Mieszkańcy masowej wyobraźni - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Mieszkańcy masowej wyobraźni E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!Skąd się wzięła polska kultura masowa i jakie są jej główne atuty? Na czym polega fenomen dostępu do szybkiego przepływu informacji i łatwo przyswajalnej, taniej rozrywki? ,,Mieszkańcy masowej wyobraźni" to zbiór szkiców o społecznym oddziaływaniu środków masowego przekazu i popularności twórczości przeciwstawianej tej elitarnej, wysokoartystycznej. Toeplitz prezentuje różne aspekty kultury masowej ze szczególnym uwzględnieniem jej związków z socjalistycznym systemem społeczno-politycznym. Rozważania autora to ważny przyczynek do wciąż aktualnej dyskusji o upraszczaniu kultury w kontekście zmian historycznych, społecznych i ekonomicznych, zauważalnych na całym świecie. Szkice zainteresują każdego, kto zadaje sobie twórcze pytania o dominujący typ kultury nowoczesnej i ceni lekki styl pisania Toeplitza, obalającego mity na temat współczesnych środków masowego przekazu. idden /title /head body center h1 403 Forbidden /h1 /center /body /html

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 191

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Mieszkańcy masowej wyobraźni

 

Saga

Mieszkańcy masowej wyobraźni

 

Zdjęcie na okładce: Tt/Ritzau Scanpix

Copyright © 1970, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363126 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

NADZIEJA W MASZYNCE DO MIĘSA

Gdy lis umiera, zostawia skórę,

Gdy żyje długo, ma dużo lat.

Gdy żyje, jest żywy,

Gdy umiera, umiera.

Nie chowają go ze skórą.

To przynosi mu zaszczyt!

(Stara niemiecka piosenka z zabawy ludowej)

Badacze społeczni dość zgodnie twierdzą, że okres, w którym żyje obecnie cywilizowana ludzkość, należy do najbardziej przełomowych w całej historii naszego gatunku. Nie chodzi tu jedynie o zmiany społeczno-ustrojowe, jakie dokonały się w ostatnim półwieczu na ogromnych obszarach kuli ziemskiej. Nie chodzi także o wynalezienie niszczycielskich broni, których potęga po raz pierwszy w dziejach jest tak wielka, że ich użycie równałoby się zagładzie życia na Ziemi. Wreszcie niesłychanie ważnym, choć nie decydującym czynnikiem obecnej sytuacji jest ożywienie się i wejście na arenę świata politycznego całych kontynentów, które dotychczas pozostawały raczej przedmiotem niż podmiotem historii, dzisiaj zaś odzywają się coraz dobitniej swoim własnym głosem, wnosząc nowe pierwiastki nie tylko do polityki, ale także do kultury świata; nigdy Indie, Afryka lub Daleki Wschód nie leżały tak blisko stolic europejskich i uznanych ośrodków przodującej cywilizacji, jak dzieje się to obecnie.

Wszystkie te czynniki wpływają w sposób bardzo istotny na oblicze dzisiejszego świata. Jedno z najbardziej jednak decydujących dla przyszłości cywilizacji ludzkiej spotkań z niewiadomym rozgrywa się coraz wyraźniej w krajach wykorzystujących, według przewidywań ekonomistów, niezwykłe przyspieszenie, jakie wprowadziło do produkcji wszelkich dóbr materialnych zastosowanie zarówno nowych tworzyw, jak i nowych metod sterowania produkcją. Kraje te już niedługo wkroczą w stadium rozwoju określane jako postindustrialne.

