Dziewiąte ramię ośmiornicy - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Dziewiąte ramię ośmiornicy E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Powieść autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!Kto skradł cenną późnominojską wazę z wizerunkiem dziewięcioramiennej ośmiornicy? Dlaczego zastrzelono jednego z uczestników przyjęcia sylwestrowego? Dwie tajemnicze sprawy, dwóch detektywów, dwa równolegle prowadzone śledztwa - oficjalne prokuratora Andruszyna i prywatne mecenasa Pawła Donata. A jakby tego było mało, to: ,,z góry wiadomo, że w domu nie było nikogo obcego, a więc - morderca jest wśród nas"... ,,Dziewiąte ramię ośmiornicy" to zaskakujący od pierwszej do ostatniej sceny peerelowski kryminał Toeplitza wydany pod pseudonimem Krzysztof Deuter. Jeśli gustujesz w książkach z precyzyjnie zarysowanym tłem społeczno-obyczajowym, na pewno spodoba ci się ten kryminał o dość skomplikowanym rozwiązaniu. Na motywach książki w 1974 r. powstało słuchowisko Teatru Polskiego Radia, w obsadzie którego wystąpiły takie aktorskie gwiazdy jak Stanisław Mikulski i Marian Kociniak. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 161

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Dziewiąte ramię ośmiornicy

 

Saga

Dziewiąte ramię ośmiornicy

 

Copyright © 1958, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363102 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mecenas Donat spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. No, mogę już chyba wracać do domu — pomyślał i uśmiechnął się nieznacznie. W kawiarni było gwarno, długą parterową salę „Nowego Światu“ wypełniał dym z papierosów, niebieskawymi pasmami zasnuwający stiuki i głowice kolumn. Mecenas dopił szybko kawę, którą — nawiasem mówiąc — podano mu w szklance, czego bardzo nie lubił. W popielniczce stojącej przed nim piętrzył się stos niedopałków. Mecenas miał swój wypróbowany sposób porozumiewania się z kelnerami, dzięki czemu nie musiał dzielić losu innych gości, godzinami wyczekujących na rachunek. Jakoż i tym razem kelnerka zjawiła się w okamgnieniu i, o dziwo, nie naburmuszona. System mecenasa był w istocie bardzo prosty. Ten przystojny, zawsze nienagannie ubrany czterdziestokilkuletni mężczyzna o świetnych manierach siadywał zwykle w kawiarni samotnie, a to zainteresowanie, które inni zazwyczaj poświęcają daremnie paniom z sąsiednich stolików, on skierowywał w stronę pań w białych fartuszkach.

Zapłaciwszy szedł ku wyjściu, rozdzielając na prawo i lewo uprzejme ukłony. Mecenas miał wielu znajomych. Mecenasa znali w Warszawie wszyscy. Jakim cudem, pozostanie to tajemnicą, gdyż mimo dużych walorów towarzyskich prowadził on raczej skromny tryb życia, a ktoś, kto nie znał go bliżej, mógłby go nawet uważać za odludka.

Wiał mroźny wiatr ze śniegiem. Mecenas przetarł szmatką szybę swego wartburga i pomęczywszy się jakiś czas z zapaleniem zamarzniętego silnika, ruszył z miejsca. Jechał powoli przez zaśnieżone miasto. Był to jeden z tych kolorowych wieczorów między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, wieczorów niby powszednich, lecz przepojonych świąteczną atmosferą. Na rogu Alei smukła choinka zakwitała barwnymi światełkami. Z przystrojonych wystaw blask padał na trotuary. Mecenas lubił ten przedsylwestrowy nastrój i dlatego zamiast jechać wprost na Filtrową, wybrał okrężną trasę. Być może zresztą zwlekał umyślnie z przyjazdem do domu, gdyż wrodzona dyskrecja nie pozwalała mu przybyć za wcześnie. Spytacie, co ma wspólnego dyskrecja z powrotem do własnego mieszkania? To naprawdę nie takie skomplikowane. Otóż pewien młody człowiek, którego mecenas traktował pobłażliwie, lecz któremu sprzyjał, znajdując się w stanie narzeczeńskim, dotkliwie odczuwał brak „warunków“, krótko mówiąc, przysłowiowych czterech ścian. Mecenas użyczał więc czasami z dobroci serca swojej kawalerki młodemu lekarzowi, Michałowi Grabskiemu. Czynił to tym chętniej, iż odpowiadał mu przyszły związek pupilka z panną Anulką Jarosz, szczupłą blondyneczką o skośnych szarych oczach. Anulka ukończyła dopiero co archeologię i właśnie teraz robiła dyplom.

