Wiadomości z tamtego świata - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Wiadomości z tamtego świata E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!,,Jak ci się podoba Ameryka?", ,,Dokąd podróżują Amerykanie?", ,,Czy można mówić o USA z mieszaniną zachwytu i niesmaku"? – oto niektóre z wciąż aktualnych pytań, jakie zadajemy sobie, myśląc o Stanach Zjednoczonych. ,,Wiadomości z tamtego świata" to zbiór tekstów z pogranicza felietonu, eseju i reportażu, które stanowią zapis sześciotygodniowej wyprawy autora do Ameryki w 1971 r. Toeplitz zestawia tu własne wyobrażenia na temat ,,Wielkiego Kraju" z tym, czego doświadczył podczas podróży do USA. Luźno związane ze sobą rozdziały stanowią udaną próbę pokazania realiów życia w Stanach Zjednoczonych lat 70-tych i wyjaśnienia, na czym polega np. rzekomy prowincjonalizm Amerykanów i ich bardzo skomplikowany stosunek do swojego pełnego sprzeczności kraju. Książka będzie lekturą idealną dla miłośników błyskotliwego reportażu, którzy z dystansem odnoszą się do etosu tzw. ,,American dream". -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 150

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Wiadomości z tamtego świata

 

Saga

Wiadomości z tamtego świata

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1972, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363133 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

* * *

 

— Where do you come from?

— From Warsaw, Poland.

— Oh! And how do you enjoy America?

Ten dialog prowadziłem setki razy.

Spędziłem w Stanach Zjednoczonych sześć tygodni, od końca kwietnia do czerwca 1971 roku, przemierzyłem w tym kraju — w powietrzu i lądem — nie mniej niż dziewięć tysięcy mil, rozmawiałem z setkami ludzi, młodych i starych, białych i kolorowych.

Przyjechałem do Ameryki jako gość spóźniony. To przed dwunastu laty miała się przecież rozegrać ta scena, kiedy spod skrzydła samolotu wyłania się nagle skrawek ziemi, nieważny i byle jaki, w który jednak wpijam się wzrokiem, ponieważ jest on dla mnie zwiastunem tego, co mam tu zobaczyć i przeżyć. I tak oto obserwuję z napiętą uwagą poszarzałe pole, przykryte mętną, deszczową pogodą, jakąś szopę, którą początkowo biorę za dom, ale która w sekundę po tym okazuje się szopą, rozwaloną i bezużyteczną, obok niej stoją trzy samochody, które w sekundę po tym okazują się porzuconymi wrakami samochodów... Ziemia przybliża się, jestem.

Jeśli ktokolwiek mówi mi teraz o Ameryce z zachwytem lub niesmakiem, uznaniem lub wzgardą, opowiadam mu, że ma rację.

Przez sześć tygodni uporczywie szukałem odpowiedzi na jedno tylko pytanie: How do you enjoy America? Jak się panu podoba Ameryka? — i wróciłem z pustymi rękami. Bo tak samo można zapytać: jak się panu podoba świat? albo: jak się panu podobają ludzie?, albo wreszcie: jak się pan podoba samemu sobie?

Na pytania te nie ma odpowiedzi, albo też są one tak różne, lecz tak zarazem przekonywające, że żadnej z nich nie można przytaknąć ani zaprzeczyć.

Przed paroma laty napisałem o Ameryce książkę. Była to książka o kraju, w którym nie byłem, chociaż być chciałem, oparta na lekturach, obserwacjach wtórnych, relacjach dochodzących do mnie od tych, którzy widzieli i wiedzą. Starałem się nadać tej książce ład i logikę, postawić w niej tezy i wyciągnąć wnioski, słowem zrobić to wszystko, czego nie jestem w stanie zrobić teraz, kiedy widziałem Amerykę na własne oczy. Stało się tak nie dlatego, że przytłoczył mnie ogrom materiału, jaki zastałem na miejscu, prawdę bowiem mówiąc nie byłem w Ameryce zbyt pilnym zbieraczem danych i faktów, a bezmiar materiału na tematy amerykańskie może zalać także autora, siedzącego w swojej pracowni w Limie, Bombaju czy Warszawie.

