teraz rozgląda się za następną ofiarą. Czujnie pochylona, podnosi z ziemi kosę na długim trzonku, przesuwa nad ludźmi wyklepane ostrze szybkim, sprawnym ruchem żniwiarza. „Przyjdę po was wszystkich – mówi ten gest. – Stanę nad wami prędzej, niż się spodziewacie!”.

Odpowiada jej przejęte milczenie zebranych.

Pochodnie filują w mroku, oblewając okrutną scenę nierealnym światłem. Ryczy krowa w niedalekiej obórce. Na zatłoczonym dziedzińcu oberży trwa ciemny wiosenny przedwieczerz, jeszcze nie noc. Oddechy smrodliwe od cebuli, oczy błyszczące od piwa, dusze roztrzepotane. Taszek nie ma dzisiaj humoru, ale owo falowanie emocji budzi w nim rasowego artystę. Ukryty za płócienną kurtynką, na której wymalowano Sąd Ostateczny, otwarte groby, rozrzucone kości, nie odrywa wzroku od ciżby zapatrzonej w jongleurs jak w święty obrazek. Jakże pięknie się robi na bożym świecie, gdy tych smętnych przeżuwaczy jadła choć na mgnienie oka przepoczwarzyć w lotne anioły.

Karzeł Bębniarz, który w poprzedniej scence odgrywał chore dzieciątko, teraz jest grabarzem. Z sukiennym kapeluszem na głowie, owinięty w szmaty po palce stóp, wygląda na kogoś, kto ledwie połową ciała wystaje z wykopanej mogiły. Przy twarzy trzyma maskę z malowanej gliny. Usta wykrzywione, brwi zsunięte, w garści łopata. Aż ciarki idą po grzbiecie.

Nastąpi historia panny i jej rycerza, który powraca z wojny martwy, wyzbyty nieśmiertelnej duszy, zaledwie udający prawdziwe istnienie, a jego damę zamierza poślubić podstępna Śmierć.

Czedrog najpierw opowiada to widzom, żeby jak należy pojęli sens zdarzeń.

Na jego znak Taszek odsuwa kurtynkę. Panną jest Motek wystrojony w perukę z lnianej przędzy, a rycerzem Koryfej wymalowany w brunatne piszczele od stóp do głów, jakby wstał z grobu. Nagi, podobny do wysuszonej mumii, przy każdym kroku dzwoni kośćmi czaszki wewnątrz pordzewiałego hełmu. Resztę zbroi rozsiał po bezdrożach świata razem z kęsami własnego ciała. Wraca w tej postaci z daleka, z bardzo daleka, aż z Ziemi Świętej. Sztywno stawia kroki, wyciąga wychudłe ramiona jak ślepiec.

Taszek z zajęciem obserwuje widzów, którzy gapią się na żywe obrazy, szeroko rozdziawiając gęby. Przerażenie i zachwyt wypełniają ich bez reszty. To ci dziw nad dziwy! W uciążliwym życiu, które przytrafia im się na co dzień, nic nie wygląda równie podniośle, majestatycznie, zwłaszcza śmierć i wszystkie jej zafajdane sztuczki. Patrzą, dziwują się. Jak zaklęci w kamień zastygli kaletnicy o zrogowaciałych dłoniach, szewcy z sękatymi palcami poranionymi przez szydła i dratwy, farbiarze ze skórą zżartą przez trujące ługi, piersiaste mamki napęczniałe od mleka, mieszczki odziane na dzisiejszą okazję w haftowane gorsety, czepki, kapturki, wielmożne damy z wysokimi kołnierzami i miejscy rajcy w sukiennych beretach lub kołpakach obszytych futrem. Kogo tu nie ma! Mało im oczy nie wylezą z orbit. Od dawna takich atrakcji nie widzieli, a po odjeździe jongleurs znowu długo, długo nie zobaczą.

Taszka niepokoi wzrok, o jakim w trupie mówi się „złe oko”. Nie wie jeszcze, gdzie i czyje, ale nauczył się rozpoznawać jego obecność. Czedrog zwie tak kogoś, kto nie po to przyszedł, żeby smakować wystawiane exempla, tylko żeby mieć aktorom za złe. Szukać dziury w całym. Zawczasu mu się nie podoba! Takie spojrzenie wyczuje się z dala, w ciżbie, zanim jeszcze się je spostrzeże. Jakby dziurawiło skórę. Nieczęste, ale dokuczliwe. Czasem to wzrok pijaka, czasem nienawistnika…

Kto jest „złym okiem” dzisiejszego wieczoru?

Taszek wędruje spojrzeniem po twarzach widzów. Tępe, cwane, mądre, głupie, szkaradne, niebrzydkie. Kaprawe ślepia, wrzody na czołach, gładkie buźki, kostropate policzki, rogowe narośla, wywichnięte szczęki, cery jak alabaster, popsute zęby owinięte szmatami, krwawe szankry, odpadnięte nosy, do wyboru, do koloru. Te bliższe, tamte dalsze, jednych sięga blask pochodni znad sceny, inne pogrążają się w mroku. Są niżej i wyżej, wychylają się nad stłoczonymi głowami z okien stryszków lub patrzą z dołu, gdzie spektatorzy przycupnęli pod cudzymi nogami na balu drewna czy też na odwróconym do góry dnem cebrzyku.

Zmieniają się jak w kalejdoskopie sceniczne obrazy, jongleurs wędrują wokół drewnianego podestu tanecznym korowodem umrzyków, prowadzonym przez Śmierć z kosą na ramieniu, a Taszek nie potrafi wypatrzyć „złego oka”. Zaczyna go irytować własna nieporadność, bo przecież ono tam jest bez wątpienia. Czuje na sobie jego świdrującą moc, od której aż mrowi za uszami.

I na koniec odnajduje! Ecce oculus!

Pod drzewem, zupełnie z tyłu i dlatego ledwo widoczny w ciemnościach, stoi smukły, niestary mężczyzna, a jego błyszczące źrenice zdają się przepalać wieczorne mroki. Taszek unosi się z ryczki skrytej za kurtynką i od razu widzi go lepiej. Dominikanin w zakonnej szacie. Zsunął kaptur na plecy, więc gdy pochodnie buchną na wietrze wyższym płomieniem, rzuca się w oczy wygolona tonsura. Ale dlaczego on tak patrzy? Co może mieć za złe? Tego poeta nie jest w stanie odgadnąć.

Chodzi o Kosę?

Mniszek w Śmierci rozpoznał dziewczynę? Zakazaną płeć!

Powoli kończy się przedstawienie, Bębniarz tłucze na pożegnanie w czerwono-zielony werbel. Gdy Taszek krąży wraz z Czedrogiem w tłumie, potrząsając kobiałką na datki, dominikanin znika mu z oczu. Nie ma go już tam, gdzie stał wcześniej. Może sobie po prostu poszedł, może wcale nie zjawił się tu przywiedziony obowiązkami inkwizytora, może jego szpiegujący wzrok był tylko przywidzeniem. Publika rozchodzi się, gawędząc, wielu pcha się do oberży na wieczorną popijawę, aktorowie znikają w budzie, żeby zmyć z siebie trupią charakteryzację. I wtedy Taszek jeszcze raz zauważa tajemniczego widza. Stoi za otwartą bramą podwórza, niewidoczny w ciemnościach. Gdyby księżyc nie wyłonił się zza chmur, poeta przeoczyłby znieruchomiałą postać. Dominikanin nie odszedł razem z innymi. Patrzy ku wozowi komediantów, jakby na coś czekał. Taszek zastanawia się nawet, czy nie szepnąć o tym Czedrogowi do ucha, ale nie znajduje już czasu na rozmowę ze starym.

Uśmiechnięta panna wynurza się z ciemności tuż przed nim.

Małusza, córka Bekieszki, dziewka gorąca jak chlebowy piec. Noc zimna, para bucha z ust, a ona rozgogolona pod szyją, rozsznurowana koszula z łódkowatym dekoltem ledwie mieści wielki, mlecznobiały biust. Już po południu puszczała oko do Taszka, łasiła się niczym pies. A teraz przylepia się brzuchem do jego biodra, pociera się o nie, pociąga za sobą chłopaka w ciemny kąt podwórza. Już po drodze rozsupłuje niecierpliwymi palcami sznurki saczka u jego nogawic. Skrzypią drzwiczki. Muszą być niewysokie, bo Małusza kładzie Taszkowi dłoń na głowie, żeby się pochylił. W środku cuchnie sparzonym kurzym pierzem. Zaraz za progiem potykają się o jakieś worki, rozrzucone bezładnie na podłodze, przewracają się na nie miękko i już nie wstają. Skądeś pojawia się baranica, którą córka Bekieszki naciąga na siebie i Taszka, gdy gorączkowo wyłuskują się nawzajem z ubrań. Ale i bez tego jest im ciepło, gorąco. Wrzący od potu, dyszą i przewracają się na chrzęszczących grochowinach. Rozpalony namiętnością Taszek nie czuje już kurzego smrodu, tylko korzenny zapach gżącej się z nim dziewki. Tego mu było trzeba, gdy oblizywał się jak kot na sperkę, wodząc oczami za obojętną Kosą. Jest w siódmym niebie. Stęka, kąsa zapalczywie jędrną skórę Małuszy, pręży lędźwie, zapada się w dziewkę jak w kopę siana. I dopiero gdy zasypia, śni mu się płonący stos. Stoi po kolana w ogniu, krztusi się tłustym dymem, a dookoła dominikanie, stłoczeni jak widzowie na niedawnym przedstawieniu, śpiewają nabożne pieśni, unosząc natchniony wzrok ku niebu.