Donat dotarł w końcu na Filtrową, postawił wóz w garażu. Odebrał klucze od dozorcy. W pokoju panował idealny porządek, tylko delikatny zapach perfum i parę niedopałków w glinianej popielniczce mogło świadczyć o czyjejś tu niedawnej obecności.

Dopiero znalazłszy się u siebie, mecenas poczuł znużenie po całym dniu, spędzonym w salach sądowych i w kancelarii, wśród natłoku spraw i natarczywości klientów. Włożył szlafrok i zapadł się w miękkim klubowym fotelu. Duża stojąca lampa oświetlała stolik, na którym leżało parę książek. Sięgnął po pierwszy z brzegu tom. Była to „Królewna“ Piwowarczyka. Obracając się ciągle wśród nudnych spraw spadkowych i hipotecznych, mecenas wyżywał się w czytaniu powieści kryminalnych. Dawały mu one ponadto satysfakcję samodzielnego rozwiązywania zagadek, które w literaturze na serio zawsze rozwiązywano za niego, i to już na pierwszych stronach. Zastanawiał się właśnie, do której ze znajomych pań podobna mogła być owa Królewna, gdy nagle w pokoju zadźwięczał telefon. Niechętnie podniósł słuchawkę. Rozchmurzył się dopiero, słysząc głos swego dobrego znajomego, pana Dominika Tyrowicza.

— To pan, panie Pawle? No, nareszcie. Dzwoniłem już kilkakrotnie, ale nikogo u pana nie było.

— I cóż to za pilna sprawa? — spytał mecenas, myśląc jednocześnie z rozbawieniem o kłopotach, jakie te telefony musiały sprawiać młodej parze. — Czym mogę służyć?

— Niestety, nie chciałbym mówić o tym przez telefon. — Głos w słuchawce brzmiał nerwowo i figlarne myśli Donata rozpierzchły się momentalnie. — Czy nie byłby pan wobec tego łaskaw wpaść do mnie. Najmocniej pana przepraszam, ale sprawa jest rzeczywiście nagła i poważna.

— Skoro tak — już jadę.

Mecenas, mimo że z niechęcią myślał o wyjściu z ciepłego mieszkania, po chwili siedział już znowu za kierownicą swego samochodu.

Tyrowicz był człowiekiem niesłychanie opanowanym i taktownym i jedynie bardzo ważny powód skłonić go mógł do podobnego wezwania. Cóż to być mogło?

Tyrowicz, z pochodzenia arystokrata, z wykształcenia niedokończony historyk sztuki, kierował jednym z poważniejszych antykwariatów stolicy. Wytrawny znawca, nie mógł jednak uniknąć zdarzających się niekiedy przykrych perypetii z handlarzami falsyfikatów. Zwykle w takich razach zasięgał porad mecenasa. Ale nigdy przecież nie zdarzało mu się wzywać Donata tak nagle i o tak spóźnionej porze...

Państwo Tyrowiczowie mieszkali niedaleko, bo w okolicach placu Trzech Krzyży. Mecenas wspiął się po ciemnych schodach na drugie piętro. Drzwi otworzył mu pan domu i bez słowa wprowadził mecenasa do gabinetu, urządzonego, wbrew zawodowym skłonnościom, na modłę nowoczesną.

Tyrowicz przymknął za sobą drzwi. Gdy odwrócił się, twarz jego była blada. Był to szczupły, wysoki mężczyzna o pociągłym obliczu i siwiejących skroniach. Mógł mieć około pięćdziesiątki. Należał do tych wysportowanych ludzi, którzy do najpóźniejszych lat zachowują młodzieńczą sylwetkę i sprężystość ruchów. Teraz jednak wydawał się przygarbiony i jakby postarzały. Nie czekając, aż gość usiądzie, przystąpił do rzeczy.