Ameryka jest wielką obsesją współczesnego świata. Sprawia to nie tylko ogrom i potęga tego kraju, ale także jego wyjątkowa rola w przyjmowaniu na siebie cierpień i niebezpieczeństw, które przeznaczone są dla całej ludzkości, lecz które na Amerykę spadają wcześniej i wydają w niej owoce niezwykle okazałe.

Jeśli więc na przykład boimy się, że dalszy rozwój cywilizacji zatruje wody i powietrze, a uprawną ziemię przemieni w skisły roztwór zabójczych chemikaliów — to w Ameryce już dzisiaj, wchodząc do hotelowego pokoju w Nowym Jorku podbiegam do okna, aby je otworzyć i wpuścić do wnętrza trochę świeżego powietrza, ale znajduję okno zabite na głucho metalowymi uszczelnieniami, pozostaje mi jedynie urządzenie klimatyzacyjne, które oczyszcza wprawdzie powietrze, lecz nie uwalnia od panicznego spazmu klaustrofobii; na zewnątrz jest komora gazowa z wyziewów i spalin, wewnątrz klimat nie mniej sztuczny, niż ten, w którym żyć będziemy na Marsie lub na Wenus.

Jeśli boimy się, że ekstrem nędzy i bogactwa, narastający na dwóch biegunach współczesnego świata, popchnie ludzkość ku niedorzecznej rzezi, niszczącej wszystkich i wszystko, to wystarczy przyjrzeć się Ameryce, aby wyobrazić sobie kontur tej przyszłości.

Przed stu przeszło laty Alexis de Tocqueville, młody wówczas pisarz francuski, wizytując Amerykę wyraził po raz pierwszy lęk, który od tamtych czasów nie przestał być lękiem realnym — lęk przed „tyranią większości”.

„Większość — pisał de Tocqueville — traktowana łącznie staje się po prostu jednostką, której opinie, a także zazwyczaj i interesy, przeciwstawne są interesom innej jednostki, którą zwie się mniejszością... Ludzie nie zmieniają swego charakteru przez sam fakt połączenia się z innymi ludźmi; ich cierpliwość w obliczu przeciwności nie wzrasta także wraz z poczuciem siły. Ja, w każdym razie, nie potrafię w to uwierzyć i jeśli odmawiam prawa robienia co mu się podoba każdemu z równych mi ludzi, nie przyznam go także nigdy ludzkiemu zbiorowisku”.

Ameryka nie mniej niż za czasów de Tocqueville’a jest „tyranią większości”, tylko że tyrania owa — zwłaszcza w kulturze i obyczaju — obchodzi nas dziś żywiej niż przed stuleciem.

 

Wyniesione z małej i gęsto zaludnionej Europy kryteria każą nam traktować Amerykę jako kraj, podczas gdy jest to kontynent. W rozróżnieniu tym nie chodzi tylko o słowo. Chodzi o istotne odczucie różnicy skali wszystkiego, o czym tu mowa. Podam drobny przykład: opowiadano mi o reprezentancie francuskich wytwórni obuwia, który w tym mniej więcej czasie, kiedy mnie zdarzyło się bawić w Ameryce, przyjechał do tego kraju, zaopatrzony w pełnomocnictwa największych francuskich producentów obuwniczych z zamiarem „zdobycia amerykańskiego rynku” dla fruncuskiego buta. Odbywszy odpowiednie rozmowy wracał do Europy zdruzgotany.

— Dlaczego? — zapytał go rozmówca, który opowiadał mi tę historię. — Czyżby rynek amerykański nie chciał przyjąć wyrobów pańskiego kraju?

— Nic podobnego — odpowiedział handlowiec. — Wszyscy moi kontrahenci mówili mi, że byliby zachwyceni mogąc sprzedawać francuskie towary, a amerykańscy nabywcy niewątpliwie daliby się zjednać dla obuwia „made in France”. Kiedy jednak zaczęliśmy omawiać szczegóły rozmówcom moim zrzedła mina. „Przecież myśmy myśleli o hurcie”, tłumaczyli mi, „Gdyby pan miał tych butów piętnaście razy więcej...”. A przecież ja reprezentowałem wszystko, co ma pod tym względem do zaoferowania Francja!...

