Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
W opowiadaniach Zbigniewa Wojnarowskiego groza miesza się z nieprawdopodobieństwem, a współczesność wciąż przenika się z przeszłością. Każda historia, jak u Hitchcocka, rozpoczyna się mocnym wydarzeniem, a w miarę upływu czasu emocje tylko rosną. Wiele tu nawiązań do dawnych legend i mitów, ale równie istotnym punktem odniesienia jest dla autora popkultura. Zbiór trzymających w napięciu miniaturek fabularnych zainteresuje miłośników surrealizmu, kryminału retro w stylu Marka Krajewskiego oraz poszukiwaczy niesamowitości spod znaku Edgara Allana Poe.-
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 414
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Zbigniew Wojnarowski
Saga
Ruiny Sodomy - zbiór opowiadań
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright © 2022 Zbigniew Wojnarowski i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728418925
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Czasami lało, czasami mżyło. Sine, nisko wiszące niebo odbijało się w biurowcach ze szkła i w nieprzejrzystych od zewnątrz oknach apartamentowców. Z góry widziało się wielobarwną rzekę parasoli, płynącą chodnikami w poblasku od sklepowych witryn. Żółte damskie, przezroczyste naganiackie, czarne męskie, dziecięce w grochy, pstrokate dilerskie, sekciarskie białe, ciemnozielone męskie, w pajacyki dziecięce, różowe kurewskie, granatowe policyjne, czerwone damskie...
Choć nie było jeszcze siedemnastej, Passat zapalił jarznik na stole. „Zasrana pogoda, pieska i zasrana! Za jakie grzechy?”, pomyślał bez szczególnej emocji, włączając telewizor na ścianie. Deszcz padał od piętnastu lat. Najgorzej mieli ci, którzy pamiętali słońce.
***
Szram dostał zaproszenie na dziewiętnastą trzydzieści, toteż zadzwonił do drzwi o dziewiętnastej trzydzieści pięć. Uczono go, że należy przybywać z niewielką zwłoką, żeby pozwolić gospodarzowi na ewentualne spóźnienie we włożeniu marynarki i przyczesaniu włosów. Ale Marabut - ten, który go zaprosił - otworzył drzwi błyskawicznie, jakby czekał z okiem przy judaszu. Nic dziwnego, skoro na flanelowej koszuli nie nosił marynarki, a przyczesywać nie miał czego. Pomarszczony i zżółkły wyglądał tak bardzo inaczej niż lata temu, że Szramowi przyszło do głowy, żeby go wylegitymować. Ale po namyśle uznał żart za głupi. On sam przyczesał się bez trudu gołą dłonią idąc z wizytą do Marabuta.
Mimo okna otwartego na letni wieczór, w pokoju pachniało papierosowym dymem. Na ławie stała butelka koniaku i dwa przygotowane kieliszki, po oparciu wersalki łaził kot, w telewizorze pokazywano iracką pustynię przemierzaną przez wojskowy konwój. Marabut wyłączył telewizor, zanim usiedli. A kota zamknął w kuchni. Wypili niedużo, bo jeden miał zgagę, drugi skaczące ciśnienie, za to pogadali do woli, porechotali, powspominali (poprawiając się nawzajem co do zamierzchłych faktów). Choć nie odnaleźli w sobie małolackiej wspólnoty dusz sprzed lat, czas upływał sympatycznie. Tyle że trochę bez celu, co w ich wieku nie bywa już niewinną błahostką. Toteż kiedy Marabut, zapaliwszy papierosa, wyjaśnił, że teraz będzie opowiadał i żeby mu nie przerywać, Szram uznał, że to musi być powód, dla którego zaproszono go po latach. Nie miał żadnych podstaw, żeby tak pomyśleć. Po prostu był najwyższy czas na jakiś powód.
***
Markiza wróciła z przejażdżki o piątej po południu. Po deszczu zrobiło się słonecznie, w powietrzu pachniało mokrym bzem, ale skórzane resory w landzie najwyraźniej wyrobiły się i na wypłukanych wybojach trzęsło. Trudno było mówić o udanej wycieczce. Toteż markiza zrobiła awanturę stangretowi zaraz po drodze, żeby sobie ulżyć. Potem nastąpił podwieczorek. Kruche ciasteczka nie były kruche, lecz sypały się z palców jak piasek, kawa smakowała goryczką, bo kucharka domieszała do niej dla oszczędności palonego grochu. Wskutek nalegań żony już pół roku temu markiz zakazał fałszowania kawy. Bez skutku. Markiza podejrzewała w rozdrażnieniu, że służba nigdy nie będzie liczyła się z kimś tak pobłażliwym jak jej małżonek. Kolacja (sola z wody ze szpinakiem i baranie jąderka na winie – bo nie tuczą, czyszczą zaś wapory) została podana jak należy, ale przed snem markiza zrobiła dla zasady dwie następne awantury. Ona osobiście nie zamierzała pobłażać.
Od jakiegoś czasu doznawała napięcia nerwowego, co nie dziwi u zdrowej kobiety lat dwudziestu siedmiu, której mąż przebywa służbowo w Paryżu, kochanek padł w pojedynku, drugiemu odnowił się zaleczony szankier, natomiast kamerdyner Żorż złapał koszmarny katar i nie może oddychać przez nos. Wszystko to psuło markizie trzeci tydzień z rzędu.
Tak w każdym razie ustalił oficjalista z merostwa, przysłany dla oględzin zwłok wraz z medykiem. Te ustalenia pominął w urzędowym raporcie przez wzgląd na powinowactwo markiza z królową. Skupił się na opisie straszliwie okaleczonych zwłok jego małżonki.
Obnażone ciało markizy znaleziono nazajutrz w południe w ogrodowej altanie. Leżało z oberżniętymi piersiami w odurzającym zapachu sztamowych róż. Nosiło ślady wymyślnych tortur dokonanych przez co najmniej dwie osoby, działające z różną siłą. Donatien Peret, ów oficjalista z merostwa, spróbował na własną rękę ustalić przebieg wydarzeń.
Markiza przespała noc spokojnie, rano zjadła lekkie śniadanie i po porannej modlitwie wyszła na przechadzkę do ogrodu. Towarzyszyła jej pokojówka Nanette, która niosła za markizą książkę romansową o Wirginii i Hipolicie, dziejącą się w idyllicznej Nowej Anglii. Markiza lubiła tę powieść, nie lubiła zaś niczego nosić. Nie licząc biżuterii i wachlarza ze strusich piór. Choć nie przed południem, naturalnie. Kiedy zagłębiła się w lekturze, pokojówka przestała być potrzebna. Chwilowo. Dlatego Nanette usiadła z tyłu altany, w zasięgu głosu. Tam zdrzemnęła się. Obudziło ją brzęczenie chmary much nad stygnącym ciałem markizy.
Tak brzmiała relacja zszokowanej i usmarkanej od płaczu Nanette, której nikt nie dał wiary. Było nieprawdopodobne, żeby obudziło ją bzyczenie much, nie obudziły zaś krzyki mordowanej pani. Bo ta bez wątpienia krzyczała niemiłosiernie. Niestety, ogród jest wielki, a głos grzęźnie wśród strzyżonych żywopłotów, toteż w domu niczego nie usłyszano.
Oficjalista Peret uznał za pewnik współudział Nanette w zabójstwie. Jako człowiek sumienny zajął się następnie szukaniem motywu i wspólnika. Oba elementy kryminalnej układanki odnalazł jednocześnie.
Tydzień wcześniej markiza przyłapała Nanette w sytuacji intymnej z masztalerzem. Zawsze uważała za niesmaczne, gdy służba czyniła sobie awanse, które powinny pozostać miłą rozrywką jaśniepaństwa. Krzyknęła ze zgrozy zakrywając oczy, ale zdążyła wszak zauważyć, że coś, co krzepko dzierży Nanette – to nie miotełka do kurzu. Masztalerz stracił posadę bez zbędnych wyjaśnień. Pokojówce darowano, niemniej markiza zarekwirowała jej oszczędności w ramach kary. „Żeby jeszcze ich potrzebowała! – wyłkała Peretowi przyparta do muru Nanette. – Dała je na tackę! Swoich tyle nie dawała! W kaplicy, w której miałam ślubować!” Okazało się, że pieniądze ciułała Nanette na ślub. Właśnie z masztalerzem służącym u jej pani. Ten z kolei po stracie posady zdążył wziąć tęgą chłostę za kradzież chleba. Oboje zatem skrycie a szczerze życzyli porywczej markizie wszystkiego najgorszego.
W ten sposób oficjalista Peret znalazł motyw i wspólnika. Sam królewski minister złożył mu listowne gratulacje z powodu sprawnie przeprowadzonego śledztwa.
Raport przesłany na jego ręce zawierał szczegółowy opis wydarzeń.
Ziejący chęcią zemsty masztalerz już nocą zakradł się do znanego mu doskonale ogrodu. Czatował obok altany, którą wskazała mu zawczasu wspólniczka Nanette. Ona sama podstępnie zaprowadziła swoją panią na miejsce zasadzki. Poczekali, aż markiza zagłębi się w lekturze. Następnie przystąpili do realizacji zbrodniczego planu.
W tym miejscu raport szczegółowo wyliczał rodzaje zadanych mściwie ran. Niewiele oszczędzono biednej markizie. Miała na sobie ślady przypalania, kąsania, nawet wysysania krwi. Rozmiary bestialstwa Peret określił jako „niepojęte dla myślącego człowieka”. Tym bardziej, że ani Nanette, ani masztalerz nie wyglądali na krwiożercze bestie. Raczej na ludzi oszołomionych skutecznością prawa.
Powieszono ich oboje po krótkim procesie. U stóp szubienicy Nanette odwołała swoje poprzednie zeznania jako wymuszone i zaklęła się, że jest niewinna. Masztalerz, okazując wzgardę przewodowi sądowemu, splunął pod nogi królewskiego kata, oddelegowanego na egzekucję z Paryża. Ze względu na powinowactwo markiza i królowej. Śląc go, król odwlókł ścięcie hrabiego de Boutfort, przewodzącego opozycyjnej frakcji. Miał nadzieję dodatkowo upokorzyć opozycję, przyznając pierwszeństwo pokojówce i masztalerzowi.
Sędzia z merostwa Sur le Sure, prowadzący rozprawę z wielkim doświadczeniem, nie zdołał rozwikłać jednej jedynej zagadki. Na ramieniu markizy odnaleziono rysunek księżyca w ostatniej kwadrze, wykonany nieścieralną substancją. Jeszcze poprzedniego dnia go tam nie było, co zeznała pod przysięgą łaziebna, pomagająca markizie w wieczornej kąpieli. Oboje oskarżeni, potrafiący pod wpływem tortur objaśnić najwymyślniejszą ranę, w sprawie księżyca stawali się niewiarygodni. Jego pojawienie się na ciele markizy tłumaczyli na różne, ale mało przekonujące sposoby. Jakby naprawdę nie mieli związku z zastanawiającym piętnem. Ostatecznie uznano, że było to naturalne znamię skórne, które pojawiło się samoistnie pod wpływem wstrząsu emocjonalnego.