— Słyszał pan zapewne, panie Pawle, o słynnych zbiorach sztuki antycznej grafów Donnersmarcków? Wie pan więc również o tym, że ich posiadłość została w ostatnim okresie wojny częściowo zdewastowana i sporo bezcennych eksponatów z tej kolekcji wówczas zaginęło. Na podstawie katalogu stwierdzono między innymi brak przedmiotu bodaj najcenniejszego — późnominojskiej wazy, zwanej „wazą z ośmiornicą“. Brzuśce jej zdobione było bowiem wspaniałej roboty wizerunkiem ośmiornicy, oplatającej swymi ramionami całe naczynie. Waza ta, pochodząca z Palaikastro, powstała najprawdopodobniej gdzieś koło piętnastego wieku przed narodzeniem Chrystusa. Myślano już, że waza ta bezpowrotnie przepadła, po prostu została stłuczona, gdy nagle jeden z prowincjonalnych antykwariuszy zakupił ją za psie pieniądze od jakiegoś typa, za tak śmieszną cenę, że istniały nawet poważne przypuszczenia, iż jest to falsyfikat. Nawet muzeum miało co do niej wątpliwości. Nasz wspólny znajomy, profesor Rydzewski, dał mi tę rzecz do sprawdzenia. Wie pan, zajmuję się już od dłuższego czasu podobnymi sprawami i zdołałem sobie zdobyć opinię specjalisty w tej dziedzinie.

W głosie Tyrowicza zabrzmiał ton skrywanej dumy. Przerwał i przeszedł się długimi krokami po pokoju. Mecenas pomyślał, że to znowu jakieś tuzinkowe fałszerstwo, i już zamierzał zbagatelizować całą historię, gdy Tyrowicz stanął przed nim nagle i krzyknął prawie:

— I ta waza była prawdziwa! Prawdziwa późnominojska waza, zaginiona waza z ośmiornicą!

— A więc gratuluję — ożywił się mecenas.

— Przecież powiedziałem panu: była.

Tyrowicz zaczerpnął tchu.

— Zaledwie stwierdziłem jej autentyczność, waza zniknęła.

— Zniknęła? Skąd?

— Otóż to. Popełniłem niewątpliwy błąd. Trzymałem ją w sklepie.

— Tak, to istotnie nieostrożność — zgodził się mecenas.

— Nie taka wielka jednak, jak pan przypuszcza. Któż bowiem, poza mną, mógł się orientować w jej prawdziwej wartości?

— Pańscy współpracownicy?

— Nie wchodzą w rachubę.

— A personel muzeum?

— Poza profesorem Rydzewskim nikt nie wiedział, gdzie waza się znajduje. Profesor wręczył mi ją osobiście.

— Cóż więc pan o tym sądzi?

— Nie mam pojęcia — powiedział Tyrowicz. — Być może, ukradł ją ktoś przypadkowy.

Mecenas Donat nie czuł już w tej chwili poprzedniego obezwładniającego znużenia. Odezwała się w nim czekająca od lat na swoją godzinę żyłka detektywa.

— Kiedy zauważył pan brak wazy? — spytał z przesadnym może nieco namaszczeniem.

— Dziś, tuż przed siódmą, kiedy już zamykałem sklep — odparł Tyrowicz.

— A kiedy widział ją pan po raz ostatni?

— Przed obiadem. Około drugiej zamknąłem na chwilę sklep i poszedłem do mieszkania. Kiedy powróciłem, był dość duży ruch, wie pan, okres świąteczny, ludzie kupują rozmaite antykwaryczne drobiazgi, więc nie miałem czasu spojrzeć na moje cudo. Przed zamknięciem sklepu chciałem ostatni raz rzucić na nie okiem. I wtedy wazy już nie było.

— Czy oprócz pana był w sklepie jeszcze ktoś z personelu?

— Nie. Moja pomocnica, zajmująca się sprzedażą, ma urlop, wyjechała do rodziny poza Warszawę.

— Czy coś jeszcze zginęło poza tym?

— Nic.

— A więc ktoś z przygodnych klientów?

Tyrowicz rozłożył ręce.

W tej samej chwili skrzypnęły drzwi i ukazała się w nich pani domu.

Scarlett Halska vel Stefania Tyrowiczowa występowała już przed wojną na scenach kabaretowych. Pan Dominik poznał ją w czasach, gdy jako potomek dość zamożnej rodziny ziemiańskiej trwonił czas i pieniądze w modnych lokalach. Zwrócił na nią uwagę w „Adrii“, gdzie wschodząca gwiazda śpiewała popularne tango „Notturno“. Wspólny wyjazd na Riwierę przypieczętował znajomość. Rodzina Tyrowicza uważała ten związek za mezalians, lecz pogodziła się z nim w latach okupacji, kiedy przedsiębiorczość i stosunki pani Halskiej okazały się nader cenne. Wtedy też, w roku 1943, podejrzanej konduity pieśniarka przyjęta została ostatecznie w poczet klanu Tyrowiczów.