Jest to przykład drobny, ale wymowny. Takie nieporozumienia zdarzają się tu na każdym kroku. Ameryka narzuca inną skalę we wszystkim — w przestrzeni, którą obejmuje ten kraj, w znaczeniu spraw, w wartościach zjawisk.

 

Ameryce, patrząc z perspektywy europejskiej, zarzuca się prowincjonalizm. Jest to spostrzeżenie słuszne i trafne w oczach Europejczyka, który przyjechawszy na przykład do Indianapolis w stanie Indiana spostrzega, że kraj, z którego pochodzi, jest dla przeciętnego mieszkańca tej miejscowości nic nie znaczącą nazwą, o mglistej i wątpliwej lokalizacji geograficznej. Europejczycy, zaludniając niewielki półwysep, od wieków z ciekawością starali się zaglądać poza jego granice. W tej chęci poznania tego, co leży „za morzem” skrzyżowała się tradycja żeglarskich krajów, w których narodziła się nasza cywilizacja, takich jak Grecja i Półwysep Apeniński, z liczącym setki lat przekonaniem, że zachować wyjątkową rolę Europy w dziejach naszej cywilizacji można jedynie wzbogacając ją o towary i zdobycze, sprowadzane z Indii, Afryki, obojga Ameryk. Okres kolonialny, któremu Europa zawdzięcza swój dobrobyt, wyostrzył uwagę mieszkańców tej części świata skierowaną w stronę obcych lądów i zamorskich kontynentów.

Ameryka, sama stanowiąc teren kolonizacji, nie przeżyła podobnego okresu. Jej uwaga była od początku skierowana ku sobie samej, w głąb własnego terytorium. Jeśli istniały więzy łączące białych osadników z ich dawnymi ojczyznami — a więc Anglią, Francją, innymi krajami Starego Świata — chodziło o to, aby je jak najszybciej i jak najskuteczniej zerwać. Wojna o niepodległość Stanów pozwoliła w zasadniczy sposób przeciąc nić, łączącą Imperium Brytyjskie z nowym kontynentem. Później proces adaptowania się do warunków amerykańskich coraz to nowych fal imigrantów wymagał od nich wyzbywania się przywiezionych zza Oceanu tradycji, obyczajów, sentymentów i wtapiania się w nową, amerykańską jakość. Kto nie potrafił tego dokonać, ten musiał zginąć lub skazać się na odosobnienie. Stąd stopniowo, z pokolenia na pokolenie, przekazywano przeświadczenie o Ameryce jako o jedynej rzeczywistości, jedynej realności, jedynym świecie, którym warto zaprzątać swoją uwagę.

Cechą prowincjonalizmu, jaki znamy z krajów Europy, jest degradująca świadomość życia w zaścianku, w „świecie zabitym deskami”, „na Wygwizdowie”. Amerykanie zdają się nie znać tego uczucia. Przeciwnie, nawet nie ruszając się nigdy z miejsca swych narodzin żyją w świadomości przynależenia do „Wielkiego Kraju” — „The Big Country”, oblewanego przez dwa oceany, mieszczącego w swoich granicach wszystko — od wiecznych lodów Arktyki po podzwrotnikowy tropik. Jeśli w Europie marzy się o dalekiej podróży, jest to zazwyczaj podróż do obcych krajów. Dla Amerykanina wielka podróż oznacza wyprawę na Florydę, nad Wielki Kanion, lub na Hawaje. Często spotykałem w Ameryce ludzi, którzy patrząc na mój bilet lotniczy z wypisanymi trasami przejazdów mówili, że zazdroszczą mi mojej podróży. I zawsze oznaczało to raczej, iż zazdroszczą mi, że zobaczę Kalifornię albo Florydę, niż że przyleciałem z Europy na drugą półkulę.

