Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Historia Polski minionego stulecia opowiedziana przez pryzmat migawkowych historii poszczególnych bohaterów. Jest tu księgowy z okresu kryzysu ekonomicznego lat 30., są ludzie, którzy szukają enklawy normalności w mieście okupowanym przez hitlerowców, są niepokoje komunizmu, ułuda socrealizmu, a wreszcie wzajemna podejrzliwość i zakłamywanie własnej przeszłości w wolnej Polsce. Wszystkie te opowieści spina tytułowy "Miraż" - kino, w którym granica między rzeczywistością a fikcyjnością wyświetlanych filmów wyraźnie się rozmyła. Pełna napięcia lektura dla miłośników historii alternatywnych konstruowanych przez Jacka Dukaja czy Andrzeja Pilipiuka. -
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 504
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Wojnarowski
Saga
Miraż
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2011, 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728418765
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Dedykuję
konińskiemu kinu Górnik (dawniej Polonia),
które nie zostało pochłonięte przez potop,
pożar, trąbę powietrzną ani żaden inny
kataklizm, a jednak nie istnieje
Kino jest widzialnością
obcowania człowieka z materią.
Karol Irzykowski, teoretyk filmu
Kino to rzędy pustych krzeseł.
Moim zadaniem jest je zapełnić.
Alfred Hitchcock, praktyk
„Jakże się oni cudnie kochają,
Ten mój Mozżuchin z tą Mią Mają!
By gładko wziąść życiowy virage
Nabąć płatne kszesło w kinie Miraż!”.
Ten reklamowy nadruk umieszczano na tzw. billetach, tłoczonych dla kina Miraż w drukarni B-ci Arendt na przełomie lat 20. i 30. zeszłego wieku. Zachowana jest oryginalna pisownia. W tekście wykorzystano fragment piosenki Hanki Ordonówny. (Albo też – jako że nie ustalono daty rocznej powstania czterowiersza – autor tekstu do popularnej piosenki Ordonki posłużył się cytatem z powyższego hasła reklamowego).
Jednooka Margarita Carmen Cansino, alias Rita Hayworth, uśmiecha się w półzbliżeniu. Drapieżnie lub kusząco... Ta dwoistość, niekiedy wręcz dwuznaczność, jest zaletą jej podobizny. Na pozór wabi widza, ale zarazem ostrzega go przed pochopną śmiałością. Zalotnie skłonione czoło przybrało pozę przyzwalającą, za to uniesione ramię wzbrania dostępu do wilgotnych ust i figlarnej geometrii podbródka. Ustawienie profilem demonstruje idealną linię pleców, natomiast za sprawą skrętu szyi twarz, znana fanom jak własna, jest uwidoczniona en face.
Piękna twarz o uwydatnionych kościach policzkowych ma w sobie egzotyczny rys po przodkach z męskiej linii. Trzydzieści dwa śnieżnobiałe zęby rzucają się patrzącemu do oczu. Nie wszystkie naraz – te, które mieszczą się w trapezie rozchylonych warg, szkarłatnych od szminki. Oko patrzy spod oka. Uwodzicielsko. Kocie, trójkątne, ocienione opuszczonymi rzęsami. Woalem rzęs, jak się mówiło. Wyżej jaskółczy łuk – tak też się mówiło – wyskubanej brwi podkreślonej henną.
Ale co z drugim okiem, do diaska? Bez obaw, i ono jest pod kontrolą. Nieprzypadkowo za-krył je gorejący rudy pukiel, opadający z czoła. Zatrzymano go w pół szaleńczego piruetu. Wraz z kształtną głową tancerki zaklęto go w poligraficznym bursztynie na wieczną rzeczy pamiątkę. Jedno oko wystarczy, wbite w patrzącego jak sztylet po gardę. Dwoje takich mogłoby zabić.
Rita jest naga. Oczywiście, ma na sobie kruczoczarną dopasowaną suknię bez ramiączek, gładką jak tafla czarnego lodu, ma cienki sznur białych pereł i słynne długie rękawiczki. Szklistość atłasu kryje łabędzi kształt ręki, podkreślając jednocześnie toczoną bilę obnażonego ramienia i śmiały błysk biustu w wyzywającym dekolcie. To jednak, co sztampowo dekoracyjne, pozostawiono domyślności widza – i dlatego skąpy ornament garderoby odcina się od tła bez ostentacji. Z czernią kontrastuje bladoróżowa karnacja nagiego ciała o charakterystycznym glansie, jakiego w świetle świec nabierają rodowe srebra.
Jeszcze znak firmowy – burza ognistych włosów... Kogo te słowa nie opętały dreszczem iluzji! Powtórzmy z uczuciem – burza ognistych włosów.
Oto samotna Rita w ikebanie z aksamitu i krwi. Lub, na dwoje babka wróżyła, na monidle skopiowanym z fotosu. Czego trzeba więcej? Glenn Ford, King Vidor to tylko szaroniebieski popiół czcionek, ślad całopalnej ofiary u stóp bożyszcza. Prawda, jeszcze litery tytułu. Miodowosłodka GILDA z żądłem w pamięci. Plama jarmarcznej barwy w szlachetnym dwuchromie. Żółty kolor, jak wiadomo, symbolizuje fałsz i zdradę. Tak trzeba. Stygmat dwuznaczności nie jest byle tatuażem, wykłutym pod pępkiem w miejscowym znieczuleniu. Boli jak jątrząca się rana.
Taka Rita Hayworth, hollywoodzki wamp, patrzy nam w oczy z otchłani naszych snów. Jak można nie zakochać się w niej na zabój, zanim spostrzeżemy się, że nie ma dla nas ratunku.
Mężczyzna unosi się trzy, cztery metry nad nawierzchnią zdewastowanej uliczki, podobny do niesamowitego ptaka o czarno-żółtym upierzeniu. Jego ciało układa się w poziomie, twarzą do nas. Palce prawej ręki tworzą kółko. „Jest OK”. Z tyłu za nim trzy podobne ptaki. Może więcej. Trudno je policzyć, bo dalsze rozmazują się w zielonkawym półmroku. Gdyby nie miecze blasku, tnące przestrzeń przed nimi, zniknęłyby z oczu w szpalerze widmowych drzew, pod którymi wyłamują się zapiaszczone chodniki. Mężczyzna najbliższy nas, ten, który zrobił kółko z kciuka i palca wskazującego, porusza z wolna nogami, jakby chciał odfrunąć – i rzeczywiście wznosi się ponad przerdzewiałą, pozbawioną bagażnika połowę poloneza, niegdyś żółtego, wrośniętą kołem bez opony w okorowany pień. A potem jeszcze wyżej, na wysokość neonu nad parterowym budynkiem. Litery z giętych kolorowych rurek rozsypały się ze starości. Pozostał górny fragment wielkiego Ż, za nim puste miejsce w drucianym stelażu, dalej wyszczerbione, malejące w perspektywie litery R, I (ta co prawda bez koniecznej kropki), na koniec M.
Przesłaniając je, pojawia się tuż przed naszymi oczami inna dłoń w rękawicy, złożona w iden-tyczne kółko. Zaraz cofa się za kamerę i obraz przesuwa się o 90 stopni w prawo – wraz z operatorem, który jest dla nas niewidoczny. To te pęcherzyki powietrza na skraju kadru. Słychać charakterystyczny szmer oddechu, monotonny bulgot. Nurkowie na drugim planie, ci w żółto-czarnych skafandrach z neoprenowej pianki i w maskach, znikają z pola widzenia. W gęstniejących wraz z odległością mrokach majaczą pozieleniałe furtki z resztkami ogrodzeń, pryzmy omszałego gruzu, rozsypujące się schody do-nikąd. W dziurawych domach bez okien i drzwi pływają ryby jak w upiornych akwariach. Kożuch ro-ślinnych i zwierzęcych organizmów tonuje krawędzie oraz barwy. W górze pełzają po żywych na-grobkach refrakcyjne refleksy, niżej przestrzeń martwieje, jakby zapadała się w ciszę, która tajemnym sposobem stała się widzialna.
Rusztowanie, zawadzone promieniem wodoszczelnej latarki, okazuje się kolumnadą me-talowych framug, pozbawionych szyb. Od ulicy, gdzie w słoneczne dni dociera resztka światła znad powierzchni, porastają je moczarki. Natomiast we wnętrzu zatopionego budynku panują ciemności, mimo że widoczność jest niezła. W dobrych miejscach sięga pięciu metrów i tylko z rzadka psuje ją kaszka unoszących się zanieczyszczeń.
Samotny nurek z kamerą wpływa w ciemność. Przed nami przesuwa się widok z jego oczu. Początkowo to taniec drobin w nicości, jakby w czarnej wodzie unosiły się rozmoczone okruchy chleba. Obraz traci kolory, choć światło latarki przesuwa się po cementowej podłodze, zaśmieconej barwnymi niegdyś afiszami. Część wciąż wisi na stojakach. Coś sypie się, nieostrożnie zahaczone ra-mieniem. Ściana, na niej resztka przedartego po skosie plakatu. Spełzła od wody burza włosów i sa-motne, zmrużone zalotnie oko, pod którym jak monstrualne rzęsy falują białe strzępy papieru. Rita Hayworth na pół pożarta przez czas.
Tu kończy się obszerny hol.
Jeszcze jeden obrót kamery. Na wyciągnięcie ręki w kadr wsuwa się kosmaty pysk roz-wścieczonej małpy. Mimo wszystko ciarki idą po grzbiecie! Nie do wiary, że zdołała się tutaj uchować nieuszkodzona. Rozwarta paszcza zbliża się, jakby chciała nas pochłonąć, między fosforyzującymi siekaczami falujące plechy glonów. ...INGKON... Remake z siedemdziesiątego szóstego. ...OHNGUILLER... ...SSICALAN... ...FFBRIDG... Litery przesuwają się w bok, nikną w mroku, na pierwszy rzut oka niemożliwe do rozszyfrowania – jak hieroglify w odkopywanych katakumbach.
Po lewej jaśnieje przez moment uliczny tunel w cienistym prześwicie framug. Drogę zastawia kilka leżących foteli z podnoszonymi siedzeniami, spiętych we fragment dawnej całości. Jeszcze raz wyłania się ręka zza kamery. Próbuje zepchnąć z drogi przeszkodę. Przeciągły, zdeformowany skrzyp. Nieudana pierwsza próba, druga, obraz traci stabilność. Łoskot jest własnym echem. Spod po-ruszonych foteli bucha chmura pyłu. Jak dym po eksplozji. Pojawia się znikąd kwadratowa, płaska jak listek meduza, z białym brzuchem i szarym lśniącym grzbietem. Przepływa obok w ślizgowym locie, sycząc piskliwie. Wzbija się, za chwilę jest z powrotem, odbita od sufitu. Obraca się wokół osi, podwijając majestatycznie jeden róg, drugi. Po jej grzbiecie ślizga się blik latarki. Teraz widać lepiej. Tęga, budząca zaufanie twarz Jeana Gabina rotuje, skręcając się ku dołowi jak spirala DNA. W roli meduzy – filmowy fotos. Razem z nim na podłogę spływają meduzy Claudii Cardinale i Zbyszka Cybulskiego, ale musi być jeszcze jedna, najbardziej agresywna. Może meduza Klausa Kinsky’ego? Ta atakuje oko kamery. Przesłonięty obraz najpierw niknie, potem staje się nieczytelny.
Wreszcie widać znowu. Wielka pusta podłoga pokryta jest panelami o strukturze wiklinowych koszy. Suną pod nami, tuż przed okiem kamery, jakby nie miały końca. Przeplecione witki zamieniają się w niesamowity labirynt, wyłazi spod nich kłębiasta substancja. Chyba szklana wełna. Następna barykada z przodu. Stroma, bezkresna. Blok cementu, na którym ruszone dłonią falują sfilcowane resztki chodnikowej tkaniny.
Złudzenie perspektywy. Trafiliśmy na podłogę.
Obraz obraca się i widać, że do tej pory nurek spływał wzdłuż akustycznej ściany. Pojawiają się w kadrze jego czarne płetwy z żółtymi pasami. Ostra barwa fosforyzuje w świetlnym promieniu. To, co widzimy, nabiera kształtów, widoczność jest tu lepsza, przed obiektywem nie fruwają strzę-piaste męty. Górą srebrzy się majak, omam albo lustrzane odbicie, bo nic tu nie może emitować smugi bladego blasku. A jednak dzięki niej widać kontury tam, gdzie nie sięga światło latarki.
Jesteśmy na przestronnej widowni. Rzędy foteli nikną w ćmie, która skrywa przeciwległą ścianę. Nie ma okien, prześwitów, więc mimo przejrzystości wody większej niż w holu, widoczność jest ograniczona. Jakby w głębinach trwał jeszcze seans. Specyficzny kinowy mrok. Niewytłumaczalna poświata, sącząca się z okolic kabiny operatora, spod oberwanych paneli podwieszanego sufitu, potę-guje złudzenie.
Przemieszczamy się nad fotelami ku przodowi, gdzie znajdował się ekran.
Niekiedy dłoń w rękawicy łapie za oparcie, żeby przeciągnąć ciało do przodu. W wąwozie, wycinanym z mroku przez światło latarki, widać puste fotele z podniesionymi siedzeniami. Na pozór niezniszczone, tyle że sterczą z nich wyprute nitki dratwy, spilśnione frędzle nie wiadomo czego, ro-snące ku górze bluszcze zanieczyszczeń. Falują, wytrącone z martwoty ruchem nurka, choć zdaje się, że budzi je latarka. Na bokach, poza snopem światła, mrok nabiera kształtów i ma się wrażenie, że sala jest wypełniona do ostatniego miejsca. Nieporuszone sylwetki. Rzędy siedzących ludzi, zafascyno-wanych tym, co widzą na ekranie, który przed naszym wzrokiem skryty jest na razie przez czarną mgłę.