Obecnie Scarlett Halska, jako artystka o ustalonej już renomie, śpiewała w popularnym teatrzyku satyrycznym.

Pani Scarlett wracała właśnie z wieczornego przedstawienia. Twarz jej nosiła jeszcze ślady szminki, a przyklejone rzęsy połyskiwały niebiesko.

— A, pan mecenas — rzuciła już od progu — przepraszam najmocniej za mój wygląd, ale tak się spieszyłam, że nie zdążyłam się nawet rozcharakteryzować. To niesłychane, prawda?

Mecenas ucałował jej dłoń.

— Tak, to rzeczywiście niesłychane, jeśli ma pani na myśli tę historię z wazą...

— Tak jestem tym przejęta, że o niczym innym nie potrafię myśleć. Nawet nie wiem, co śpiewać i jak...

W oczach Halskiej malowało się podniecenie. Charakteryzacja podkreślała jeszcze ich wyraz. Mimo ukończonej czterdziestki Scarlett była jeszcze ciągle imponującą, pełną życia kobietą. Wysoka, o zaokrąglonych wciąż kształtach i kruczo czarnych włosach, olśniewała swoimi dojrzałymi wdziękami. Delikatne zmarszczki wokół oczu bardziej niż o starzeniu się świadczyły o nieposkromionym temperamencie. Gdy Scarlett usiadła, mecenas zwrócił się znów do Tyrowicza:

— Czy dał pan znać na milicję?

Zapytany zawahał się przez moment.

— Sprawa nie jest tak prosta i właśnie dlatego chciałbym prosić pana o radę. Waza została mi przekazana przez Rydzewskiego, ale nie jest to całkowicie zgodne z obowiązującymi przepisami. Po prostu profesor nie miał prawa mi jej zdeponować. Gdybym dał znać milicji, mógłbym narazić go na niepotrzebne przykrości. A poza tym sam zostałbym wmieszany w aferę, która, mam jeszcze nadzieję, zakończyć się może szczęśliwie.

Donat nie bardzo rozumiał, co Tyrowicz ma na myśli. Pani Halska poparła męża.

— Dominik ma rację. Zaczną się te przesłuchania, śledztwo, rewizje i jeszcze może zginąć ze sklepu coś więcej niż ta waza.

Pomimo powagi sytuacji nie opuszczała jej ochota do żartów.

— Zresztą może nie chcieliby się w ogóle w to wtrącać. Cóż tam dla nich jakiś garnek?...

Tyrowicz spojrzał na nią karcącym wzrokiem.

— A więc jak wyobraża pan sobie załatwienie tej sprawy? — spytał mecenas. — Wątpliwe jest przecież, że tę wazę znajdziemy o własnych siłach.

— Wątpliwe, ale nie wykluczone. Przecież przedmiot ten musi prędzej czy później trafić do któregoś z paserów, a więc z kolei do jakiegoś antykwariatu, a nie jest to zegarek lub głupstewko, którego pochodzenia nie da się ustalić. Kradzieżą przedmiotów antykwarycznych nie zajmują się przecież kolekcjonerzy...

Donat zamyślił się.

— Czy profesor Rydzewski jest poinformowany o tym wypadku?

— Jeszcze nie. Ale możemy zaraz dać mu znać. Chciałem najpierw porozumieć się z panem.

Tyrowicz podszedł do stojącego na biurku telefonu i nakręcił numer. Przez dłuższą chwilę nikt nie podejmował słuchawki. Później odezwał się w niej kobiecy głos.

— Czy mogę prosić profesora Rydzewskiego? Ach tak, przepraszam, wobec tego zadzwonię później.

— Przed chwilą wyszedł z domu — wyjaśnił Tyrowicz.

— Z kim pan rozmawiał? — spytał mecenas. — Z panią?

— Nie, ze służącą. Pani źle się czuje i jest na górze.

Mecenas Donat zapalił papierosa:

— Nie bardzo wiem, jak mógłbym panu w tej sytuacji pomóc...

Tyrowicz wymienił spojrzenie z małżonką.