Budzi go szarpnięcie za ramię.

– Wstawaj, chyżo!

Na dworze dnieje, blade światło sączy się do komórki przez szpary między deskami. Nad Taszkiem pochyla się Czedrog w sukiennej kapocie, gotów do drogi. Z niesmakiem patrzy na rozczochraną głowę Małuszy, wystającą spod baranicy.

– Co tak wcześnie? – ziewa Taszek.

– Bramy już otworzyli, możemy ruszać.

– Wyjeżdżamy?

– A na co tu chcesz czekać? Na sądny dzień? Skoro ci nie po drodze z nami, zostawaj z Bogiem.

– Jadę, jadę – burczy Taszek, pośpiesznie wzuwając skórznie i wciągając na grzbiet ubranie, które przesiąkło odorem sparzonego pierza. – Dajcie się ubrać.

Krzywi się z niesmakiem, wąchając własny rękaw, a potem mruży oczy, wychodząc za Czedrogiem na światło wiosennego przedświtu. Osamotniona Małusza przewraca się na drugi bok, wystawia biały zad spod baranicy i śpi dalej.

Konie już przyprzężone, wrota podwórza otwarto ze skobla. Wdrapują się na kozioł. Cicho, czym prędzej. Nawet batog strzela na pół tonu. „Jak złodzieje” myśli Taszek, macając sennie ręką, czy w skórzanym pokrowcu są jego ukochane siedmiostrunne gęśle, czy nie zostały aby przypadkiem w oberży – i przypomina mu się wczorajszy dominikanin. A jeśli naprawdę za czymś tu węszył? Czedrog sam się w tym połapał, więc teraz w samej rzeczy wcale nie wyjeżdżają z miasta, tylko uciekają co tchu, póki ich nie złapano za kołnierz. Ratują Kosę. To bardzo możliwe.

Ale o nic Czedroga nie pyta, ponieważ stary wygląda na wściekłego jak rzadko. Lepiej z nim nie zadzierać. Nie tykać, aż ochłonie.

Wyjeżdżają w milczeniu przez miejską bramę. Koła dudnią głucho na uginającym się moście nad fosą. Robi się coraz widniej, znad wzgórz wstaje blade słońce.

Na podmiejskiej drodze Czedrog zacina batogiem wysłużone chabety. Ruszają w niezdarny, kołyszący się kłus. Szybciej nie da rady. Taszek dosypia. Nad głowami dzwonią skowronki, miasto zostało daleko w tyle. Około południa zjadają w drodze podpłomyki i wędzone mięso, które zapakował im w szmatki Bekieszek, popijają cienkim winem z bukłaka. Ze dwa razy robią krótki postój dla odpoczynku, poza tym jadą bez wytchnienia. Słońce zapada już w rozległe lasy na horyzoncie, gdy Czedrog znajduje bród, żeby przeprawić się przez rzekę. Koła grzęzną w trawie, w podmokłym gruncie, ale jeszcze do zmroku jadą wzdłuż brzegu, zanim zatrzymują się na nocleg. Stary wyprzęga zmydlone szkapy i każe Taszkowi rozpalić ognisko.

Stanęli na skarpie, nurt płynie wartko ze trzy sążnie niżej.

Czedrog rozgląda się z dłonią u czoła, bacznym spojrzeniem lustruje łąki po obu brzegach rzeki. Na koniec kiwa ręką na poetę.

– Chodźże, pomożesz! – woła, świdrując go wodnistym okiem.

Stuka pięścią w drzwi budy. Trzy razy i znów raz, w umówiony sposób. Skrzypią zawiasy. Motek wypycha z wnętrza okręcony postronkiem tobół. Długi, ciężki.

– Bierz z drugiego końca! – komenderuje Czedrog.

Taszek z Motkiem dźwigają ciężar, a stary brodzi w wysokiej trawie, rozgarnia leszczynowe zarośla, wypatruje z wysokiego brzegu stosownego miejsca. Wreszcie daje znak uniesioną dłonią, żeby się zatrzymali. Jego palec wskazuje w dół. Woda burzy się tam na głębinie, wiruje, za zakrętem huczy wodospad.

– Tu wrzućcie!

Motek posłusznie rusza do przodu, ale Taszek przystaje. Przychodzi mu do głowy straszne podejrzenie, że niosą zawiniętego człowieka. Kosę, która zmarła wczorajszej nocy. Nie wie, czemu dziewczyna zmarła, lecz ani chybi niosą jej zwłoki.

– Co to? – pyta ostro, nie ruszając się z miejsca.

Opuszcza tobół na trawę ze swojego końca, Motek po namyśle idzie za jego przykładem. Stoją nad tym Bóg-wie-czym.

Czedrog wzrusza ramionami, że niepotrzebnie marudzą, ale rozgarnia zamotane sukno. W świetle zmierzchu wynurza się wygolona tonsura, okolona jasnymi włosami. Martwy dominikanin, którego Taszek widział wczoraj w tłumie.

– Tośmy go cały czas wieźli ze sobą? Co mu się stało?

Bez słowa stary unosi z lekka tułów nieboszczyka i zsuwa sukno jeszcze bardziej. Bezwładna głowa opada ku tyłowi, w poprzek szyi na kształt krwawych ust rozwiera się poderżnięte gardło.

– Kto mu to uczynił?

– Ja! – wyjaśnia Czedrog, choć w istocie niczego nie wyjaśnia.

Taszek drżącą dłonią rozpina guz kaftana pod grdyką, jakby brakowało mu tchu. Trwa milczenie, póki znów nie przerwie go głos starego.

– Na co czekacie? Pospołu, a równo! Wrzucajcie!

Motek schyla się po tobół i tym razem to Taszek bezwiednie powtarza jego ruchy. Rozhuśtany nieboszczyk ląduje z pluskiem w wodzie. Sam nagi trup, rozwinięty z sukna, które zostało w rękach Motka. Taki płat jest kosztowny, nie ciska się go w rzekę ot, tak sobie, jak śmiecia. Joungler zwija rulon i odchodzi, zarzuciwszy go na ramię, a poeta nadal wykonuje bezwiedne ruchy niczym we śnie. W koszmarnym śnie. Daje krok naprzód, cofa się, ociera ręce jedna o drugą, jakby uwalał je błotem. Nie wie, czy to on pomógł zrzucić ze skarpy ohydny tobół, czy tylko się temu przyglądał, nie wie, czy stawia kroki i idzie przed siebie, czy też wciąż stoi nieruchomy na wysokim brzegu. Ogląda się przez ramię. Nurt porwał skrwawionego zakonnika, poniósł za zakręt rzeki. Nic już nie widać oprócz piany na rwącej wodzie.

Niebo poczerniało, zza horyzontu przyszła pogodna noc.

Taszek myśli o starym. Niemożliwe, żeby zabił mnicha z powodu swojej córki. Wystarczyłoby uciec, zejść z oczu, zmylić tropy. Kto by ich znalazł w tych nieprzebytych borach, na tych niekończących się dzikich przestrzeniach. Komu by się chciało ganiać po świecie za dziewką tylko dlatego, że przystała do wędrownej trupy.

– W czym wam zawinił? – pyta więc, a ponieważ nie słyszy odpowiedzi, odzywa się jeszcze raz: – Widziałem go wczoraj. Czegoś chciał? Groził?

Czedrog spogląda na poetę spod oka.

– On wie! – ucina rozmowę.

Obaj legają spać na rozłożonych pod wozem wojłokach. Nie rozbierają się, stary wyciąga tylko spod szaty sztylet i kładzie go obok siebie. Ognisko płonie w ciemności migotliwym płomieniem, na niebie mrugają gwiazdy, szumią rzeczne fale. Czasem chlupnie w nich ryba albo zakotłuje się w trawie nocny zwierz. Coś świszcze z dala, coś wyje. Taszek nie może zasnąć. Przewraca się z boku na bok, ale wciąż budzi go chrapanie Czedroga. Stary rzęzi gardłowo przez sen, jakby się dławił.