***
- Stary notes – powiedział Szram.
Nie wiedział, co powiedzieć, a Marabut zdawał się czekać na jego odpowiedź, zapalając bez pośpiechu papierosa. Notes faktycznie wyglądał na wiekowy. Zniszczoną okładkę odczyszczono z grzyba tak dawno, że wybielone plamy zamieniły się w sczerniałe plamy.
- Po pradziadku – przytaknął Marabut. – Nie moim. Znajomej. Sprzed wojny. Rozumie się notes sprzed wojny, nie znajoma. Choć zapis późniejszy. O, jest data!
Kiedy odwoływał się do danych, nie otwierał notesu, lecz znacząco stukał palcem w jego zaplamioną okładkę. Jakby zaręczał, że opowiada o czymś, co łatwo udowodnić. Ale mówił z głowy. Miał wbite w pamięć każde słowo ze starego notesu. Tak to wyglądało z punktu widzenia Szrama. Tyle pojmował z opowieści. Niewiele.
- Pradziadek był domorosłym detektywem – objaśnił Marabut. – Do czterdziestego siódmego roku życia był kierownikiem poczty, w wolnych chwilach zbierającym marki pocztowe. Takie w klaserach, rozumie się. Po czterdziestych siódmych urodzinach stał się domorosłym detektywem. Tak widać było mu pisane.
- Skoro tak, to tak – zgodził się Szram. Nadal nie rozumiał.
- Ty byłeś policjantem aż do emerytury. Policjantem, milicjantem, łapsem, jak zwał, tak zwał. W każdym razie kimś takim.
W słowach Marabuta nie było zachwytu nad życiowymi kolejami Szrama. Ale nie było też potępienia. Wobec tego Szram odpowiedział wymijająco:
- Bo mnie widać było pisane inaczej.
- Wcale nie – zaprzeczył Marabut. – Tak samo.
- Tak samo? Czyli jak?
- Co za różnica, policjant czy detektyw amator?
- Jak dla kogo... – uniósł się honorem Szram.
- Dla mnie, rozumie się – wyjaśnił Marabut bez cienia złośliwości. – Dla starszego księgowego. Pradziadkowi byłoby bardziej po drodze z tobą niż ze mną, może nie?
Po raz pierwszy Szram odniósł wrażenie, że zaczyna rozumieć.
Przypomniał sobie spostrzeżenie, które poczynił wchodząc, ale w trakcie pogawędki wyleciało mu z głowy. Książki. Księgozbiór Marabuta, zwłaszcza w porównaniu z powierzchnią małego mieszkanka, wydawał się imponujący. Dwie i pół ściany wytapetowano tomami od podłogi do sufitu. Leżały poziomo, pionowo, skosem, ciasno poupychane w najmniejsze wolne szczeliny i gdzieniegdzie poprzetykane bibelotami z porcelany albo starymi zdjęciami. Wszystko, na co miałbyś ochotę, od poezji miłosnej do astrofizyki. Poświadczały tak zwane renesansowe zainteresowania gospodarza.
Ale wyjęte z półek książki, które leżały na biurku Marabuta (czyli te używane przez niego ostatnio), okazywały się zdumiewająco monotematyczne. Szram widział nazwy na wytartych grzbietach. Seryjni mordercy, sataniści, psychopaci, krwiożercze sekty religijne, lykantropia, obłąkani zabójcy. Na samej górze leżał cienki tomik, którego liternictwo naśladowało ściekającą krew. „Wiek wampirów”. Szram zastanawiał się przez moment nad tytułem, ponieważ nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chodzi o stulecie, czy raczej o długość życia wampira, która jak wiadomo różni się od ludzkiej przeciętnej.
***
Senacka komisja przybyła przed zachodem słońca. W jej skład nie wchodził ani jeden senator, co nie dziwiło Repullusa z uwagi na oddalenie od Rzymu. Bardziej żałował, że pojawili się dopiero pięć tygodni po pogrzebie Trivii. Większość śladów skutecznie zatarł czas. Ale i tak Repullus miał szczęście. Gdyby nie chwalebna polityczna przeszłość, śmiercią jego córki nie zainteresowałby się pies z kulawą nogą. W gorzkich słowach powoływał się na swoje zasługi, śląc listy do Rzymu. Żądał, żeby kompetentne osoby zajęły się koszmarem, jaki spuścił na niego zły los, ponieważ on sam utracił wiarę w sprawiedliwość. Lokalni urzędnicy, którzy powinni go wesprzeć, okazali się bezsilni. Nieznane wcześniej poczucie bezradności odebrało mu nawet sen.
Zdrożona komisja najpierw zażyczyła sobie posiłku, potem odpoczynku. Wszyscy trzej byli otyłej kompleksji, spoceni, pokryci pyłem drogi nie mniej niż liczny orszak służby, choć ich chroniły zasłony lektyk. Do obowiązków przystąpili nazajutrz rano, po śniadaniu złożonym z placków, winogron, przepiórek, sera i wina. Zasiedli w cieniu portyku, dokąd docierał orzeźwiający powiew od zatoki, widocznej w dole poza gąszczem migdałowych drzew, i zażyczyli sobie od Repullusa szczegółowego sprawozdania.
Mimo podenerwowania, które nie opuszczało go od tamtego dnia, postarał się nie pominąć najmniejszego szczegółu.
Wrócił z objazdu winnic wcześnie rano, zatrzymał się jeszcze przy tłoczniach, żeby wydać polecenia nadzorcy. Idąc stamtąd usłyszał głos Trivii i jej młodszego brata Rejusa. Śmiali się w atrium, bawili, może grali jak często w łapki - nie zastanawiał się wówczas, co robią. W każdym razie wstali już z łóżek. Nawet do nich nie zajrzał, wracając do gabinetu. Zdawało mu się, że będzie jeszcze tysiąc okazji, żeby to zrobić. Trivia ledwie co przestała nosić kusą tunikę i zdjęła z szyi dziecięcą bullę przeciwko demonom... Wyrastała na piękną, wkraczającą w szczęśliwe życie kobietę - wyznał Repullus komisji ze łzami w oczach - w najgorszych snach nie przyszłoby mu do głowy, że słyszy śmiech swojej córki po raz ostatni. Chyba żeby on sam miał umrzeć. Ale przecież i on nie był stary, trzymał się krzepko, do tamtego dnia nie miewał nawet starczych łzawień, które teraz prześladują go codziennie.
Komisja przytaknęła współczująco i poprosiła o coś zimnego do picia. Słońce grzało nawet w cieniu portyku. Zanim służący przyniósł dzban i puchary, Repullus opowiedział, co jedli na ostatni obiad (nic nadzwyczajnego, codzienny posiłek z odrobiną baraniny i mnóstwem owoców), o czym rozmawiali (w gruncie rzeczy rozmawiali o niczym, tyle że już nic więcej nie mieli sobie powiedzieć), jak wyprawił syna z majordomusem do wąwozu, gdzie chłopiec wprawiał się w konnej jeździe i fechtowaniu, jak zabrał się za przeglądanie rachunków, jak córka w pomieszczeniu naprzeciw ćwiczyła grę na harfie. Słyszał ją grającą, jakby siedziała obok. Miała talent do melodii. Umiała je ułożyć. To były piękne pieśni o bogach i do bogów. Niekiedy robiła pauzę – na pewno piła wodę z sokiem albo jadła figi – po czym słyszał ją dalej. Chwile ciszy nie były długie. Repullus ręczył głową, że niedługie. Krótkie.
Nie przerywano mu, aczkolwiek tu i ówdzie odbiegał od tematu. Ponosiły go tamte niedobre emocje. Był roztrzęsiony. Wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia komisja uznała za stosowne uszanować jego ojcowski ból.
Ciało znalazła matka Trivii, kiedy wróciła znad zatoki. Lekarze przepisali jej codzienne kąpiele w morskiej wodzie, pośród parzących meduz. Na nerwy. Bo cierpiała na nie już przedtem, a teraz stało się to wprost nie do zniesienia...
Jeden z członków komisji dał znak dłonią, żeby wrócić do rzeczy. Do ciała Trivii. Repullus przeprosił za rozkojarzenie i zastanowił się, szukając w głowie tego, o czym mówił.
Więc ciało Trivii było nagie i zmasakrowane. Nie sposób tego opisać. W każdym razie człowiek tego nie opisze, nawet jeżeli człowiek się tego dopuścił. Ponieważ nie ma takich ludzi na świecie. Nie powinno być takich, jeżeli bogowie są sprawiedliwi.
Komisja chrząknęła dyplomatycznie - dając sygnał, ażeby powściągnął język mimo boleści. Rozmawia się urzędowo. Pozwolono Repullusowi napić się, złapać oddech i zażądano większej precyzji wypowiedzi.
A zatem precyzyjnie. Siedemdziesiąt osiem pchnięć nożem. Repullus liczył rany jedną po drugiej, kiedy asystował kobietom myjącym ciało. Gardło poderżnięte struną od harfy. Odgryzione sutki. Rozpłatany brzuch. Miedziane lusterko wtłoczone w...
Dość, powstrzymała go komisja. To już czytali w raporcie. Wystarczy. Chcieliby raczej rzucić okiem na miejsce zbrodni.
Pokoik Trivii był typowym przytulnym pokoikiem młodej dziewczyny. Tkana czerwona opończa na łóżku, suszone kwiaty, szafka z pachnidłami. Na ścianie namalowano fontannę wśród mirtowych zarośli, z których wyglądają domowe duszki. Z jednej strony pokoik otwierał się na taras z widokiem ku zatoce (tu znaleziono zwłoki), z drugiej strony, poza porosłym platanowcami podwórzem, widziało się wejścia do pomieszczeń w drugim skrzydle, w tym róg gabinetu Repullusa, skąd słyszał grę córki na harfie. Zniszczoną harfę usunięto z pokoiku Trivii już dawno. Komisja rozejrzała się po kątach, jeden z jej członków – sapiąc i stękając - wygarnął spod łóżka zausznicę z bursztynowym oczkiem. Zapytał, dlaczego nie znaleziono jej, kiedy myto podłogę z krwi? Repullus wyjaśnił, że myto głównie taras. Komisja zaakceptowała wyjaśnienie, milcząco skinąwszy trzema głowami.
Następnie komisja w asyście Repullusa rozpytywała służbę. Tragiczne zajście miało miejsce w środku dnia, toteż większość służących pracowała poza domem. Nie licząc tych, którzy sprzątali po obiedzie. Ale do kuchni i jadalni dźwięki harfy nie docierały. Inne odgłosy także. W samo południe nawet ci, którzy pracują, tępieją od skwaru. Muzykę słyszał wyłącznie Repullus, choć i on zapewne przysypiał, skoro dzień w dzień zrywał się o świcie. O ile jednak dało się wytłumaczyć drzemkę przy słodkich tonach harfy, o tyle pozostało niewytłumaczone, dlaczego ze snu nie wybiły Repullusa krzyki mordowanej córki? To była zagadka, która od pięciu tygodni zatruwała myśli także jemu samemu.