— To pomysł Scarlett — powiedział. — Na wszelki wypadek należałoby jakoś prowizorycznie usankcjonować tę zgubę. Rozumie pan, przez spisanie jakiegoś dokumentu, zeznania, czy ja wiem zresztą, jak to nazwać, który by stanowił w razie czego dowód zaginięcia. I co pan na to?

Mecenas ociągał się z odpowiedzią.

— W sensie prawnym nie bardzo to będzie w porządku. Zgłoszenia o kradzieży przyjmuje milicja... A poza tym musiałby to być jakiś akt notarialny. Jak pan wie, nie jestem notariuszem...

Tyrowicz zainteresował się.

— Mówi pan akt notarialny? Tak, to byłoby dobrze. Jakieś wspólne oświadczenie moje i profesora Rydzewskiego... Czy nie mógłby pan sporządzić mi szkicu takiego oświadczenia? Jutro rano dam je do podpisu profesorowi, a następnie potwierdzimy je u notariusza.

Mecenas, acz niechętnie, zgodził się.

— Coś takiego ewentualnie można by zrobić.

Tyrowicz natychmiast wyciągnął z szuflady plik papierów i mecenas pochylił się i zaczął pisać. Gospodarz stał nad nim, zaglądając przez ramię. Gdy obaj mężczyźni zajęci byli pracą, pani Halska cicho wyszła z pokoju.

— Idę spojrzeć, czy mały śpi — rzuciła mężowi.

I jeszcze w drzwiach zwróciła się do mecenasa.

— Czy nie zjadłby pan z nami kolacji?

— Dziękuję bardzo, ale muszę już wrócić do domu...

Skończywszy pisać mecenas wręczył dokument Tyrowiczowi.

— A więc do jutra — powiedział tamten, chowając papier do biurka. — Nie zatrzymuję pana, jeśli się pan naprawdę spieszy.

— Zechce pan pożegnać w moim imieniu małżonkę — rzekł mecenas na odchodnym.

Jadąc opustoszałymi ulicami mecenas zastanawiał się nad zagadkowym zniknięciem wazy z ośmiornicą. Cała historia wydawała mu się coraz bardziej fantastyczna. Niezwykłej cenności przedmiot, o jaki zapewne dobijały się wszystkie muzea europejskie, przepada jak kamfora w warszawskim antykwariacie, i ta niechęć, aby rzecz ujawnić. Wszystko to wydawało mu się jakby sztuczne i wymyślone. Chwilami miał wrażenie, że stoi wobec jakiejś mistyfikacji. Wstydził się tej myśli, ale równocześnie z coraz większym rozdrażnieniem myślał o swoim udziale w tym tajemniczym zdarzeniu. Udział ten był zresztą dość nikły, po prostu naszkicował projekt aktu notarialnego. Ale jednak pluł sobie w brodę.

— Psiakrew — mruknął pod nosem — że też nigdy nie umiem odmówić, gdy prosi mnie o coś kobieta...

Nie ulegało dlań bowiem wątpliwości, że pani Halska była motorem działań pana Dominika.

— Ten nadmiar uczynności jeszcze mnie kiedyś zgubi...

Gdy mecenas wszedł do sieni swego domu, zdawało mu się, że ktoś tam jest. Światło na klatce schodowej było zepsute, lecz nim Donat zdążył zapalić zapałkę, oślepił go blask elektrycznej latarki. W ślad za tym posłyszał znajomy głos:

— Ach, to pan, panie mecenasie! Co za porządki w tych warszawskich domach. Od kwadransa szukam listy lokatorów, ale czort wie, gdzie ją umieszczono. I jeszcze te egipskie ciemności...

Profesor Rydzewski mówił szybko, wciąż świecąc mecenasowi w oczy.

— Pan do mnie? — spytał Donat.

— Ano właśnie.

Profesor zgasił latarkę. Dalsza rozmowa toczyła się w mroku.

— Znalazłem nareszcie tę pańską kawalerską kryjówkę — ciągnął tamten. — Ależ się pan zakonspirował!

Donat czuł, że powinien zaprosić gościa na górę. Ociągał się jednak. Poza paroma najbliższymi przyjaciółmi nikt u niego nie bywał. Profesor miał rację, że Donat się ukrywał. Nie lubił odwiedzin, chociaż sam był często zapraszany. Jego małe mieszkanko, którego adres nie widniał nawet w książce telefonicznej, stanowiło dlań schronienie przed natarczywością świata. Wahając się milczał.

— Przepraszam, że pana tu nachodzę — mówił Rydzewski. — Otóż żona moja...