Baba Jaga

Nisko nad wodą przelatuje śnieżnopióra sowa. Bezszelestny cień we mgle palącego słońca. Skąd się tu wzięła za dnia? Wszystko, co istnieje, odmieniło znajome oblicze, cały świat stanął na głowie. Zwierzęta żyją przeciw swoim obyczajom, ludzie w ogóle nie żyją. Już niewiele można dla nich zrobić. Krzyknąć, odpędzić gałęzią wrony sfruwające na okaleczone zwłoki. Ale coraz częściej brakuje na to sił.

Otrok drugi dzień siedzi na piętach obok martwej matki. Kiwa się do przodu i do tyłu jak Tryłob przed upadkiem w żar. Co rusz gładzi rodzicielkę po licu, jakby spodziewał się, że ona ożyje pod tą pieszczotą. Rany przyschły na wymizerowanym ciałku, tyle że dzieciak niczego nie bierze do ust. A są choćby porzucone obiaty. Walają się w piasku, niektóre rozdeptane na miazgę, inne wcale nie. Ale nie chce mu się jeść. Gdy morzy go sen, chyli się bezwiednie i od tego się budzi. Nie odnalazł wszystkich swoich, mimo że byli obecni na obrzędach. Wielu zgorzało w płonącym chramie, gdzie teraz leżą czarne truchła, w których nie sposób rozpoznać ludzi. Cuchną i rozsypują się z szelestem, gdy ich dotknąć.

Matkę wypatrzył na piasku. Skonała pod splecionymi gałęźmi tynu, na pół zanurzona w wodzie. Stracił resztę sił, wywlekając ją na suchy piach. Prawie nietknięta ręką śmierci, jakby usnęła. Wbito jej włócznię w bok, gdy uciekała w popłochu – i ta rana wystarczyła. Gorzej wygląda mały przyjaciel Myszko, zawsze skory do zabaw. Skłuto mu brzuch raz przy razie, wypławił się we własnej krwi. Husza rozrąbano toporem. Stryjca uduszono na troczonym do siodła arkanie. Z karku Mlady sterczy pierzasty bełt, niczym jedna z ozdób, którymi się obwieszała. Lemiesz dostał ostrzem w serce. Płowe warkocze Jenty, skręcone na uszach jak baranie rogi, porosły brunatnym skrzepem krwi i są niepodobne do siebie, ale już tylko po nich można ją rozpoznać.

Otrok obejrzał ciała domowych, sąsiadów, okolicznych kmieciów, sprawdził, czy w którym uchowała się iskierka życia. Lecz nie, w żadnym.

Dokąd wracać, na kogo czekać? Pusto. Za tynem ściana odwiecznego boru stoi milcząca i wroga, choć w głębi jak zawsze trwa ptasi rwetes.

A jednak nim zapadnie noc, na piaszczystym brzegu dzieje się coś osobliwego. Otrok zdrową ręką przeciera z niedowierzaniem oko, na które widzi.

Kupa popiołów, leżąca tam, gdzie wcześniej stała szeroka brama chramu, porusza się jak żywa. Osypuje się czarny pył. Spod spodu wygrzebuje się kształt, który rośnie w oczach. Czyżby raróg, czarodziejski ptak stworzony z przedwiecznego ognia? Co innego mogło się ulęgnąć w śmiertelnym żarze?

Nie, to nie jest raróg! Człowiecza istota!

Starucha przezywana Babą Jagą, od niepamiętnych czasów gnieżdżąca się w ziemiance na polanie, prostuje członki, wytrzepuje popiół z podartych łachmanów, aż wokół niej wzbija się szary obłok. Jest garbata, pokręcona, niewysoka, ale w niskim słońcu jej cień biegnie po zdeptanym piasku aż do kolan siedzącego chłopca.

Otrok podnosi się z niepokojem, odstępuje krok w tył. Starucha kuśtyka ku niemu, pociągając nogą po piasku i mamrocząc pod nosem. Zaklina, wyklina. Ma zniszczoną starością twarz, na brodzie gęsto wysypały się sterczące włoski, u nasady nosa czernieje brodawka. W skudlone włosy wplątały się zeschłe łodyżki i kwiatki z wianka tak starego, jakby nałożyła go na czoło za młodu. Pochylona, wyciąga obwisłe podgardle, zbliża do chłopca haczykowaty nos. Przesuwa nim w górę i w dół po jego struchlałym ciele, głośno węsząc.

– Żyjesz! – mlaszcze na koniec. – Myślałam, że żywa noga stąd nie uszła, a ty jesteś aby chodzącym trupiszczem! Ale żyjesz!

Przestaje się nim zajmować i rusza w obchód po zwłokach. Tyle dobra nie warto zostawić na zatratę. Z jednego ciała zdejmuje bursztynowe paciorki, z innego miedzianą bransoletę, pas z żelaznymi ćwiekami, naszyjnik z blaszek, misterną igłę do chusty, przywiezioną przez zamorskich kupców. Każda rzecz natychmiast niknie pod jej łachmanami jak w otchłani bez dna. Otrok przygląda się temu cierpliwie, póki Baba Jaga nie wraca do jego martwej matki. W uszach nieboszczki błyszczą srebrne zausznice.

– Ani się waż! – ostrzega zawczasu chłopiec.

Starucha chichocze, jakby ją rozbawiła dziecięca dzielność.

– Jej na nic, a i tobie też. Daj mi je w podarku. Ona mnie lubiła – przymawia się.

Otrok patrzy z namysłem w jej pomarszczone lico, nim schyli się do uszu zmarłej.

– Sam zdejmę.

Podaje zausznice na otwartej dłoni.

Obdarowana nimi starucha niemrawo grzebie dłonią pod łachmanami. Wyciąga garść sproszkowanych ziół. Naści! Dzieciak ma je wetrzeć w rany, żeby się nie paprały. Gdy to robi, Baba Jaga przysiada na przewróconej bedni po piwie, która cudem ocalała z płomieni. Odszpuntowuje zdobny bukłak, znaleziony przy umarłych.

Łapczywie pite wino gulgocze w jej krtani.

– A nasz bór milczał i cichutko spał… – mamrocze, oblizując sine wargi.

Chłopiec nie odzywa się. Nie wie, co odpowiedzieć. Na powrót kuca przy ciele matki. Jutro będzie czuć je trupem, choć na razie ulatnia się z niego ledwo wyczuwalny zapaszek.

– Słyszysz? – Starucha węszy na wszystkie strony, jakby słuchała nosem.

Chłopiec kręci głową, że nie. Szemrze las, szemrze jezioro, jak zawsze.

– Teraz oni mówią! – Baba Jaga wskazuje sękatym paluchem na zwłoki. – Och, jak to się rozgadali! Co ja słyszę! Jesteś świątynnym otrokiem, prawda li to?

Czyżby dowiedziała się tego od umarłych? Chłopiec potakująco kiwa głową. Jest zaniepokojony tym, co się dzieje.

– Oni powiadają, że tli się w tobie moc. Byłby z ciebie cudorodny żerca przy chramie Tryłoba, tylko że Tryłoba już nie ma. Spaliły go przybłędy z krystami… Trupom nie trza kapłana. Ich nawje odeszły jedna po drugiej za podziemne morze. Nie ma ratunku, za daleko już trafiły. Ale ich prawje świecą jeszcze jak próchno w ciemności. Chcesz je zwołać na jawny świat? Pytają cię o to.

Obok niepewności we wzroku chłopca pojawia się niezrozumienie.

– Ich prawje? Jak zwołać?

– Chceszli, żeby oni podnieśli się z martwych?

– Tak! – otrok przerywa jej w pół zdania. – Niech ożyją!

– Gdzie zaś ożyją, oho ho. Za dużo żądasz. Ich nawje już nie wrócą, zostały za morzem śmierci. Ale jeśli chcesz, oni jeszcze wstaną i pójdą za tobą, póki życie się w tobie kołacze. Dowiedziesz do końca ich boże fata, jeśli taka wola.

Chłopiec nie bardzo rozumie różnicę, którą stara próbuje mu wytłumaczyć, ale nie wydaje mu się ona istotna. Ważniejsze, że odkrył szansę, której istnienia się nie spodziewał. Nie śmiał się spodziewać. Jeszcze raz pośpiesznie potrząsa głową.

– Chcę!

– A wielu nie chce. Doroślejsi od ciebie, mądrzy, życie znający, a nie chcą. Choć bywa, że też mają w sobie moc jak twoja. A nie chcą, takie to trudne do wydzierżenia.

– Ja chcę!

Baba Jaga wypija jeszcze łyk i odwraca skórzany bukłak odszpuntowanym wylotem do dołu. Reszta wina wsiąka w żółty piasek. Naczynie jest teraz puste. Potrząsa nim dla sprawdzenia, czy nic w środku nie chlupocze.

– Wiesz, gdzie jest w borze głowa wykuta w kamieniu?