Paradoks polega na tym, że przy rzekomym „prowincjonalizmie” Amerykanie są równocześnie jednym z najbardziej ruchliwych narodów na świecie. Gdy w Europie ktoś zdecyduje się nagle opuścić swoją rodzinę — powiedzmy w Szwajcarii — i osiąść w Hiszpanii, mówi się o nim jako o żądnym przygód i odmiany podróżniku. Ale kiedy w Arizonie, w Phoenix, siedziałem w domu miejscowego dziennikarza, nie widział on nic szczególnego w fakcie, że przed kilku laty zdecydował się wraz z żoną opuścić New York i osiedlić się o kilka tysięcy mil dalej na południowy zachód, w całkowicie odmiennym klimacie, w innym w istocie kraju. A przecież takich ludzi, jak on, są w Ameryce miliony. Ich rzekomy prowincjonalizm bierze się stąd, że poruszają się w granicach jednego państwa i jednego języka. Nie znaczy to jednak wcale, aby nie odbywali podróży nie mniejszych niż najbardziej podróżujący Europejczycy.

Można by nawet powiedzieć więcej: owa częstotliwość zmiany miejsca pobytu a także kolosalne przestrzenie, jakie pokonuje się w Ameryce, ukształtowały tu inne, jakby lekceważące odczucie przestrzeni. W Waszyngtonie zostałem zaproszony przez jednego z urzędników pracujących w stolicy do jego podmiejskiego domku. Kolacja w gronie rodzinnym przeciąga się nieco i gospodarz mimochodem rzucił uwagę, że nazajutrz z rana musi pojechać do szpitala do chorego ojca. Zapytany o to, gdzie mieści się ten szpital, wymienił miejscowość odległą o 300 mil, to znaczy prawie 450 kilometrów. Jest to odległość większa, niż z Warszawy do Zakopanego, a przecież ojciec umieszczony został w tej lecznicy właśnie z uwagi na bliskość rodziny i wygodę kontaktu!

Europejczyk, przyjechawszy do Ameryki, odczuwa coś w rodzaju urazy, że sprawy kraju, z którego przybywa, są tu tak mało znane i tak w istocie wszystkim obojętne. Należy jednak spojrzeć na to i od innej strony — a więc czy przypadkiem my także mówiąc o Ameryce nie posługujemy się wiedzą zbyt globalną, skrótową, która w istocie przestaje cokolwiek znaczyć i cokolwiek wyjaśniać, gdy idzie o zawiłe sprawy tego kraju.

W Indianapolis, w stanie Indiana, miałem okazję przysłuchiwać się obradom kongresu w sprawie miast — Congress on the Cities. Był to zjazd zarówno urbanistów, jak i burmistrzów miast amerykańskich, z udziałem pewnej liczby delegacji z Europy. Indiana jest stosunkowo niewielkim stanem, mieszka tu niewiele ponad pięć milionów ludzi, Indianapolis, stolica stanu, jest typowym miastem amerykańskiego Środkowego Wschodu, niskim, rozłożystym, w centrum którego, otoczony grupą kilkudziesięciu wysokich domów, wznosi się niewypowiedzianej brzydoty i równie pokaźnych rozmiarów pomnik, wzniesiony ku czci obywateli stanu Indiana, którzy ponieśli śmierć za ojczyznę, od Wojny o Niepodległość począwszy, a na wojnie koreańskiej kończąc. Południe Indiany jest rolnicze, północ mieści głównie przemysł, zwłaszcza metalowy, elektroniczny i chemiczny. Indianapolis słynne jest także z odbywających się tu corocznie wielkich zawodów samochodowych „Indianapolis 500”, gdzie na torze o długości 2 i pół mili ustanawia się światowe rekordy szybkości dla samochodów wyścigowych, wahające się w niewiarygodnych granicach 176 mil na godzinę, to znaczy około 250 km/godz.; chodzi tu przy tym o średni czas przejazdu, nie zaś uzyskany jedynie na prostej.