Znowu żona — przemknęło Donatowi przez myśl.

— ...postanowiła urządzić małego kameralnego sylwestra u nas w domu. Uparła się, żebym pana zaprosił osobiście, bo przez telefon to podobno nie wypada. Ja się tam na tych konwenansach nie bardzo rozumiem — profesor lubił udawać jowialnego prostaczka — ale w każdym razie serdecznie pana proszę. Niestety, nie mogłem wpaść wcześniej, i to nawet nieładnie, że prześladuję pana po nocy, lecz panie Pawle kochany, niech pan nam nie odmawia. Będzie nam bardzo miło...

Trajkotał bez przerwy, jakby chcąc zagadać dość niezręczną sytuację. Mecenas szybko przebiegł w pamięci swoje sylwestrowe plany. Umówiony był wprawdzie warunkowo ze swym starym przyjacielem, prokuratorem Andruszynem, ale nagle, nie wiedzieć dlaczego, perspektywa wieczoru u profesorostwa wydała mu się bardziej nęcąca. — Tamto można będzie odwołać — pomyślał i rzekł:

— Ależ oczywiście, bardzo państwu dziękuję, jestem wolny w sylwestrowy wieczór.

I ciągle myśląc o swojej nieuprzejmości powiedział z lekkim przymusem:

— Może wpadnie pan do mnie na górę?

Profesor na szczęście odmówił.

— Ależ nie, dziękuję, nie będę robił panu ambarasu i bardzo się cieszę, że przyjął pan zaproszenie. Żona się ucieszy. I ja również, oczywiście.

Wśród hałaśliwych podziękowań i grzeczności profesor uścisnął rękę mecenasa. Wkrótce postać jego zamajaczyła przy furtce i zatarła się w śnieżycy. Dopiero gdy Rydzewski zniknął Donatowi z oczu, mecenas przypomniał sobie:

Nie powiedziałem mu ani słowa o wazie. Może to i lepiej...

W dwa dni później, już pod wieczór w wigilię Nowego Roku, mecenas Donat golił się stojąc przed lustrem w swojej wykładanej zielonymi kafelkami łazience. W pokoju na krześle wisiał już wyprasowany świeżo smoking, a obok krzesła lśniły wyczyszczone lakierki. Spłukawszy z twarzy mydło, mecenas natarł policzki wodą kolońską (używał zawsze „Yardleya“) i włożył śnieżnobiałą, sztywną koszulę. Lubił te przygotowania, a dziś wykonywał je z tym większą przyjemnością, że wiedział, iż u profesorostwa Rydzewskich staranność jego zostanie w pełni doceniona. A poza tym młodziutka pani profesorowa była jeszcze jedną kobietą spośród tych, którym Donat chciał się podobać.

Zawiązawszy muszkę, połączył się telefonicznie z kwiaciarnią na Puławskiej, aby sprawdzić, czy kwiaty zostały już wysłane do willi państwa Rydzewskich na ulicę Lenartowicza. Z odwołaniem wspólnego sylwestra z Andruszynem nie miał kłopotów, gdyż sam prokurator niespodzianie doń zadzwonił przepraszając, że niestety wypadł mu dyżur w prokuraturze, akurat w sylwestrowy wieczór.

Było jeszcze dość wcześnie i mecenas mógł spokojnie wypalić papierosa. Pomimo przedsylwestrowego zaaferowania myśli jego krążyły uparcie wokół sprawy zaginionej wazy. Poprzedniego dnia wpadł na moment do antykwariatu Tyrowicza. Miał do niego zresztą drobny prywatny interes; któryś z jego klientów, przedsiębiorca budowlany, starający się o odzyskanie parceli w jednej z podwarszawskich miejscowości letniskowych, wręczył mu w prezencie złotą broszkę, wysadzaną drogimi kamieniami. Ponieważ mecenas znalazł się ostatnio w przelotnych kłopotach finansowych postanowił podarunek spieniężyć. Wszechstronny Tyrowicz mógł ocenić jego wartość. W sklepie był ruch i Tyrowicz nie bardzo miał czas na rozmowę z Donatem. Broszkę schował do kieszeni i przyrzekł ją obejrzeć, ale o wazie w obecności osób trzecich mowy być nie mogło. Dlatego Donat nie dowiedział się, czy antykwariuszowi udało się uzyskać podpis Rydzewskiego pod aktem zaginięcia i czy w ogóle są jakieś nowości w tej materii. Zastanawiał się, czy Rydzewski wie już o wszystkim, a nie bardzo był pewny, czy na przyjęciu znajdzie możliwość rozmowy z Tyrowiczem w cztery oczy.