– Wiem.

– Trafisz tam?

– Trafię.

Starucha podaje chłopcu opróżniony bukłak. Podnosi do góry lewą dłoń z rozczapierzonymi palcami.

– Wolno ci wybrać tylu, ile masz palców u serdecznej ręki. Ni jednego więcej, ni jednego mniej. Przy kamieniu znajdziesz źródełko z żywą wodą. Nabierz jej do naczynia, przynieś tu i natrzyj skronie tym, których wybierzesz. Pospieszaj. Do kamienia kawał drogi, a oni wstaną na nogi w tej postaci, w jakiej ich znajdziesz po powrocie. Tedy żywo. W tym upale długo nie poleżą. Póki się nie zjawisz nazad, popilnuję, żeby ich zwierzaki nie rozwlekły kosteczka po kosteczce.

Otrok pośpiesznie łapie bukłak, zapala smolną szczapę od żarzącej się jeszcze w piasku belki. Parę szczap wkłada za pazuchę i rusza pędem ku tynowi. To nic, że zaraz noc. Trzeba przepędzić strachy. Upewnia się tylko, czy nie zawieruszył mu się smyczy amulet przeciw złemu lichu. Nie, wciąż wisi na szyi. Dobrze. Przed chłopcem dzień, może dwa dni drogi w tę i z powrotem, nie ma co zwlekać. Nie zgubi się w borze po ciemku, chodził do kamienia niejeden raz.

Tyle że nigdy nie pił ze źródełka. Ani on, ani ci, którzy z nim byli. Przez ostrożność. Gadało się, że spod kamienia tryska taka woda, co nie dla każdego jest zdatna. Gdy napije się jej niepowołany, zatruje mu krew i opęcherzy skórę jak wywar z wilczomlecza. A kto powołany? Tego ludzie nie wiedzieli.

– Stój! – woła Baba Jaga, więc chłopiec odwraca się jeszcze, siedząc okrakiem na trzeszczącym tynie. – Pomnij, żeby czerpiąc ze źródełka, uderzyć czołem najpotężniejszemu z bogów! Inaczej woda nie poskutkuje!

– A juści! – przytakuje posłusznie.

Dym ze smolnej szczapy gryzie go w oko.

Wbija sobie w pamięć każdą wskazówkę, usłyszaną od staruchy. Boi się, żeby czego nie zapomnieć, nie popsuć, nie zmarnować jedynej szansy na powrót matki. Na wszelki wypadek upewnia się:

– Któremu zaś najlepiej?

– To już twoja rzecz, którego masz za mocarza zdatniejszego od reszty.

Otrok zagryza wargi, trze oko, milczy rozżalony. Nie dlatego, że nie wie, tylko odpowiedź, o której myśli, nie chce mu się przecisnąć przez gardło.

– Krysta Elezjon… – odzywa się wreszcie głucho.

– Jezu Krysta – Baba Jaga poprawia wypowiedzianą przez niego nazwę. – Ten, powiadasz? Tak też pomódl się do tego.

Ars amandi, ars moriendi

Bywają straszne noce, gdy chrapanie Czedroga zamienia się w skowyt. W nieludzkie zawodzenie, z którego nie sposób starego dobudzić. Jakby ze snów przychodziła na niego niewypowiedziana udręka. Tak jest i tej nocy. Może śni mu się zabity inkwizytor? To podejrzenie pałęta się Taszkowi pod czaszką, chociaż raczej to on sam nie może przegnać z myśli dominikanina wrzuconego do rzeki. Plusk martwego ciała co rusz wybija go z płytkiego snu.

Do świtu jeszcze daleko, gdy skrzypią drzwiczki budy.

W blasku dogasającego ogniska Taszek rozpoznaje na wiszącym stopniu kształt gołych dziewczęcych stóp. Kosa. Schodzi na łąkę, przykuca, podwinąwszy pod siebie szeroką spódnicę. Zagląda w nieprzenikniony cień pod wozem. Po ciemku nie widzi śpiących, ale z przechyloną na bok głową nasłuchuje zawodzenia Czedroga. Śpiewa półgłosem, jakby na nie odpowiadała. Kołysze się na piętach i nuci pod nosem stareńką kołysankę. Tak zatroskana mać usypia żalące się dzieciątko.

Czedrog wciąż skowyczy przez sen.

Taszek uprzytamnia sobie, że drugiej takiej okazji nie znajdzie. Na czworakach wyłazi spod wozu i kładzie palec na ustach. Kosa milknie posłusznie. Podnoszą się z kucek, poeta łapie dziewczynę za ramię i odprowadza ją na bok.

– Nie możesz tu zostać – szepcze jej do ucha. – Będą go ścigać jak zbójcę i nas razem z nim. Kat już czeka. Uciekam stąd jeszcze tej nocy, zanim wstanie zorza. Wezmę cię ze sobą, chcesz? Powiedz tylko, że się zgadzasz. Odejdziesz ze mną?

Kosa kiwa głową z taką samą skwapliwością, z jaką kwituje każde polecenie Czedroga. Zgodność, a raczej bezgraniczna uległość, leży w jej bezwolnej naturze.

– Słusznie robisz. – Taszek radośnie gładzi jej warkocz. – Weź swoje rzeczy i przychodź tu zaraz.

Rozłączają się, znikają bezszelestnie w mroku. Dogasające polana strzelają iskrami.

Kosa wraca z kuferkiem w dłoni. Włożyła na drogę wełniany płaszcz, głowę omotała chustą spinaną guzami. W tym czasie Taszek cichaczem wyciągnął swoje gęśle i podróżną sakwę. Zabrał też ze skrytki pod kozłem pęto wędzonej kiełbasy od Bekieszki. Trudno przewidzieć, kiedy zjedzą co więcej.

Okazuje się, że Kosa nie potrafi jeździć wierzchem. Poeta rozpętuje nogi tylko jednego konia, odprowadza go od wozu przy pysku, żeby nie zarżał. Dziewczyna zgodnie podąża krok w krok za nim. Kierują się tam, gdzie ciemniej, gdzie nie sięga pełgająca poświata ognia. Gęsta, obsypana już poranną rosą trawa tłumi odgłos ludzkich stóp i końskich kopyt. Zawodzenie Czedroga oddala się, milknie w mrokach przedświtu. Górują nad nim trele ptaków budzących się w kępach przybrzeżnych olszyn, wtóruje im rechot żab na nadrzecznych łęgach. Ze słońcem odezwą się hałaśliwe świerszcze i łąki ożyją.

Taszek kiełzna konia, wskakuje na niego na oklep. Siodła w waganckiej budzie się nie woziło, bo zbędne. Poecie nie robi to różnicy. Podaje Kosie rękę, wciąga ją zgrabnie na koński grzbiet i sadza za sobą. Każe się mocno objąć w pasie, a nie puszczać za żadne skarby.

Jazda!

Wali piętami w boki kobyły.

Wysłużona chabeta wygląda na zaskoczoną, że jej leniwe, uładzone życie przy dyszlu tak bardzo się odmieniło, ale ciężko sapiąc, zrywa się do chybotliwego galopu.

Gdy nad pasmem lasów we wschodniej stronie horyzont jaśnieje na całej już długości, mijają cwałem nieodległą wieś. Słyszą ryki bydląt w obórkach, skrzypienie studziennych żurawi. Ale nie zbaczają ku chałupom, nie zatrzymują się. Zbyt blisko Czedroga. A nuż zdecydował się ścigać uciekinierów… Trzeba odjechać na tyle daleko, żeby mu się odechciało. Żeby zwątpił, czy dogoni.

Taszek żałuje tylko, że zostawił mu drugiego konia. Pokpił sprawę. Było wziąć szkapę ze sobą na postronku albo pognać daleko w las. Ale stało się, trudno i darmo! Już się nie odstanie. Jazda, jazda! Tłukąc piętami skórzni chude konisko, łapie na twarz wiosenny wiatr i z Kosą przytuloną do pleców gna, dokąd oczy poniosą.

Nie może uwierzyć, że tak łatwo poszło. Widać dziewczyna czuła do niego miętę, jak on do niej, tyle że krępował ją niewieści wstyd. Nie wypadało, żeby obnosiła się z sercem na dłoni. Zaraz by ją ludzie wzięli na języki. Ona nie taka jak córka Bekieszki. Z tamtą Taszek by nie uciekał na koniec świata, zwykła latawica.

Śmieje się do siebie. Jak to zakochany – widzi, co chce widzieć, i już nie pamięta, że niedawno podejrzewał Kosę o grzech cielesny ze wszystkimi jongleurs jej ojca.