Na tym komisja zakończyła na razie ustalenia, ponieważ nadeszła pora obiadu, a po nim zasłużonej sjesty. Potem jeden z członków komisji czuł się lekko niezdrów i tak zeszło do wieczora przy winie, pośród kwiatowych woni, sielskiego brzęczenia pszczół, plotek z kół rządowych. Poproszono o wieczerzę wcześniejszą, za to obfitszą – i udano się na spoczynek, gdy tylko upał trochę zelżał o zmroku.
Do sprawy wrócono nazajutrz po śniadaniu.
Repullus zapewnił komisję, że zaraz tamtego dnia przeszukano okolicę, żeby wyłapać obcych. Ponoć kręcił się jakiś dziwak od rana. Pięćdziesięciu chłopa przeczesało trawy, wytrzęsło drzewa, wykadziło dymem dziury w skałach. Nie znaleziono nikogo podejrzanego.
Komisja przyjęła to do wiadomości i ze swojej strony zapytała Repullusa, co sądzi o mocach nieczystych? Repullus przyznał, że brał taki wariant pod uwagę, ale nie jest w stanie go potwierdzić tak samo, jak każdego innego. Natomiast wątpi w niego bardziej niż w każdy inny. Komisja przyjrzała mu się spod oka i zmarszczyła trzy pary brwi, jakby chciała dać do zrozumienia, że na tym etapie badań ona sama nie wyklucza kategorycznie niczego.
W związku z tym zapytano Repullusa, dlaczego nazwał córkę Trivią, co jak wiadomo jest imieniem bogini rozdroży? Tej bogini w naturalny sposób sprzyja źle widziana Hekate, patronka kobiet, łączona z dawną Selene, czyli urzędowo zatwierdzoną Luną, boginią księżyca. Czy ten ciąg skojarzeń, zdaniem Repullusa, nie prowadzi wprost do księżycowego sierpu, którego podobiznę odnaleziono na pośladku jego córki, choć przed śmiercią jej nie miała? A jeżeli prowadzi - co wydaje się ewidentne - jak Repullus to tłumaczy?
Repullus wyznał, że wcale tego nie tłumaczy, ponieważ zaprezentowany ciąg skojarzeń jest jego zdaniem daleki od dorzeczności. Komisja nie odpowiedziała na zarzut wprost, niemniej w widoczny sposób poczuła się urażona.
Tydzień później – po chaotycznym, ospałym śledztwie – Repullus wywnioskował na podstawie nieopatrznego półsłówka, że głównym podejrzanym jest dla komisji on sam. Był ostatnią osobą, która córkę widziała, słyszała, a ponadto mogła wejść do jej pokoiku nie dostrzeżona przez świadków. Gdyby było inaczej, dedukowała komisja w chłodzie portyku i zapachu cyklamenów, Repullus słyszałby odgłosy morderstwa nie gorzej niż słyszał grającą harfę. Mimo wszystko komisja wzdragała się przed konstatacją, że ojciec byłby zdolny do bestialstwa wobec własnego dziecka. Dlatego wymieniła aż dwa listy z Rzymem, nim zdecydowała się wydać werdykt.
Na opasłym zwoju pergaminu dowiedziono, że Repullus zaprzedał się sekcie religijnej, uprawiającej antypaństwowe formy kultu Luny. Obrażenia na ciele Trivii powstały w wyniku sadystycznych obrzędów. Poświadcza je wizerunek księżyca. Z uwagi na dawne zasługi polityczne Repullusa, daje mu się szansę honorowego wyjścia z sytuacji. Bez rozgłosu, który nie leży w interesie Rzymu, a tym bardziej zainteresowanego. Na marginesie komisja zapytała, czy wina nie można by serwować w lodzie? Wygrzane na słońcu podczas obrad nie gasi pragnienia.
Repullus odparł porywczo, że w jego domu komisja nie dostanie już wina ani zimnego, ani ciepłego. Licząc od zaraz.
Wieczorem usiadł samotnie na tarasie przy byłym pokoiku Trivii, trzymając w dłoniach kameę z profilem córki. Zachodzące słońce odbijało się w wodach zatoki, Rejus i jego matka spacerowali brzegiem w asyście rosłego niewolnika. Od tamtego dnia bali się samotności. Znad basenu w atrium, pełnego wodnych lilii, dobiegał śpiew domowych dziewcząt. Repullus pomyślał, że polityka w Rzymie najwyraźniej zmieniła kurs. Na prowincji człowiek zawsze dowiaduje się ostatni. Być może cały świat zmienił kurs? Nabierał przekonania, że nie pragnie tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć. Niczego nie pragnie.
Poczerwieniałe słońce wciąż jeszcze odbijało się w wodach zatoki, gdy Repullus wrócił do gabinetu i zgodnie z zaleceniem senackiej komisji z Rzymu rzucił się na swój miecz.
***
Sekretarka wyświetliła się na ekranie komputera. Że wysłała paczkę przez gońca, za kwadrans podstawią samochód i czy Passat napije się jeszcze kawy? Odmówił. Wsypał na dłoń trzy, cztery drażetki, połknął je bez popijania. Zrobiło się sympatyczniej, choć po wielkich szybach nadal spływał ten sam oleisty deszcz.
Na miejscu zastał już teren zabezpieczony taśmą, z której brudne krople ociekały ciurkiem na wykopy, jakby ją bezustannie wyżymano.
- Wydział zabójstw – przedstawił się jakiemuś nosowi w brezentowym kapturze i cofnął służbową legitymację, zanim folia spłynęła deszczem.
Zwłoki leżały na brzuchu w płytkim rowie melioracyjnym, do połowy zanurzone w błotnistej wodzie. Odbite w niej do góry nogami mury niedokończonego osiedla gotowały się w ulewie jak w kociołku z wrzątkiem. Kark i obnażone ramiona zabitej zdążyły podejść purchawką. Tak zwana „skóra praczki”, co oznaczało, że zwłoki leżą tutaj przynajmniej dobę.
- Ekspedientka z warzywniczego, 45 lat, uduszona kawałkiem kabla od elektrycznego pastucha – odezwał się spod swojego parasola Mizero. – A potem wyłomotana.
- Potem?
- Długo potem. Już nie była wtedy pierwszej świeżości. Prawdopodobnie przez innego, który włóczył się tutaj. W każdym razie na pewno potem.
Passat obtarł jeden but o drugi, żeby zrzucić gliniaste pecyny, które oblepiły brzegi podeszwy. Nachylił się nad zwłokami. Kurtka kobiety była ściągnięta z jej ramion razem z suknią tak, że krępowały ręce. Ciemnożółtego plastykowego bota od pary nie odnaleziono w wykopach. Ożyłowany kabel wżarł się głęboko w szyję, aż przeciął skórę i ścięgna. Passat jednym palcem sprawdził siłę zadzierzgnięcia supła, wzruszył z niechęcią ramionami.
- Po co komu elektryczny pastuch w mieście? – mruknął pod nosem.
Zwłoki nawet nie zalatywały. W powietrzu czuło się deszcz. Wszędzie czuło się deszcz. Cały świat nim cuchnął.
***
W zakolu rzeki chodziły karasie wielkie jak stodoła. Ich ciemne grzbiety przemykały nad piaszczystym dnem w zielonej, przejrzystej wodzie. Kiedy Melchior siedział z wędką w leszczynie, słyszał z daleka „Lekką kawalerię” Suppego. Na podmiejskich błoniach obchodzono garnizonowe święto, połączone z kawaleryjską paradą, konsumpcją piwa i kiełbasek pod gigantycznym namiotem wezyra. Tak go nazywano, choć przypominał cyrk.
Nie nałowił się. Grzbiety karasiów rozpierzchły się, nad dnem przemknął krwistoczerwony kształt załamany w płynącej wodzie. Kąpielowy kostium Gwen. Wynurzyła się tuż przed nosem Melchiora. Ledwie wyciągnął wędkę, żeby nie poplątała żyłki. Uśmiechnięta, pooblepiana mokrymi falbankami, wytrząsająca wodę z długich włosów. Nie zdążył jej zapytać, dlaczego nie została na paradzie, bo uprzedziła jego pytanie.
- Ależ tam nudno! Jadą i jadą szwadron za szwadronem.
- A czego się spodziewałaś?
- Że będą jechać i jechać szwadron za szwadronem. Ale nie spodziewałam się, że to będzie takie nudne! Zdążyłam być w kościele, a oni jeszcze jadą.
- Gdybyś została, załapałabyś się na mszę polową.
- Nie lubię mszy dla ludzi i koni naraz. Msza ma być w kościele.
Wczesny obiad (na wakacjach jadali w południe) zjedli na werandzie pensjonatu, w którym się stołowali. Był rosół i kurczę w potrawce z mizerią, jak to w niedzielę. Przy kompocie z rabarbaru Gwen paplała o czymś nieważnym. Jej słowa rozpływały się w upalnym powietrzu, zanim doleciały do uszu Melchiora. Przypadkiem zwrócił na nie uwagę, kiedy napomknęła o napotkanym przy moście facecie. Równie dobrze mógł nie usłyszeć.
- ...strasznie dziwny, wyobraź sobie – mówiła sennie Gwen, obracając wiklinowy fotel w stronę cienia. – Kiedy wracałam po tej nudnej paradzie.
- Przecież nie byłaś do końca.
- No więc kiedy wracałam w trakcie tej nudnej parady. Stał na moście i patrzył w wodę. Drugi raz. Pierwszy raz był tam, kiedy szłam na błonia.
- Rzeczywiście dziwny przypadek. Dwa razy w ciągu godziny ujrzeć kogoś na moście. Co na to sennik egipski, sprawdziłaś?
- Śmiej się! Ale on raz miał długie włosy, a raz nie. Ostrzyżone przy skórze.
- No, no! Robi się coraz dziwniej. Zwłaszcza że fryzjer w niedzielę nieczynny.
Gwen rzuciła w niego kawałkiem deserowego ciasta. Nie była zła. Gdyby była, cisnęłaby pilnikiem, którym wyrównywała zmyte acetonem paznokcie. Tak też potrafiła, zwłaszcza rok temu. Melchior uchylił się bez pośpiechu, okruchy rozprysnęły się na boki lądując w trawie. Pierwsza kura biegła już z podwórka gdacząc.
- Kury, te dopiero są dziwne – podsunął złośliwie. – Nigdy nic nie robią, a zawsze się spieszą Gdybyś spotkała kurę na moście, to byłby szczyt.
Gwen rozparła się w fotelu, wyciągając nogi przed siebie. Szczupłe, opalone.
- Najpierw miał krótkie, potem długie.
- Raczej odwrotnie, jeśli nie chcesz być na bakier z logiką.
- Za godzinę miał długie – powtórzyła leniwie Gwen, przymykając oczy. – Właśnie tak. Odwrotnie nie byłoby nic dziwnego...
Przerwała. Chciała jeszcze powiedzieć, że ten ktoś miał takie ubranie, jakby tylko udawał, że je ma na sobie, ale zrozumiała, że tego nie może powiedzieć. To zupełnie bez sensu. Brat zacząłby się znowu martwić o jej stan.