Mecenas włożył marynarkę. Chciał wyjść nieco wcześniej, ponieważ licząc się z tym, że w czasie kolacji wypije parę kieliszków, nie brał swego wozu. Na najbliższym postoju nie było żadnej taksówki, więc poszedł w stronę placu Narutowicza. Na ulicach czuło się już przedbalową gorączkę. Kobiety, owinięte w szale, wlokły po ziemi treny, dreptały drobnymi kroczkami, unosząc w górę ogony balowych sukien, lub stojąc na chodnikach wołały coś do swoich towarzyszy, którzy, przynaglani tymi okrzykami, beznadziejnie miotali się w pogoni za jakimś pojazdem. Tylko sprzedawcy kolorowych baloników tkwili nieruchomo na rogach, a na chwiejące się nad nimi jaskrawe grona padały płatki śniegu. Zatłoczony tramwaj przemknął szybko ulicą Filtrową, kierując się w stronę Alei Niepodległości. Motorniczy musiał spieszyć się bardzo na swego domowego sylwestra, gdyż ruszający z postoju wóz żegnały przekleństwa i wymyślania tych, którzy nie zdążyli wsiąść. Mecenas, tracąc już nadzieję na złapanie taksówki, machnął ręką przed przejeżdżającą warszawą, która, o dziwo, zatrzymała się.

— Pan w jakie strone? — zapytał szofer uchylając szyby.

— Na Lenartowicza.

— Pięć dych leci, no nie?

— Niech będzie, jedziemy.

Willa Rydzewskich, ukryta w cieniu kasztanów, była jasno oświetlona. Profesor wybudował ją sobie przed wojną, gdy książka o wykopaliskach asyryjskich dała początek jego błyskotliwej karierze naukowej. Po uszkodzeniach wojennych remontował willę stopniowo, tak że obecnie przedstawiała się równie okazale jak położone w pobliżu pałacyki obcych ambasad. Piętrowy, nowoczesny budynek, otoczony niewielkim ogródkiem, pokrytym teraz grubą warstwą śniegu, zajmowany był całkowicie przez rodzinę Rydzewskich. Profesorostwo, bezdzietni, mieszkali razem z matką Rydzewskiego, staruszką, która mimo podeszłego wieku twardą ręką prowadziła dom.

Drzwi otworzyła służąca i, wziąwszy od mecenasa palto, zaprowadziła go do hallu.

Było to obszerne wnętrze. Z lewej strony znajdowały się schody wiodące na piętro. Po prawej — drzwi do kuchni i pomieszczeń służbowych. W czterech rogach hallu stały, należące do kolekcji profesora, murzyńskie idole. Wyciosane z pnia drzewnego i pokryte dziwacznymi malowidłami, sięgały nieomal wzrostu człowieka, a ich niesamowite maski zdawały się stroić w stronę przybysza złośliwe, groźne miny, szczerząc kły z wyżłobionych otworów ust. Mecenas był już oswojony z tymi potworami, ale za każdym razem budziły w nim niejasny niepokój, mimo że idole były „obłaskawione“ i na piersi każdego z nich widniała tabliczka z napisem: „Nie dotykać“. Profesor miał hyzia na punkcie swych zbiorów i nie pozwalał nikomu nawet zbliżać się do nich. Nie opodal jednego z bożków, w rogu pokoju, stał stolik z telefonem.

Na wprost prowadziły drzwi do saloniku. Tam oczekiwali już profesorostwo.

— Jest pan pierwszy, mecenasie — powiedziała pani Tula podając dłoń do ucałowania.

W blasku żyrandola biała jej suknia z ciężkiego rypsu o głębokim, odsłaniającym piękne ramiona dekolcie i obfitej, bogato udrapowanej spódnicy mieniła się srebrzyście. Może na skutek tej srebrzystobiałej tonacji mecenas odniósł wrażenie, że pani domu jest bledsza niż zazwyczaj. Zauważył również, że wielkie i wiecznie zdumione oczy profesorowej były podkrążone.