Zatrzymują się przed wieczorem. Kapiąca pianą chabeta ledwie zipie. Jeśli nie dać jej odetchnąć, padnie w drodze. A tu dobre miejsce. W szczerym polu chyli się ku ziemi stara karczma, w sam raz na odpoczynek. Pusto, zacisznie, karczmarz z żoną i parobkiem są jedynymi ludźmi od horyzontu po horyzont. Tylko nie ma czym zapłacić za nocleg i strawę. Juści, karczmarz wziąłby w rozliczeniu gęśle, czemu nie. Gości nie trafia do niego wielu, ale zawsze znajdzie się taki, co odkupi instrument. Na taką zapłatę poeta nie może się jednak zgodzić, więc targi utykają w martwym punkcie. A Kosa śpiąca i głodna. Zjadła dwa kęsy kiełbasy przez cały dzień, resztę zostawiła Taszkowi.

Tłuc się w nieznane na słaniającej się ze zmęczenia chabecie czy nocować z dziewką na gołej ziemi, w chłodzie i głodzie?

Taszek spogląda przebiegle na karczmarza.

– Pewnikiem boisz się pożaru, co? Zbójców? Niedostatku, pioruna, powodzi, zarazy, jak wszyscy… – domyśla się. – A ja umiem pisać, mam inkaust i papier. W zamian za gościnę wypiszę ci literka po literce, żeby Jezu Chryst miał twoją karczmę w opiece. Co na to powiesz? Przybijesz sobie na belce pisane słowo i każdy będzie wiedział, że tu bezpiecznie! Chętniej u ciebie staną w drodze!

Karczmarzowi sprytne oczka rozbłyskują ochotą, ale rychło gasną.

– Kto to przeczyta? – powątpiewa. – Piśmienni tu nie zaglądają. Może raz do roku zjawia się taki jak ty dzisiaj.

– Bóg przeczyta! – zapewnia go Taszek. – A ludziom sam powiesz, co tam jest wypisane!

Targ dobity, można płacić. Na stole staje oliwna lampka, jedna z gęsi w obejściu, choć wbrew woli, ofiarowuje na rzecz zbożnego przedsięwzięcia białe pióro ze skrzydła. Taszek ścina je kozikiem pod kątem, koniuszek zgrabnie rozdwaja na paznokciu. Z sakwy wyjmuje gliniany flakonik, w którym trzyma inkaust na specjalne okazje. Ma też pięć kartek czerpanego papieru, dobiera najgładszą, najbielszą.

Wysuwając język na brodę, kaligrafuje starannie:

CHRYSTE ELEJSON.

Kapnął kleks, ale wyciera go miąższem placka. Rysuje w tym miejscu ozdobny kwiatek. Gotowe.

Karczmarz, który przez cały czas zaglądał mu ciekawie przez ramię, pyta, co napisał. Usłyszawszy odpowiedź, ostrożnie bierze kartkę w dwa palce, podchodzi z nią do niskiego okienka. Odsuwa napis od oczu w wyprostowanej ręce, jakby potrafił go przeczytać.

Uśmiecha się z zadowoleniem. No, no! Teraz w jego karczmie będzie jak w kościele, bo nigdzie indziej pisanego słowa się nie spotyka.

Taszek dostaje w rewanżu kopiastą michę jajecznicy, placki i kubek jęczmiennego piwa. Karczmarz towarzyszy mu w posiłku, przepija do niego życzliwie, nastawia ucha na wieści ze świata.

Gdy poeta dociera do izby, którą dostali na nocleg, Kosa już śpi. Pozostaje mu zdmuchnąć ogarek na parapecie i lec ciężko obok niej. Wierci się na sienniku, znacząco chrząka w kułak, niby to przez przypadek trąca a to udo dziewki, a to jej ramię, ale ona nie reaguje. Nie dziwota, wytrzęsła się od rana na końskim grzbiecie. Zmęczona.

Taszek daje więc spokój amorom i też zasypia.

Budzi się pierwszy, gdy za kwadratowym okienkiem już widno. W niskiej izbie o pochyłym suficie, odwzorowującym kształt dachu, ciągnie chłodem, ale Taszek tego nie czuje. Rozpiera go radość życia. Przeciąga się błogo, do trzasku w młodych kościach. Pochyla się nad śpiącą Kosą, żeby ją pocałować w usta na dzień dobry.

I wyskakuje z łóżka jak oparzony!

Dziewczyna jest chora! Ciężko chora! Spod złuszczonej skóry wyłażą spękania, ciemne płaty mięśni błyszczą od flegmistej rosy, w zapadłych oczodołach płoną gorączką oczy. Nieludzkie, obce. Kosa wygląda tak, jakby nie do końca starła z twarzy makijaż Kostuchy położony na czas przedstawienia. Ani chybi czarna śmierć! Gdzie się nią zaraziła, na Boga? Jeszcze w mieście czy już tu, w karczmie?

Taszek odsuwa się ze strachem pod ścianę. Maca palcami swoje policzki, szczękę, szyję. Wygląda na to, że z nim wszystko w porządku. Tylko ona popadła w nieszczęście. Umrze? Chryste Panie, umrze?

Ale Kosa wstaje z łóżka, jakby nigdy nic.

Nie widać po niej słabości, nie męczą jej womity ani krwawe poty. Gdy Taszek namawia, żeby się nie ruszała, bo koniecznie trzeba słać po cyrulika, który upuści zakażonej krwi – dziewka kręci przecząco głową. Zaraz będzie dobrze, zaraz doprowadzi się do porządku.

Taszek obserwuje jej czynności z rosnącym oszołomieniem.

W kuferku, który dziewka zabrała w podróż, nie ma nic oprócz barwiczek i maści, miedzianego lusterka i gałganków do pacykowania. Te szmatki, mimo częstego prania, są przybrudzone – ale nie tak, jak można by się spodziewać. Nie ciemnieją na nich plamy i smugi zostawione po ścieranej z twarzy barwie Śmierci. Są jasne. Jakby za każdym razem Kosa zmywała z siebie żywą cerę. Usuwała makijaż przed występem, a nie po nim. Jakby malowała na sobie kolory życia, nie zaś gnilnego rozkładu.

Teraz też, patrząc w lusterko, wypełnia pęknięcia policzków woskiem, poleruje czoło. Maczając w puzderku szmatkę, pudruje twarz różową karnacją. Można by pomyśleć, że na oczach Taszka podstępna Śmierć przebiera się za człowieka.

Poecie ćmi się w oczach. A jeśli traci zmysły? Może jednak to on sam gorączkuje!

Nie zauważa, że drzwi poruszają się, napierane od zewnątrz. Dopiero gdy potężny kopniak wywala z hukiem skobel, a na izbę sypią się drzazgi, Taszek odskakuje przerażony.

W progu stoi spocony, wściekły Czedrog z widłami w garści. Porwał je po drodze z obórki przy karczmie. W mgnieniu oka uwalane gnojem ostrza kolą Taszka w szyję, wciskają mu się pod brodę.

– Zdrajco! Psubracie! – charczy złowrogo stary.

Kosa rzuca okiem w bok, ale nie reaguje. Na powrót zatapia wzrok w lusterku. A poeta niczego nie rozumie. Niczego. Mózg spowija mu gęstniejąca mgła.

– Ona jest chora! – bełkocze. – Śmiertelnie chora!

Czedrog zaciska mu na twarzy lewą dłoń, jakby zamykał drogę słowom Taszka. Ma tylko cztery palce, stracił kciuk dawno temu, w dzieciństwie, gdy stracił też oko.

– Nie udawaj kpa! – syczy nienawistnie. – Już wywęszyłeś, że ona nie żyje!

– Twoja… twoja córka… – Taszek jąka się, palce starego włażą mu w oczy, w usta. – …nie żyje?

– Ona moja matka, nie córka! Módl się, wiło, bo ciebie nie zabiorę ze sobą do wozu umrzyków, gdy cię dusza odleci! Jeszcze dziś pójdziesz do ziemi!

Nogi drżą Taszkowi w kolanach. Z furią strąca ostrza wideł ze swojej grdyki. Nie czuje, że poharatały mu gardło.

– Breszysz, kuglarzu! – wrzeszczy, odskakując. – Łżesz jak pies! Ludzie to nie szmaciane łątki na kijku! Martwi nie jeżdżą po świecie budą na kółkach!

– Zdychaj, niewdzięczniku! – cedzi przez zęby Czedrog.

Plwa z obrzydzeniem pod nogi. Widzi przed sobą kłębek nerwów, w który przepoczwarzył się poeta. Nieszczęście w ludzkim ciele. Takiego łatwiej wysłać na tamten świat, niż odpędzić kopniakiem bezpańskiego kundla.

Wszystko dzieje się szybko. Za szybko.

Pędzi jak wicher przez równinę.