- Aha, pojmuję twój problem – Melchior ze zrozumieniem skinął głową. – Widziałaś faceta w peruce. Chyba wiem, co to znaczy. Pojedziesz w daleką podróż morską i tam wygrasz na loterii zakochanego bruneta.
- Tylko że nie ma łysych peruk – powiedziała uśmiechnięta Gwen.
- Jak to łysych?
- Był łysy. Włosy rosły mu tylko nad uszami, za drugim razem też, a czubek głowy miał jak kolano. Czyli że te długie urosły mu przez godzinę. Nawet niecałą!
- Ho, ho! To najdziwniejsza historia w moim życiu – przeciągnął się Melchior wstając od stołu. Kpina w jego głosie była tak samo ociężała jak cały ten skwarny dzień. – Chyba zapalę, żeby sobie na spokojnie przemyśleć. Nie wiesz przypadkiem, gdzie cygaretki?
- Przypadkiem wiem. Widziałam pudełko w tomiku Verlaine’a. Zamiast zakładki.
- W tomiku zamiast zakładki? – pokręcił głową Melchior. – No to jest ale dziwne!
Kiedy szedł w kierunku sławojki z serduszkiem nad drzwiami, Gwen przenosiła swój fotel pod krzaki agrestu, gdzie suszył się jej krwistoczerwony kostium kąpielowy. Melchior wypuścił kłąb niebieskiego dymu przez nos i nie patrząc w stronę Gwen zagwizdał „Ninon, ach, uśmiechnij się...” Odgwizdała mu ją jak hasło.
Ostatni raz w życiu. Potem zdążyła zjeść pokryty włoskami owoc agrestu. Jeden. Znaleziono go w jej żołądku podczas sekcji. Nie był strawiony. Nawet częściowo - jak rosół z cienkim makaronem, jabłecznik, kurczak w potrawce.
***
Marabut przechwycił podejrzliwe spojrzenie Szrama. Uniósł do góry tomik o krwawiącej nazwie „Wiek wampirów”, po czym lekceważąco odrzucił go na biurko.
- Nie – zaprzeczył pytaniu, które nie padło, – oni nie istnieją. Poza tym są samotnymi mordercami. A tu działają co najmniej dwie osoby. Czasem trzy, cztery. Tak wynika z obrażeń. Mimo że protokoły śledcze chętnie ignorują liczbę, jeśli trafia się pojedynczy podejrzany. Wampir byłby poręcznym kluczem do zagadki, potrafi żyć setki lat. O ile się uprzeć, że to życie, rozumie się. Niestety, ten klucz nie istnieje.
Z kuchni dobiegł głos zamkniętego tam kota. Wykastrowany dachowiec zwany Nepomucenem Pierwszym i Ostatnim. Do jego głupawego imienia Marabut zdawał się podchodzić ze śmiertelną powagą. Ten szczegół przypomniał się Szramowi, choć w tej chwili nie miał, naturalnie, najmniejszego znaczenia.
- Modus operandi – podpowiedział. – Tak określa się to fachowo.
- Wiem. Nawet dziecko zauważyłoby podobieństwo pomiędzy tymi sprawami. Czy też sprawcami. Modus operandi, powiadasz… Ale to właśnie jest niemożliwe, rozumie się. Olmecka wieśniaczka, francuska markiza, scytyjska księżniczka, rzymska dziewczynka... Tajna sekta? Przekazują sobie pałeczkę z pokolenia na pokolenie? Pałeczkę i mnóstwo ostrych przedmiotów... Co to może oznaczać według ciebie?
Szram dopił koniak do dna, celowo odstawił kieliszek na krawędź ławy. Na samiutką krawędź, jakby ciekawiło go, czy spadnie nie popchnięty przez nikogo? Wyłącznie z powodu realnego zagrożenia upadkiem... Nie wierzył w wampiry i w sekty. Wierzył w dusze zaprzedane diabłu. Ale wierzył, że rzadko przekraczają osiemdziesiątkę. Jak wszystkie.
- To może oznaczać błąd – orzekł z namysłem. – Tego, kto sporządzał twoje akta. Nie był prawdopodobnie nieomylny, co? Kto to taki? Domorosły detektyw?
- Ten sam. Pradziadek znajomej. Melchior mu było. Wkrótce po wojnie zamordowano jego jedyną siostrę. Po pierwszej wojnie. Ona miała za sobą ciężkie przeżycia. Na jej oczach rozstrzelano narzeczonego, matka spłonęła żywcem... Konkrety są teraz nieważne, rozumie się. W każdym razie przeszła załamanie nerwowe, rok w wariatkowie. Tamtego lata wydawało się, że powoli wróciła do równowagi – Marabut wstał, żeby szerzej otworzyć okno. Noc była mglista, ale ciepła. Wokół latarni przed blokiem unosił się żółtawy opar światła. Siadając na powrót, dokończył: - Znaleziono ją wypatroszoną, z półksiężycem pomiędzy piersiami. W efekcie on spędził w psychiatryku trzy lata. Pechowa rodzina. Zresztą pradziadek Melchior dzięki szpitalowi nie poszedł siedzieć w kwiecie wieku. Był jedynym podejrzanym. Choć nigdy się nie przyznał, rozumie się.
- Nie bardzo się rozumie – powiedział Szram, a mówiąc to odnosił wrażenie, że Marabut rozumie więcej od niego. Pyta wyłącznie po to, żeby potwierdzić swoje podejrzenia.
- Nie? Pokombinuj. Za każdym razem oficjalny motyw jest naciągany. Zbrodni dokonuje się w dzień, pogodny dzień. Za każdym razem mordercy pastwią się nad ofiarą. Rusz głową, inspektorze!... Czasem w okolicy widuje się wcześniej kogoś „dziwnego”. Tak określają go świadkowie. Nie mówią, że podejrzany. „Dziwny.” Ale sama zbrodnia nie ma świadków, rozumie się. Ci, którzy są, niczego nie widzą i nie słyszą. W efekcie często umierają w majestacie prawa. Jakby na wszelki wypadek. Za każdym razem ofiarami są kobiety. Za każdym razem zbrodnia nie powtarza się więcej w tej samej okolicy.
- Tego nie wiesz – przerwał Szram. – Gdyby wrzucić do komputera historyczne zbrodnie, trafilibyśmy na rzeszę seryjnych morderców. Bez baz danych, bez przepływu informacji nie dało się połączyć pojedynczych przypadków w serię.
- Tylko z tego nie wypływa żaden praktyczny wniosek. Chyba że na temat twojej bezradności co do tych spraw. Mów o konkretach.
- O ile to w ogóle konkrety. Ktoś mógł dopasować je post factum. W historii znajdziesz, co ci się podoba – Szram wzruszył ramionami lekceważąco. – Nie dodałeś, że za każdym razem na ciele ofiary znajdowano półksiężyc. Ktoś stawiał kropkę nad i? Zbrodniarz? Prędzej obwiniałbym o to domorosłego detektywa. Tego dowodu nie sposób zweryfikować. Autorzy historycznych szpargałów mogli identyczną nazwą określać całkiem odmienne skazy na skórze.
Po kuchni tłukł się Nepomucen Pierwszy i Ostatni. Marabut zapalił kolejnego papierosa. Pokręcił przecząco głową, strzepując popiół do popielniczki.
- To nie półksiężyc – powiedział. – Da się go zweryfikować.
- A co to takiego jest?
Marabut otworzył szufladę biurka, żeby wyciągnąć płaskie pudełko. Położył je przed sobą na ławie, na razie nie otwierając. Uchylił za to wiekowy notes i zademonstrował okręgi odciśnięte na dwóch sąsiadujących ze sobą stronach.
- W tym miejscu, pomiędzy kartkami, on przechowywał przedmiot, który znalazł na miejscu tragedii. Nie potrafił go zidentyfikować. Choć ja ani ty nie mielibyśmy z tym problemu. Po odczyszczeniu z patyny osiemdziesięciu lat, rozumie się... To zgubił któryś z bandytów. Zastanawiałem się, jak do tego doszło? Może chodzi o pilnik do paznokci?
Szram pokiwał głową. Że słucha. Nie, że rozumie, bo to byłoby przesadą. Gdyby Marabut powiedział, że chodzi o snopowiązałkę albo o zbiór muszelek ze słonecznych plaż Polinezji, wcale nie o pilnik, Szram także pokiwałby zgodnie głową.
- Gwen piłowała paznokcie tuż przed śmiercią. Pilnika później nie odnaleziono. Myślę, że zniknął razem z tym, w którego ciało go wbiła. Broniła się. Więc może z powodu rany zgubił to, co zgubił. Z bólu, z wściekłości... To hipoteza, rozumie się.
- A co on takiego zgubił, ten hipotetyczny ranny?
Marabut postukał znacząco w notes, nie zaglądając już między okładki.
- Młody Melchior opisał przedmiot tak: „srebrne lusterko pozbawione oprawki, przewiercone w nieznanym celu”. W innym miejscu porównał je do księżyca w pełni. Takiego, jaki budzi wilkołaki.
- Ale to nie jest ani księżyc, ani lusterko, domyślam się?
Marabut bez słowa otworzył płaskie pudełko. Lśniąca powierzchnia błysnęła w świetle żarówki, rozjaśniając starcze plamy na ręce podtrzymującej wypolerowane kółko. Szram uniósł się jak dźgnięty szpilką, bezwiednie zagryzł dolną wargę. Podniósł niedowierzający wzrok na Marabuta.
- Żartujesz?
- Bynajmniej – zapewnił Marabut. – Nie ma z czego żartować, rozumie się.
***
Mężczyzna z przedwstępnych zdjęć wyglądał na menela. Nie miał parasola, był nieogolony, od jego ubrania niemal czuło się zaduch stęchlizny.
- Tutaj ją zaatakuje – Mizero postukał palcem w ekran. Najpierw w nieregularną brunatną plamę, później w połyskującą czarno linię, która była rowem melioracyjnym. – A tu ją zaciągnie. Chodzi o pieniądze na ćmiki. Kiedy nie pali, dostaje szału. Ma jakiś naciek na mózgu, jeszcze to sprawdzają.
Za każdym dotknięciem opuszka jego sękatego palca obraz na ekranie wykonywał skok, odjeżdżając do planu pełnego. Widok stał się mało czytelny, niemniej rozpoznawało się murszejące mury osiedla, którego budowę przerwano dawno temu.
Szwy wielkiego skórzanego fotela zaskrzypiały pod siadającym Passatem. Zgasił monitor komputera, żeby nie wtrąciła się nie w porę sekretarka. Raptownie, z cichym piskiem ruszył klimatyzator zmniejszający wilgotność powietrza. Zawsze była duża, drażniący pisk odzywał się nieustannie.
- Sprawdziłeś ją dokładnie? Żadnej rodziny, żadnych znajomych? Szybko ci poszło.