Mecenas kojarzył jej twarz z którąś ze znanych francuskich aktorek filmowych, ale nie mógł sobie dokładnie uprzytomnić z którą. Może była to Martine Carol, ale dużo młodsza, a może ktoś inny. Profesor, mężczyzna w sile wieku, odziany w ciemny, wytworny garnitur, również podszedł, aby powitać gościa.

— Cieszę się, że pana widzę — rzekł. — Proszę, niech pan siada.

Wskazał Donatowi niewielką kanapkę, przed którą stał niski stolik, zastawiony przygotowanymi uprzednio aperitifami. Ale nim zdążył nawiązać rozmowę, u drzwi rozległo się nowe dzwonienie.

— To na pewno doktor — powiedziała pani domu. — Oczywiście z panną Anulką — dodała spiesznie.

Mecenas nie wiedział, kto będzie zaproszony, ucieszył się więc teraz, słysząc o swoich podopiecznych. Rzeczywiście byli to oni.

Anulka i doktor Grabski stanowili jedną z tych młodych par, na których widok przechodzień musi się uśmiechnąć przyjaźnie. On, silny brunet o postawie wskazującej na pewność siebie i energię, ona, wpatrzona weń jak w tęczę, łowiąca każdy jego ruch spojrzeniem podłużnych oczu. Ubrani byli skromnie, z tą nowoczesną skromnością, kryjącą w sobie elegancję i jakąś dozę swobody. Ona w czarnej taftowej sukni, on w granatowym, gładkim garniturze z jasną kamizelką.

Witając się z doktorem, mecenas sekundę dłużej przetrzymał jego dłoń w swojej, mrugając figlarnie okiem. Doktor zapłonił się z lekka (rumienił się jeszcze!) i odpowiedział tym samym znakiem.

Rozmowa nie kleiła się jakoś. Profesor, ruchliwy i zaaferowany, kręcił się między gośćmi, nakłaniając ich do wypicia aperitifu.

— Po paru kieliszkach wszystko się rozkręci. Najważniejsze, żeby zacząć — dogadywał.

Pili właśnie gorzki wermut z lodem z wysokich kieliszków, gdy wszedł Tyrowicz. Podchodząc do gospodyni i składając przed nią szarmancki ukłon, zdradzający maniery dymisjonowanego lwa salonowego, przeprosił, że przychodzi bez żony.

— Pani Halska — powiedział (często mawiał o niej per pani) — ma dziś wieczorem występ. Niestety więc spóźni się nieco, ale powinna być przed północą. Prosiła, żeby ją wytłumaczyć. A swoją drogą zawsze w sylwestra denerwuje mnie ten jej zawód. Wtedy, kiedy inni bawią się, ona właśnie pracuje. Nie ma jednak sposobu, żeby wyperswadować jej to zajęcie. Nie wyobraża sobie życia bez sceny.

Pani profesorowa, rozmawiająca z mecenasem na temat nowego projektu przemeblowania salonu, odwróciła na moment głowę. Donatowi zdawało się, że spojrzenie jej zamącił cień smutku. Po chwili jednak, znów uroczo roześmiana, powróciła do rozmowy. Donat pojął w mig ten nastrój i zapytał:

— A jak pani muzyka, pani Tulu?

Spojrzała na niego z wyrzutem.

— Ach, te wprawki. Wie pan dobrze, że nie ma o czym mówić.

Korzystając z tego, że podszedł do nich doktor, mecenas obejrzał się za Tyrowiczem. Tamten napotkał jego pytający wzrok.

— Ach, ta broszka — rzekł podchodząc do Donata. — Mam ją przy sobie. Niech pan sobie wyobrazi, że to bardzo cenna rzecz. Stara wenecka robota, nieprawdaż, profesorze?

Rydzewski zbliżył się i wziął przedmiot do ręki. Trzymając broszkę na otwartej dłoni, przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.

— Tak, Wenecja, siedemnasty wiek — powiedział bardzo powoli. — To pańska własność? — zapytał mecenasa i energicznie wcisnął mu przedmiot w rękę. — Bardzo cenna. Bardzo cenna.

— Sądzę, że jest warta jakieś dwadzieścia tysięcy — ciągnął Tyrowicz, podczas gdy gospodarz oddalił się spiesznie w stronę kieliszków. — Cenny prezent — kontynuował, jakby nie zauważywszy pytających spojrzeń Donata i nie wspominając nic o wazie. Mecenas miał właśnie zapytać o nią wprost, gdy donośny głos profesora zapanował nad gwarem.