Nie zamierzam tutaj — nie czując się do tego powołany — analizować mechanizmów prowadzących od stadium wysoko rozwiniętego społeczeństwa przemysłowego do społeczeństwa postindustrialnego, ani też tym bardziej opisywać domniemanych rysów tego nowego, nie znanego nam świata nadchodzącej formacji. Czytelnik znajdzie na ten temat bogatą literaturę fachową, a także szereg prognoz coraz popularniejszej u nas futurologu; pośród polskich źródeł, traktujących o tym temacie, szczególnie godna polecenia jest chyba książka Andrzeja Wielowieyskiego Przed trzecim przyspieszeniem1 , zawierająca zarówno wiele trafnych analiz, jak i nacechowanych wyobraźnią wizji. Jedno wszakże wydaje się godne zaznaczenia, aby usprawiedliwić wypowiedziane wyżej zdanie o niepowtarzalności i wyjątkowości przełomu, jaki przeżywamy.

Otóż według wszelkiego prawdopodobieństwa nowe metody produkcyjne, a przede wszystkim automatyzacja procesu wytwarzania, postawią nas po raz pierwszy wobec sytuacji, kiedy stosunkowo niewielka liczba osób bezpośrednio zatrudnionych w produkcji będzie w stanie sterować wytwarzaniem dóbr wystarczających do zaopatrzenia pozostałej części społeczeństwa. Już niedługo kraje, wchodzące coraz pospieszniej w stadium postindustrialne, które to stadium — aby powołać się na jeden tylko wyznacznik — francuski publicysta Jean-Jacques Servan-Schreiber w swojej książce Le Défi américain określa poziomem dochodu na głowę ludności wynoszącym od czterech do dwudziestu tysięcy dolarów rocznie (podczas kiedy w obecnym, wysoko uprzemysłowionym społeczeństwie, nazywanym również społeczeństwem konsumpcyjnym, ów dochód kształtuje się w granicach od półtora do czterech tysięcy dolarów na głowę), a więc kraje, wśród których w pierwszym etapie znajdą się prawdopodobnie Stany Zjednoczone, Japonia, Kanada i Szwecja, staną również wobec nowej sytuacji społecznej, gdzie cały ten ogromny dochód wytwarzany będzie przez niewielki procent ludności, podczas gdy reszta populacji znajdzie się poza bezpośrednim wysiłkiem produkcyjnym.

Jest to, jak się wydaje, najbardziej rewolucyjna perspektywa, przed którą kiedykolwiek stanęła ludzkość. Dotychczasowe społeczeństwo ludzkie od swego zarania było społeczeństwem producentów. Praca, posługiwanie się narzędziami, stanowi zdaniem antropologów decydujący czynnik w procesie uczłowieczenia małpy. O ile jednak samo posługiwanie się narzędziami nie stanowi zasadniczego kryterium cywilizacji ludzkiej — znamy przecież zwierzęta, które używają narzędzi — o tyle o cywilizacji tej możemy mówić z całkowitym spokojem, gdy owe narzędzia służą nie tylko zbieraniu, ale pomnażaniu dóbr naturalnych poprzez uprawę ziemi, celową hodowlę i produkcję.

Człowiek od samego zarania swojej cywilizacji produkował. Kolejne rewolucje techniczne powiększały jego możliwości produkcyjne, pozwalając mu uruchamiać coraz większe zasoby energii, ale równocześnie ów postęp produkcyjny nigdy dotąd nie stawiał go w sytuacji, kiedy jego praca stawała się wręcz niepotrzebna dla zaspokojenia potrzeb własnych i społeczeństwa. Można dyskutować, czy liczba ludzi zatrudnionych w produkcji zmniejszała się na przestrzeni dziejów, czy też nie. Jest faktem, że w społeczeństwach pierwotnych najprawdopodobniej pracowali wszyscy. Jest również faktem, że później, osiągane dzięki lepszym metodom produkcyjnym, nadwyżki dóbr materialnych pozwalały na wydzielenie się warstw nie pracujących bądź też nie pracujących w bezpośredniej produkcji. Wiadomo także, że niekiedy proces masowego zatrudnienia stymulowany był sztucznie i na przykład w starożytnym Rzymie wiele prac, które mogły być wykonywane przez mechanizmy lub zwierzęta, kalkulowało się taniej, gdy wykonywali je niewolnicy. Tak czy owak jednak, przy ciągłym wzroście liczby ludności naszego globu nigdy nie staliśmy wobec sytuacji, aby rzeczywiście masowa praca produkcyjna jego mieszkańców nie była po prostu potrzebna.