Obiekt na zdjęciach przedwstępnych zmienił się. Kobieta ze zniszczonym parasolem, z którego wystawały druty żebrowania. Plastykowa kurtka z kapturem, ciemnożółte boty do pół łydki. Denatka na chwilę przedtem, nim zadzierzgnięty na szyi elektryczny pastuch zrobił z niej denatkę. Jej twarz nie rozmiękła jeszcze w deszczówce, niemniej nadal pozostawała zagadką. Z powodu zakłóceń transmisji. Mglista, ledwie rozpoznawalna postać wyłaniała się spośród rozedrganych kresek i plam. Gdyby nie znajoma topografia, ofiarę łatwo byłoby wziąć za dowolną z czterech milionów sześciuset dwudziestu tysięcy kobiet, na które można natknąć się w mieście.
- Bez obaw, boss – Mizero stuknął palcem w ekran, robiąc zbliżenie. – Nabieram zajebistej wprawy. Chyba dobrze, nie?
- Chyba tak. Kiedy mogłaby umrzeć najwcześniej?
- Trzy, cztery miesiące. Na chorobę ołowiową.
Passat wyciągnął z szafki notatnik, zapisał. Tych danych nigdy nie wklepywał w dysk komputera. Odręczne pismo mało kto potrafił już odczytać. Było dyskretniejsze.
- Czyli dajemy sobie spokój z prewencją? Zwalnia nam się jeden legalny przeskok.
- Już jej wpisałem zgon naturalny. Mogę zorganizować grupę choćby na jutro.
- Nie, jutro nie, Mizero. Jutro coś mam. Pojutrze.
Mizero rozłożył ręce. Nie było po nim znać emocji. Nigdy. Ale szarpały nim zawsze. W przeciwieństwie do wielu innych, których żywa mimika ukrywała obojętność.
- Twoja wola. Dokąd przeskoczymy?
Passat wziął w dwa palce jedną z lotek, którymi rzucał do tarczy przywieszonej przed biurkiem. Jednocześnie przyciśnięciem guzika uniósł plastykowy ekran. Pod spodem mapa świata z iluminowanej folii zajmowała pół ściany. Drugie przyciśnięcie guzika tasowało poziomy chronologiczne. Strzałka wbiła się efektownie w zielony obszar na siedemnastym.
- Trzydzieści mil na północ od Izlaticoya – oznajmił równie efektownie Passat. – Minus osiemset dziewięćdziesiąt dwa.
Głowa Mizero poruszyła się w geście ni to podziwu, ni to niedowierzania.
- Widzisz stąd takie małe literki? Zza biurka? To niemożliwe!
- Nieogarnione są możliwości człowieka... – Passat przesunął dłonią po twarzy, jakby ocierał ją z wody. Po szybach krople deszczu ciekły w górę i w dół, wydawało się, że na zewnątrz pieni się gigantyczne akwarium. – Ale akurat odczytanie tych literek jest niemożliwe, racja. Nie wiem, w co teraz trafiłem. Znalazłem to Izlaticoya parę tygodni temu.
***
Od kolegów, znających jego kolekcjonerskie zamiłowania, Melchior dostał na czterdzieste siódme urodziny opasły tom z pieczątką na tylnej okładce „Przeceniono”. Książka miała tytuł: „Dzieje poczty francuskiej. Znaczki, stemple, widokówki.” Przeczytał ją tydzień lub dwa tygodnie później. Na 217 stronie znalazł fotokopię pisma królewskiego ministra do oficjalisty Pereta z merostwa Sur le Sure. List dotyczył śledztwa w sprawie śmierci markizy de Crebillon. Zamieszczono go z uwagi na datownik, którego zastosowanie było podówczas unikatowe. Melchior przetłumaczył tekst ze słowniczkiem w ręku, ponieważ jego znajomość francuskiego nie wyglądała najlepiej. Później zanotował w notesie słowo „przeczucie”. Trudno powiedzieć, czy było to rzeczywiście ono, w każdym razie niewytłumaczalna ciekawość kazała mu ślęczeć nad listem do bladego świtu.
Odchorowywał tę noc przez pół roku. Dusiła go astma, bez przyczyny dostawał wysokiej gorączki, miewał paraliżujące bóle w plecach i w karku, nie mógł się wysikać. Najgorsze, że dopadły go te same paniczne lęki co przed dwudziestu sześciu laty. Bo też odnosił wrażenie, że tamten przeklęty dzień powtórzył się od nowa. Parokrotnie śnił oblany potem, że znów wychodzi przez drzwi z serduszkiem, niosąc pod pachą tomik Verlaine’a. Właśnie zdepnął wypaloną do połowy cygaretkę. Rozwiewający się kłąb niebieskiego dymu przesłania na mgnienie oka pogodne południe. Wiklinowy fotel pod krzakiem agrestu leży wywrócony nogami do góry. Świeże szkarłatne plamy na nim błyszczą w jaskrawym słońcu. Obok porzucono w trawie coś, co wydaje się krwistoczerwoną szmatą. Mógłby to być kąpielowy kostium Gwen, gdyby nie to, że on wisi na sznurze przypięty klamerkami jak przedtem.
W tym miejscu wszystko we śnie łączyło się ze sobą i mieszało, toteż podbiegłszy parę kroków Melchior tracił pewność, czy odnajduje w trawie ciało markizy de Crebillon, czy swojej nieszczęsnej siostry?
Ale w tym rzecz, że w książce o francuskiej poczcie wszystko było jak wtedy, dwadzieścia sześć lat temu. Taka sama śmierć, taki sam koszmar, taka sama nieprawdopodobna cisza w słonecznym ogrodzie, taki sam półksiężyc wytrawiony na skórze. To samo błaganie w oczach ofiary, to samo cierpienie zastygłe w sponiewieranym ciele. Nawet takie same krople rosy osiadłe tu i ówdzie na trawie i liściach, choć od rana nie spadła kropla deszczu.
Jedyna różnica – to lusterko, które podniósł z kałuży krwi i którego nie oddał policji. Nie nalegali. Sami nie wiedzieli, jak zaklasyfikować taki dowód rzeczowy. Z premedytacją usunęli dziwaczne zwierciadełko na margines śledztwa. A Melchior przez lata patrzył w odbicie co tydzień, co miesiąc, co rok, jakby spodziewał się, że zobaczy tam wyjaśnienie tajemnicy. Ale widział tylko znajomą bezradną minę na starzejącej się twarzy.
Pół roku po czterdziestych siódmych urodzinach, jeszcze z gorączką i bolesnymi dusznościami, rozpoczął regularne odwiedziny w bibliotekach instytutów historycznych. Być może żmudna praca go uleczyła. Po roku czuł się zdecydowanie lepiej, ponadto miał już w notesie następny udokumentowany przypadek. Tragiczny zgon rzymskiej piętnastolatki o imieniu Trivia. Dziewięćdziesiąty drugi rok naszej ery. Ją też napiętnowano półksiężycem w chwili śmierci.
Nie porzucił swoich bibliotecznych kwerend do końca życia. Ostatnią przesyłkę, po którą pisał aż do belgijskiego muzeum w Menes, dostarczono mu do szpitala, gdzie umierał na sarkomę płuc. Nie zawierała niczego istotnego.
Zostawił po sobie zapisany notes, który rodzina od razu wpakowała na dno szafy, bo nie było wiadomo, co z nim począć? Uważano zapiski za rojenia fantasty, który nigdy nie otrząsnął się po tragedii przeżytej za młodu.
Melchior dotarł na przestrzeni dziejów do siedmiu morderstw sygnowanych półksiężycem. Nie wiedział, czy to dużo, czy mało, ponieważ nie wiedział, ile pozostało nieodkrytych przez niego? Zgrupował je w kolejności, opatrując każde kompletnymi wypisami z materiałów źródłowych. Zbrodnia oznaczona w jego notesie numerem pierwszym miała miejsce około 1200 roku przed naszą erą, ostatnia, opatrzona wykaligrafowaną siódemką, w roku 1921. Jeżeli pominąć zabójstwo Gwen, najdokładniej udokumentowano zgon rzymskiej dziewczynki – a to dzięki szczegółowemu raportowi senackiej komisji oraz późniejszym wspomnieniom jej brata Rejusa, prokonsula w afrykańskiej prowincji.
Domorosły detektyw nie dowiedział się nigdy, że większość jego ustaleń była błędna, poczynając od symbolu półksiężyca, de facto nie mającego z półksiężycem nic wspólnego. Wytropił osiem morderstw, nie siedem, jak niesłusznie sądził, i osiem przechowywał w swoich aktach. Ponadto zgrupował je w złej kolejności – bo chronologicznej. Wreszcie najpełniejszy materiał dowodowy, jakim dysponował, nie dotyczył morderstwa dokonanego na rzymskiej dziewczynce Trivii, lecz na olmeckiej wieśniaczce nieznanego imienia.
***
Dziewczyna szła boso. Jej ciemnoskóre stopy lekko kroczyły po płytach z jasnego piaskowca. Na prostej sukni pobrzękiwały naszyte paciorki z kolorowych kamyków, kruczoczarne włosy związywała szeroka haftowana opaska. Bukiet anemonów w ręku. Wyszła z nimi z dżungli i zmierzała w kierunku stromych i wysokich schodów świątyni. Z obu boków flankowały je gigantyczne kamienne głowy o negroidalnych rysach.
W cieniu jednej drzemał włóczęga w wełnianej czapce z uszami. Gdy dziewczynę dosięgnął pierwszy cios, nawet nie uniósł głowy opuszczonej na piersi. Jej przenikliwy krzyk uwiązł pomiędzy ścianami prześwitującej kopuły. Przejrzystej czaszy nie dałoby się dostrzec w rozedrganym od upału powietrzu, gdyby nie słońce, zachodzące za szczytem świątynnej piramidy. Jego blaski łamały się ponad głowami ludzi jak w pryzmacie. Powietrzna bariera nie zatrzymywała niczego oprócz dźwięku. Strzępy rozerwanej sukienki przefrunęły przez nią bez trudu, klekocząc kamiennymi koralikami.
Była ich czwórka. Dziewczyna, która szybko zrozumiała, że nie ucieknie przed własną śmiercią, i trzech jasnoskórych, skąpo owłosionych mężczyzn - gołych i dzikich jak zwierzęta. Gdy wykonywali gwałtowne ruchy, wokół nich pryskały kropelki. Jakby pocili się szybciej niż przeciętny człowiek. Albo jakby ich rzadkie włosy i blada skóra nasiąkły wodą. Może było to tylko złudzenie, bo wkrótce kropelki nabrały czerwonego zabarwienia. Z pewnością nie od refleksów zachodzącego słońca.
Bowiem uniesione w górę ostrza lśniły w tym samym oświetleniu zimnym, stalowym błękitem. Zanim spadły po raz pierwszy.
Skóra całej czwórki zabarwiała się krwiście z sekundy na sekundę. Choć zabijane było tylko jedno z nich. Dziewczyna krzyczała coraz słabiej, ale wciąż krzyczała. Mimo że wepchnęli jej głęboko w gardło białe anemony o mięsistych płatkach i wiotkich łodygach. Broniła się też coraz słabiej i niezdarniej. A potem już nawet nie jęczała. Nie jęczała, kiedy gwałcili ją po kolei, nie jęczała, kiedy zlizywali z niej krew, wyrywali serce i kiedy robili rzeczy, które robili. Półprzytomna, przewrócona na wznak widziała pogodny zmierzch ponad głowami nagusów dyszących jak bestie. Nie było niczego więcej oprócz niej i nieba. Tak się zdawało.
