Obcy - Zbigniew Wojnarowski - E-Book

Obcy E-Book

Zbigniew Wojnarowski

0,0

Beschreibung

Pięciu członków kosmicznego speckomu przybywa na statek Almayer. Bohaterowie w mundurach i z plazmową bronią w dłoniach, niewiele mówiąc, przemierzają dziarsko kolejne części transportowca, by odnaleźć, zidentyfikować i zlikwidować śmiertelne zagrożenie. Towarzyszy im jeden z pasażerów statku, któremu udało się ujść z życiem. Ponieważ wyzwoliciele niespecjalnie chcą go słuchać, jedynie w wewnętrznym monologu relacjonuje on wydarzenia ostatnich dni. Opowiadanie inspirowane serią filmów "Obcy" w reżyserii Ridleya Scotta, dedykowane ich głównej bohaterce Ellen Ripley. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 26

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zbigniew Wojnarowski

Obcy

OBCY – OSTATNI PASAŻER ALMAYERA

Saga

Obcy

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2006, 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728418819 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Śp. Ellen Ripley dedykuję

Rozpieprzyli drzwi.

Wielkie stalowe drzwi do głównego korytarza, które otwierając się przypominały mi usta ziewającego olbrzyma. Tym razem nie sposób ich było otworzyć przy użyciu elektrycznego kołowrotka, więc świetlne lancety palników zagłębiły się w metal grubości męskiego uda jak w masło. Snopy błękitnych iskier sypały się z rozcięć o nadtopionych brzegach.

Dobra!, powiedział ten, który kazał im to zrobić.

Który kazał rozpieprzyć drzwi.

Postawił stopę w wojskowym bucie na wysokości loga armatora: krwistego santorynu wyprowadzonego z granatowego fau o podwójnych konturach. Po jego kopnięciu bryła metalu odchyliła się powoli od pionu, zanim runęła z brzękiem na kraty chodnika po drugiej stronie. W filowaniu świetlówek widać było uciekający w dal tunel o ścianach pokrytych gęstwiną rur. Przetaczały się po nich fale zielonego i czerwonego blasku.

Główny obwodowy korytarz statku wiódł do pomieszczeń gospodarczych oraz na pochylnie schodzące ku ładowni. Facet, który wykopał drzwi, odwrócił się do nas, kładąc ostrzegawczo palec na ustach. Kazał być cicho, mimo że echo łoskotu wibrowało jeszcze w niewidocznych zakamarkach, oddalając się od nas i milknąc.

Miał na sobie mundur relscha. Taki sam jak Bauman, tylko z niebieskimi naszywkami speckomu na rękawach i na piersi. Oni wszyscy, cała ta piątka, która przyleciała malutkim patrolowcem i przybiła do górnego luku naszego Almayera, mieli niebieskie naszywki speckomu, plazmowe giwery w dłoniach i te swoje zacięte miny fachmanów, którzy pozjadali wszystkie rozumy. Oni zawsze wiedzieli najlepiej. Nie lubili słuchać, nie potrzebowali pytać, rozpieprzali drzwi i wchodzili na pewniaka.

Prawie nie zwracali na mnie uwagi, choć to ja znałem każdy zakątek AlMayera, a nie oni. Założyłbym się, że tu też uważali się za lepszych ode mnie i od każdego innego, kto byłby jeszcze żywy.

Kap, kap, kap, kapało coś w oddali. Dudniło głośno, miarowo, jakby to był tylko złudny pogłos czegoś niesłyszalnego.

Z karabinami w garści, czujnie pochyleni, wepchnęli się przede mną przez wyciętą palnikami dziurę. Tylko ostatni z nich, młody chłopak o twarzy wygolonej razem z brwiami, zatrzymał się, żeby mnie przepuścić. Choć i tego nie byłbym wcale pewien. Raczej zatrzymał się zaniepokojony zapachem gnijącej krwi, który snuł się po tamtej stronie wyrwy w drzwiach. Unosił się na powierzchni znajomych woni: zesmażonej farby, olejów, rdzy, swądu jonizacji. A może zaniepokoił go ten drugi zapach, ledwie uchwytny, przylatujący nie wiadomo skąd. Podobny do zapachu amoniaku.

Nie byłem jednak pewien, czy go w ogóle zwęszył.

Co do mnie – czułem go tak wyraźnie, jakbym wetknął nos w odkręcony słoiczek pełen oparów amoniaku.

Ale mój nos miał łatwiej. Doskonale jeszcze pamiętał bukiet zapachowy Almayera sprzed tego smrodku. Kiedy pomieszczenia pachniały w sposób znajomy, nie drażniący nerwów. Kiedy wszelki fetor był swojski.

Pamiętałem chwilę, gdy zwęszyliśmy amoniak po raz pierwszy.

Siedzieliśmy w kambuzie nasłuchując metalicznego człapania.

Idzie po nas, powiedziała Harley.

Powiedziała to do Elvera, wodzącego wzrokiem po niskiej, stalowej kratownicy sufitu i zarazem wodzącego po niej lufą wymiatacza. Powiedziała to z pewnością do Elvera albo do Baumana, ale przytuliła się do mnie. Na sekundę, na ułamek sekundy, żeby żaden z pozostałych nie zauważył jej słabości, wtuliła we mnie swoją twarz. Zanim zdążyłem zareagować, wyprostowała się z kpiącym uśmieszkiem repetując broń.

W tej samej chwili z wywietrznika chlusnęła krew i wyjechało stamtąd bezgłośnie, jak na filmie z wyłączonym dźwiękiem, ciało Nurthy. Spod zerwanej pokrywy czaszki sterczały kolorowe druciki, jakby Nurtha była androidem, a nie człowiekiem. Skóropodobnym sztuczniakiem jak Zewt, który zginął pierwszy, posłany na zwiady pod wysadzony luk.