Jaki będzie efekt owego przełomu — trudno dokładnie przewidzieć. Jedno wszakże wydaje się dość jasne, że człowiek stopniowo wyzuty zostanie ze swoich najbardziej podstawowych nawyków psychicznych, związanych z pracą. Że odczuje swe zagubienie, oderwany od czynnika, który przez tysiąclecia kształtował jego postawę. Że będzie musiał znaleźć nowe ujścia dla swojej energii, odnaleźć w życiu nowe cele, ustanowić nowe wartości, nadające sens jego istnieniu.

Dla wielu pokoleń utopistów społecznych, wspaniałych marzycieli, ludzi kultury i wizjonerów, owa przyszłość, którą możemy już dostrzegać poza granicami fantazji, oznaczać będzie spełnienie ich najszlachetniejszych marzeń o wyzwoleniu człowieka. Praca, jakkolwiek byśmy podnosili jej walory moralne, widząc w niej podstawowy element związku człowieka ze społeczeństwem, z innymi ludźmi, wreszcie z naturą, jest równocześnie przekleństwem. Idea absolutnej świętości pracy obca jest nie tylko antropologii marksistowskiej, ale wydaje się także daleka najstarszym tekstom ludzkości, w myśl których Bóg, wyganiając Adama z raju, mówi doń wyraźnie: „Przeklęta będzie ziemia w dziele twoim: w pracach jeść z niej będziesz po wszystkie dni żywota twego, ciernie i osty rodzić ci będzie, a ziele będziesz jadł ziemne; w pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba.”

Niemniej jednak właśnie ten pot i ta praca u-kształtowały nie tylko nasze wszystkie instytucje społeczne, nie tylko nasz etos, ale także najstarsze nasze atawizmy, system naszych zachowań i reakcji. Nie należy się więc spodziewać, że człowiek postawiony w obliczu świata bez pracy, bez konieczności masowego wysiłku produkcyjnego, przyjmie tę wizję od razu jako szansę Arkadii, jako powrót do krainy sztuk, nauk i bezinteresownej twórczości, z której wygnała go pogoń za chlebem. Raczej przeciwnie — należy sądzić, że przynajmniej w pierwszym, nie wiadomo jak długim okresie, poczuje się on odarty ze swoich najświętszych wierzeń, oderwany od tradycji, pozbawiony celów. Już dzisiaj, pisząc o nadchodzących zarysach epoki „technotronicznej” (od zbitki słów „technologia” i „elektronika”), amerykański publicysta zauważa:

„Objawy alienacji i depersonalizacji wydają się już łatwe do odnalezienia w społeczeństwie amerykańskim. Wielu Amerykanów czuje się «mniej wolnymi»; uczucie to zdaje się być powiązane z utratą «celu»; wolność zakłada wybór sposobu działania, a działanie opierać się musi na świadomości celów. Jeśli obecne przechodzenie Ameryki do epoki technotronicznej nie przynosi owoców w postaci osobistego zadowolenia, następna faza przynieść może gwałtowny spadek zainteresowań politycznych społecznych, ucieczkę od społecznej i politycznej odpowiedzialności w stan «wewnętrznej emigracji». Frustracja polityczna może wzmóc trudności związane z absorbowaniem i przyzwyczajaniem się do zmian zachodzących w otoczeniu, wywołując stan utraty równowagi psychicznej.” 2 

Jest to zjawisko całkiem normalne i prawidłowe. W konkretnym wypadku amerykańskim składa się na nie wiele skomplikowanych przyczyn ubocznych, nie ulega jednak kwestii, że podobne zjawiska będą przetaczać się poprzez różne społeczeństwa i zawsze, nawet gdy u celu ogólniejszej drogi ludzkości rysować się będą obietnice od dawna wymarzone, w pierwszym okresie przełomu wywoływać one będą sprzeciw, bunt, nastrój paniki i katastrofy. Pierwszym bowiem aktem wszelkiego postępu jest burzenie istniejącego stanu rzeczy, a więc tym samym wyrywanie całych grup, warstw lub wręcz całych społeczeństw z ich wypróbowanej koleiny życiowej i rzucanie ich na pastwę niewiadomego.