Zostawili ją w spokoju, gdy tylko wyzionęła ducha. Przestając cierpieć, przestała ich interesować. Na tle stromych kamiennych schodów klęczeli wokół zwłok zmęczeni, nie mniej zakrwawieni od swojej ofiary. Nie pokazywali oczu, ukrytych za przeciwsłonecznymi okularami przylegającymi do głów, które wyglądały z daleka na indiańskie czarne barwy wojenne. Odpoczywając czekali, aż zostanie szczegółowo zademonstrowane ciało leżące w kałuży krwi. Powoli, od stóp do czubka głowy. Rany wciąż broczyły, wabiąc fruwające owady. Siadały na krawędziach rozcięć, w pustych oczodołach, z których wyciekały jeszcze oczy. Kto chciał, mógł napawać się tym widokiem bez pośpiechu. Dopiero potem jeden z klęczących spojrzał w kierunku Marabuta i Szrama. Ten, który miał łysą głowę i długie włosy nad uszami.
- Gmerk!
Ktoś niewidoczny rzucił mu przedmiot podobny do wałeczka. Chwycił go zgrabnie w powietrzu, ledwie zauważalnym ruchem przybił do biodra martwej dziewczyny. Kamerzysta – ten, który rzucił stempel zza kamery – zrobił w tym czasie powolny najazd. Na ciemnej skórze ofiary pojawił się cienki półksiężyc w okręgu. Drukowane duże C.
***
- Mówiłem – Marabut wyłączył pilotem odtwarzacz. Od dłuższego czasu ekran był czarny, wyświetlały się na nim tylko wkodowane w płytę opcje. Uśmiechnięta buźka migała zielono przy wersie „skoreluj IQ z archiwalnym sprzętem sprzed x-decq”. – Nie półksiężyc. Copyright. Zastrzeżone prawa autorskie.
- Zwariowałeś? – ofuknął go Szram. Koniecznie chciał wziąć wszystko za żart, ale nie udawało mu się ani trochę. – Jak to copyright? Kto sobie zastrzega własnoręcznie zamordowanego trupa? Przecież to chore!
- Czyżby? – Marabut zapalił papierosa drżącą ręką. Choć widział ten film nie pierwszy raz. – A do tej pory wydawało ci się to zdrowe?
Szram nalał koniaku tylko sobie i wychylił go duszkiem. A kieliszek odstawił na środek blatu, żeby przypadkiem nie spadł.
- Co to znaczy? Co to właściwie jest?
- Mam wrażenie, że jeden z tak zwanych „filmów ostatniego tchnienia”. Filmuje się autentyczną śmierć. Są klienci gotowi dużo zapłacić za takie atrakcje. Istnieje cały podziemny rynek. Chyba nie muszę tego objaśniać policjantowi?
- Chyba musisz. W całej karierze nie zetknąłem się z podobnym gównem!
- No to już wiesz. Widziałeś „film ostatniego tchnienia”. Tyle, że ten został nakręcony w przeszłości. W okolicach dzisiejszej Zatoki Meksykańskiej. Tę piramidę łatwo znaleźć w każdej encyklopedii, choć dzisiaj wygląda jak kupa zachwaszczonych kamieni.
- Bzdura – powiedział Szram, nie wyjaśniając, czego dotyczy jego diagnoza. Marabut palił papierosa w milczeniu, wydmuchując dym ku sufitowi.
W kuchni Nepomucen Pierwszy i Ostatni hałasował garnkami.
- Ona umarła rzeczywiście... – odezwał się po chwili milczenia Szram.
- Bingo! Trudno tego nie zauważyć.
- ...ale to i tak nieprawda! – dokończył Szram.
Marabut nalał koniaku sobie i jemu. Mimo wszystko nie zapominał o powinnościach gospodarza. Jedni mordują, inni są uprzejmi. Tak już jest i nie powiedziane, że nie mogło być gorzej.
- Nieprawda?
- Chyba nie wymagasz, żebym uwierzył w UFO i w piąty wymiar i diabli wiedzą, w co jeszcze?
- Nie. Twoja wiara w UFO nie jest mi do niczego potrzebna, ma się rozumieć.
- Bzdura! To oczywiście współczesna inscenizacja, gołym okiem widać. Może zabijają i filmują swojego zajoba, może tak, może w to byłbym ci uwierzył… Ale nie w przeszłości! Po jaką cholerę?! Nawet nie pytam jak, ale po co? Wpieprzać się w koszty i w jakieś przedpotopowe syfy, nawet gdyby technicznie było to jakimś cudem możliwe? Po co, zastanowiłeś się? Fachowcy od kina rekonstruują dinozaury jak żywe, Titanica do najmniejszej śrubki, rzymskie Colloseum naturalnej wielkości, a nawet większe... Nie do odróżnienia dla widza. Więc jaki byłby cel tego koszmarnego szaleństwa?
- Ja również sądziłem najpierw, że to inscenizacja – zgodził się Marabut.
- Ale co?
Tamten, zamiast odpowiedzieć, skierował pilota w stronę odtwarzacza. Wyrwał rękę przytrzymaną przez Szrama.
- Uspokój się. Też nie chcę tego znowu oglądać. Zrobię tylko stopklatkę.
Szram podniósł się ze swojego miejsca. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał wyjść, jeżeli Marabut nie dotrzyma słowa i włączy odtwarzanie.
- Mordując dwudziestowieczną dziewczynę zgubili płytę sprzed setek lat?
- Może zapomnieli wyjąć poprzednią? Nie mordują chronologicznie, rozumie się. Widocznie przed tamtą dziewczyną była ta. Może używają płyt do wielokrotnych zapisów?
- Zręczna Gęba, już w szkole cię tak nazywali, pamiętasz? – Szram zerknął w stronę DVD, które zastartowało. – Mam wrażenie, że jednak ze mnie żartujesz.
Marabut bez słowa wyciągnął palec ku ekranowi telewizora.
Na stopklatce widniały niebotyczne schody świątynnej piramidy, flankowane przez wielkie płaskie głowy.
- Zwróciłeś uwagę na kwiaty, które niosła?
- Anemony.
- Podobne, ale to białe kaktusowce. Już ich nie ma, szlag je trafił wieki temu. Kwitły w maju. Te obeliski, które widzisz, są Bramą Słońca. Kiedy stanie się w niej o tej porze roku, widzi się słońce nad ostatnim stopniem świątyni. Z tym wiążą się jakieś obrzędy, rozumie się, ale nie pamiętam. Gdzieś mam wynotowane w razie potrzeby. Spójrz teraz na zachodzące słońce.
Szram pochylił się posłusznie przed ekranem, poprawiając okulary.
- Zachodzi dokładnie tam, gdzie powinno.
- No właśnie. Minęły tysiące lat – Marabut przykucnął przed telewizorem, dotykając palcem ekranu. – Dzisiaj słońce zachodzi mniej więcej w tym miejscu. W ogóle poza świątynią. Czy słyszałeś kiedykolwiek, żeby w najkosztowniejszej superprodukcji o faraonach i gladiatorach bawili się w komputerowe retuszowanie słońca?
Szram usiadł ciężko na powrót. Spode łba patrzył na Marabuta, jakby ten wyrządził mu niezasłużoną krzywdę.
- Na co był ci potrzebny taki jak ja? Chcesz rady, czy iść z tą naukową fantastyką na policję? Idź! Pójście nic nie kosztuje. Cokolwiek i ktokolwiek to jest, niech go łapią! Filmowca pieprzonego! Po to są! Najwyżej wytropią innego sprawcę niż sobie wymyśliłeś.
Marabut delikatnie wyjął płytę z czytnika DVD i podstawił ją Szramowi przed oczy, manipulując krążkiem tak, żeby tłoczenia na obrzeżu złapały światło.
- Nie ma lekko. Rok produkcji 2117. Możemy iść na policję za sto czternaście lat.
***
Zabarwiona krwią woda spływała do kratki ściekowej brodzika z cichym bulgotem. Passat wytarł się i starannie namaścił kremami. Od pięciu lat produkowano specjalny balsam wysuszający skórę przez pełne dwadzieścia cztery godziny. „Żebyś nie obudził się rano ze skrzelami”, pisano w ulotkach reklamowych. W łysinę wtarł dodatkowo płyn przeciwgrzybiczny i gładko przyczesał długie, sterczące nad uszami włosy.
Ledwie skończył, zadzwonił Mizero. Passat przerzucił obraz na ścienny ekran i rozmawiał ubierając się, a potem przyrządzając sobie kolację.
- Herman odebrał badania – powiedział Mizero. – Pilnik był czysty.
- Co mi do waszej fuszerki? Dzwonisz, żeby mnie powiadomić o pilniku sprzed miesiąca? Nie trzeba było dwa razy zaczynać jednego przeskoku.
- Nie, nie po to dzwonię. Herman jeszcze raz przygotował podróbkę. Zwinęli kurwę z ulicy, umalowali i wgrali ją w Babilon jak żywy. Wyszło idealnie.
- Tak? Pięknie.
- No i szajs. Sprzedali trzy tysiące płyt, szlaban. Klienci odsyłają przesyłki.
- Toteż produkujmy oryginały – powiedział Passat, rozbełtując sproszkowaną chińską zupkę w jajecznicy z mlekiem. To był jego wkład w dorobek kulinarny pokoleń. – Po co filozofować, kiedy wychodzisz na swoje bez filozofowania?
- Jak oni to rozpoznają, skurczysyny? Żeby chociaż wytłumaczyli, co im nie pasuje, że nie chcą oglądać! Nie, bo nie! Sami za cholerę nie wiedzą.
- Widać nie wiedzą. Nie martw się.
- Tym nie. Ale chcę ci powiedzieć, że na szóstym kanale przypominali przed chwilą o płycie. Rok produkcji pokrył im się z bieżącą datą. Czy nie mogli się do niej dogrzebać, redaktorki pieprzone, nim ją posialiśmy?! Byłby z nich jakiś pożytek... Kiedyś ktoś wywlecze to paskudztwo, zaręczam ci. Ja bym przeskoczył do palanta, który ją zamknął w sejfie razem z objaśnieniami. Podobno chodzi o okolice dwutysięcznego roku. Ustalę, kto to taki, co?
Passat przełożył papkę na płaski talerz. Na wierzch wkroił malutką i ostrą meksykańską paprykę. Świeżo zerwaną. Jej zapach rozszedł się po pokoju. Zasłonił żaluzje, żeby nie patrzeć na deszcz rozmywający miejskie światła na szybach.
- Nie panikuj, Mizero! Żal marnować limitowany przeskok. Chyba że to laska nad laskami, w co wątpię. Raczej stary pierdoła, z tych, co ślęczą po nocach nad książkami od historii. Wyluzuj się! Płyta, którą Herman kupił dwa miesiące temu w fabrycznym gwarantpaku, ma teraz dwieście lat. Przeszła brudną bombę i nie wiadomo, co jeszcze. Uwierz w to! Już gówno na niej widać!