Promień przesuwa się w prawo i w lewo, a wtedy znikają stamtąd duchy widzów. Pojawiają się w szarym świetle puste fotele, w których zakorzenił się widmowy las śmieci, wypychanych ku gó-rze przez wodę. Ludzkie sylwetki majaczą z kolei tam, gdzie zapadła ciemność. Złudzenie jest niesamowite. Nurek także mu ulega, porusza latarką w tę i z powrotem, jakby bawił się ułudą albo pró-bował rozszyfrować, jak ona powstaje.
Wysoko, na tle smugi rozproszonego blasku, przepływa zwinny cień dużej ryby. Chyba ryby. Znika nie wiadomo gdzie.
Ponad oparciami foteli spływamy skosem coraz niżej ku pierwszym rzędom. Spad jest głęboki, stromy. Gęstnieje ciemność, kolory znikły już dawno. I nagle przez znajomy, oswojony w naszych uszach rytm oddechu, szemrzący gulgot, skrzyp gumy – przebija się nieznany odgłos. Dochodzi zewsząd, jak to w wodzie, ale jego źródło musi znajdować się w dole. Za pierwszymi rzę-dami, których jeszcze nie widać, choć zbliżamy się do nich nieustannie. Modulowany ton potężnieje. Pulsuje głucho, nisko, wyje na pół śpiewnie, jakby w ciemnościach pływał potężny waleń. To absur-dalne przypuszczenie, a jednak obraz nieruchomieje. Chwilę tak trwa, po czym – pozostając w tym samym miejscu – wędruje na boki półkolistymi ruchami, prowadzony światłem latarki. Widocznie nurek zawahał się, nie potrafiąc rozpoznać, co słyszy. Lub co wychwytuje którymś ze zmysłów, do szóstego włącznie. Szuka wyjaśnienia. Promień blasku nie natrafia na przeszkodę, tonie w mrocznej pustce.
Jeszcze parę ruchów do przodu.
Coś majaczy w głębi. Panoramiczny ekran, wyłażący z oberwanej kurtyny jak z kokonu. Aż dziw, że nie zdemontowano wielkiej białej płachty, nim woda zalała to miejsce. Jest ścianą bledszej czerni, otoczonej otchłanią o barwie smoły. Wystarczająco z nią skontrastowaną, żeby dostrzec ruch na tym tle. Tylko ruch, nie kształt. Jakby zamigotał cień filmu, który lata temu przestano tu wyświetlać.
Nagle z nurkiem dzieje się coś dziwnego. A właściwie z obrazem, który oglądamy jego oczami. Zaczyna tańczyć wokół własnej osi. Widocznie kamerę wypuszczono z ręki i obiektyw bez kontroli chwyta strzępy wizji. Wszystkim zaczyna rządzić przypadek. Chlupot. Gulgot i pisk. Widzimy młócące wodę łydki i stopy z płetwami, otacza nas chmura pęcherzyków powietrza, odwrócone do góry nogami rzędy foteli znikają w ciemnościach jeden za drugim. Miga w polu widzenia fragment czarnego jacketu i oczy za szkłem maski, pokrytym od wewnątrz skroploną parą. Coś się stało, szo-kująca fizjologiczna reakcja. Te oczy widzimy przelotnie. Zawieszona na przegubie kamera przemknęła obok, gdy nurek machnął ręką. Ale wystarcza czasu, żeby dostrzec źrenice rozszerzone przerażeniem.
I odtąd nie wiadomo, co się dzieje.
Strzępy, smugi, wirowanie przestrzeni. W którymś momencie obraz stabilizuje się, ale latarka świeci wtedy w inną stronę. Ku tyłowi. Nurek utknął w ciasnym przejściu, przez które się przepycha, gdzieś chyba pod wysokim, łamanym w tafle sufitem. Na ekranie zapada ciemność. Głucha cisza. Ka-mera przestała pracować.
– To jeszcze nie koniec... – uprzedza Aga.
Rzeczywiście, po dłuższej chwili z ciemności, która wydawała się dotychczas końcem nagrania, wynurzają się dwa czerwone punkty. Przemazują się przez ekran i nikną. Jakby przekrwione ślepia nieznanego stworzenia zajrzały nam prosto w oczy. Może to znowu plakat z King Kongiem i wbity w nas wzrok wielkiej małpy. Albo jej rozszerzone wściekłością nozdrza. Albo inny plakat, wisiało ich tam więcej.
– Widzisz? – znów odzywa się Aga. Ponieważ nie wiem, o co chodzi, wyjaśnia mi znużonym głosem. – Dziwne... Pod wodą czerwony kolor zanika jako pierwszy. Na tej głębokości nie powinno go już być...
Było nawiedzone, młody człowieku, było jak jasny gwint. Sądziłeś, że klątwa przytrafia się tylko opuszczonym zamczyskom albo nieużywanym peronom metra? Zabity racjonalista, znamy takich! Na ich zdrowy rozum w cywilizowanych przybytkach, gdzie ludność oddaje się uczciwie opłaconej rozrywce, nic nie ma prawa trzeszczeć, dzwonić, broczyć, pojękiwać w ciemnościach. Chyba że na niby, na ekranie, w rozsądnej cenie biletu. Dalibóg, ta niezdrowa skłonność do racjonalizmu nie jest bolączką wynikłą z nowomodnego dogadzania sobie. Dawniej podobnego zdania był na przykład – prywatnie i po cichu – wiesz kto? Nie zgadniesz! Ten chorowity literat od opowieści z dreszczykiem. Jak Boga kocham! A przecież w jego dziełach nawet strażacy z poczciwą motopompą zamieszkują szatańskie dziedziny. Jak mu było na nazwisko?... Aha, Grabiński! Już pamiętam. Stefan Grabiński.
Uwierzysz, że poznałem go osobiście? Bodaj w trzydziestym roku albo niedługo później. Nie, żeby szczególna zażyłość, po prostu zdarzyło nam się zamienić dwa słowa, gdy przedzierałem mu bilet na film z Hedy Lamarr. Zwierzył mi się, że brakuje mu wiary w diablą wszechmoc, a doszedł jakoby do tego wniosku na gruncie demonologii praktycznej. Właściwie odezwał się do mnie bez powodu. Wskazał w moją stronę jego nos opętanego literata. Gość zrobił na mnie wrażenie kogoś, kto zbyt czę-sto myśli o seksie, jak to gruźlik. Z tym, że nie zwabiła go do nas osławiona Ekstaza, której kopie mąż Hedy skupował potem hurtem po świecie, tak że w końcu cwaniacy produkowali je specjalnie dla niego. Mówiąc między nami, na biednego nie trafiło, nie ma kogo żałować. Aliści wtedy w Mirażu graliśmy akurat jeden z poprzednich filmów austriackiej ślicznotki, jeszcze bogobojnie zapięty pod szyję. Nie pamiętam tytułu, zresztą pal go sześć, to była prawdziwa chała.
Grabiński spędzał wakacje w okolicy, w leczniczym pensjonacie, i którejś niedzieli wybrał się do nas na seans. Wyglądał jak kasjer. Kapelusik, paletko, podniszczone buty, bródka przycięta w szpic. Może jak kasjer ze stanem podgorączkowym, wziąwszy pod uwagę wyraz jego oczu. Ale i tak nie zwróciłbyś na niego uwagi. Czytałem, że kiedy umierał, też nikt tego nie zauważył. Smutne, co? Przecież ówczesna sława miała wyższą rangę niż obecna, na którą stać byle bubka pozbawionego manier i wstydu.
W ogóle świat miał w sobie więcej sznytu, gdy książkę uznawano za pierwszorzędną formę sztuki. Z prawego łoża. Natomiast ruchomym obrazkom dla symetrii przylepiono etykietę jarmarcznej rozrywki! Niewartej, żeby traktować ją serio. W gruncie rzeczy, zachodząc do kina, pisarz Grabiński deklasował się.
Co do mnie, przyznam, że zawsze wolałem filmy. Ojciec wpuszczał mnie do loży na wolne miejsca albo przekradałem się pod nogami dorosłych, żeby obejrzeć obrazy zakazane dla nieletnich. Nietolerancję, Mężatkę w sypialni, Orgie Babilonu. Nieme filmy nie miały jeszcze narodowości, każdy rozumiał je bez słów. Podróż na Księżyc była tak samo polska jak francuska. Siedziałem jak trusia za zakurzoną portierą i obgryzałem paznokcie z emocji. To był mój narkotyk na długo przedtem, zanim podjąłem pracę biletera. Jedyne dziedzictwo, jakie zostawił mi ojciec – to ten niedochodowy fach. Ale nie narzekam, praca w sam raz dla mnie.
Dlaczego lubię filmy? Co takiego w nich jest?
Otóż wszystko, czego potrzebujesz.
Emocje, na które cię nie stać, zdarzenia, które ci się nie przytrafią, egzotyczne światy, piękni ludzie, którym możesz zazdrościć bez poczucia upokorzenia. Po seansie głębiej oddychasz, ogarniasz okiem szersze horyzonty. Widziałem w życiu tysiące filmów... Co ja mówię! Wciąż je widzę, bez przerwy. Wystarczy, że przymknę powieki... Zatłoczona sala, rozognione źrenice widzów doznających bliźniaczej ekscytacji, wskazujących palcem to samo dobro i to samo zło. Jednoznacznie. Bez skuchy. Jak w raju, gdy Adam nadawał zwierzętom imiona i był dla nich ostateczną miarą. Ważniejszy od Boga. Lampart jest lampartem, żyrafa – żyrafą.
Takie to było kino. Morska latarnia dla zagubionych w życiu. Dla tych, którym dzień minął źle, jak pisze poeta. Dla toczonych przez robaka samotności. Dla zżeranych przez najgorsze żądze i szukających zapomnienia w cudzej imaginacji.
Ale nie zamierzam ci o tym opowiadać. To są sprawy intymne. Skąd ci przyszło do głowy, że naciągniesz mnie na zwierzenia? Ach, mówiono ci, ze jestem sam i nie mam z kim pogadać, więc twoja wizyta... Nie, nie. Zostałeś źle poinformowany. Jak Bogart w Casablance. Czego to ludzie nie wy-myślą, mnie, na ten przykład, przez dziewięćdziesiąt lat powtarzali, że jestem zdrów jak koń. Tymczasem okazuje się, że mam raka mózgu, wyobraź sobie.
Czy zdajesz sobie sprawę, jak się umiera? Paskudnie. Naprawdę paskudnie, nie warto wchodzić w szczegóły. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że aż tak bardzo paskudnie. Ani chwili na oddech. Już nawet w snach umieram.
Szpikują mnie tu preparatami przeciwbólowymi. Prochy, zastrzyki, kroplówki. Nic mądrzejszego nie wymyślą. Otumania to, jakbym dostał zdrowego kopa. Od medykamentów widzę cię teraz na zielono, z seledynową obwódką, jak ufoludka rodem z Marsa.
A przecież jeszcze odrobinę żyję. Zgodzisz się? Żyję, psiakrew! Więc strach mnie bierze, co za niestworzone monstra staną mi przed oczami, gdy któregoś dnia umrę do końca. To jest diablo niesamowite. Prawda? Przez tyle lat żyłem sobie i żyłem – i nagle koniec. Pstryk! Ekran gaśnie, zapala się światłość wiekuista. Ludzie wstają, wkładają płaszcze, odchodzą do swoich ważnych spraw, słychać tylko trzask podnoszących się siedzeń. A mnie nie ma. Co za cholerne oszustwo! Ty już jesteś z innego świata niż ja, młody człowieku. Z drugiej strony czasu. Zza ekranu.
Wydał mi się sędziwy niczym Dustin Hoffman w Wielkim Małym Człowieku. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jego skóra, pomarszczona jak suszona śliwka, szeleściła, gdy brał oddech albo kręcił głową. I tak samo jak tamten dogorywał na nieuleczalną chorobę, kopcąc papierosa za papierosem. Co prawda, nie wtykał ich w sterczącą z szyi rurkę po tracheotomii, bo w przeciwieństwie do bohatera Hoffmana nie miał jej, ale ściskał białe tutki w reumatycznie powykręcanych paluchach, przebarwionych od tytoniu i chudych jak odnóża stawonoga.
Zresztą z tą rurką to chyba inny film. Sorry, pomyłka. Zanim to wszystko się zaczęło, nie miałem wielkiego pojęcia o kinematografii.