We wspomnianej już książce Andrzej Wielowieyski przytacza znany etnografom przykład, jak to biali przybysze zaprezentowali jakiemuś prymitywnemu plemieniu żyjącemu na Nowej Gwinei siekierę żelazną w miejsce używanej tutaj ciężkiej siekiery kamiennej. Tubylcy z wielkim szacunkiem odnieśli się do tego przedmiotu, podziwiając jego sprawność i łatwość, z jaką można się nim posługiwać. Niemniej jednak odmówili przyjęcia siekiery w prezencie, ponieważ twierdzili, i słusznie, że posiadanie narzędzia, którym z równą łatwością posługiwać by się mógł tak mąż, jak niewiasta czy dziecko, musiałoby zachwiać strukturę społeczną rodziny, doprowadzić do upadku autorytetów, zniszczyć cały ich ustrój.

„W tym wypadku — pisze autor — stabilne plemię skutecznie obroniło się przed niebezpiecznym nowatorstwem. My już nie mamy szans na dokonywanie takich operacji. Już dawno i słusznie zrezygnowaliśmy z beznadziejnej, w warunkach uniwersalnej wymiany — obrony przed nowinkami technicznymi. Ale czy świadomie?” (s. 32)

II 

Wizja, którą dość pobieżnie starałem się tutaj nakreślić, nie szczędząc jej pewnych rysów ciemnych i bolesnych, jest jednak w całości wizją optymistyczną. Dotyczy krajów bogatych, przed którymi zarysowuje się perspektywa coraz większego dobrobytu, mimo że oddziela je od niego być może bardzo burzliwy okres wstrząsów i katastrof społecznych. Na samym jednak końcu tej drogi rysuje się mgliście obraz osobliwej „ziemi obiecanej”, kiedy człowiek, wyzwolony z bezpośrednich nakazów walki o byt, będzie mógł zająć się swoim właściwym powołaniem, to znaczy doskonaleniem swojej osobowości, kultury, znacznie swobodniejszym niż dotychczas poszukiwaniem swojego szczęścia. Byłoby jednak fałszem umniejszającym rzeczywisty dramatyzm obecnego świata negowanie odwrotności tej wizji, a mianowicie kierunku, w jakim zmierzają procesy rozwojowe nie w najbogatszych, ale w najbiedniejszych z kolei krajach kuli ziemskiej. Byłoby również nieuczciwością ukrywanie faktu, że właśnie ten drugi kierunek rozwoju pokrzyżować może przesłanki pierwszego, a zamiast ziszczenia się promiennych obietnic postawić nas w obliczu nieodwracalnej katastrofy.

Otóż ową odwrotnością procesu przechodzenia wysoko rozwiniętych społeczeństw w stadium postindustrialne, w erę technotroniczną, jest narastająca presja demograficzna w krajach biednych i najuboższych, jest nie tylko, jak to się kiedyś mówiło, gwałtowny przyrost ludności, ale wręcz, jak mówi się dzisiaj, „eksplozja demograficzna”, dokonująca się w najbiedniejszych i najgęściej zaludnionych rejonach świata.

Niedawno Bank Światowy opracował w tej sprawie specjalny dokument, zwany „Raportem Pearsona”, którego najbardziej spektakularne rysy wydobyte zostały w książce niemieckiego publicysty Clausa Jacobi Die menschliche Springflut (Przypływ ludzki). Wydaje się, że wystarczy, powstrzymując się od zbyt obszernych komentarzy, zacytować główne dane tego raportu, aby zorientować się w zagrożeniu, przed którym stanęliśmy.