Drugą osobliwością związaną z tym miastem jest fakt, że tu właśnie powstało John Birch Society — skrajnie prawicowa, faszyzująca organizacja amerykańska, będąca symbolem wstecznictwa i zacofania.

Indianapolis niewątpliwie może być uznane za przykład amerykańskiego prowincjonalizmu. Mieszkający tu znajomi Polacy opowiadali mi przez długie wieczory o ograniczonych perspektywach, zatrważająco wąskich zainteresowaniach i niepokojąco monotonnym i konwencjonalnym trybie życia mieszkających tu ludzi. Ich marzeniem było opuścić Indianapolis i przenieść się gdzie idziej, bliżej świata... Opinie te niewątpliwie są słuszne. Kiedy pragnąc podtrzymać towarzyską konwersację z poznaną tu na coctailu piękną modelką zacząłem wymieniać jej nazwy takie, jak Chanel, Cardin czy Balmain, patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma, nie kojarząc ich absolutnie z niczym: a przecież efekt byłby jeszcze gorszy, gdybym na przykład wspomniał o de Gaulle’u czy Brandtcie... Zresztą doświadczyłem już podobnych sytuacji, rozmawiając z tutejszymi dziennikarzami...

Kiedy jednak, nastawiony w ten sposób, zacząłem przysłuchiwać się wspomnianemu kongresowi w sprawie miast, nagle pojałem, że aby zrozumieć zachodzące tu zdarzenia, należy całkowicie przestawić optykę, przyjąć zupełnie inny punkt widzenia, odrzucić kryteria wyniesione z Europy. Kongres ten stał się bowiem rozgrywką pomiędzy przybyłym z Nowego Jorku burmistrzem tego miasta Lindsayem, dookoła którego zarysowywać się poczynała wówczas aura kandydatury prezydenckiej, nieobecnym gubernatorem stanu Massachusetts Rockefellerem, wreszcie burmistrzami: Indianapolis Lugarem i czarnym burmistrzem Cleveland Stockesem, płomiennym mówcą i jedną ze wschodzących gwiazd polityki amerykańskiej, który w Indianapolis właśnie zapowiedział, że w nadchodzących wyborach komunalnych w Cleveland nie będzie się ubiegał o przedłużenie urzędu, lecz przystąpi do organizowania wielkiego stronnictwa mniejszości narodowych i rasowych... A więc, krótko mówiąc, rozgrywały się tu sprawy o pierwszorzędnej politycznej doniosłości, o których nazajutrz donosiły na pierwszych stronach nowojorskie i waszyngtońskie gazety.

Tymczasem jednak sam kongres w Indianapolis, obserwowany w jego zewnętrznych atrybutach, miał posmak prowincjonalny. Na wielki bankiet, wydany w obrzydliwym, neogotyckim gmachu Scottish Rite Cathedral, dawnym budynku masońskim, w czasie którego Lindsay składał swoje kluczowe oświadczenie, zjechało towarzystwo o wyglądzie nowobogackim i takich manierach, kongres i rozpoczynające się w tym czasie wyścigi „Indianapolis 500” uświetniała parada uliczna, przywodząca na myśl dowcipy o Clochemerle i wszystko razem otoczone było namaszczoną, tanią pompą.

W takich właśnie momentach przed przybyszem z Europy wyłania się pytanie: co należy uznać tu za ważne i autentyczne — czy fakt, że w takiej oto, odbiegającej od przyjętych na naszym kontynencie norm i wyobrażeń scenerii odbywają się sprawy rzeczywiście istotne, czy też dać się uwieść zewnętrzności i całą resztę zbyć lekceważeniem?

Ameryka bardziej niż nam się to wydaje żyje życiem zapatrzonego w siebie, zasłuchanego we własne tętno olbrzyma.

Obywatele stanu Indiana niewiele wiedzą o takiej na przykład Norwegii i jej trzech milionach i sześciuset tysiącach mieszkańców, to pewne. Ale ile o pięciomilionowej Indianie wiedzą Norwegowie?