Byłem dziennikarzem od podrasowywania nowin, który odszukał Gaibla w ponurej, prowincjonalnej lecznicy. Przy odrobinie dobrej woli wypatrzyłoby się u niego fizyczne podobieństwo do Hoffmana, odmienionego przez starczą charakteryzację. Nie umiałbym tego tak zgrabnie skojarzyć, rzecz jasna. To on sam podpowiedział mi tytuł filmu, odsłaniając w ironicznym uśmieszku garnitur po-żółkłych zębów. Ani chybi sztucznych. Po nieskazitelnym uzębieniu najłatwiej rozpoznać biologiczną starość. Tę zadbaną, elegancką. Zgrzybiałą starość poznaje się po tym, że dentystyczne protezy zaczy-nają przypominać wyszczerbiony grzebień z żółtego plastiku. Mój rozmówca nie miał trójek po lewej i prawej dwójki u góry. Ja też uśmiechnąłem się do niego, że niby kojarzę. Bo faktycznie coś tam koja-rzyłem, mimo że na dobrą sprawę nie widziałem Wielkiego Małego Człowieka. Mignęły mi w telewizji fragmenty. Napad na dyliżans, bitwa pod Little Big Horn, skalpy, sześciostrzałowe colty i tony sarkazmu. Antywestern, jak Amerykanie ochrzcili końską operę odartą z mitu. Bohaterski generał Custer okazywał się skończonym idiotą, kawaleria – bandą pijanych niedołęgów, a zastrzelony przy pokerze legendarny Bill Hickock charczał w agonii: „Nie mówcie żonie, że byłem na kartach, bo mnie zabije!”.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie w pustej szpitalnej świetlicy. Tylko tu można było palić, nie narażając się na awanturę ze strony personelu. Ledwo mieściłem tyłek na aluminiowym krzesełku z niewygodnym siedzeniem z lakierowanej sklejki, on zaś garbił się na wózku inwalidzkim, skrzypiącym przy lada poruszeniu. Z rozchełstanego granatowego szlafroka wychylała się jego chuda głowa na gęsiej szyi. Obwisłe wole z wiotkiej skóry, zapadnięte policzki pokryte siwą szczeciną, wyłupiaste oczy. Błyszczące, nieustannie załzawione. Na ich dnie czaiła się już śmierć.
Łysą czaszkę przykrył wełnianą czapeczką w buraczkowym kolorze. Zażartował, że odkąd po chemii wyszły mu włosy, czuje zimny przeciąg z bramy uchylonej przez świętego Piotra. Ale postawił-bym dukaty przeciwko orzechom, że za pomocą zrolowanej czapki ukrywał przed postronnymi szpetne pooperacyjne blizny. Było w tym coś beznadziejnie melancholijnego. Jakby malutka ludzka próżność miała go przeżyć.
Nie chciał ze mną rozmawiać. Mimo że pozwolił włączyć dyktafon.
Dzień był szary, powietrze nieprzejrzyste, jakby zadymione. Za zamkniętym oknem widzieliśmy z drugiego piętra ponury listopadowy pejzaż. Skwerek pocięty alejkami, dalej wielkie jezioro o stalowej barwie. Na jego płaskim, pozbawionym zarośli brzegu stał szpaler starych klonów, pylących bladożółtymi liśćmi, gdy dmuchnął wiatr. Położona po drugiej stronie elektrownia zdawała się makietą z mglistych klocków, w jakie zamieniły się dalekie budynki i kominy niknące w chmurach.
Po tej stronie szyby pachniało szpitalem. Charakterystyczną mieszaniną zapachu leków, środków dezynfekujących, chemikaliów. A także przypaloną zupą mleczną, gdyż zaczęliśmy naszą rozmowę krótko po śniadaniu. Przykry swąd wykipiałego mleka. Chyba że tak cuchnął staromodny papieros z rurkowatym ustnikiem, spłaszczonym w cienkich, starczych wargach. Z początku nie odnosiłem wrażenia, że wszystko – na czele z umierającym Gaiblem i z moją tam obecnością – zanurzone jest w sosie niesamowitości. Ba! Z początku w ogóle nie miałem pojęcia, że to początek.
Chronologicznie rzecz biorąc, zaczęło się od Agi, mojej szkolnej koleżanki. Przed urlopem zalogowałem się na Naszej Klasie i tam ją zobaczyłem. Było siedem czy osiem osób, ale wpadła mi w oko ona jedna. Czy zmieniła się przez dwadzieścia lat? Jeszcze jak! Gapiłem się na jej aktualne zdjęcia, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak wyglądała w podstawówce. Bo nie tak jak teraz, to pewne. Zapamiętałbym. Gdyby Wenus z Milo miała ręce, mogłaby Adze buty czyścić.
Na fotkach towarzyszył jej przystojniak o latynoskiej urodzie. Chyba nie mąż, skoro nosiła dawne nazwisko. Wysoki brunet z kwadratową szczęką, zrośniętymi brwiami i oczami jak antracyt. Garnitur od Amosu, zegarek Piguet z różowego złota, imponująca muskulatura własnej produkcji. Rzu-cała się w oczy zwłaszcza na zdjęciu, na którym stał po kolana w wodzie z jakąś kolczastą rybą nabitą na trójząb, z maską płetwonurka przesuniętą na czubek głowy. Szmaragdowe morze, białe skały i góru-jąca nad nimi potrzaskana kolumnada greckiej świątyni. Facet pasował do obrazka jak ulał ze swoją antyczną rzeźbą mięśni. Jemu mógłby czyścić buty Apollo.
Gdy on i ona stali obok siebie, byli jak sławne dwie połówki jabłka.
Wysłałem Adze zaproszenie do kręgu portalowych znajomych. Tydzień później zaakcepto-wała je bez słowa. Na tym, jak uznałem, zakończyła się nasza odnowiona znajomość. Nie miała przyszłości. Bo ja, jeśli to kogoś interesuje, czyszczę sobie buty sam. Ale ku mojemu zaskoczeniu jesienią odebrałem od Agi maila. Niby nic. Co słychać, ciekawe, czy bym cię poznała na ulicy, po latach miło się spotkać, choćby w wirtualnym świecie. Na koniec zapytała grzecznościowo – tak mi się wówczas zdawało – czy to prawda, że jestem dziennikarzem. Bo miałaby dla mnie sprawę do gazety.
Skrzywiłem się, czytając. W moim zawodzie to stały fragment gry. Znajomi bez przerwy znoszą mi „sprawy do gazety”. Nie cierpię tego. Głupio odmawiać, migać się, zwodzić ich pustymi obietnicami, a nazywając rzeczy po imieniu – te rzekome rewelacje zazwyczaj nie nadają się do ni-czego, najmniej do gazety. Odpowiedziałem wymijająco. Że jasne. Gdy znajdziemy chwilę czasu w naszym zabieganiu, musimy pomyśleć o kawiarni.
Grzeczna forma spławienia, każdy to czuje. Tymczasem odpisała mi w tonie entuzjastycz-nym, że w każdej chwili, nawet jutro, gdybym miał wolną godzinkę! Dołącza numer komórki. Tylko wolałaby nie w kawiarni. Lepiej u niej, bo potrzebuje odtwarzacza DVD do demonstracji pewnego amatorskiego filmu.
Nie chciałem wyjść na gbura, więc uczepiłem się tej płyty. Jestem dziennikarzem prasowym, a nie telewizyjnym. Nie dysponuję możliwością wykorzystania materiału filmowego w pracy.
Kwadrans później odpisała mi, że nie szkodzi. Film to tylko tak.
Dałem za wygraną i pod wieczór zadzwoniłem pod podany numer. Głos też miała piękniejszy niż w mojej pamięci. Umówiliśmy się. Byle nie wymuszała na mnie interwencyjnego artykułu o są-siedzie, który w sposób uporczywy wysypuje śmieci na jej wycieraczkę! Tak sobie pomyślałem, pamiętam jak dziś.
Podjechaliśmy pod wskazany adres we trójkę – ja, niezapominajki w plastikowym rożku i czerwone wino dla rozluźnienia nastroju. Na wypadek, gdyby była sama. A gdyby miała wiadome towarzystwo, żywiłem nadzieję, że jej Latynos oddali się do swoich spraw po wzajemnej prezentacji. Może i był rodowitym Polakiem, ale nie wywodził się z naszej prześwietnej podstawówki imienia Komuny Paryskiej. A to miało być spotkanie klasowe, jak w dawnych czasach, czyli tylko my i wino.
Mżyło, na ulicach paliły się już latarnie, przed domem lśnił asfalt oświetlonej zatoczki jak dla autobusów, tylko bez wiaty. Piętrowa chałupa pełna półokrągłych okien, z parkanem z mosiężnych prętów tuż pod nimi. Do drzwi dochodziło się bezpośrednio z chodnika, była na nich kołatka w kształcie wygiętego w kabłąk pstrąga. A obok zwyczajny dzwonek – i to z niego skorzystałem. Otworzyła mi Aga, chociaż biorąc pod uwagę tak zwane okoliczności przyrody, spodziewałem się ka-merdynera w kamizelce w paski.
– Nieźle mieszkasz! – pochwaliłem od progu.
Już wiedziałem, że przyniosłem nieodpowiednie kwiaty. Pasował do niej raczej bukiet orchidei przewiązanych sznurem pereł. Wyszła z naszej podstawówki na szykowniejszy świat niż wizytujący ją kolega.
– Nie ja! – zaprzeczyła. – Dopiero usiłuję wżenić się w ten dom.
Punkt za trzeźwość. Przynajmniej nie odbiło jej od luksusu.
– I tak twój facet wżeni się w znacznie atrakcyjniejsze dobra! – zapewniłem szarmancko.
Bo było co podziwiać, gdy się na nią patrzyło.
Mimo że nie wystroiła się na moją wizytę. Muszę z bólem stwierdzić, że chyba nie widziała powodu. Dżinsy, czarna bluzka bez rękawów, włosy zebrane w kucyk. Zero biżuterii. Nie miała też makijażu, w związku z czym nie zdołała ukryć, że jej oczy są podkrążone ze zmęczenia. A cera zie-mista. Plus dwie gorzkie zmarszczki w kącikach ust... No tak, trochę się zagalopowałem z tym komple-mentowaniem. Na wybieg by jej nie wypuścili bez spotkania z dobrym stylistą.
Zauroczyła mnie na wystudiowanych zdjęciach na Naszej Klasie i tamten jej obraz przyniosłem ze sobą pod powiekami. A tutaj zobaczyłem ją najpierw w półmroku, na tle jaskrawo oświetlonego salonu w głębi, co mogło być mylące. Zresztą moje nogawki obśliniał w tym czasie bie-lutki chihuahua z różową kokardką na szyi, którego bałem się rozdeptać.
Wchodząc do środka, minąłem stolik we wnęce, na którym stała fotka w śmiesznej popartowskiej ramce. Na zdjęciu Aga tuliła się do znanego mi już przystojniaka od Amosu. Jakaś feta. Tu wyglądała jak swoja reprezentacyjna wersja. Wieczorowa suknia z seksownym dekoltem, śmiałe uczesanie, agresywny makijaż. Jakby urodziła się z brokatowymi powiekami i wyzywającymi ustami Angeliny Jolie.
Powinienem jej przynieść te kwiaty dwadzieścia lat temu. A dzisiaj? Do jej przystojniaka było mi nieporównanie dalej niż tej dzisiejszej, jakby zmęczonej, Adze do tej samej Agi ze zdjęcia w holu.
– Daj spokój, Robcio! – uśmiechnęła się. – Gdybyś wiedział, ile się nagimnastykowałam przed lustrem, żeby móc ci się pokazać na oczy...
Ja też się uśmiechnąłem. Przypomniałem sobie, że w podstawówce wołano na mnie Robcio. Później już nie, mimo że to naturalne zdrobnienie od imienia Robert. Ale szybko przestałem się uśmiechać. W słowach Agi nie słyszałem kokieterii. Jeśli istotnie zrobiła się na bóstwo, zanim za-dzwoniłem do drzwi... Ho, ho! W takim razie moja piękna koleżanka wyglądała tego wieczora fatalnie. Jak własny cień.
Jej adonisa nie było w zasięgu wzroku, chihuahua zniknął pośród włochatych dywanów w zakamarkach domu. Oprócz mojego wina Aga zaproponowała kawę – a gdy niosła filiżanki, zauwa-żyłem, że trzęsą jej się ręce. A raczej usłyszałem to, mimo że starałem się odwrócić uwagę śmiechem i gadaniną. Niestety, brzęk porcelany jest nie do zatuszowania.
Siedzieliśmy przy szklanym stole, którego podstawą było wielkie owalne akwarium. Pod blatem w podświetlonej wodzie pływały mieniące się tęczowo ryby, falowały wodorosty u naszych stóp. Na zielonych ścianach salonu wisiały podmorskie pejzaże, jakieś skrzyżowane harpuny, we wnęce stał na ogonie wypchany delfin albo też realistyczny jego posążek, nie umiałem rozstrzygnąć z tej odległości. Przypomniałem sobie przystojniaka z akwalungiem na zdjęciu z Grecji i pomyślałem, że facet Agi pasjonuje się nurkowaniem. Może to ich wspólna pasja.
Naturalnie, spytałem ją o niego. Wypadało. Ani przez moment nie spodziewałem się odpowiedzi, jakiej Aga udzieliła. Rany! Ciarki przeszły mi po grzebiecie. Chyba z zaskoczenia, że puzzle mogą aż tak nie pasować do obrazka.
Od dwóch miesięcy jej przystojniak leżał w śpiączce, zdany na łaskę i niełaskę szpitalnej aparatury. Lekarze wciąż łudzili nadzieją, że należy być dobrej myśli, liczyć na cudowne wybudzenie, ale Aga ciągnęła resztkami sił. Zdaje się, że zdanie, którym mnie powitała – o planowanym wżenieniu się w ten dom – było dla niej rodzajem zaklęcia. Wyznaniem ślepej wiary. Trudno orzec, czy w za-istniałej sytuacji nadal jeszcze brała na serio własne słowa.
Zapytałem, co się stało.
I wtedy, trzymając się bardzo dzielnie, muszę przyznać, pokazała mi amatorski film z wakacji – z zatopionym na dnie sztucznego akwenu kinem Miraż przy widmowej podwodnej ulicy.
Nie szło nam picie, nie szła nam rozmowa.