Otóż należy zacząć od tego, że przyrost ludności, jak wiadomo, nie dokonuje się w zwykłym postępie arytmetycznym, lecz narasta w postępie geometrycznym. Znaczy to, że regiony i kraje gęściej zaludnione dają automatycznie większy przyrost niż regiony i kraje zaludnione rzadziej. Obecnie w skali światowej przyrost ów jest bardzo szybki, na jedenaście narodzin wypada średnio pięć zgonów. różnica sześciu istnień ludzkich stanowi więc nadwyżkę, o którą co sekundę (!) powiększa się zaludnienie naszego globu. Rocznie przybywa na świecie 70 milionów nowych ludzi, to znaczy liczba równa dwukrotnej liczbie ludności Polski; oczywiście każdy z tych 70 milionów oznacza dalsze przyspieszenie narodzin czekających nas za kilkanaście lat. Od początku istnienia cywilizacji ludzkiej na Ziemi zaludnienie naszego globu wzrosło do liczby około 3,5 miliarda mieszkańców. Za trzydzieści lat, według przewidywań demografów, ludność Ziemi wyniesie 7 miliardów, co znaczy, że w ciągu tych trzydziestu lat przybędzie tyle ludzi, co w ciągu poprzednich kilkunastu tysięcy lat. Przy tym tempie przyrostu, według obliczeń „Raportu Pearsona”, za sześć i pół stulecia na każdego człowieka wypadać będzie nie więcej niż 100 centymetrów kwadratowych ziemskiego lądu.

Tego kolosalnego przyrostu ludności nie są w stanie powstrzymać żadne kataklizmy i wojny. Wprawdzie w XIV wieku epidemia czarnej ospy wytraciła połowę ludności ówczesnej Europy, jednak od roku 1796, kiedy to Jenner wynalazł pierwszą szczepionkę, podobne masakry nie zdarzają się już, zwłaszcza w rejonach rzadziej zaludnionych i wyżej cywilizowanych. Druga wojna światowa, która pociągnęła za sobą 50 milionów ofiar ludzkich, nie była w stanie zahamować przyrostu ludności i w dzień po zakończeniu wojny ludność świata okazała się liczniejsza niż na jej początku.

Zasadniczą sprawą dla sytuacji demograficznej świata stało się zahamowanie, dzięki postępom medycyny, kierującej się szlachetnymi nakazami humanitaryzmu, śmiertelności wśród niemowląt. I tak na przykład jeszcze w roku 1950 w Egipcie na każdy tysiąc noworodków umierało ich w pierwszych tygodniach sto trzydzieści; w roku 1969 wskaźnik śmiertelności wyniósł trzydzieści na tysiąc. Dalszymi przyczynami są: przedłużanie się życia ludzkiego w rejonach cywilizowanych oraz, przede wszystkim, wspomniana wyżej geometryczna zasada mnożenia się populacji świata.

Ów niepowstrzymany przyrost naturalny rozkłada się nierównomiernie na poszczególne rejony świata. Od roku 1930 ludność Europy wzrosła o 100 milionów ludzi — ludność zaś Azji o 1 miliard. Za trzydzieści lat regiony świata należące do czołówki bogactwa, a więc Europa i Ameryka Północna, liczyć będą 1,5 miliarda mieszkańców, podczas gdy rejony ubóstwa i nędzy — Azja, Afryka i Ameryka Łacińska — zamieszkiwane będą przez 5,5 miliarda ludzi. W tej sytuacji już obecnie jedna piąta ludności świata dysponuje czterema piątymi wszelkich dóbr konsumpcyjnych wytwarzanych na kuli ziemskiej.