- Odrestaurują!
- Daj mi zjeść... Kto wyłoży pieniądze na restaurowanie urojeń jakiegoś telewizyjnego redaktorka? Jeśli takiego znasz, zdradź mi adres! Tysiące naszych płyt chodzi po ludziach i dobrze. Co ci ta jedna biedaczka zawiniła?
- Tylko ta jedna wygląda podejrzanie. Ma złe pochodzenie.
- Nie, Mizero, akurat ta jedna jedyna wcale już nie wygląda. Bez względu na pochodzenie. Natomiast moja jajecznica na sto procent wygląda tak, jakby mi stygła. I to jest to, Mizero, czego, kurwa, nie lubię najbardziej! Zimna jajecznica!
***
Kiedy Szram po raz drugi czy trzeci tej nocy wyszedł do toalety, za oknami świtało. Mgła rozeszła się bez śladu, słońce świeciło blado nad śpiącym jeszcze osiedlem. Marabut zgasił lampkę na biurku i rozsunął zasłony. Słyszał, jak Szram spuszcza wodę, odkręca kran nad umywalką, wychodzi, mówi coś przez drzwi kuchni do uwięzionego Nepomucena Pierwszego i Ostatniego, który się obudził.
- Sądziłem, że zaprosiłeś mnie ze względu na moją policyjną przeszłość – podjął przerwaną rozmowę wracając do pokoju. – Ale jesteś przebieglejszy, tak?
- To nie kwestia przebiegłości. Przezorność. Chcę zostawić po sobie jak największy bałagan. Zapraszam wszystkich, z którymi byłem blisko na jakimkolwiek etapie mojego życia. Jesteś dwunasty z kolei.
- Zapraszasz… Wierzą ci?
- Jedni wierzą, inni nie. Większość nie wierzy. Ale najważniejsza jest skuteczność.
Koniak, który wypili w ciągu nocy, zdążył z nich wywietrzeć. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Kiedy Marabut wyprowadził gościa na klatkę schodową, córeczka sąsiadów zbiegała z góry, ledwie nadążając za jamnikiem na smyczy, który szorował brzuchem po stopniach. Szram nie odezwał się, póki podskakujące warkoczyki nie znikły za zakrętem poręczy.
- Jeszcze coś – powiedział bez pewności. – Tak mi się skojarzyło. Jeszcze jedno łączy te kobiety. Nie potrafię tego nazwać sensownie...
- Ja też – skinął głową Marabut. – Ale, zdaje się, to zbieg okoliczności.
- Zwróciłeś uwagę?
- Zwróciłem. Jedna szła do świątyni, inna wracała z nabożeństwa, modliła się przed śmiercią, grała religijne pieśni, przeznaczono ją na ofiarę bóstwu, była kapłanką... Zastanawiałem się nad tą zbieżnością. Jeśli nie przypadek, sensu nie widać. Bo to nie miałoby sensu, gdyby mieli się za bogów, co? Czy innych panów świata…
- Nie sądzę, żeby to było możliwe. Raczej są maniakami religijnymi, jeśli już.
Jamnik rozszczekał się pod oknami, więc Marabut wrócił do mieszkania, żeby spędzić z kuchennego parapetu Nepomucena Pierwszego i Ostatniego.
***
Na widok mężczyzny siedzącego na ławce, Klaudia po raz pierwszy w życiu doznała uczucia, o którym wielokrotnie słyszała. Deja vu. Jakby widziała go wczoraj zastygłego w tej samej pozie. Z półkolistymi czarnymi okularami na nosie, choć od przedpołudniowego słońca chronił go cień obwisłej wierzby. A z któregoś otwartego okna, tak samo jak teraz, słychać było „Mood Indigo”. Z tym, że owym „wczoraj” był dzisiejszy dzień. Jakby spotkała faceta jutro i przypomniała sobie, że widziała go dzisiaj. Czyli wczoraj. Głupie wrażenie. Nie do wytłumaczenia. I to ubranie. Jakieś – nierealne... Jakby naprawdę był nagi.
Idąc do mieszkania rodziców, zapukała po drodze do Branda na pierwszym piętrze. Słyszała przez drzwi jak idzie otworzyć, postukując laseczką o parkiet. Wcale nie musiał jej używać, niemniej od paru lat używał. Staromodną, ze srebrną gałką. Kupił ją w antykwariacie na peryferiach miasta, bo spodobała mu się jej nazwa, wygrawerowana na srebrzystej obrączce: „Łamignatka”. Kiedyś przechwalał się, że główka wypełniona jest ołowiem. Nie przechwalał się tylko, po co mianowicie?
Wprowadził Klaudię do mieszkania, podstawił jej krzesło z zamierzchłą dwornością, zaproponował kawę albo sok. Ale spieszyła się.
- Obejrzał pan, panie Brand? Dziś mam w kolejce dwie ciotki. Jedną moją i jedną męża. Nie wiem, jak je obie zadowolę naraz?
- Przegraj kasetę na jeszcze jedną taśmę i po kłopocie. Zaraz ci ją przyniosę.
- Ładna była?
Brand zatrzymał się w drzwiach do sąsiedniego pokoju.
- Podniosła uroczystość, bez dwóch zdań. Myśmy nie mieli podobnych pamiątek za naszych czasów. Tyle że u nas do końca życia pozostawał na pamiątkę współmałżonek. Dziś to się szybciej zmienia, toteż musicie skrupulatniej dokumentować fakty.
- Niech pan nie zapeszy – roześmiała się. – Odpukać! Ślub kościelny i tak jest tylko raz w życiu. A słyszał pan, jak pięknie mi zagrali „Ave Maria” na gitarach? To moi koledzy z zespołu. Postarali się. W życiu nie grali tak wolno jak na naszym ślubie.
Kiedy Brand zniknął w przyległym pokoju, pełnym książek i dymu z palącego się na popielniczce papierosa, zerknęła odruchowo w otwarte okno.
Na ławce pod wierzbą nie siedział nikt.
Za ścianą pokoju stukały przekładane książki i wysuwane szuflady. Brand zawsze znajdował to, co miał znaleźć, ale nigdy nie obyło się przy tym bez gruntownego szperania. To nie była kwestia podeszłego wieku, miał tak, odkąd sięgnęła pamięcią. Czyli od kiedy wprowadziła się tu z rodzicami, a jej dawno nieżyjący Bobik obszczekiwał jego dawno nieżyjącego Nepomucena Pierwszego i Ostatniego. Może z wiekiem Brand chodził przygarbiony i na sztywniejszych nogach. Chociaż na sztywnych nogach chodził pewnie zawsze, skoro w szkole, jak opowiadał, przezywali go Flamingiem. Nie, sorry, chyba Marabutem?
***
Odwracając się od biurka z kasetą wideo w dłoni, odniósł wrażenie, że obraz przed jego oczami zmienił barwy w tej samej chwili. Jakby promienie słoneczne załamały się pod innym kątem. Jakby znikał powietrzny bąbel, wewnątrz którego czas i dźwięki podlegają innym prawom.
Tak właśnie pomyślał – przerażony – zanim jeszcze zobaczył krew w pokoju obok. Na podłodze, na meblach, na suficie. Kaseta wypadła mu z ręki. Bezużyteczna laska ze srebrną gałką wypełnioną ołowiem potoczyła się pod stół postukując.
Osunął się bezsilnie obok zmasakrowanego ciała, jakby on też umierał. Miał taką nadzieję. Ale żył. I wiedział, co się stało. Takim gestem, jakby głaskał zamordowaną dziewczynę, odgarnął włosy zakrywające martwą twarz. Zsunęły się z głowy razem ze skórą. Policzek Klaudii, który zapadł się na wybitych zębach, nacechowano drukowaną literą C.
Łzy ciekły mu z oczu, choć nie czuł, że płacze. Jak przez mgłę zobaczył ślad na podłodze i tylko dlatego znalazł w sobie siły, żeby się ruszyć.
To nie była krew. Woda. Rosa. Deszczówka. Nie wiadomo co? Smugi przezroczystej cieczy układały się w kształt nagiej podeszwy stopy.
W sąsiednim pokoju pośpiesznie wyrzucił na podłogę książki z półek, bieliznę z szafy, zawartość szuflad. Jak najszybciej. Ponieważ był upał i niskie, przedpołudniowe słońce kładło się żółtymi plastrami w obu pokojach i w kuchni.
Z tym także mu się nie powiodło. Kiedy znalazł polaroid i załadował kasetkę, ślad buta zdążył wyparować. Na parkiecie nie było niczego prócz porozmazywanej krwi Klaudii.
Ubrudziła słuchawkę telefonu, gdy wystukiwał numer policji.
***
- Znalazłeś przynajmniej płytę?
- Czemu miałem nie znaleźć? – odpowiedział pytaniem Mizero, po czym ponuro podniósł do góry dłoń z trzema wyprostowanymi palcami. – Znalazłem trzy płyty. Trzy pieprzone płyty z nagraniem tego samego naszego przeskoku. Wszystkie grają jak należy!
Passat roześmiał się głośno i szczerze, nie zwracając uwagi na zdegustowaną minę tamtego. Przeciwdeszczowa kurtka trzeszczała na nim zgodnie z rytmem przepony.
- Udany połów, Mizero. Przyjemne z pożytecznym! Czemu się wpieniasz? Trzy płyty, podczas kiedy spodziewałeś się jednej. Niech cię, Mizero!... Nie przewidziałeś, że tylko idiota nie powieliłby trefnego egzemplarza? Rozdał ludziom, żeby też coś z tym robili. Pokonywali czas na własną rękę. Niech przynajmniej jednemu się uda!... Co innego miał począć z takim nagraniem? Musiałby liczyć na twoje dobre serce. A jeżeli obejrzał tę płytę, trudno mu było na nie liczyć.
- I co wobec tego?
- Nic. Zupełnie nic. Powtarzam ci po raz setny, że na płycie, o której trąbią w telewizji, gówno widać. Nikt cię nie rozpozna, jeśli o to chodzi. Gdyby coś było widać, dawno by ją pokazali w masowym paśmie.
- To cię tak śmieszy?
- Niewymownie, Mizero! Boki zrywać! Więcej poczucia humoru… Zdawało ci się, że jesteś panem dziejów, bo potrafisz przeskoczyć tam czy siam? Nie ma tak dobrze. Na twoje szczęście on też myślał, że jest panem dziejów i miał tyle samo racji, co ty. Nie wyszło…
Passat zastanowił się, wzruszył lekceważąco ramionami.
- A właściwie obu wam udało się dopiąć swego – sprecyzował. – Ale to niczego nie zmienia, co?
Wzięli z podajnika dwie kawy w plastykowych kubkach i przeszli do stolika na uboczu. To był ogródek kawiarniany, co polegało na tym, że oprócz szklanych ścian miał także szklany dach, na którym bębniąc i dzwoniąc rozpryskiwał się deszcz. Boczne światła nadawały mu fioletowo-pomarańczowe zabarwienie.
Mizero położył na stoliku portfolio i rozejrzawszy się dyskretnie na boki, uchylił nieprzejrzysty wierzch.