Aga nie potrafiła wyjaśnić, co właściwie zarejestrowała kamera Łukasza, którą znaleziono pływającą na uwięzi przy jego nadgarstku. Owszem, próbowała. Przedzierzgnęła się w lektora i sumiennie referowała mi, co widać na prawo, na lewo, co wyżej, co niżej. Tylko że sama nie rozumiała zdarzenia, które obejrzeliśmy na płycie DVD – ja po raz pierwszy, ona po raz enty. Nie miała pojęcia, co jej narzeczonemu przytrafiło się w zatopionym kinie, gdy penetrował z kolegami sztuczne jezioro.
Wiadomo, że Łukasz wydostał się do głównego holu o własnych siłach. Ale którędy? Najpewniej tą drogą, którą wpłynął na widownię, a to nie mogły być główne drzwi, zablokowane na amen przez zwalisko cegieł, ani też korytarzyk ze schodami, wiodący do kabiny kinooperatora. Tam być może dałoby się rozepchnąć zmurszałe szczeliny projekcyjne, ale przejście do nich zagradzały żela-zne, przeciwpożarowe drzwi, zamknięte na głucho przed laty. Nikt nie znalazł drogi na widownię ani wcześniej, ani później, a i Łukasz odkrył ją niewątpliwie przypadkiem.
Kolega z teamu, szukający go już od pewnego czasu, dostrzegł pechowego nurka przez wiel-kie, puste ramy po dawnych frontowych szybach, tych od ulicy. A właściwie zobaczył światło jego la-tarki, przebijające się przez zielony półmrok. Łukasz unosił się bezwładnie pomiędzy stelażami na pla-katy, obrośniętymi przez wodne mchy i grzyby. Wydobycie go na powierzchnię, próby reanimacji, transport do szpitala – to wszystko zajęło niespełna pół godziny, ale nie odzyskał już przytomności. Lekarze, z braku lepszego pomysłu, próbowali zdiagnozować narkozę azotową, aczkolwiek od początku wydawało się to mało prawdopodobne – zarówno z uwagi na doświadczenie Łukasza, jak i ze względu na stosunkowo niewielką głębokość.
Do dzisiaj z galimatiasu hipotez i ustaleń tylko jedna rzecz ostała się jako pewnik – koma. Izolatka, wysokie łóżko, kokon rurek nad Łukaszem, przepoczwarzających się z wolna nieomal w części jego ciała, i monotonny szum respiratora. Aga relacjonowała mi te okoliczności składnie, rzeczowo, nie histeryzując, ale to był nienaturalny spokój kogoś, komu zabrakło łez. Zdążyła już je wypłakać.
To, co zobaczyłem na filmie Łukasza, uznałem poniekąd za szokujące, przyznaję, niemniej odniosłem wrażenie, że Aga wcale nie o tym chce ze mną porozmawiać. W pewnej chwili spytała, czy znam jej narzeczonego. Czy kiedykolwiek poznaliśmy się osobiście. Zaskoczony, rozłożyłem ręce. Sądziłem, że sama wie. Jej pytanie wydało mi się absurdalne także z innych względów – z powodu momentu, w którym padło i sposobu zadania, jakiegoś wstydliwego, wycofanego, trudno mi to określić. W każdym razie, zgodnie z prawdą zaprzeczyłem. Aga zawisła wzrokiem na moich wargach z takim napięciem, jakbym nie dopowiedział najważniejszego, więc uzupełniłem z głupia frant:
–A powinienem? Czyżby coś wyleciało mi z pamięci?
Szedłbym o zakład, że właśnie to jej osobliwe pytanie wisiało w powietrzu, odkąd przekroczyłem próg tego domu. Ono ścinało atmosferę. Pokręciła głową, że nie, oczywiście, że nie mu-szę znać jej narzeczonego. Łukasz też mnie nie znał, jeśli chodzi o ścisłość, a ona wie o tym ze stuprocentową pewnością. Na krótko przed wypadkiem zastał ją przy laptopie, gdy akceptowała moje zaproszenie na Naszej Klasie. Zerknął na zdjęcie i zapytał, kim jestem. Bez zaciekawienia, jak pyta się o kogoś, kogo pierwszy raz widzimy na oczy. Odparła lakonicznie, że dziennikarzem. Bo co mogła odpowiedzieć, trudno wnikliwie scharakteryzować osobę niewidzianą od lat – i potem już więcej na mój temat nie rozmawiali.
Osobliwe, ale słuchając Agi, poczułem się nieswojo. Moje odpowiedzi w niewytłumaczalny sposób były dla niej przykre. Tak mi się zdawało. Czego więcej mogła ode mnie oczekiwać? Co było nie tak? Ja nie znałem Łukasza, on mnie, oprócz niego nie znałem miliardów ludzi na świecie i miałem to za absolutnie naturalne.
Podniosła leżący obok jej filiżanki telefon komórkowy. Chihuahua przybiegł na dźwięk wciskanych klawiszy, żeby bezceremonialnie władować się na sofę obok swojej pani. Gapił się stamtąd na mnie bezczelnie i podejrzliwie, powarkując przez zęby. Aga uciszała go, ściskając mu pyszczek dłonią. Nie zamierzała do nikogo telefonować, jak początkowo sądziłem. Weszła w skrzynkę odbior-czą i wyciągnęła ku mnie rękę, żebym wyraźnie zobaczył wyświetlacz jej komórki.
– SMS, którego dostałam pięć dni temu – wyjaśniła.
Na niebiesko podświetlonym ekraniku widniało jedno jedyne słowo: „STANIEWICZ”.
Nazwisko jak nazwisko, gdyby nie to, że ja też nazywam się Staniewicz. Robert Staniewicz. Rzecz jasna, w Polsce jest nas więcej, zwłaszcza, że w SMS-ie nie podano imienia. Nie jednemu psu Burek, jak się powiada. Może dentysta Agi, wizażysta, mechanik od samochodu... Tak pomyślałem. Chociaż, prawdę powiedziawszy, uznałbym jej zachowanie za dziwne, gdyby bez słowa podpowiedzi prezentowała jednemu Staniewiczowi dane personalne innego Staniewicza. Ona zaś wciąż niczego nie tłumaczyła. Patrzyła tylko na mnie z uwagą.
– A o co chodzi? Od kogo jest ten SMS? – zapytałem.
– Od Łukasza.
Może to absurdalne, ale dokładnie w tym momencie utwierdziłem się w przekonaniu, że nikt inny, tylko jednak ja osobiście świecę czystym błękitem na wyświetlaczu Agi.
– Od Łukasza? – powtórzyłem niepewnie. – Sorry, Aga, ale zrozumiałem, że on do tej pory się nie wybudził?
– Bo nie – odpowiedziała. – Mimo to SMS przyszedł z jego komórki.
Stuknęła w klawiaturę i zaprezentowała mi nadawcę: „ŁUKASZ”. Spojrzałem na nią nierozumnym wzrokiem. SMS z komórki Łukasza to nie to samo co SMS od Łukasza. Należy nazywać rzeczy precyzyjnie.
– Ktoś jej używa? Gdzie ona teraz jest?
– U niego. W szpitalu. W szufladzie.
Wyjaśniła mi, że po wypadku zostawili Łukaszowi telefon razem z paroma podręcznymi drobiazgami, zakładając naiwnie, że wkrótce z nich skorzysta. I tam zostały, zapomniane. Komórka najpierw była wyłączona, bo co chwila wydzwaniał ktoś znajomy, zaniepokojony plotkami o wypadku, a z czasem się wyładowała. Aga sprawdziła to podczas swojej bytności w szpitalu.
– Jest mnóstwo ludzi głupich i złośliwych – powiedziałem, a raczej pomyślałem na głos. – Ktoś mógł do niego wejść bez wiedzy personelu, podłączył się do ładowarki, wystukał SMS-a, żeby ci napsuć krwi i z powrotem wyłączył komórkę. A jego PIN znał, dajmy na to, stąd że…
Poczułem pustkę w głowie. Nie wiem, jak wybrnąłbym z tej pułapki dedukcyjnej, gdyby Aga nie przerwała mi pytaniem znacznie mniej skomplikowanym:
– Ale po co miałby to robić, Robcio? Powiedz, po co? To bez sensu.
Trudno było się nie zgodzić... Trochę bredziłem, bo nie starczało mi wyobraźni na logiczne objaśnienie incydentu.
– Po nic. Z bezinteresownej złośliwości. Jak to głupi palant.
– To bez sensu – powtórzyła z uporem. – Napisałby „cześć, kochanie”, jakieś farmazony o śnie, o śmierci, żeby mnie wystraszyć albo żebym się zdenerwowała... Ale nie twoje nazwisko.
– Wątpię, czy moje. Staniewiczów jest bez liku.
– Dowiadywałam się u znajomych. Nikt żadnego nie zna, ani nie słyszał o tym, żeby Łukasz znał. Jesteś tylko ty, Robcio. Pojawiłeś się na tej Naszej Klasie jak na zawołanie.
Patrzyłem na nią powątpiewająco.
– Ale co ja? Przecież nie mam z tym nic wspólnego... – powstrzymałem się, zanim strzeliłem gafę. – To znaczy... Współczuję ci, oczywiście, sercem jestem z tobą, ale nie widzę miejsca dla siebie pośród tych wydarzeń. Nie mam z nimi najmniejszego związku, przecież sama wiesz. Dlaczego ktokolwiek miałby wymienić w tym kontekście moje nazwisko? Zwłaszcza Łukasz.
Aga usadziła trzęsącego się pieska na kolanach i przez dłuższą chwilę głaskała go, wpatrzona w pustą filiżankę. Nie odpowiadała mi. A mimo to miałem wrażenie, że jeśli przerwę jej milczenie, popełnię nietakt.
– Wiesz, co myślę? – odezwała się wreszcie i uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy od projekcji podwodnego filmu. – To chyba chodzi o medialny zasięg. Czy też… nie wiem, jak to fachowo nazywacie. O możliwość dotarcia z informacją do mnóstwa czytelników, krótko mówiąc. Jesteś jedynym człowiekiem pióra, do którego mam dojście i Łukasz o tym wie. O twoim zawodzie mu wspomniałam, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy ze sobą w tym domu.
„Człowiek pióra” – to nieźle brzmiało. Zwykle nazywali mnie zasranym pismakiem. Ale nadal nie widziałem związku.
– No i?
– Sądzę, że on chce, żebyś napisał o jego fatalnej przygodzie. Nie wiem, po co, ale chce tego. Może liczy na jakiś odzew ze strony czytelników? Albo konkretnego czytelnika? W każdym razie, skoro Łukasz tego chce, to i ja proszę cię o tę przysługę. Jeśli będzie wiązała się z kosztami, wszystkie pokryję.
Z braku lepszego pomysłu zakasłałem w kułak. Bo co niby miałem odpowiedzieć? Od razu było widać, że jej życzenie jest dalekie od normalności. Bo ja wiem, jak to nazwać – odurzenie miłością, rozpaczą, jeśli nie gorzej. Pochorowała się od koszmarnych przeżyć i nie jest sobą. W czym jej pomogę, skoro tu potrzeba raczej dobrego konowała.
– A jaki czytelnik miałby się niby odezwać wskutek mojej pisaniny? – zapytałem, ukrywając starannie niechęć w głosie.
– Może nie chodzi o czytelnika, nie wiem – powtórzyła martwo, jakby sama nie miała pewności, czy mówi do rzeczy. – Skąd mogę wiedzieć… Może tylko chce, żeby coś po nim zostało. Jakieś wspomnienie. Żeby ludzie się o nim dowiedzieli, bo to był... to najwspanialszy człowiek, jakiego znam...
Ostatnie słowa wyszeptała, wyłamując nerwowo palce, i na koniec rozszlochała się jednak jak dziecko. Głośno, gwałtownie, tracąc oddech i łapiąc go z trudem na powrót.
Więc już nie starczyło mi odwagi, żeby powiedzieć, co naprawdę myślę. Że jej prośba jest absurdalna. Nie miałbym serca, gdybym wygarnął to Adze prosto w oczy akurat teraz. Mogłem ją tylko przytulić, zaczekać aż uspokoi się i ona, i szczekający histerycznie chihuahua, posiedzieć przy niej jeszcze przez jakiś czas i wyjść wreszcie stamtąd. Skwapliwie, nie umawiając się na następny raz, choć zarazem bez ulgi, że mam tę wizytę z głowy.
Zamykając za sobą drzwi, czułem się jak zbity pies.
Przewidywałem, że na tym się nie skończy – i nie pomyliłem się. Dwa dni później zadzwoniła do mnie, gdy siedziałem w redakcji przy komputerze.
– Znów dostałam SMS-a od Łukasza – oznajmiła grobowym tonem.
Omal nie utknął mi w gardle hamburger, którego łykałem na sucho, edytując artykuł na ekranie monitora, a ramieniem podtrzymując przy uchu słuchawkę. Rzuciłem wszystko i skupiłem się na telefonie.
– Z moim nazwiskiem?
– Nie, tym razem to jest słowo „GAIBEL”.
Spytałem, co znaczy. Odpowiedziała, że nie wie, brzmi z niemiecka, ale Łukasz nie zna tego języka, więc prawdopodobnie przesłał kolejne nazwisko, tylko obco brzmiące. Dopytywała się, szukała, ale nie znalazła.
Ja też nie przypominałem sobie znajomości z żadnym Gaiblem, ani polskim, ani niemieckim, a co dopiero z takim, który mógłby dzielić ze mną rozładowaną komórkę pogrążonego w śpiączce faceta.
– A gdybyś na jakiś czas wzięła telefon Łukasza do siebie i przypilnowała, żeby nikt nie miał do niego dostępu? – zapytałem ostrożnie.
Zamilkła. Była w jej milczeniu bezradność, niechęć do tego, co słyszy i o czym mówi, a nawet cień upokorzenia. Cisza przedłużała się krępująco, aż sam odezwałem się do słuchawki:
– Jesteś, Aga?