Dopiero to ostatnie stwierdzenie pokazuje rozmiary niebezpieczeństwa. Jest rzeczą stwierdzoną, że im niższy poziom dobrobytu — tym większy przyrost naturalny. W rejonach najskrajniejszej nędzy ów przyrost jest najbujniejszy. W cierpiących wieczną nędzę Indiach roczny przyrost ludności wynosi 13 milionów, to znaczy tyle, ile wynosi cała ludność zamożnej Australii. Nie trzeba dowodzić, że najbardziej bezpośrednim tego rezultatem jest dalej pogłębiająca się nędza. Ogólnie w krajach niedorozwiniętych gospodarczo na każdych stu mieszkańców dwudziestu jest niedożywionych. Według danych ONZ ponad 300 milionów dzieci, a więc 22 procent wszystkich dzieci na świecie, żyje w stanie permanentnego niedożywienia. Ów procent niedożywionych i głodujących nie tylko nie zmniejsza się, ale przeciwnie, głównie na skutek ogromnego przyrostu naturalnego w najuboższych rejonach świata — stale wzrasta. Tak więc w roku 1939 około 39 procent wszystkich mieszkańców świata spożywało mniej niż 2200 kalorii dziennie, to znaczy znajdowało się w stanie niedożywienia; obecnie dotyczy to już 60 procent ziemian.

Wystarczy tych cyfr, aby uświadomić sobie, jakie mogą być społeczne konsekwencje tego stanu rzeczy. Andriej Zacharow, wybitny atomista radziecki, miał się wyrazić na ten temat: „Głód pociąga za sobą jako reakcję łańcuchową wojny i nienawiść i powoduje obniżenie się poziomu życia na całym świecie.”

Pociąga on również za sobą masową falę bezrobocia, tym razem nie spowodowanego, jak w omawianej wyżej wizji społeczeństwa postindustrialnego, brakiem potrzeby produkowania, lecz nędzą i niewydolnością produkcyjną społeczeństw. Od czasów kiedy hitleryzm pokazał, że masowe bezrobocie jest najżyźniejszym gruntem dla ekstremizmów społecznych, waga tego czynnika nie może być niedoceniana. I tak w Ameryce Południowej jedna czwarta ludności znajduje się w stanie całkowitego lub częściowego bezrobocia. W Indiach bezrobocie wzrasta w postępie trzykrotnym, w Singapurze — sześciokrotnym. W głodujących rejonach świata masy bezrobotnych i niedożywionych ludzi ze wsi wykazują tendencję do przesuwania się do miast, w nadziei znalezienia chleba i pracy. I tak obok procesu urbanizacji związanej z rozwojem przemysłu — jak to ma na przykład miejsce u nas — odbywa się również osobliwy proces urbanizacji spowodowanej nędzą i głodem. W Afryce napływa do miast rocznie około miliona ludzi, w Ameryce Łacińskiej — 3 miliony, w Azji — 4 miliony. Dookoła miast współczesnych w rejonach Trzeciego Świata tworzą się więc coraz potężniejsze oceany nędzy, dzielnice przedmiejskie zamieszkałe przez ludzi, którzy sami pozostając w stanie nędzy i głodu, ocierają się równocześnie o dobrobyt grup uprzywilejowanych, co powoduje uczucia nienawiści i budzi chęć odwetu. Znane hasło: „Wsie oblegają miasta”, znajduje w tym logiczne wytłumaczenie i racjonalną przesłankę. Byt świata dostatku, świata wkraczającego w stadium konsumpcyjne lub postindustrialne, zostaje w sposób najbardziej ewidentny zagrożony przez narastający gniew głodujących mas z rejonów przeludnionych i ogarniętych nędzą. Równocześnie świat jako całość stał się już zbyt mały, zbyt zintegrowany, aby kraje bogate mogły odgrodzić się od krajów biednych. Przeczy temu nie tylko nakaz humanitarny, ale przede wszystkim racjonalnie zrozumiały interes samych bogatych, dla których pogłębianie się istniejącej obecnie sytuacji grozi wojnami, katastrofą, zagładą. Dlatego rację miał John Kennedy mówiąc: „Jeśli społeczeństwo liberalne okaże się niezdolne, aby przyjść z pomocą ogromnym rzeszom głodnych, nie uratuje ono również małej liczby tych, którzy są bogaci.”