Poeta zdaje sobie tylko sprawę, że wymierza staremu kopniaka w krocze, wyrywa mu widły z rąk i wbija je głęboko w jego pierś. Trzeszczą kości. Taszek próbuje wyrwać ostrza z osuwającego się ciała, uderzyć jeszcze raz, ale za mocno utkwiły. Nie ma pojęcia, jak potężny cios zadał. O niczym nie ma pojęcia. Jak w wodzie pogrąża się w czarnej mgle, która zgęstniała wokół niego – i zmysły odmawiają mu posłuszeństwa.

Gdy przychodzi do siebie, leży na podłodze. Przed jego twarzą przebiega kosmaty pająk z odnóżami umoczonymi we krwi. Jej nitkowate ślady zostają na zakurzonych deskach.

Martwy Czedrog padł na plecy o krok dalej. Widły sterczą z jego piersi, krew wsiąkła w odzież, spłynęła w podłogowe szpary. Nieboszczyk twarz ma odwróconą ku ścianie, z rozcięcia szaty pod szyją wysunął się dziecięcy amulet ze smyczą łuską, zawieszony na wytartym od starości rzemyku.

Nikogo więcej nie ma w izbie. Przed opartym na parapecie lusterkiem stoi pusty taboret. Zsunęło się z niego to, co jeszcze niedawno było Kosą. Albo ją udawało. Kupka brunatnych kości zaplątanych w rzuconą luzem szatę. Gdzieś dalej, Bóg wie gdzie, w taki sam proch obrócili się o tej porze Koryfej, Motek i Bębniarz. Z tułającej się po świecie trupy została tylko groteskowa buda ze śmiercią na chorągwi i dwie bezpańskie chabety.

I Taszek.

Pieśń

Po stopniach stromych jak drabina schodzi ciężkim, sztywnym krokiem, tępo wpatrzony przed siebie, jakby sam stał się umrzykiem bez duszy. W dużej izbie na dole zdjęto już okiennice, ale jest mroczno. Promienie słońca przebijają się przez wiszący w powietrzu kurz. Pod oknem stół na krzyżakach, na nim wczorajsze akcesoria: inkaust, czerpany papier, pióro. Jak wyrzut sumienia. A obok dzisiejszy wyrzut sumienia – przygotowane dla gości śniadanie, które pozostanie niezjedzone. Podpłomyki, wędzony ser, kurczak w potrawce, dzban wina. W kominku świeżo napalono, nad kamiennym gzymsem bieleje na ścianie kartka z napisem CHRYSTE ELEISON. Przybito ją do góry nogami.

Taszek zatrzymuje się naprzeciw niej, żeby się ogrzać od ognia, ale nie starcza mu cierpliwości. Wychodzi na próg karczmy, mruży oczy przed dziennym światłem.

Spod jego nóg uciekają ubłocone gęsi. Wyciągają szyje, trzepoczą skrzydłami, gęgają panicznie. Nikogo nie widać, ale gdy Taszek woła głośno, z chlewika, od którego niesie się pokwikiwanie świń, wyłania się karczmarz z gołym torsem. Włosy porastają go jak niedźwiedzie futro.

– Masz konia?

Kręci przecząco głową, że nie. Nie teraz.

– W polu robi.

– Wszystko jedno, weź mojego – mówi Taszek. – Albo weź konia tego jednookiego mężczyzny, który do mnie przyjechał. Gdzieś go w pobliżu uwiązał. Weź i jedź, byle chyżo. Dostaniesz za to gęśle, jeśli chcesz.

– Dokąd jechać?

– Prawda, dokąd… – zastanawia się Taszek, trąc czoło. – Przywieź jakiego urzędnika. Wójta, sędziego, kata. Któregoś z nich. Powiedz, że zabójstwo. Niech obejrzą ofiarę i wtrącą mordercę do loszku.

Kubrak poety jest zachlapany świeżą krwią, widać to na pierwszy rzut oka.

– Tyś jest mordercą?

– Ja.

Karczmarz popatruje w niebo, na kubrak Taszka i znów w niebo. Od północy nadciąga burzowa chmura, siąpi deszcz. Nie chce się wyjść za próg w taką pogodę, co dopiero szukać po świecie urzędnika. Spluwa z niechęcią.

– Nie lepiej ci uciec, zanim się wyda? Ja nie doniosę. Ciało rzucę świniom.

– Jedź, bo ciebie też skrzywdzę! – grozi Taszek. – Muszę posmakować sprawiedliwej kary, zanim mnie diabli wezmą!

Zostawia karczmarza na dworze i wraca do izby. Nasłuchuje niecierpliwie. Oddycha z ulgą, gdy za jakiś czas słyszy na podwórku oddalający się tętent końskich kopyt. Pozostaje czekać. Nie chce mu się jeść ani pić, ani myśleć. W gruncie rzeczy ma tylko jedno pragnienie. Żeby wieść o tym, co się tutaj stało, co zrobił, nie rozeszła się po świecie i nie dotarła przypadkiem do jego matki. Bo wtedy starowinka wyzionie ducha ze zgryzoty. Nie przetrzyma strasznej nowiny. Toteż w głębi serca Taszek prosi Boga, żeby wszelki słuch po nim zaginął na wieki wieków. Tak będzie najlepiej.

Wstaje, spogląda w okno, znów siada. Jeszcze za wcześnie, żeby ktoś przyjechał. Słychać gdakanie kur, którym żona karczmarza sypie karmę. Z daleka toczy się pod chmurami grzmot pierwszej tegorocznej burzy.

Na górę do izby Taszek nie ma zamiaru wracać, mimo że zostały tam wszystkie jego rzeczy. Nie licząc inkaustu i papieru. Patrzy bezmyślnie na piśmiennicze przybory i przypomina mu się, że nie złożył pieśni, o którą prosił go Czedrog. Utknął pośród stu nieudanych prób. A przecież dałby radę ją napisać. Czuje, że dałby.

Sięga po gęsie pióro, rozdwojony koniuszek jeszcze raz na świeżo przycina ostrym kozikiem. Macza je w inkauście, na mgnienie oka zawiesza rękę nad białą kartką, zanim postawi pierwszą literę.

Bogurodzica…

Tak, tak powinien zacząć. Tak się należy. Teraz aby dalej, dalej.

Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiena Maryja!

U Twego syna, Gospodzina, matko zwolena, Maryja!

Zyszczy nam, spuści nam.

Kyrie eleison…

Taszek przerywa.

Dopiero w tej chwili spostrzegł, że wierzch jego dłoni poczerwieniał od krwi Czedroga. Trze niecierpliwie poślinionymi palcami, ale zakrzepła jucha nie schodzi. Nie wypada pisać brudnymi łapami, nie taką pieśń. Sięga po dzban, obficie polewa rękę winem, aż czerwone krople ciekną ciurkiem na glinianą polepę. Teraz tak, teraz dłoń daje się obmyć bez trudu.

Twego dziela krzciciela, Bożyce,

Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze.

O taką pieśń staremu chodziło, tej by przyklasnął. Jakby nie Taszek ją pisał, ale coś wielkiego w nim pisało. Coś natchnionego. Bez wstydu można ją będzie śpiewać przed ludźmi. Przyklękną, uronią serdeczną łzę.

Słysz modlitwę, jąż nosimy,

To dać raczy, jegoż prosimy.

Sami będą chętnie śpiewali. Pojedynczo i tłumnie. Gdy tylko trafi się bogobojna okazja. Gdy życie trzeba będzie powierzyć Najwyższemu.

Oczami duszy Taszek widzi srebrzyste rycerstwo, które wyśpiewuje jego pieśń pod niebiosa, zanim runie żelazną nawałą, żeby zmieść szkaradne zło z powierzchni ziemi.

Lśnią dobyte miecze. Gasi słońce gęstwa uniesionych ostrzy.

Za oknem słychać nawoływania, chrapanie zdrożonych koni, turkot wasąga. Ani chybi karczmarz przywiózł na koniec sędziego i kata, toteż Taszek spieszy się. Chce zdążyć z gotową pieśnią, zanim go wezmą.

A na świecie zbożny pobyt,

Po żywocie rajski przebyt.

Rosłe wierzchowce brodzą w morzu krwi. Krew chlupie w rozłupanych hełmach, cieknie spod przyłbic, spływa po lśniących blachach. Z wielkiego pola bitwy kurz wzbija się w niebo jak modlitwa.

Kyrie eleison…

***

SERCE W SZKLE

Anno Domini MDXIX. Karmienie bogów

Nad równiną, na której nic nie ma prócz białych budynków z kamienia i wapna, prócz poletek kukurydzy oraz upraw agawy, zdatnej na upajającą pulque, wzbija się bitewny pył. Toną w nim wojownicze zawołania, beczenie trąb, warkot bębnów, mglą się malowane kolorami twarze, czarne, czerwone, niebieskie, pylą się rozwiane sztandary Kolibra z Południa, przytwierdzone na plecach wodzów. Błękit pocięty przez żółte pasy wzorem słonecznych promieni. Zderzają się w furii tarcze z żółwiej skorupy i muskularne torsy.