– Robcio, to on pisał – odpowiedziała zmęczonym głosem na niezadane pytanie, krążące uparcie w tle naszej rozmowy. – Byłam przy tym. Akurat siedziałam przy jego łóżku, kiedy odezwał się mój telefon. Przeczytałam SMS-a i od razu zajrzałam do szuflady. Komórka tam leży. Wyładowana. Nikt jej palcem nie tknął.
Naiwność czy tępy upór mojej koleżanki – bo nie chciałem nazwać szaleństwem tego, co brało się z rozpaczy – mimo wszystko zaczynały mnie irytować. Może dlatego, że okazywały się dla mnie kłopotliwe. Nie umiałem Adze pomóc, a z każdym dniem wikłałem się w jej problemy coraz bardziej. A może raczej byłem w nie wikłany wbrew swojej woli. Co mogłem poradzić? Chyba tylko porządnie nią potrząsnąć! Czasem zszokowanemu człowiekowi taka końska kuracja wychodzi na zdrowie. Zresztą, co tu kryć, puściły mi nerwy.
– Aga – mimowolnie podniosłem głos – nie bądź dzieckiem! Jak możesz kolejny raz opowiadać mi dyrdymały?! Daj spokój! Gdybyś wiedziała, jakie perfidne sztuczki da się zrobić z elektroniką, jeśli tylko ktoś ma wystarczająco dużo złej woli...
Zakładałem, że łatwo mi nie uwierzy, będzie obstawała przy swoim z tym uporem łagodnego muła, który zdążył mi już zaleźć za skórę. Jeszcze zdrowo się z nią namęczę. Ale nie. Nie przewidziałem możliwości najprostszej. Otóż, po tych moich słowach Aga po prostu odłożyła słu-chawkę. Miała dość wygłaszanych przeze mnie komunałów.Zawołałem raz i drugi, ale zdawałem sobie sprawę, że już jej tam nie ma.
Zrazu odetchnąłem. Około południa sumienie mnie jednak ruszyło. Nie potrafiłem skupić się na pracy, gapiłem się bezmyślnie albo w okno, albo w kalendarz na ścianie. Aga rzeczywiście potrze-bowała pomocy, skoro się o nią tak bezpardonowo upominała. Co za różnica, czy prosi mnie o wniesie-nie mebli na piętro, czy o napisanie paru zdań o jej chłopaku. Sensu w tym nie ma, owszem, ale jeśli od tego zależy jej spokój, po cholerę domagam się logiki? To pomaga, co pomaga, a nie to, co da się udowodnić w równaniu. Niepotrzebnie dałem się ponieść złości.
Wieczorem zadzwoniłem z przeprosinami. Przedtem poszperałem w poszukiwaniu tego tajemniczego Gaibla w dostępnych mi źródłach. Bezskutecznie, ale przynajmniej miałbym od czego zacząć rozmowę. Niestety, Aga nie odebrała. Poczuła się urażona mocniej niż sądziłem. Nie odebrała także następnego dnia, nie odpowiedziała na mojego SMS-a i zaczęło do mnie docierać, że trafiłem na jej czarną listę. Nie ma innego wyjścia niż ruszyć tyłek i pokajać się przed nią osobiście.
Tak też zrobiłem.
Jeszcze tego wieczora zaparkowałem na podjeździe przy mosiężnym parkanie. Wyglądało tam inaczej niż poprzednio, przede mną stał rząd samochodów. Wysiadając, zerknąłem na okna budynku. Światła były pozapalane w wielu z nich, jakby Aga urządzała wieloosobową imprezę. Może to był zły moment na odwiedziny. Dla pewności wybrałem jeszcze raz jej numer i tym razem się udało.
- Hajo?
W telefonie nie odezwał się głos Agi, tylko dziewczynki cztero-, pięcioletniej, gdybym miał określić jej wiek ze słuchu. W tle poszczekiwał jazgotliwie chihuahua, ale mimo to upewniłem się, że dzwonię pod numer Agi, zanim poprosiłem małą, żeby dała telefon właścicielce.
- Ona nie beńdzie w niego rozmawiać – szepnęła mi z przejęciem w odpowiedzi. – Ciocia Agusia siem powiesija w azience na sznurku.
Przestałem dobrze sypiać. Zacząłem popijać ponad normę. I zacząłem bać się SMS-ów. Sygnał przychodzących wprawiał mnie w nerwowy dygot, jeśli przypadkiem byłem trzeźwy. Tak jakby któryś wreszcie musiał przyjść od Łukasza albo od Agi. Nie byłem na jej pogrzebie. Nie byłem na grobie. Wychodząc z domu w pochmurne dni października, wkładałem przeciwsłoneczne okulary i podnosiłem kołnierz, jakbym się ukrywał. Na spotkaniach towarzyskich awanturowałem się bez po-wodu, w pracy miałem rozliczne kłopoty, począwszy od niedotrzymywania terminów, a skończywszy na absurdalnych problemach z obsługą służbowego komputera. Zaczynało do mnie docierać, że sta-czam się w piorunującym tempie. A naprawdę zabawnie będzie dopiero tam, gdzie wyląduję.
Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje, ale też nie chciałem wiedzieć. Gdybym wiedział, byłoby ze mną jeszcze gorzej.
Na pewien czas otrzeźwiło mnie trzaśnięcie drzwi mieszkania. To odeszła kobieta, z którą spędziłem ostatnie lata. Myśleliśmy o wspólnym domku za miastem i dzieciach. Nie byłem już mło-dzieniaszkiem. Tamtego dnia dotarło do mnie, że ustabilizowane życie mam za sobą. Co mam przed sobą – nie byłem w stanie sobie wyobrazić, choć niekiedy mi się to śniło. Budziłem się wtedy w środku nocy zlany potem i półprzytomny ze strachu.
Z zaklętego kręgu wyrwał mnie przypadek. Aczkolwiek nie pamiętam, czy w tamtym okresie wierzyłem w przypadki.
Mail przysłany przez sekretarkę redakcji… Nie wiem, co za redakcji. Wyleciało mi to z głowy. W każdym razie była to odpowiedź na mój mail, o którym dawno zapomniałem, jeśli w ogóle wyekspediowałem go na tyle trzeźwy, żeby zdawać sobie sprawę, że to robię. Wysłałem setki identycznych maili, klikając automatycznie i nie zastanawiając się, co to da. Obskoczyłem wszystkie redakcje w kraju i niemało za granicą, łącznie z niszowymi periodykami typu „Kwartalnik Zbieracza Krowich Dzwonków” albo „Ilustrowany Tygodnik Gminy Pszczęczewo i okolic”. Odpowiedzi były albo nie, na jedno wychodziło. Zero rezultatów. Póki nie odebrałem maila, o którym mówię. Były w nim tylko przeprosiny za to, że długo czekałem, podpisane nieznanym mi nazwiskiem. Bomba kryła się w załączniku.
Robocze materiały do artykułu, który, jak zrozumiałem, nie został ukończony i opublikowany. Nie szkodzi, nie zapowiadał się na rewelację. Jeden ze składowych plików, noszący enigmatyczny tytuł „Miejscowi emeryci”, był alfabetyczną listą nazwisk. Czwarte od góry – Gaibel Wiktor. Skasowałbym całość bez zbędnych deliberacji, jak zrobiłem już z paroma mailami, w których też figurowało nazwisko „Gaibel”, gdyby nie adnotacja: „emerytowany bileter kina Miraż”.
Tej nocy śniło mi się, że jestem w podwodnym mieście z filmu Łukasza. Unoszę się w niebieskozielonym mroku, a przede mną, jak okna pociągu, przejeżdżają połamane litery neonu na frontonie. Świecą. Ich blask zalewa krwistą czerwienią moje oplątane glonami zwłoki.
Po długiej podróży w ciemno (bo facet nie istniał telefonicznie ani mailowo, a tamtejsze urzędy podawały mi sprzeczne dane) odnalazłem go w szpitalu w nowym mieście. Z nazwy nowym, a faktycznie kilkudziesięcioletnim. Szpitalne budynki sypały się, asfalt wokół kruszał i pękał w sieć głębokich szczelin.
Nie odmówił mi spotkania, przeciwnie, przywitał się, wyciągając chudą, upstrzoną starczymi brodawkami dłoń, wybrał się ze mną do świetlicy na swoim wysłużonym inwalidzkim wózku, popro-wadził do krzesła przy oknie. Wziął ode mnie owocowe napoje, które przyniosłem mu w prezencie. W jakimś sensie poczuł się dowartościowany, że przyjechałem do niego z drugiego końca Polski. Wy-słuchał, co mnie sprowadza. W ustach drżała mu biała tutka papierosa, gdy zmrużonym od dymu okiem przyglądał mi się taksująco, ale bez niechęci. Kościstym palcem wskazał z okna sztuczne jezioro, które zalało stare dzielnice miasta, położone niegdyś w wyschłej rzecznej niecce. Imponujący widok, choć ponury. Wielki akwen o płaskich brzegach, z paroma idealnie okrągłymi betonowymi wysepkami, z jakąś żelazną barierką, przystanią, z kursującym mimo marnej pogody stateczkiem wycieczkowym. Hen, przy drugim brzegu, snuły się nad wodą strzępy mgły. A tam, pokiwał czubkiem pożółkłego pa-lucha Gaibel, tam daleko, na prawo od tego płynącego łabędzia, tam było swego czasu kino Miraż.
Ale nie chciał rozmawiać. Powiedział mi jedynie, że kino było nawiedzone. Dokładnie tego zwrotu użył. „Nawiedzone”. Tak mógłby odezwać się któryś z natchnionych naukowców, po-pisujących się na telewizyjnych kanałach o duchach, seryjnych mordercach i zdrowej żywności. Ale Gaibel nie zamierzał popisywać się erudycją, tylko stwierdził, że to sprawy intymne. Nie do pogaduszek. Odszedłbym stamtąd jak niepyszny, gdyby nie to idiotyczne zdanko o nawiedzeniu. Akurat jedyne, którego nie byłem w stanie zaakceptować. Gdyby takie rzeczy działy się na świecie, moja wina wobec Agi byłaby niepodważalna. A ja nie zamierzałem być winny!
Chciałem tylko napisać parę słów do gazety o jej chłopaku i o podwodnym budynku, w którym zakończył życie. Bo zakończył je, niestety. Odwiedziłem go w szpitalu przed przyjazdem do Gaibla i dałbym sobie rękę uciąć, że Łukasz pozostanie żywym trupem, zanim któregoś pięknego dnia zamieni się w trupa martwego, jak Bóg przykazał. Może nie dostawało mi wyobraźni, może brakowało mi zwykłych ludzkich uczuć, empatii, współczucia, nie jestem święty, nie wiem, ale po tej wizycie takie pozostało mi najgłębsze przekonanie.
Nie ujrzałem przed sobą przystojniaka w garniturze od Amosu, ba, patrząc na niego, nie wierzyło się, że kiedykolwiek mógł nim być.
Wyobraźcie sobie młodego mężczyznę z gołym torsem, tak wychudzonym, że ślady dawnej atletycznej budowy tylko podkreślają jego ruinę. Tworzą nienaturalne zmarszczki i złogi, w które powkłuwano wenflony, wpleciono chorego w zawiły system rurek, ssawek, kabelków, jakby był humanoidem, a nie człowiekiem. Najwyraźniej ktoś się nim zajmuje, jest uczesany, świeżo ogolony, pachnie zapewne dobrą wodą kolońską – ale to w gruncie rzeczy jeszcze gorzej. Bo przy tym ogólnie zadbanym wyglądzie upiorne wrażenie sprawiają jego oczy. Są zamknięte, niewidoczne, nieobecne, niemniej pod cienkimi, jakby pergaminowymi, powiekami poruszają się bez przerwy jednostajnym, panicznym ruchem. Rozglądają się w panice... Tak samo promień latarki wędrował po widowni zatopionego kina, zanim Łukaszowi stało się coś złego. I wydało mi się, gdy na niego patrzyłem, że wciąż jeszcze tam jest. Został w Mirażu na zawsze, samotny i bezbronny, mimo że z pozoru leży w ja-snej, ozdobionej kwiatami izolatce, gdzie wciąż kręcą się ludzie, którzy o niego dbają. Nie wiedzą, że Łukasza tu nie ma, walczy z czymś strasznym daleko stąd, w czarnej wodzie swego niekończącego się snu. Walczy przerażony, spocony, łapie oddech resztkami sił, choć jego walka nie ma szans powodzenia, bo już przegrał. I może nawet o tym wie. Wie, że przegrał i że umarł, tylko nie ma pojęcia, co zrobić, żeby raz wreszcie się poddać. Odpocząć w spokoju.
Ale to, o czym mówię – a co nasunęło mi się na myśl, gdy stałem naprzeciw Łukasza za szybą izolatki, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że taki ktoś nie jest w stanie napisać SMS-a, nie jest w stanie dać znaku życia, niczego nie jest w stanie zrobić – tę jego niesamowitą walkę, którą wtedy sobie wyobraziłem, uważałem naturalnie za metaforę.
Więc przyjechałem do Gaibla wyłącznie po to, żeby dokończyć to, co obiecałem Adze. A ra-czej to, czego jej nie obiecałem. Nie zdążyłem... No dobrze – nie zamierzałem jej tego obiecać, ale zmieniłem zdanie.