Ów wielki świat nędzy, z którym sąsiadujemy, stanowi więc nie tylko zagrożenie, ale i praktyczne zobowiązanie dla świata dobrobytu lub względnej choćby zamożności. Obecnie to, co najogólniej dałoby się określić jako „cywilizacja białych”, produkuje na jednej trzeciej powierzchni Ziemi 57 procent całej żywności świata; różnica w spożyciu jest jeszcze większa. Współczesna ludzkość, niezależnie nawet od różnic politycznych, dzieli się coraz jaskrawiej na kraje, które są coraz bogatsze, oraz na takie, które są coraz biedniejsze. Pomiędzy jednymi a drugimi powstaje dramatyczna przepaść.

Jaka wynika z tego perspektywa na przyszłość, czy istnieją jakieś środki zaradcze wobec opisanego stanu rzeczy? Odpowiedź na to pytanie jest obecnie głównym problemem, przed którym staje ludzkość jako całość, a zwłaszcza kraje wysoko rozwinięte. Jeśli nie chcemy negować tego problemu, co znaczyłoby po prostu wyznaczenie sobie bliższego czy dalszego terminu samobójstwa przez społeczeństwa bogate, zasobne lub przynajmniej znajdujące się na szczeblu uprzemysłowienia, oraz odrzucimy wszelkie pomysły masowego ludobójstwa (przed nimi wzdraga się nie tylko odruch moralny, ale — jak czytamy to w wielu publikacjach — także zwykły zmysł praktyczny, gdyż największe nawet kataklizmy wojenne nie są w stanie zatrzymać przyrostu naturalnego), pozostają jedynie dwa rozwiązania, a właściwie dwa środki, które działać muszą równocześnie: po pierwsze zatrzymanie gwałtownego przyrostu ludności w rejonach nędzy, po drugie rozwinięcie produkcji, zwłaszcza rolnej, krajów zacofanych na tyle, aby mogły zaspokajać swoje potrzeby w zakresie podstawowego wyżywienia ludności. Oba te zadania warunkują się wzajemnie.

Tu jednak, w obu wypadkach, na przeszkodzie staje niski poziom oświaty regionów zacofanych. Jest faktem stwierdzonym, że wśród społeczeństw bogatszych, w których poziom oświaty jest wyższy, przyrost naturalny jest mniejszy. Te społeczeństwa również dają sobie lepiej radę z uruchamianiem nowych motorów produkcji i intensyfikacją upraw. Większość społeczeństw głodujących uprawia ziemię w sposób prymitywny, z czego wynikać musi mały plon. Większość społeczeństw głodujących nie przyjmuje również argumentów zakazujących im się rozmnażać. Ciekawe przykłady tego ostatniego zjawiska znajdujemy w Indiach. Wielka akcja sterylizacji, popierana przez rząd, objęła tu jedynie około 5 milionów ludzi, a więc liczbę zbliżoną do jednej trzeciej rocznego przyrostu ludności w tym kraju. Hindusi nie wierzą w żadne środki zapobiegawcze, jedynym sposobem, który według „Raportu Pearsona” zdołał tam uzyskać pewną popularność, jest zaszywanie kapsułki zapobiegającego ciąży silastiku pod skórę kobiety. Zabieg ten, zbliżony do zastrzyku, kojarzy się mieszkańcom ze szczepieniami przeciwko epidemiom cholery i dżumy, których skuteczność udało im się stwierdzić. Z metodą tą znawcy problemu zdają się łączyć pewne nadzieje, do tego nawet stopnia, że niemieccy autorzy Hermann Kahn i Anton Wiener skłonni są nawet sądzić, że przewidywana w roku 2000 liczba 7 miliardów mieszkańców Ziemi być może zmniejszy się o jeden lub nawet dwa miliardy. Pewną otuchą w tej mierze napawają także inne, częściowe sukcesy, takie na przykład, jakimi wykazać się mogą Japończycy; w Japonii w roku 1947 przyrost wynosił 34,3 osoby na tysiąc ludności, ale już w roku 1956 — jedynie 17,2 na tysiąc. Nie pozostaje to bez wpływu na ogromny skok cywilizacyjny, jaki dokonuje się obecnie w Japonii, ale też przeciętny poziom oświaty i kultury w tym kraju był zawsze wyższy niż w rejonach najbiedniejszych świata.