 

Wizytując na Wall Street nowojorską giełdę miałem okazję obejrzeć najnowocześniejszy komputerowy system informacyjny, podający na żądanie aktualne notowania walut i akcji na wszystkich ważniejszych giełdach świata. Tablica świetlna, przebiegająca wzdłuż hali giełdowej — do której, w drodze wyjątku, pozwolono nam zejść z galerii dla publiczności, przestrzegając przy tym, aby wchodzić grupami po pięć osób, ponieważ nagłe pojawienie się dwudziestoosobowej grupy cudzoziemców mogłoby, jak twierdzili urzędnicy giełdy, wprowadzić sztuczne podniecenie i odbić się na notowaniach — podaje bez ustanku 900 danych na minutę, dotyczących cen, notowań, kupna i sprzedaży. Wielki, „prowincjonalny” organizm Ameryki spina i jednoczy jej system finansowy. Prowincjonalna Indiana czy Montana odzwierciedla się w tych rzędach cyfr, przebiegających przez ścianę giełdy, giełda również kontaktuje je ze światem. I tu właśnie dokonuje się kolejny paradoks amerykański: kraj złożony z odległych od siebie, samowystarczalnych pod względem kulturalnym, a dzięki systemowi rządów stanowych w dużej mierze także pod względem politycznym, prowincji, dysponuje równocześnie jako całość systemem łączności ze światem pozwalającym mu prowadzić swoje interesy na wszystkich kontynentach kuli ziemskiej!

W kwietniu 1971 roku wysłuchałem w Harvardzie wykładu profesora Reischauera, byłego ambasadora USA w Japonii i specjalisty od spraw Dalekiego Wschodu. Profesor oświadczył wówczas z całkowitą pewnością, że jesienią tego roku Chiny Ludowe znajdą się w ONZ, co spotkało się z wybuchem śmiechu w grupie europejskich dziennikarzy. Podobnie, w tymże Harvard, profesor Samuelson powiedział nam o strategii manewru walutowego, który latem tego roku zyskał realność jako „plan Nixona”. Są to wszystko dowody, jak prowincjonalizm koegzystuje tu — w osobliwy, możliwy tylko w tym kraju sposób — z polityką i myśleniem globalnym.

 

W leżących na Środkowym Wschodzie stanach Ameryki jest rzeczą zwyczajną zobaczyć samochód, z przyklejonym na zderzaku napisem „America, I love you!” lub, umieszczonym na tle barw narodowych, hasłem „Love it or leave it” — „kochaj ją, albo porzuć” — hasłem, które wymierzone jest przeciwko wszelkim „antyamerykańskim” ruchom i tendencjom, krzewiącym się zarówno wśród młodzieży, jak i wśród mniejszości rasowych. Amerykańska prowincja jest niewątpliwe wylęgarnią amerykańskiego konserwatyzmu, z którego czerpią i mogą czerpać swoje soki rasizm i wszelkiego rodzaju tendencje faszyzujące. Równocześnie jednak, wizytując największe i najbardziej światłe uniwersytety amerykańskie — Harvard i Berkeley — trudno nie pojąć, jak dalece owe konserwatywne, wsteczne tendencje splecione są z drugim ekstremem, wyznaczanym przez rewoltę młodych.

Uniwersytety amerykańskie stanowią dziś niewątpliwie najbardziej światły i otwarty system edukacyjny, jaki stworzono na Zachodzie. Amerykańska tendencja, aby kupować wszystko, co tylko jest do kupienia, doprowadziła do zgromadzenia na uniwersytetach USA kadry profesorskiej, złożonej z najtęższych umysłów, jakimi dysponuje świat kapitalistyczny. Poważny koszt kształcenia się — sięgający np. w University of California w Berkeley, około 2200 dolarów rocznie, które musi posiadać student, aby się kształcić — wsparty potężnymi fundacjami i subsydiami państwowymi, pozwolił stworzyć w wyższym szkolnictwie amerykańskim sytuację, gdzie jeden pracownik naukowy przypada na kilku studentów, co zapewnia najkorzystniejszy z punktu widzenia dydaktyki sposób wykorzystania czasu studiów. Harvard, najstarszy uniwersytet USA, szczyci się wzniosłą maksymą „Everything about something, something about everything” — „Wszystko o czymś jednym i po trochu o wszystkim”, co w istocie stanowi ideał nauki i wykształcenia humanistycznego. Mimo to jednak właśnie uniwersytety amerykańskie, począwszy od „niepokojów” studenckich w Berkeley w roku 1964, są nieustannym zarzewiem buntu i niepokoju. Wystarczy powiedzieć, że według danych National Students Association jedynie w okresie od 1 stycznia do 15 czerwca 1968 roku miało miejsce na uczelniach amerykańskich 221 rozruchów, z udziałem 38 911 uczestników!