Wynająłem pokój w miejscowym hotelu. Nad łóżkiem wisiał obrazek z czerwoną flagą zdobną w sierp i młot, łopoczącą na kremlowskich murach. Zostanę kilka dni, powiedziałem w recepcji, nie umiem podać dokładnej daty. Nie, że hotel zdawał się nie przywiązywać wagi do upływającego czasu – rzeczywiście nie wiedziałem. W zasadzie zależało to od na pół żywego biletera nieistniejącego kina. Miałem prosty, łatwy do przejrzenia plan, który Gaibel mógł rozsypać jednym machnięciem ręki, gdyby zechciał. Zamierzałem go mianowicie odwiedzać w tym ponurym szpitalu, dopóki mnie z hukiem nie wyrzuci. Albo póki jego nie wywiozą do kostnicy. A nuż do tego czasu zdążę wkraść się w łaski staruszka.
Przez następne dwa dni nie wyrzucił mnie, ani nie umarł.
Piliśmy przynoszone przeze mnie soki (a miał niezły spust jak na kogoś stojącego nad grobem), dawałem mu ogrywać się w szachy, co nie było trudne, jako że w przeciwieństwie do mnie grał wybornie, opowiadał mi filmy sprzed półwiecza, których tytuły często pierwszy raz słyszałem, naciągał mnie na zwierzenia o moim życiu i zapatrywaniach. Raz bywałem z nim szczery, innym razem nie, ale jedno i drugie łykał gładko. Jakby nie liczył się z ewentualnością kłamstwa, jak to często leży w charakterze ludzi prostodusznych. Mimo że nie wyglądał na takiego, a jego uśmiech bywał wręcz niesympatyczny.
Trzeciego dnia zmienił front. Nie dostrzegłem konkretnej przyczyny takiego obrotu spraw. Zapytał mnie ni stąd, ni zowąd, czy wystaram się dla niego o plakat z Gildy. Ale nie pierwszy lepszy plakat z tego zatrzęsienia makulatury, której z biegiem lat natrzaskali w drukarniach, na powielaczach, kserografach i komputerowych drukarkach. Nie, specjalnie wybrany, wyselekcjonowany, jakości prima sort. Dokładnie wyjaśni mi, o co chodzi – zapewnił. I plastycznie, niemal żarliwie, opisał rudowłosą ślicznotkę w czarnej sukni na czarnym tle.
Miał u siebie na ścianie taką Ritę i zapomniał o niej na śmierć, wyprowadzając się „przed po-topem”, jak to określił. Pewnie do dzisiejszego dnia plakat wypłukał się z farby na dnie jeziora, ale jemu od jakiegoś czasu śni się po nocach jak nowy. Jeszcze pachnący drukarnią. Za niego jest gotów na wszystko – wyznał mi ze łzami w oczach. Tak, ze łzami. Po jego zmiętych, pokrytych siwą szczeciną policzkach spłynęły dwie wielkie łzy, geriatryczne czy nie, ale spłynęły. Bóg mi świadkiem, że je widziałem. Margarita Carmen Cansino, alias Rita Hayworth – powiedział trzeszczącym głosem, do którego zdążyłem przywyknąć – największa miłość jego życia, bogini jego wiary, nawołuje go do siebie de profundis, a on nie może się do niej pomodlić, jak miał w zwyczaju, bo jej nie ma. Zaprzepaścił święte ołtarze.
Zaręczam, że tak powiedział. Jak nie on. O modłach też. A był przy tym śmiertelnie poważny. Obiecałem, że jutro będzie miał swój plakat.
– Tak szybko? – spytał i zamatował mnie jak gdyby od niechcenia, bo akurat rozgrywaliśmy partyjkę.
Był już obojętny, łzy nie przelewały się nad jego obrzękłymi dolnymi powiekami, nie prosił o zmiłowanie, uśmiechał się z przekąsem, sięgając pajęczymi paluchami do paczki po kolejnego papierosa. Miał w sobie coś z dziwaka, ze starego dziwaka, któremu upływające lata zostawiły setki rytuałów, obrósł nimi jak dno statku skorupiakami i algami, a ich pierwotnego znaczenia on sam już nie pamięta.
A może tylko miał w sobie kawał komedianta.
Po powrocie do hotelu przetrzepałem pół Internetu. Zdjęcia jak znaczki pocztowe, w sklepach nie to. Tak mnie przekierowywało z działu do działu, tak mnie pogubiło, że nieomal kupiłem płytę z przebojami Marii Callas, potrzebną mi wtedy jak dziura w moście. Pod wieczór zadzwoniłem do kolegi, który na początku lat dziewięćdziesiątych osiadł w Los Angeles. Zajmował się tam co prawda handlem nieruchomościami, ale w desperacji zakładałem, że skoro tkwi w sercu filmowej mekki, to coś mi poradzi. I poradził – ale nie dlatego, że tam wszyscy tacy oblatani, tylko miałem szczęście. Dał mi link do prywatnej strony kinomaniaka, któremu niedawno sprzedał dom z widokiem na napis HOLLYWOOD.
Wystarczyło wklepać tytuł Gilda, żeby wyrzuciło mi spakowane, gotowe do pobrania pliki. Ten poszukiwany przeze mnie był spory, jak wszystko, co ma związek z hollywoodzkim biznesem. Największe gwiazdy, największe pieniądze, największe filmy, gdzieś przy Mulholland Drive mają największy metr kwadratowy na świecie. Nie dość, że zapłaciłem pięć dolarów dziewięćdziesiąt dziewięć za pobranie, a sama operacja nie miała prawdopodobnie nic wspólnego z legalnością, to jeszcze przy przepustowości hotelowych łączy plik ściągał mi się pół nocy. Ale warto było. Wypaliłem płytę, zaniosłem ją z rana do miejscowego studia graficznego i wydrukowali mi Ritę Hayworth lśniącą i piękną jak marzenie. Jak miraż, nomen omen. Gaiblowi zaświeciły się oczy, gdy rozwinąłem ją przed nim gestem handlarza, który kusił Cezara zawiniętą w dywan Kleopatrą.
– Jak żywa! – ocenił zadowolony. – Spisałeś się od pierwszego podejścia, młody człowieku!
Jakbym celująco zaliczył jakiś test. Co w tym było trudnego? Spytałem go półżartem. Nie, nie obawiał się, że pomylę Ritę Hayworth ze Schwarzeneggerem, wytłumaczył. Chodziło mu o kolor wło-sów. Wcześniej widywał na jej głowie odcienie marchewki, miedzi, złota, mahoniu, niemające nic wspólnego z oryginałem. Waterloo fotografów i grafików. A tu strzał w dziesiątkę. Taka ona była.
Spytałem, czy miał okazję widzieć Ritę Hayworth na żywo, skoro wie o takich subtelno-ściach. Nie odpowiedział. Wyciągnął papierosa, ugniótł go w niezgrabnych paluchach, z zamyśleniem patrząc przez okno na jezioro, i zwrócił na mnie uwagę dopiero, gdy podałem mu ogień.
– Wiesz, po kim odziedziczyła ten kolor włosów?
– Po matce? – odpowiedziałem pytaniem. – Irlandia to kraj rudzielców.
– Nie, nie po niej. Po dalekim antenacie. Słyszałeś o nim, młody człowieku, jak każdy pod tą szerokością geograficzną. Nazywał się Judasz.
Szczerze mówiąc, w tym momencie zwątpiłem, czy wypytywanie Gaibla ma sens. Równie dobrze mógł utrzymywać, że Hayworth jest spokrewniona z siedmioma krasnoludkami, bo obiło mi się o uszy, że któryś z braci Grimm był rudy. A może to Andersen?... Nawet nie byłem ciekaw, czy żartuje, czy bredzi.
– Ten Judasz? – spytałem. – Z Kariotu? Zdrajca Chrystusa?
– Ten – pokiwał głową. – Ale nie zdradził Jezusa, młody człowieku, bo Jezus nie istniał. To tylko pożyteczna dla pewnych kręgów legenda.
– Aha – mruknąłem. – Podrzucili mu fałszywkę do akt… Intrygująca hipoteza. Kłopot w tym, że jeśli Jezus nie istniał, to Judasza też nie ma. Prawda? Kto by o nim pamiętał, skoro niczego nie zrobił.
– Jak to? Spłodził prapraprababkę lub praprapradziadka Rity. A ich potomstwo, parząc się przez pokolenia, zrobiło na koniec ją. Zdajesz sobie sprawę, co ta kobieta znaczyła dla ludzkości? Ilu dała szczęście, ilu zmotywowała, wskazała drogę, ile gorącego młodzieńczego nasienia wytrysnęło na jej cześć? Bez Judasza nie byłoby naszego świata! Nie w tym kształcie, w jakim go znamy i pożądamy.
Przestałem się odzywać, ale jemu to nie przeszkadzało. Wdał się w przedziwny wykład. Albo to był dowcip, którego nie chwytałem, albo schizofreniczny słowotok. Efekt jego choroby. Rak mózgu we własnej osobie.
Wywrócił do góry podszewką całą fabrykę snów.
Marlon Brando okazał się potomkiem Molui, haitańskiego żywego boga, nieruchomej góry mięsa, żywiącej się darami, które wierni znosili, żeby wróżyć z odgłosów pracy jego kiszek. Pod koniec życia aktor upodobnił się fizycznie do praprzodka, atol Tetiaroa kupił też nie dlatego, że szukał miejsca do plażowania. Zagrały geny. Mastroianni wywodził się od króla Midasa, mieli ze sobą coś wspólnego oprócz krwi, ale nie słynne dotknięcie, oczywiście. Majątek? Talent? Już nie pamiętam, a nie nagrało się, niestety.
Gdzieś w tym mniej więcej momencie wyłączyłem dyktafon.
Protoplaści seksbomby Clary Bow wywodzili się z Babilonu, Ramon Novarro pochodził z rodu Kaina, który de facto nie był mordercą, a ofiarą zbrodni. Przekłamanie kopistów. Tak naprawdę zginął w podeszłym wieku, zabity przez swoich dwóch homoseksualnych kochanków, co zresztą przydarzyło się także jego późnemu wnukowi w 1968 na Laurel Canyon. Dolores Del Rio była potomkinią Jezebel, tej, co czciła Baala i wyrzynała w pień proroków Boga, o ile mnie pamięć nie myli.
Absurdalne wywody Gaibla, prowokacyjnie przekraczające granicę śmieszności, zniechęcały mnie. Zapytałem z przekąsem, czy wszyscy wybrańcy X Muzy mają równie imponujące korzenie.
– Nie – odpowiedział ze spokojem. – Ci, którzy są nikim, pochodzą od nikogo. Ale nie musisz wierzyć mi na słowo, młody człowieku. Zamierzam cię przekonać.
– Że Marlon Brando był haitańskim bogiem?
– Że w Mirażu kusiło! – użył słowa, które słyszałem w dzieciństwie od mojej babki. Zresztą wyłącznie od niej. Po czym kiwając dobrotliwie głową, dorzucił: – Zasłużyłeś sobie.
Co z jakiegoś powodu zabrzmiało jak groźba.
Ale nie zastanawiałem się nad tym, włączając z powrotem dyktafon. Zamierzałem dać mu szansę. A w gruncie rzeczy sobie. Siedzieliśmy w świetlicy, jak pamiętam. Grał telewizor, ktoś przechodzący poczęstował nas słonymi orzeszkami. Dopiero później przenieśliśmy się do wnęki w głębi korytarza, gdzie było spokojniej, a Gaibel mógł ukradkiem zapalić. Ale i tamto okno wychodziło na sztuczne jezioro, którego wody przed piętnastu laty zatopiły stare kino. Chyba wszystkie okna od-działu wychodziły na tę stronę.
Jeśli po tym, co tu powiedziałem, wyobrażasz sobie, że byliśmy średniowiecznym zamczyskiem pełnym duchów, jesteś w błędzie, młody człowieku. Jakość i nowoczesność. Nadążaliśmy za modą nie tylko repertuarem. W siedemdziesiątych latach zdążyli nas jeszcze zmodernizować po raz ostatni, zamontowali aparaturę Dolby. Na inaugurację puściliśmy King Konga z debiutującą Jessicą Lange. To było coś! Ściany trzęsły się od ryku bestii, kobiety piszczały ze strachu. Plakat z wielką groźną małpą pozostał w holu na wieczną rzeczy pamiątkę.
Ale zacznę od początku, od zamierzchłej epoki, gdy widzowie rzucali w ekran cukierkami i gotowanym bobem, żeby wymusić na filmowych bohaterach oczekiwane zachowania. Albo też dla odmiany żądali zwrotu połowy pieniędzy, bo postać na ekranie pokazywana była w planie średnim, czyli po pas. A gdzie reszta osoby, gdzie nogi aktorów, z góry przecież opłacone przy kasie? Chyba bilet pokrywa cenę całego komedianta, a nie tylko jego kawałka! Co to za oszukańczy wynalazek? W starym dobrym teatrze nie wycina się publice podobnych numerów!
W takim otoczeniu dorastałem.
Mogę rzec, że przyszedłem na świat w Mirażu. Jeszcze wprawdzie nie nosił tej nazwy. Zwano go całkiem po prostu „tym iluzjonem na Klonowej”. Przed moimi narodzinami niewiele się tam zdążyło dziać, jak wiem od ojca, kinooperatora, a od kiedy źle mu zestawiono złamaną rękę – biletera z konieczności. W tamtych czasach kręciło się korbką projektora, żeby wyświetlić film, i papcio puchł w trakcie seansu. Raz nawet miał od tego zator.