Po tamtej stronie rzadko idą w ruch miecze z obsydianu lub dzidy hartowane w ogniu. Już raczej świszczą proce. Bitni żołnierze meszików, ludu słońca, tłuką maczugami, oplątują nogi przeciwników w lotne arkany z kamieniem na obu końcach, powalonych biorą w łyka. Oszczędzają ich krew. A to oznacza, że toczy się walka na śmierć i życie. Bez zmiłowania.

Mroczne chmury zawisły nad Nahui Ollin, Epoką Piątego Słońca. Trzeba dodać bogom nowych sił, by ocalili swych wybrańców.

Temictzin jest zwinny w boju niczym jaguar, którego pysk wytatuowano mu na piersi. Totemiczny symbol ojca i dziada, noszących na skórze te same znaki. Ale trzeba się uważnie wpatrzeć w geometrię czarno-żółtego rysunku, żeby rozpoznać w nim imponujące zwierzę. Zwłaszcza teraz, gdy chłopak uwija się z mieczem w dłoni. Nie zakrywa go zbroja, nie licząc słomianych ochraniaczy na barki i ramiona, jednakże jego spocone ciało oblepia kurz. Widać tylko biel wyszczerzonych z wysiłku zębów, łyskające czujnie białka oczu, słychać brzęk obosiecznego miecza.

Zaatakowany kuli się w przyklęku i tnie, wyskakując ku górze.

Żołnierz z czerwonymi piórami na drewnianym hełmie i ze szpulami w uszach pada jak rażony gromem. Ledwie zahaczył go szpic miecza. Święta krew tryska z szyi, rzuca się ustami, zalewając złote wisiory wpięte w nos i dolną wargę. Radosny krzyk Temictzina grzęźnie w bitewnych śpiewach, pędzących nad równiną jak porywisty wiatr. Chłopak skręca tułów, widząc nad sobą taki sam pierzasty cień jak poprzednio. Może tylko wyczuwa go intuicyjnie. Bez namysłu uderza ociekającym krwią ostrzem – i drugi przeciwnik osuwa się na kolana. Dostał w pachwinę, którą na mgnienie oka odsłoniło rozcięcie długiej zbroi z pikowanej bawełny, utwardzonej w solance.

Mimo młodego wieku Temictzin to wprawny żołnierz. Doskonale wie, o co idzie gra. Jego ojciec nie żyje od dwóch lat, tak jak obaj starsi bracia. Wzięto ich na ofiarę dla boga Huitzilopochtli, tego samego Kolibra z Południa, którego znaki łopoczą dziś w pyle bitwy. Uda i ramiona braci zjedli meszikowie odziani w odświętne portki z pity, w haftowane opończe, z lśniącymi włosami zebranymi na głowach w stojące czuby. Podczas rytualnej uczty kapłan świątyni tańczył przed biesiadnikami w skórze zdartej z ojca Temictzina. Otaczała go woń ludzkiej krwi i rozdzierające dźwięki trąb z morskich muszel. W ich rytmie po raz ostatni pląsał tatuowany ojcowski jaguar, zamieniony w krwawy strzęp człekozwierza.

Chłopak nie zamierza dopuścić, żeby jego spotkał podobny los. Na nic mu religijne zaszczyty, na nic słodka chwała podziemnych mroków Mictlanu. Nie teraz, gdy jest młody i spragniony życia. Jeszcze ma czas. Wywinie się. Obiecuje to sobie solennie, opędzając się od natrętnej myśli, że tak samo jak on zaklina rzeczywistość każdy żołnierz pod słońcem.

A rzeczywistość lubi stawiać na swoim. Więc gdy Temictzin wali mieczem w pojawiającego się przed nim żołnierza meszików, jednocześnie tył czaszki rozdziera mu nieoczekiwany ból – i zdumiony zapada się w otchłań. W niemą czeluść bez światła. Jakby pochłonął go mrok wymalowanej na czarno twarzy, która w tej samej chwili znika sprzed jego oczu jak zdmuchnięta.

Już po walce. Koniec.

Wraca do przytomności, gdy zakładają mu na szyję drewnianą obręcz. Jest ciemno, drży na całym ciele od chłodu nocy. Obmacuje się ukradkiem, szukając rany, ale nie znajduje innej poza guzem na czaszce, który boleśnie wyłazi na wierzch w rozcięciu skóry. Na włosach przyschnął strup, twardy jak skorupa żółwia. Kościany hełm nie wytrzymał potężnego ciosu, ale złagodził uraz.

Obok Temictzina siedzą jego współplemieńcy, którym wtłoczono karki w identyczne obręcze. Strażnicy kopniakami podrywają więźniów z ziemi, wiążą po kilku do długich tyk, przetkniętych przez ucha dybów. Ręce krępują na plecach.

Wstaje świt, więc pora w daleką drogę. Pod wieczór dostaną garstkę rozgotowanej kukurydzy jako jedyny dzienny posiłek, a na razie marsz!

Wszystko przez teules, którzy przybyli znikąd. Przypłynęli od strony wschodzącego słońca na pirogach wielkich jak góry, obwieszonych lasem żagli. Tak mówią ci, którzy widzieli ich lądowanie na własne oczy. A ci, którzy znają słowa bogów, wspominają prastarą przepowiednię o istotach, które miały się zjawić, żeby zapanować nad całą krainą – tak jak zjawili się owi Hiszpanie. Ponure wieści o poczynaniach intruzów docierają z ościennych ziem. Może to zresztą nie teules, nie żadne demony, tylko najzwyczajniejsi ludzie. Oni sami nie przyznają się do boskiego pochodzenia, zaręczają, że przybyli jako wasale wielkiego zamorskiego cesarza, którego zwą dziwnym imieniem Doncarlos. Ale powiada się powszechnie, że po wylądowaniu jeden z nich nosił na głowie hełm boga Uichilobosa. Skąd by go wziął, jeśli jest zwyczajnym człowiekiem?

Tak, wszystkie nieszczęścia przez nich. Teraz meszikowie łapią, kogo się da, żeby karmić krwią i bijącymi sercami Quetzalcoatla, Tezcatlipocę, Kolibra z Południa. Potrzeba dużo kadzidła z żywicznego kopalu, dużo kwiatów na wieńce i papuzich piór, ale przede wszystkim trzeba dużo krwi, więcej niż kiedykolwiek. Inaczej bogowie nie znajdą sił, żeby przepędzić stąd uzurpatorów.

Zatem lud meszików, pod wodzą króla Montezumy, nakarmi bogów także Temictzinem i jego tatuowanym jaguarem. Tylko kto zaręczy, że to pomoże. Nie będzie łatwo. Przybysze są nieliczni, ale mężni. Bez strachu zapuszczają się w głąb lądu, między niechętne sobie ludy, jedne obłaskawiają, inne pokonują.

Jak głoszą słuchy, rozchodzące się lotem błyskawicy, obcy wiodą ze sobą dziwa, jakich ludzkie oko nie widziało.

Mają wielkie rury z żelaza, nazywane przez nich armatami, które na ich rozkaz czynią przerażający huk i jeszcze większe szkody. Mają małe, kąśliwe rury zwane arkebuzami lub rusznicami. Ujeżdżają upiorne, roślejsze od nich czworonogi z wielkimi głowami i ostrymi zębami, o których mówią „konie”. Dopędzą one najszybszego biegacza, choćby wyprzedzał je o parę długości. Zarzekano się zrazu, że koń i siedzący na nim jeździec to nierozłączna całość, okuty w blachy ludzki korpus na czterech nogach, póki żołnierze Xicotengi nie zabili jednego ze stworów. Okazało się, że ludzki tułów nie przyrasta do jego potężnego grzbietu. Ale i bez tego to straszne stworzenia. Przerażające. Prowadzą też intruzi wielkie, waleczne psy o kłach ociekających śliną, które potrafią zabić człowieka prędzej niż najdzielniejszy wojownik.

Myśląc o tym wszystkim, Temictzin po raz pierwszy w życiu ulega obawie, że bogowie mogą się okazać słabi i bezradni.

Pod wieczór następna garstka zimnej kukurydzianej papki, łyk wody z potoku, krótki sen i marsz dalej. Następnego dnia ofiarny pochód dociera do przełęczy. Z ośnieżonych, urwistych szczytów spływa przejmujący ziąb. Wczoraj Temictzin ocknął się nie tylko bez broni, ale i nagi. Tak samo nędznie wyglądają pozostali więźniowie, następujący sobie w biegu na pięty. Szczękają zębami z zimna. Ktoś poplątał krok i spięta żerdzią grupa leci w przepaść na łeb, na szyję. Niepotrzebna strata. Strażnicy wstrzymują tempo pochodu, żeby uniknąć podobnych wypadków.

Tupocze o skaliste podłoże niekończący się szereg ludzi. Jest ślisko, pada rzadki śnieg.