Bracia Cohn-Bendit, organizatorzy słynnych majowych rozruchów studenckich w Paryżu w roku 1968, uważają to zjawisko za całkiem naturalne. Twierdzą, że rozruchy wybuchają łatwiej na uczelniach prowadzonych liberalnie, światłych, dążących do zrozumienia potrzeb młodzieży studenckiej — takich jak na przykład Nanterres, najnowocześniej prowadzona i zarazem najbardziej wsławiona buntami młodzieży uczelnia francuska — niż w szkołach tradycyjnych. Potwierdzałoby to jedynie myśl, którą Alexis de Tocqueville wypowiedział, analizując wybuch Rewolucji Francuskiej, a mianowicie, że złe rządy upadają nie wtedy kiedy są najgorsze, lecz wówczas, gdy zamierzają się poprawić; wtedy bowiem oczom poddanych ukazuje się cały bezmiar poniżenia, w jakim się znajdowali dotychczas, co podnieca ich do rewolty...

Niepokoje studentów amerykańskich, poszukujących nowych norm życia i współżycia międzyludzkiego są drugim biegunem amerykańskiego prowincjonalnego konserwatyzmu. Są równocześnie ceną, jaką Ameryka płaci za swoje próby unowocześnienia nie tylko swojego systemu oświatowego, ale i swojej struktury społecznej. Jeden z mówców na kongresie miast w Indianapolis mówiąc o przestępczości w wielkich ogranizmach miejskich stwierdził melancholijnie, że być może jest to cena demokracji... W Cambridge, koło Bostonu, miejscowości, gdzie mieści się Harvard University, wchodząc do księgarni przeczytałem napis, skierowany bez wątpienia do zrewoltowanych studenckich klientów: „We are not capitalist pigs. Stealing with us is not „liberating” anyone” — „Nie jesteśmy kapitalistycznymi świniami. Kradzenie u nas nie oznacza „wyzwalania” kogokolwiek”… Ten napis jest symbolem. Pokazuje on, jak daleko zaszła odmowa tradycyjnych wartości amerykańskich wśród niektórych kręgów młodzieży, skoro kradzież uznana być może za akt „wyzwolenia”, z drugiej zaś strony uderzający jest tu ów ton łagodnej perswazji, przyjmujący w zasadzie argumentację studenckich ekstremistów i jedynie dopraszający się, aby uczyniono od niej drobny wyjątek.

 

Oto kilka zaledwie, wyrywkowo pokazanych problemów, wobec których stoi dzisiejsza Ameryka. Ich rozstrząsaniem zajmuje się przebogata literatura, publikowana zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w innych krajach. W książce tej zatrącam o nie jedynie mimochodem. Jest ona owocem jednej podróży, jaką odbyłem wraz z grupą dwudziestu dziennikarzy z kilkunastu krajów Europy, na zaproszenie władz amerykańskich. Nieocenioną atrakcją tej podróży było właśnie oglądanie dziwnego i dalekiego kraju w towarzystwie ludzi pochodzących ze Starego Kontynentu, reprezentujących różne punkty widzenia i rozmaite kultury. W ramach wspólnie podróżującej grupy rodziły się niechęci i przyjaźnie, jej uczestnicy mimowolnie udzielali sobie nawzajem swojej wiedzy i swojej wrażliwości. Ten tryb wspólnego zwiedzania miał swoje wielkie zalety, ale też i swoje wady. Największą z nich jest pewna powierzchowność obserwacji, niemożność głębszego zatrzymania się nad jednym tematem, w jednym, obranym miejscu, niejako panoramiczność obrazu. Równocześnie jednak właśnie owa panoramiczność zdaje się pozwalać na odczucie rzeczy niezmiernie ważnej, jaką jest właśnie odrębność — odrębność własnego doświadczenia i kultury, którą każdy z nas przywiózł ze sobą w tę amerykańską podróż. Tak więc książka ta, wyrywkowa, przekazująca „wiadomości z tamtego świata”, świata innego i obcego temu, w którym żyjemy na co dzień, jest także niekiedy próbą rejestracji wrażeń całkiem już osobistych, z których czytelnik zechce mnie rozgrzeszyć.