- Projekt okładki.
Na lśniącym od kolorów obrazku jasnowłosa dziewczyna kuliła się bojaźliwie pośród dwudziestowiecznych bloków mieszkalnych, w których szybach odbijało się słońce.
- Co mi do tych bohomazów? – wzruszył ramionami Passat. – Okładka. Dobrze.
Mizero zamknął portfolio i pociągnął z siorbnięciem łyk gorącej kawy.
- Nie wydaje ci się, boss, że oni kiedyś inaczej umierali? – zapytał. – Może to o to chodzi klientom? Całkowicie inaczej. Też się bali, ale tak umierali, jakby... Z większym sensem, nie? Jakby coś mieli na myśli. Coś więcej. Myślisz, że chodzi o boga? Wtedy był?
Passat pochylił się nad czarnym krążkiem kawy w kubku. Ciepła para owionęła mu usta i policzki. Ulewa waliła o dach jak werble. Ledwie się słyszeli.
- Myślę, że chodzi o deszcz, Mizero – odpowiedział po namyśle. – Wiecznie leje... Idzie zwariować!
***
Słońce wschodziło nad pustynią jak wielka połówka pomarańczy. Piasek już się nagrzewał, parzył w stopy ponad podeszwami sandałów. Potężne bloki granitu grały przeciągle, jak zwykle przy nagłych zmianach temperatury na styku dnia i nocy. Polichromowane kolumny nabierały jaskrawości.
Kapłanka Sekrhit przeszła przez wielkie wrota, jak przechodziła każdego ranka, żeby powitać budzącego się boga. Z mroków świątynnego cienia wkroczyła w skwar, który wprawiał w drżenie powietrze ponad nieskończonymi piaskami. Biała lniana szata chroniła ją tylko do piersi, więc na ramionach i wygolonej głowie czuła wytapiające się w żarze kropelki potu.
Uniosła wyprostowane ramiona ku niebu, jak unosiła każdego dnia. Ale dzisiaj zawahała się.
Z wydmy spełznął do jej malowanych ochrą stóp wydłużony cień człowieka. Za nim na tle słońca zamajaczyła męska postać.
Sekrhit osłoniła oczy dłonią.
Przybysz był nagi, po jego ciele spływały strużki wody. Tak gęsto, że nie mogły być potem. W każdym razie nie mógł to być ludzki pot. Mężczyzna nadchodzący z pustyni wyglądał, jakby wynurzył się z nurtu rzeki. Sekrhit poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Czyżby po sześciu latach z górą, po ponad dwóch tysiącach czterystu przemodlonych porankach, bóg zjawił się podziękować jej za wierną służbę? Nie chciała w to wierzyć pośpiesznie i naiwnie, ale nie potrafiła wykluczyć tego faktu. Dlaczego miałaby w niego wątpić właśnie ona, najwierniejsza z wiernych?
Osunęła się na piasek, schylając do kolan błyszczącą od słońca czaszkę.
- O, Ty, który ożywiasz w nieobjętej łaskawości stworzenia Ziemi... – zaintonowała.
Wtedy na jej kark spadł pierwszy cios.
W styczniu roku 1803 w Lipsku znaleziono ciało drukarza Retsego. Pozbawione głowy leżało w jednym z umeblowanych pokoi, które na piętrze swojej kamienicy wynajmowała na godziny Frau Botega, wdowa po kapeluszniku. Żona Retsego dokonała rozpoznania na podstawie znamienia w pachwinie. Według jej zeznań mąż zniknął z domu półtora miesiąca temu, zabierając jedynie obraz nabyty niedawno za niewygórowaną cenę na aukcji w Domu Lipza. Nigdy wcześniej Retse nie wykazywał zainteresowania malarstwem. Obrazu nie odnaleziono, podobnie jak głowy denata. „Klnę się na wszystkie świętości, policmajstrze Fichter, że wychodząc z domu miał jedno i drugie”, zapewniła zapłakana pani Retse. Fichter odznaczał się chorobliwą nieufnością, niemniej znał życie. Uwierzył na słowo.
***
Zimą 1887 roku w godzinach przedpołudniowych Ludwik Naumier i Florentyna Dux, spacerujący razem po przedmieściach Aubrige natknęli się na zdekapitowane ciało włóczęgi leżące na pomoście nieczynnej przystani rzecznej. Początkowo nie zorientowali się, że pozbawione jest głowy, ponieważ korpus nakrywała gazeta, dopiero podmuch wiatru odsłonił szyję ze śladem fachowego cięcia. Oprócz francuskiej prasy i pękniętej fajki z lipy nieboszczyk nie posiadał przy sobie niczego, zwłaszcza dokumentu tożsamości. Gazetę, która mogła naprowadzić na ślad zabójcy, wiatr zwiał do rzeki przed przybyciem policji. Ludwik Naumier, obiecujący pejzażysta, zapamiętał z niej reprodukcję średniowiecznego obrazu. Nie znał nazwy pisma, daty ani miejsca wydania, w każdym razie nie był to miejscowy Courrier. „Jako artysta zwracam uwagę na sztukę, reszta gównianego świata niech sczeźnie! – wyjaśnił porywczo. – Znam każdy bohomaz począwszy od bizona z Altamiry! Tego, co służyło trupowi za pierzynę, nie rozpoznałem, ale gdybyście dali mi zerknąć jeszcze raz...” Nie było takiej możliwości ani potrzeby, toteż Naumiera zwolniono. Resztę dnia i noc spędził konsekwentnie z Florentyną Dux. Nie rozmawiali o zdarzeniu. Ani też o niczym innym.
***
W 1945 roku topniejący w Miskaczu śnieg odsłaniał trupy na ulicach, toteż zwłoki żołnierza we włoskim mundurze nie zdziwiłyby nikogo, gdyby nie brak głowy. Wyglądało, jakby odcięto ją jednym ciosem topora lub noża. Przy ciele znaleziono przegniły notes w okładce ze skóry z wytłoczonymi inicjałami „C. I.” Zapiski w języku włoskim miały charakter miłosnego wyznania kierowanego do dziewczyny imieniem Sofia. Kilka kart przed końcem wspomniano o podarku, jaki piszący nabył dla Sofii na jarmarku w N. (Miejscowość zaszyfrowano literą.) Był to „ślicznie oprawiony oleodruk na kanwie starej szkoły rodzajowego malarstwa”, jak brzmiał opis. Z dalszych zapisków wynikało, że prezent – wbrew obietnicy – nie został wysłany najbliższą pocztą. Coraz skąpsze notatki dotyczyły głównie reprodukcji, która najwyraźniej znajdowała się wciąż w posiadaniu piszącego. Niestety, wraz ze zmianą problematyki wyznania straciły dotychczasową klarowność. Na przykład przedostatnie brzmiało: „Zniszczyć, póki czas.” Ostatnie było równie enigmatyczne: „Wszystko na darmo. Jego nie ma, mnie też nie będzie.” Doktorant z Katedry Porównawczej Bauca, który w 1954 przeprowadził analizę językową zapisków, postawił hipotezę, że nieznany żołnierz wyrażał w ten sposób swoją narastającą depresję po klęsce Mussoliniego.
Stara kuleje na lewą nogę. Potyka się niezdarnie w swoich wystrzępionych, samodziałowych sukniach, kiedy wspina się stromą ulicą Kaletniczą. Jej kostur grzęźnie w nieczystościach wylewających się z rynsztoków. Spod brudnej nałęczki lepki pot spływa na kark, ale gdy stara próbuje zatrzymać się lub zwolnić, coś w środku niej – uczucie, którego nie umie nazwać – popędza ją do niezdarnego truchtu. Byle zdążyć na czas. Zająć miejsce na tyłach straganu z obwarzankami, obok brzuchatego piwosza dłubiącego w nosie i umorusanego wyrostka, który zaczepi się na gzymsie katedry jak tresowana małpka kuglarzy.
Plątaniną wąskich uliczek toczy się miarowe bicie bębna. Góruje ponad człapaniem ciżm, dochodzącym z czterech stron miasta.
Na wysokości balwierni Dracza prosto na starą wypada dwóch jeźdźców na zgonionych koniach. „Precz!”, wrzeszczy pierwszy z nich, siekąc nahajką na prawo i lewo, żeby rozgonić zawalidrogów. Ten galopujący za nim milczy, wpatrzony nieprzytomnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Nad jego czapką furkocze płomieniste pióro zamorskiego ptaka, trzymane przez klamrę z ametystem. Stara czuje ostrą woń końskiego potu. Ze swą okulawioną stopą nie uskakuje tak zgrabnie jak inni. Omiata ją podmuch ciepłego powietrza i zatacza się na mur, pchnięta nogą w ostrodze. Ból w piersiach odbiera jej na chwilę dech.
Osuwa się na ziemię dygocząc z trwogi. Jeźdźcy nikną z oczu w kurzu i ceglanym pyle, jaki rozwiane płaszcze wzbijają w tunelu wąskiej uliczki. Z okien w wysokich wykuszach nikt nie wygląda, mieszkańcy tłoczą się w oknach i na gankach od strony rynku. Idący ludzie przekraczają leżącą, mężczyzna w fartuchu powroźnika kopniakiem odtrąca jej nogi. Mimo bólu stara zbiera się z ziemi – ze strachu, że ją zadepczą. Tupoczą kroki, tężeją w powietrzu wyziewy cebuli, damskich pachnideł, niepranych szat, zaniedbanych zębów, taniego wina, potu, kurzu, gnijących w słońcu rynsztoków, poruszonych przez liczne stopy. Ludzki gwar niosący się od rynku brzmi jak brzęczenie pszczół nad pasieką. Bije bęben.
Stara idzie teraz ostrożnie, wolną od kostura ręką przytrzymując się ścian. Wnętrze dłoni kaleczą drobiny kruszejącej zaprawy. W prześwicie murów szarzeje fasada z granitowych ciosów. Kamienny anioł o cmentarnej urodzie rozpościera ponad portalem katedry omszałe od starości skrzydła. Deszcze zostawiły zmarszczki na jego twarzy, ptasie gówienka znaczą szaty smugami. W starej walczą dwa rozpaczliwe odczucia. Że widzi tego anioła po raz pierwszy – i że w bezlitosnym cieniu jego skrzydeł zmarnowała całe życie. Nie pojmuje, jak może o jednym i drugim myśleć jednocześnie. To nie ma prawa się dziać.
Mija ślepca, który przywlókł się na rynek, żeby zawodzić godzinki nad czapką na datki. Z ulicy Kurew wytacza się majestatyczna karoca ze złoconym herbem na drzwiczkach. Zza okienek zerkają ciekawsko dwie damy w szpiczastych czepkach i wysokich kołnierzach. Gdy haftowane czapraki na grzbietach zaprzęgowych koni nikną sprzed nosa starej, widzi swój cel – kram obwieszony obwarzankami. Z murowanego tarasu, na którym stoi, widać cały rynek. Obok gruba mieszczka kupuje ciastko z makiem dla córki-karliczki, niesionej na ramieniu przez służącego w zielonym kaftanie. Karliczka śmieje się piskliwym śmiechem.