Nie byłem jego biologicznym synem. Podrzutek, wiesz, co to za ptaszek, młody człowieku? W początkach zeszłego wieku instytucja podrzutka prosperowała w najlepsze. Odkryto mnie na widowni, gdy zacząłem płakać wraz z końcem filmu. Wcześniej nie kwękałem, mimo że słyszałem tylko terkot projektora, bo z wiklinowej kobiałki nie mogłem widzieć ekranu. Ojciec utrzymywał, że wyświetlali tego dnia francuski film z dziarskimi muszkieterami króla. Ale to była tylko heroiczna legenda o moim pojawieniu się na świecie. Gdy po latach odszukałem odręcznie pisane programy, do-wiedziałem się, że w istocie wyświetlali półpornograficzną komedyjkę. Z podobnych produkcji, szum-nie zwanych artystycznymi, żyło gros raczkujących kin. Oczywiście nie tylko z nich, żeby powiedzieć sprawiedliwie. Sam Miraż zaczynał Narodzinami narodu – znanymi także jako Klansman – arcydziełem o zbawczej sile Ku Klux Klanu. Nikt nie jest winny, że ambitne czy komercyjne – kino pozostaje taką samą podejrzaną instytucją.
Rząd trzynasty, miejsce trzynaste. Tam mnie znaleziono.
Nie sądź, że rodzicielka chciała się tym sposobem zemścić na mnie i na mojej nieodgadnionej przyszłości za to, że śmiałem się urodzić i skomplikować jej życie. Nie, to był zwykły przypadek, jako że nie upowszechniły się jeszcze wtedy numerowane miejsca. Z boku, pod ekranem było wejście z ulicy, za kotarą kasa, płaciło się i siadało na pierwszym wolnym krześle. Projektor stał z tyłu sali wprost na podłodze, a filmy leciały non-stop, jeśli dopisywała frekwencja. Mamusia wybrała pechowe miejsce z tej podstawowej przyczyny, że było na uboczu. Nikt jej nie zdybał po ciemku, gdy zostawiała swój bagaż i czmychała. A że kino wyposażono w trzynaście rzędów po czternaście krzeseł, ojciec łatwo obliczył, gdzie mnie znalazł.
Z gruntu uczciwy, nie ukrywał przede mną tych dwóch trzynastek, za to wmawiał mi dobrodusznie, ze wróżą wyjątkowy fart. Lubił mrzonki, jak z tymi muszkieterami króla. Dusza-człowiek, mówiło się o takich ludziach. W zasadzie nie są światu do niczego potrzebni – pewnie dla-tego zmarł przed trzydziestką. Najadł się czegoś zakazanego po udanej operacji jelit. Ale co do szczęścia, dobrze mi wywróżył. Chociaż założę się, że mieliśmy na myśli inne jego rodzaje. Ojcu cho-dziło o udaną rodzinę, duże zarobki, świat stojący przede mną otworem. Tak się definiuje życiowe po-wodzenie, prawda? Ja natomiast nieodmiennie byłem samotny i nienawidziłem wychylania nosa z kina. To właśnie miałem za szczęście.
Uwielbiałem towarzystwo migoczących cieni, woń kurzu, szelest gazet z recenzjami. Miałem swój pokoik za ekranem, a w nim niezbędne sprzęty i podręczny regał z filmoznawczą literaturą. Na różnych etapach historycznych wysiedlali mnie stamtąd z upodobaniem. A to, żeby zrobić salę konfe-rencyjną, a to gabinet sekretarza kinowej organizacji partyjnej, kącik rekreacyjny dla pracowników, pakamerę na środki czystości, skład rzeczy znalezionych... Akurat te ostatnie rugi uznałem za niespra-wiedliwe, bo w pewnym sensie i ja mogłem się uważać za rzecz znalezioną w kinie. Czym przewyższały mnie parasolki, rękawiczki, rolki papieru toaletowego, lampy do odbiornika radiowego, rowerowe pompki, puszkowane szynki z Pewexu, książeczki do nabożeństwa, kupony totka, doczesne dobra, które nietrzeźwi właściciele zostawiali pod krzesłami? Wracałem na stare śmieci, gdy umierały kolejne ambitne programy ulepszenia losu narodu z użyciem przybytków masowej rozrywki.
Tylko oglądając filmy, czułem, że żyję.
Jesteś w stanie to pojąć, młody człowieku? Moje życie było niekończącym się seansem, podczas którego bytowe konieczności wymuszały na mnie jeden czy drugi antrakt. Spanie, urlop, obiad, randka, kolejka w sklepie, remont, brak prądu. Różne paskudztwa. Najpiękniej żyło mi się w mroku. Może dlatego pozostałem nieczuły na diabelskie sztuczki, które tam się odprawiały. Nabyta odporność. Nic mnie nie ruszało – zagrypieni widzowie, grasujące myszy, brud i smród narodowej historii, stracone złudzenia pokoleń, spektakularne plajty światowych zapałów.
Kto by przypuścił, że na kinowym biznesie będzie się tłukło pieniądze jak świat długi i szeroki! W ruchomych obrazkach upatrywano z początku tylko pomoc naukową dla badaczy muszek, pajączków, życia w kropli wody. Komu śnił się Valentino, Mozżuchin, Jannings, chwaci o głowach od podłogi do sufitu, których za sztubackich czasów hurtem podejrzewałem o ojcostwo. Moja matka mu-siała być kobietą pospolitą, o ograniczonych horyzontach, inaczej zostawiłaby mnie na widowni opery lub pod drzwiami miejscowego fabrykanta. Ale ojciec? Czułem w sobie potencjał, którego nie odziedziczyłem po przyziemnej rodzicielce. W mojej imaginacji wziąłem się na pół stąd, na pół stamtąd, trochę z realnego życia, a jeszcze bardziej z krainy miraży, gdzie dawcą nasienia mógł być cień z ekranu. Oni nie takie rzeczy tam wyprawiali, magowie światła i mroku.
Właścicielem Miraża był w owym czasie niejaki Barycz, przystojny pan z legionową przeszłością, potomek powstańca styczniowego. To on wymyślił nazwę i obstalował podświetlany szyld. Zakupił pianino dla tapera, unowocześnił aparaturę. Projektory były już elektryczne, niemieckie. Zbudował foyer z kasą w okrągłej budce wysuniętej na chodnik i z frontonem na reklamy. Powiększył widownię, przebijając i adaptując salkę byłego fotoplastykonu. Jednocześnie obniżył podłogę, dzięki czemu rzędy foteli uzyskały należyty spad. Nikt nikomu nie zasłaniał i skończyły się wieczne awantury między widzami. Interes szedł doskonale, rok później Barycz postawił po drugiej stronie ulicy istny pałacyk, w którym zamieszkał ze swoją piękną żoną, maniaczką filmu, jak on sam. Jego fascynowała początkująca niemiecka starletka Marlena Dietrich, nosząca się z męska na długo przed Błękitnym aniołem (podobno w sypialni kazał małżonce paradować jej wzorem w cylindrze i pończochach), a Baryczowa durzyła się w pięknym Rudim, hołubionym od jakiegoś czasu przez cały świat.
Pasjami oglądała Krew na piasku, Czterech jeźdźców Apokalipsy, Szejka, obwiesiła mieszkanie ulizanymi fotosami w stylu latin lover, synkowi dała na jego cześć – Walenty.
Aż w sierpniu dwudziestego szóstego roku nadeszła z Ameryki tragiczna wieść. Mnóstwo tragicznych wieści naraz. Wrzód żołądka, sepsa, perforacja otrzewnej, nikt nie mógł trafić za faktyczną przyczyną zgonu. Tak czy siak, Valentino nie żył. Stutysięczny tłum na pogrzebie, zatarasowane ulice, zrozpaczone wielbicielki, tratujące okoliczne nagrobki, wypadki, samobójstwa, finansowe kłopoty parunastu wytwórni. Wyglądało, że to koniec kina. A przynajmniej koniec Baryczowej.
Całymi dniami leżała przy zasuniętych zasłonach z okładem na czole, dusiła się od zapachu ciętych kwiatów, którymi jej szezlong obstawiono jak katafalk. Nie jadła, męczyły ją lęki o synka, o kury-nioski, które hodowali w podwórzu, o przyszłość świata. Walentego kazała niani okadzić dymem czarnego bzu, na inne problemy nie znalazła rady. Lekarzy od tej swojej zapaści nerwowej odprawiała z kwitkiem, mimo że mogliby jej upadający świat podreperować medykamentami. Ale nie zależało jej na tym.
Stanęła na nogi po dwóch tygodniach, gdy Barycz akurat wyjechał w interesach. Nieoczekiwanie skupiona i konkretna. Na weekend zarządziła w Mirażu żałobę. Seanse odwołane, klamki u drzwi przewiązane kirem. Służącej kazała naszykować koszyk z suchym prowiantem, eleganckie batystowe chusteczki z monogramem, pięć butelek szampana. W sobotę z rana zamknęła się w pustym kinie z kinooperatorem Szymurem, któremu obiecała tygodniówkę ekstra. On zainstalował się w kabinie projekcyjnej z wręczonym koszykiem wiktuałów, ona z szampanami przed ekranem.
I tak rozpoczęli maraton filmowy długi jak rodowe miano jego bohatera, Rodolfa Alfonsa Rafaella Piera Filiberta Guglielma di Valentiny d’Antoguolli. Baryczowa chłonęła w ciszy niemy obraz, sącząc szampana z kieliszka i zmieniając mokre chusteczki, Szymur puszczał w kółko rolki Czterech jeźdźców Apokalipsy, bo dysponował tylko tym jednym filmem.
Już przy trzeciej projekcji odniósł wrażenie, że mijają wieki, zanim film zrobi pełną pętlę i Rudi od nowa zatańczy ogniste tango, przy którym Baryczowa popadała w głośne spazmy. Opowiadał potem kolegom, że już w sobotę pod wieczór dostawał na łeb, a dopiero się zaczynało. Wrzesień, upał, on w gumowych butach przeciwporażeniowych, w fartuchu, mokry od potu jak tamta od łez. W Mi-rażu były cztery projektory, więc dwa chłodziły się, obłożone zmoczonymi ręcznikami, a dwa praco-wały pełną parą. I co jakiś czas zmiana, żeby kino nie poszło z dymem, bo taśmy były nitrocelulozowe i paliły się w trymiga, razem z okolicznymi budynkami.
W nocy zrobiło się trochę lepiej, a przynajmniej chłodniej. Ale w koło Macieju. Kończyła się ostatnia taśma, a Szymur na sąsiednim projektorze uruchamiał pierwszą. Nie były odporne jak dzisiejsze, niszczały w oczach. Valentino bladł z każdą kolejną projekcją, tonął we mgle, w rysach, w skazach zdartej taśmy, w deszczu plam – i wciąż bardziej i bardziej przypominał ducha. Niewykluczone, że Baryczowa doznawała metafizycznych dreszczy, oglądając tę jego widzialną wę-drówkę ku ezoterycznym sferom.
Przed północą zerwała się taśma, a gdy Szymur ją kleił, kierownikowa zeszła do toalety. Wychodziła później jeszcze dwa razy, ale nie przerywała seansu. Poza tym siedziała na środku rzędu z zadartą głową, zapatrzona w uniesieniu w blaknącego nieboszczyka. Z okienka pod sufitem Szymur widział ją przez smugę świetlistego kurzu. Sama wyglądała jak duch.
Nad ranem dopadła go senność. Kleiły mu się oczy, bał się, że nie obudzi go brzęk wypadającej monety, którą znakował końcówkę taśmy. Wsadził głowę pod kran, wypił kawę, starał się nie siadać. Natomiast Baryczowa nie zmrużyła oka. Raz krzyknęła niecierpliwie, gdy Szymurowi siadła zębatka, przeskoczyła perforacja i przez chwilę góra obrazu była na dole. Kiedy indziej załkała jak wilczyca, skłoniła tęsknie szyję ku ekranowi albo wyrwało się jej westchnienie, aż echo poszło po pustym kinie. Jakby nie tyle reagowała na film, ile komentowało go jej umęczone żałobą ciało.
W niedzielę nad ranem zarządziła przerwę i kinooperator uciął sobie drzemkę. A ona zrobiła wieczorowy makijaż. Po kwadransie Szymura obudził głos z dołu: „Proszę wznowić projekcję!”.
I zaczęło się od nowa.
Był poniedziałek rano, gdy otworzył oczy zaniepokojony monotonnym szelestem. Przespał zmianę projektorów. Wirująca końcówka taśmy obijała się o metalowe ramię. Szymur zerwał się na nogi, uruchomił drugi projektor – i stwierdził z ulgą, że Baryczową też zmogło zmęczenie. Inaczej już by dawno protestowała. Przez okienko zobaczył ją osuniętą w fotelu z głową na ramieniu.
Poczekał do końca szpuli, zanim zszedł na dół zbudzić pryncypałową.
Bladolicy Valentino w płaskim kapeluszu i butach z ostrogami kolejny raz tańczył argentyńskie tango, które pięć lat wcześniej rozpoczęło jego oszałamiającą karierę. Wigor tego tańca odbijał się na martwej twarzy Baryczowej – w tej chwili ciut komedianckiej z powodu uczernionych brwi i upudrowanych na różowo policzków – i grzązł w rozdziawionych, ukarminowanych ustach, z których wypadł siny język. Na jej kolanach leżała opróżniona tutka po proszkach przeciwdepresyjnych, trzy inne walały się pod fotelem w towarzystwie butelek po szampanie.