Myślę jednak, że ten osobisty poniekąd zapis sprawia, że chociaż od czasu mojej podróży zmieniły się niektóre realia, o których mowa w tej książce, nie straciła ona przez to aktualności, pozostając nadal przede wszystkim próbą konfrontacji dwóch światów — tego, który przywiozłem w swoim doświadczeniu, i tego, który zastałem za Oceanem. „Tamtego” świata. Jest to doznanie, którego wartość nie ulatnia się wraz ze zmianą w reporterski sposób notowanych faktów.

„HISTORY IN THE MAKING”

„Uważamy te prawdy za oczywiste, że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi i obdarzeni są przez Stworzyciela pewnymi niepodważalnymi prawami; do nich zaś należy prawo do życia, wolności i poszukiwania szczęścia; że dla zabezpieczenia tych praw stworzone zostały rządy, biorące swoją władzę od rządzonych; że jeśli którakolwiek forma rządu okazuje się szkodliwa tym celom, jest prawem ludu zmienić rząd lub go obalić i zastąpić rządem innym, opierając jego podstawy na takich zasadach, jakie wydadzą się mu najskuteczniejsze dla zapewnienia jego bezpieczeństwa i szczęścia”.

Tak pisał Jefferson w Deklaracji Niepodległości Stanów. W tekście tym uderza wyraz „szczęście”. Akty konstytucyjne mówią zazwyczaj o prawie, o sprawiedliwości lub wolności, dziedzinę szczęścia pozostawiając indywidualnym ludzkim staraniom. „Szczęście” rzadko łopocze na sztandarach, wydaje się ono zbyt ulotne, problematyczne, zbyt kruche i filigranowe, aby wprowadzać je na forum historii. A jednak trudno nie myśleć o szczęściu, kiedy autobus wjeżdża łagodnie w coraz bardziej cieniste, zielone doliny ulic, które z Cambridge prowadzą na zachód, ku szosie, zmierzającej do Arlington, Lexington, Concorde.

Jest to najbardziej historyczny skrawek ziemi amerykańskiej. Najbardziej historyczny, jeśli za historię Ameryki uznamy nie wielką epopeję Dalekiego Zachodu i nie zgiełkliwy dramat wielkich miast, lecz tych kilka lat i kilka miejsc, gdzie zadzierzgnięta została, a potem zerwana, pępowina, łącząca Stary Kontynent z Nowym Światem.

W Cambridge, które jest właściwie przedmieściem Bostonu — z miasta dojeżdża się tu kolejką podziemną, z której pociąg wynurza się po to jedynie, aby przekroczyć rzekę Charles — omal po środku miasta, za niskim drewnianym parkanem znajduje się mały cmentarzyk, leżący u stóp drewnianego kościółka. Na kościele wypisana antykwą tablica informuje, że uczęszczał tu na nabożeństwa obywatel George Washington. Na cmentarzu, pod wbitymi pionowo w ziemię kamiennymi tablicami, w mogiłach bez kopczyków, jakie u nas usypuje się dla umarłych, leżą szczątki tych, którzy mieszkając na ziemi amerykańskiej byli wiernymi poddanymi Jego Królewskiej Brytyjskiej Wysokości. Historia kolonialnej Brytanii sąsiaduje tu z historią niepodległej Ameryki, historią Stanów.