Temictzin od początku zdaje sobie sprawę, że nie ucieknie. Pomijając fakt, że ucieczka byłaby bluźnierstwem – to przecież żaden z więźniów nic nie poradzi przeciw przeznaczeniu. Chłopak godzi się z losem, a dałby wiele, żeby choć na pół dnia wrócić jeszcze do domu. Opóźnić zaszczytną śmierć, odwlec chwalebne obcowanie z bogami. Niedawno urodziła mu się córeczka, pierwsze dziecko. Pewnie, że lepszy byłby chłopak, ale i dzieweczka ma swój urok. Zaczęła już wodzić oczami za ojcem i uśmiechać się, gdy potrząsał nad nią pęczkiem kolorowych piór. Czasem zaśmiała się w głos, przebierając na trzcinowej macie rączkami i nóżkami jak żółw przewrócony na grzbiet. Żal pomyśleć, że więcej się tego nie usłyszy, nie zobaczy. Oby ojcowska ofiara sprawiła, że panowanie obcych nie zatruje jej życia.

Nie ma co myśleć o takich sprawach. Człowiek się tylko rozkleja. W gruncie rzeczy ubolewa nad sobą samym, a nie nad dziećmi, które ma lub mógłby mieć. To niemęskie. Męskie jest odważne spojrzenie śmierci w oczy. Cierpienie uświęca. Bogowie cenią ludzkie cierpienie.

Następna garstka kukurydzy, a potem niespokojny sen na gołej ziemi ze skrępowanymi rękami i nogami. Zimno przenika do szpiku kości, trudno zmrużyć oko mimo śmiertelnego zmęczenia. Trzeciego dnia schodzą z gór. Nad rozległą równiną pokazuje się słońce, po południu robi się upał. Jeszcze jeden nocleg pod gołym niebem, tym razem na skraju lesistych moczarów, w asyście kąsającego robactwa, i na koniec widać miasto. Leży nad jeziorem, po którym pływają pirogi z trzciny. Bite drogi do bram, dziedzińce, uliczki, ściany bieleją w słońcu jak srebro, stragany, szpalery drzew, a nad nimi wielkie, z daleka widoczne piramidy ze świątyniami na płaskich szczytach. Gęste dymy kadzideł zawiewają z nich na pogodne niebo.

Drewniane klatki, do których wtrąceni zostają nowi więźniowie, były zupełnie puste, gdy przybyli. Leży w nich butwiejąca kukurydziana słoma, skawalone odchody, cuchnie stęchlizną. Za kratą nie tuczą się ofiary, które mają zostać zabite i zjedzone, a przecież zwykle siedzi w zamknięciu kilkanaście osób, wyglądających swej kolei. Nietrudno się domyślić, że zabrakło ludzi zdatnych do złożenia na ołtarzach. Temictzin nie ma wątpliwości, że ani on, ani żaden z nowo przybyłych nie dożyje jutrzejszego dnia. Meszikowie uporają się z nimi raz-dwa, gdyż bogowie nie lubią czekać na to, co im się należy.

W zatłoczonych od nowa klatkach panuje cisza. Nikt z nikim nie rozmawia. Nie ma już o czym. Chłopak przytyka twarz do krat. Niedaleko upajająco pachną ogrody. Czuje niewysłowioną rozkosz, wdychając zapach cedrowych drzew i różanych krzewów. Może dlatego, że to ostatni raz. Śpiewają ptaki, a on myśli o córeczce, o żonie i o Kolibrze z Południa. O nim coraz więcej, ale właściwie już bez lęku.

Trochę z żalem.

Wypędzają ich z klatek, obmywają ciała, malują niebieską glinką od stóp do głów. Tatuowana głowa jaguara prześwieca na piersi jak spod mętnej wody. Cała grupa dostaje do wypicia narkotyczny wywar. Wczesnym popołudniem ruszają gęsiego na plac przed wielką piramidą. Na ulicach towarzyszy im procesja mieszkańców. Tańczą ustrojeni w pióra, kwiaty, barwne tkaniny. Potrząsają dzwoneczkami, śpiewają. Przed kacykami, odzianymi w purpurowe pióropusze i tuniki białe jak śnieg, służba odmiata drogę, a oni stukają w bruk zakrzywionymi laskami. Kapłanów w rytualnych diademach na zlepionych krwią włosach, długich do pasa albo i dłuższych, z uszami obciętymi na ofiarę, niosą lektyki zdobne w pióra, złoto, drogie kamienie.

Szurają sandały licznych tragarzy, w górze ponuro huczy wielki bęben.

Najtrudniej postawić bosą stopę na pierwszym stopniu. Łatwo się zawahać, zwątpić. Ale zaraz ktoś popycha brutalnie Temictzina, że ten omal nie wybija sobie zębów. Łapiąc równowagę, wskakuje pośpiesznie wyżej. Któryś z jego współtowarzyszy szarpie się nerwowo, ale szpaler uzbrojonych wojowników pilnuje porządku. Szerokie schody pną się przed oczami stromą ścianą, tęczowe od barw, zdobne w płaskorzeźby gadów, w kute oblicza groźnych bóstw. Z tej perspektywy szczytu budowli nie widać. Tylko niebo i dymy unoszące się hen wysoko znad mis z węglowym żarem. Ogromny pierzasty wąż z kamienia zakrzepł na stopniach łamanym cieniem.

Sznur mężczyzn pnie się w górę krok za krokiem, przystaje, rusza dalej, trzymany w karbach przez żołnierzy. Każdy taki przystanek – to żywe serce wydarte tam w górze z rozpłatanej klatki piersiowej. I znów krok wyżej. I znów. Znad głów coraz intensywniej spełza oleisty zaduch krwi. Rozkładającej się, dawno przelanej, na zawsze zespolonej z kamieniami ołtarza. Poruszają się pierzaste wachlarze, które mają rozproszyć zbyt natrętny odór. Pysznią się frędzlaste baldachimy.

Temictzin widzi już szczyt piramidy. Przed nim jeszcze pięciu…

Czterech…

Trzech…

Wdeptuje bosą stopą w spływającą po stopniach ciepłą krew, wstrząsa się na pół świadomie i w tej samej chwili silne ręce podrywają go z obu stron pod pachy.

Wloką nie wiadomo dokąd, obracają gwałtownym szarpnięciem, kładą na łopatki. Ktoś przytrzymuje mu dygoczące łydki, ktoś się nad nim pochyla. Pod plecami czuje śmiertelny chłód kamienia. Nie wie, co się dzieje. Rozdzierający ból w piersi odbiera mu trzeźwość myślenia. Zresztą już dawno jej nie miał. Krew chlusta wysoko, czuje ją na twarzy. I widzi serce wydarte z klatki piersiowej. Zbryzgany krwią starzec w pióropuszu unosi je oburącz do ust, ssie bezzębymi szczękami czerwone, pulsujące mięso…

Tak wygląda śmierć.

Nagle świst! Trzepoczące się serce Temictzina przeszywa strzała z konkwistadorskiej kuszy. Przybija je do twarzy kapłana, okrwawiony żelazny grot wychodzi tyłem jego głowy.

– Santiago! Santiago!

Przenikliwe zawołanie słychać z dołu, z daleka.

Jakimś cudem Temictzin zdaje sobie jeszcze sprawę, że to bojowy okrzyk zamorskich teules. Martwy kapłan osuwa się, niknie z pola widzenia. Szczyt piramidy błyskawicznie pustoszeje, znikają dokonujący obrzędów, wystrojony tłum na placu ucieka w popłochu gdzie oczy poniosą. Tupot nóg brzmi jak nagła ulewa.

Tylko co z sercem, Kolibrze z Południa? Dlaczego nie przychodzi śmierć?

Krew wylewa się z otwartej klatki piersiowej Temictzina, gdy jęknąwszy z bólu, chłopak przekręca się z wysiłkiem na bok. Spada przy tym z ofiarnego ołtarza, ale wciąż żyje.

Mgła przyćmiewa mu wzrok, gdy spogląda w dół. Maleńkie figurki mnożą się w oczach, przemierzają pędem rozległe place. Rozsypane kwiaty, kałuże krwi, trupy i rozbiegający się na wszystkie strony uciekinierzy. Niebo ciemnieje niczym na burzę, choć może to tylko śmierć. Purpurowe błyski niecą się w napierśnikach konnych jeźdźców, huczą i dymią ich arkebuzy.

Hurmem biegną żołnierze w zbrojach z pikowanej bawełny. Trzepoczą zielone pióropusze.

Temictzina zawodzi wzrok, świat zamienia się w kalejdoskop barwnych plam. Nad wysokimi drzewami fruwają spłoszone papugi. Są bliżej, więc widać je jak na dłoni. Ale co się dzieje na dole? Dlaczego Hiszpanie zaatakowali?