Medyk obliczył czas zgonu na niedzielę wieczór, z czego wynikało, że przez całą noc Szymur wyświetlał film nieboszczce. Uwijał się w pustym kinie pomiędzy jednym truposzem na widowni a drugim na ekranie. Istne diabelskie egzekwie! Jeszcze tej samej nocy, tym razem nie mogąc zasnąć i żłopiąc w knajpie siwuchę, póki nie spadł pod stół, Szymur wybełkotał to, co wiecznie powtarzała jego matka i jej koleżanki z kółka różańcowego: „Film jest wynalazkiem szatana!”. Nazajutrz rzucił spokojną posadę kinooperatora, któremu w kabinie nie wiało i nie padało za kołnierz, żeby nająć się na sezonowego robotnika do podmiejskiego tartaku u mechesa Zaręby. Trzy lata później stwierdził, że to była najlepsza decyzja w jego życiu. A wiedział, co mówi, bo akurat z bebechami na wierzchu konał, przygnieciony sosnową belą, której nie utrzymała na podwodzie pęknięta klamra.
Zaiste, młody człowieku, czyżby tamtej nocy coś się popsuło w Mirażu? Ludzie plotkowali, zaklinali się...
Ale potem przestali się tym zajmować, bo złe umie się przyczaić. Przeczekać. Na co mu rozgłos? I bez tego w milionach kin od rzeki Limpopo po góry Byrranga odprawia się egzorcyzmy na każdym seansie. Nieustannie, do zatracenia, do piekielnego bólu… Co, nie wiedziałeś?
Tak jest, doprawdy. Mówi ci coś nazwa „maltański krzyż”? Symbol joannitów, naturalnie, a poza tym? Metalowy wichajsterek, kręciołek w projektorze, dzięki któremu w oglądaniu filmu nie przeszkadza ci drżenie obrazu. Wiatraczek w formie równoramiennego krzyża. Przy obrocie zasłania moment przeskoku kolejnych klatek. Widać, nie widać, jasno, ciemno, jasno, ciemno... Skutkiem tego przez pół seansu siedzisz w kompletnych ciemnościach, dokładnie połowę czasu, co do sekundy, ale ponieważ oko ludzkie jest obarczone bezwładnością widzenia – nie zauważasz tego. Dostrzegasz niezakłócony, ciągły ruch na ekranie. W istocie jednak każdy wyświetlony kadr kwitowany jest bez-zwłocznie znakiem krzyża.
Niekończąca się walka światła z ciemnością.
I tylko od czasu do czasu coś się psuje w tym doskonale precyzyjnym mechanizmie. Albo wysiada projektor, albo złe zaczyna kusić!...
W dwa lata po Czarnym Czwartku – który z okien drapaczy chmur na Wall Street rozrzucał bankrutów jak konfetti – giełda wciąż robiła bokami, ale repertuar kin uległ poprawie. Szczepan Laudyn zachodził do Miraża z przyjemnością. Podczas gdy na zewnątrz panoszyły się recesje i deflacje, pośród ścian, obitych suknem wytłaczanym w secesyjne bluszcze, chciało się żyć. Z repertuaru znikły ponure dramy o niewidomych szwaczkach albo zawiedzionych uczuciowo subretkach, a na wykrochmalonym ekranie wariacko goniły się automobile i mężczyźni przebierali się za kobiety, żeby pociesznie potykać się na wysokich obcasach.
Przed Mirażem ustawiały się długie kolejki, mimo że w mieście redukcje szły już pełną parą. Zakład emalierski zwolnił połowę pracowników, wytwórnia mydeł i winiarnia ograniczyły produkcję o trzydzieści procent, fabryka fortepianów zawiesiła działalność, a jej dyrektor popadł w obłęd.
Laudyn pracował w biurze porad prawnych i pisania podań. Pensji nie pobierał imponującej, niemniej wystarczała na utrzymanie trzyosobowej rodziny. Życie skromne, ale uczciwe. Był z niego dumny. Dzień w dzień o siódmej rano zajmował miejsce przy tym samym biurku, stawiał cienką her-batkę na parapecie z pelargonią i zerkał przez to samo okno na ten sam widok: tylną ścianę resursy ku-pieckiej oraz przystań rzeczną. Budka odpraw, tragarze w skórzanych fartuchach, cumujące stateczki kompanii przewozowych. Ale to nie tryumfująca monotonia dawała mu poczucie stabilizacji, gdy z dnia na dzień zaroiło się wokół niego od bezrobotnych. Był księgowym, jedynym dyplomowanym księgowym w biurze. Przedsiębiorstwa mogą funkcjonować bez dyrektora, bez pracowników, nawet bez zysku, ale bez księgowości? Wolne żarty! No, a jeśli upadłość ogłosi cała firma? Wykluczone! Nastał urodzaj na urzędowe pisma, wszyscy od wszystkich czegoś chcieli. W tych czasach lepiej niż biuro pisania podań prosperował jedynie zarząd cmentarza.
Co prawda, i Laudyna trapiły niewesołe myśli, gdy stał zziębnięty po bilet na Szelmowskie tarapaty. Ckniło mu się – jak mawiała jego babcia. Przez wieczorną mgłę przebił się klang kościelnego dzwonu, wzywający na różaniec. Przed sobą Laudyn widział rząd parasoli, do których dołączył bez namysłu. Kogo by ciągnęło do domu, gdzie żona narzeka w kółko na drożyznę i zdrowotne kłopoty swojej matki. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął niklowaną papierośnicę, popatrzył z zadumą na napis „W 10-lecie pracy Panu Księgowemu – Koledzy”. Grawerowane litery srebrzyły się w świetle latarni. Ano, zaczynał się starzeć, skoro miewał jubileusze.
Zatrzasnął papierośnicę, nie dając się skusić egipskim, wetkniętym pod różową gumkę. Primo – siąpiło na głowę. Sekundo – na nałogu był w stanie zaoszczędzić. Na kinie zaś, z jakiej racji? Coś mu się od życia należy.
Mur naprzeciw, zeszłowieczne pruskie koszary, upstrzyły dziury po pociskach ze światowej wojny. Ospowate dzioby na tynku. To był jedyny powiew wielkiego świata w tej okolicy. Byle wejść na widownię, gdzie odetchnie się innym powietrzem – lawendą przygód, piżmem humoru, upajającą perfumą szczęśliwego zakończenia. Laudyn przytrzymał pod brodą postawiony kołnierz płaszcza, jakby chciał odgrodzić się nie tylko od szmatławej pogody, lecz także od rzeczywistości.
Powinien zabrać ze sobą żonę, gdyby nie to, że nie przepadała za kinematografem. Wolała słuchać radia, wtulona w miękką kanapę, z kubkiem ciepłego mleka na kolanach. Kochała słuchowiska. Według niej rozwijały wyobraźnię. Tylko po co, na Boga? Co nadzwyczajnego zamierzała sobie wy-obrazić? Szczęście? Nie byli nieszczęśliwi. Wiodło im się nie gorzej niż znajomym, sąsiadom. Ale ko-biety, jak to kobiety, zawsze roją o czymś więcej. Zresztą ktoś musiał zająć się synkiem, maluch był jeszcze za głupiutki na kino.
Pewnie, że najlepiej wyszłoby się na zaoszczędzeniu tych paru złotych. Wrzucić je do skarbonki-świnki na czarną godzinę. Wkoło bieda aż piszczy. Ale patrzmy realnie, kogo zbawi kwota o równowartości kinowego biletu? Lepiej odprężyć się za nią, ukoić nerwy – będzie się milszym dla ro-dziny. Serce, oto co jest dziś na wagę złota. Serce dla bliskich.
Poza tym oszczędził już na papierosie.
Kolejka stopniała na tyle, że zmieściła się w niewielkim holu. Można było domknąć drzwi. Za skropioną deszczem szybą została wieczorna ulica i kulący się na mokrym krawężniku żebrak. Dżdżysty świat schował się w sobie, zamknął jak ślimak w skorupce. W górze kula krzywej latarni, poza tym egipskie ciemności. Na ich tle odbijał się w szybach kinowy hol w przyciemnionej wersji. Mrocznego, przenicowanego Laudyna z odwrotnie zapiętym płaszczem i uczesaniem w przeciwną stronę, przeświecały na wylot tęczowe plamy. To odbite do góry nogami żarówki z napisu Miraż mieniły się w kałużach jak rozlana benzyna. Pluchą pachniało i na widowni, dokąd wszedł po zgasze-niu świateł.
Lepsze miejsca były już zajęte. Z boku, pod ekranem tliła się lampka nad nutami, co znaczyło, że Szelmowskie tarapaty są filmem starej daty, nie jednym z tych nowomodnych „talkiesów”. Przez ekran przesuwały się kadry kroniki aktualności. Elly Beinhorn rozpoczęła lot do Afryki. Gazety pisały o tym co prawda na początku roku, ale nikogo nie dziwiło, że światowe nowalijki są w prowincjonalnych kinach lekko przywiędłe.
Sportsmenka w pilotce z białej skóry i goglach zsuniętych na czoło machała ręką. Po niebie przemknął nieduży jednopłatowiec, zalśniło afrykańskie jezioro widoczne z lotu ptaka. W dole grzbiety żyraf, słoni, zebr ciągnęły ułożone na boku długonogie cienie. Taper grał pod te widoczki ragtime Wieczór przy kominku.
Laudyn upatrzył sobie puste krzesło, gdy wtem po chodniku, który tłumił kroki, podbiegła panienka w kinowym uniformie. Ta, co rozprowadza na miejsca spóźnialskich. Na jej piersi dyndała ślepa latarka.
– Nie! – szepnęła. – Proszę tam. Będzie lepiej widać.
W półmroku dostrzegł, że wskazuje mu wolne miejsce w szczelnie zapełnionym rzędzie. Prawie pośrodku. Dzielił go od tamtego fotela szereg stłoczonych kolan i leżących na nich okryć.
– Nie chcę się przepychać – odszepnął. – Wolę z brzegu.
– Tu panu nie wolno! – zaprotestowała nieoczekiwanie.
Już siadał, ale na te słowa zatrzymał się zdezorientowany.
– A to dlaczego? Kupiłem tak samo dobry bilet jak wszyscy!
– Ale... – stropiła się. – Tu wczoraj umarł widz. Jeszcze dziś rano zmywaliśmy krew.
Sala pokasływała w ciemnościach, pachniały mokre od deszczu ubrania. Światło latarki raziło w oczy, więc Laudyn nie widział twarzy rozmówczyni. Znał tę dziewczynę z widzenia. Gdy ją tu poprzednio spotykał, wyglądała na bardziej zrównoważoną.
– Skoro umarł, nie musi już pani trzymać dla niego krzesła – mruknął sarkastycznie. – A dla mnie to miejsce będzie jak znalazł.
Stała jeszcze nad nim, jakby czekała na zmianę decyzji, ale siadł, kładąc na kolanach płaszcz, złożony podszewką na wierzch, a na nim kapelusz.
Po kronice weszło jeszcze parę osób i gdy przeciskały się między rzędami, zapadła ciemność. Cień siadającego mężczyzny z kozią bródką przesłonił ekran, na którym w terkocie projektora pojawił się maszt wytwórni RKO. Fale eteru rozbiegły się z jego szczytu jak kręgi po wodzie.
Zaczęło się.
SZELMOWSKIE TARAPATY. AWANTURNICZA KOMEDIA W PIĘCIU AKTACH!
Galop z Wilhelma Tella wtórował pogoni po dachach pociągu, otwierającej film. Zamiast śmiać się z innymi, Laudyn wiercił się jednak jak najęty. Pomyślał, czyby nie przesiąść się na wskazane wcześniej miejsce, ale nie dostrzegał już tam pustego krzesła. Zajął je któryś z nowo przybyłych, pewnie ten z bródką. Ktoś zaziębiony głośno smarkał w chusteczkę. Kobieta w kapeluszu zasłaniała narożnik ekranu. Do śledzenia fabuły Laudyn musiał się prawie przymuszać. Chyba bardziej zajmowało go krzesło, na którym siedział. Najzwyklejszy kinowy fotel z podnoszonym siedzeniem, obitym zieloną ceratą.
Dotknął jej po ciemku kciukiem, jakby sprawdzał, czy się lepi.
Widz tu umarł... Owszem, śmierć zdarza się na tym najlepszym ze światów, tylko po co zmywać krzesło, u licha? Udar, zawał, hiperglikemia, powodów nie brakuje, ale krwi przy tym jak na lekarstwo. Może osuwający się nieboszczyk rąbnął nosem w oparcie przed sobą?
Na ekranie czarny charakter wspinał się po ścianie muzeum, żeby skraść klejnoty koronne Tudorów. Policja pędziła na sygnale przez miasto, strzelając jak na wiwat. Nad nocnymi ulicami snuł się pistoletowy dym.
Siedzenie trzeszczało, cerata piekła, uda mrowiły. Ale też krzesło, ześrubowane z innymi w łódkowaty rząd, pod względem wygody nie równało się z tronem Tudorów, skoro o nich mowa. Tan-deta, wygnieciona do gołej deski przez niezliczone pośladki.
Może tamten też... Chorował, ścierpł od niewygody i szlag go trafił... No, no, już to wywołuje dreszczyk. A co oglądał? Repertuar zmienia się w niedzielę, więc to samo krzesło i ten sam film. Może ta sama scena?
Scena-dynamit! Budząca szmerek emocji wśród widzów, bo przecież lada moment finał.
Główny szwarccharakter zleciał właśnie z dachu na łeb na szyję. Ale niebezpieczeństwo nie minęło. Ekran nerwowo pulsował czernią i bielą. Dalejże – zadrzeć jak najwyżej nogę, obcas na rynnę! Bohater bez skazy, blondyn o jasnej urodzie Johna Gilberta, drapał się na gzyms, zwisając na jednej ręce nad kanionem ulicy. Był ranny po walce. Biała fedora, strącona z jego głowy, sfruwała w dół zło-wieszcza jak fatum. Wysoko było, że strach!
Taper wyłaził ze skóry przy klawiaturze.