Na ten ostatni temat Claus Jacobi przytacza bowiem w swojej książce pewien dość makabryczny szczegół, a mianowicie, jak twierdzi, badania medyczne wykazały, że dzieci permanentnie niedożywione, konkretnie zaś pozbawione dostatecznej ilości protein, posiadają objętość mózgu blisko 20 procent mniejszą niż dzieci żywione normalnie. W ten sposób w rejonach nędzy również sama struktura organizmu zdaje się przeciwstawiać ogarnianiu nowych rozwiązań, stanowiących jedyną nadzieję uniknięcia katastrofy. Obecnie firma Shell opracowała technologię produkcji protein z pewnej odmiany bakterii morskiej, która rozmnaża się pod wpływem metanu, stanowiącego produkt uboczny rafinacji ropy naftowej. Znana firma naftowa BP uruchomiła fabrykę wytwarzającą rocznie 16 tysięcy ton protein. Za dziesięć lat produkcja ta, jak twierdzą specjaliści, może być nieograniczona, i sześćset rafinerii wystarczy, aby wytworzyć 20 milionów ton protein, to znaczy tyle, ile wynosi zapotrzebowanie światowe. Byłaby to działalność zbawcza w najbardziej dosłownym sensie tego słowa.

Zasadniczym zwrotem może być jednak, obok zahamowania „potopu ludzkiego”, intensyfikacja produkcji w rejonach zacofanych. Według obliczeń ONZ potrzebne są do tego środki finansowe w wysokości około jednego procenta brutto światowego produktu rocznego. Jest to cyfra czterokrotnie wyższa niż pomoc, jaką kraje zamożne udostępniają dzisiaj krajom zacofanym. Równocześnie, jak obliczył profesor Fritz Baade z Kolonii, jest to także koszt dwukrotnie wyższy od wydatków na I wojnę światową, zbliżony do kosztów II wojny światowej i niższy niż przewidywany koszt kilku pierwszych miesięcy III wojny światowej. Oczywiście pomocy tej trzeba nie tylko udzielić — musi być ona ponadto przyjęta, to znaczy przyswojona przez kraje zacofane, które aby tego dokonać, przeskoczyć muszą barierę swego dotychczasowego poziomu cywilizacji i oświaty. Przypomina się tu, niczym proroctwo, stare powiedzenie H. G. Wellsa: „Historia ludzkości coraz bardziej przybiera wygląd wyścigu pomiędzy oświatą a katastrofą.”

III 

Szkic ten zacząłem od sięgającej daleko w przyszłość perspektywy. Niewątpliwie, zanim my w Polsce staniemy przed problemami, o których mówiłem wyżej, będziemy musieli pokonać etapy bliższe, związane z naszymi własnymi procesami rozwojowymi. Jednakże owe wielkie problemy świata nie są jedynie bajką o żelaznym wilku, lecz sprawami, bez których uwzględnienia wszelkie rozważania nad naszymi problemami krajowymi muszą być krótkowzroczne i połowiczne. Naszym najbliższym zadaniem jest jednak przeprowadzić intensyfikację produkcji i jej modernizację. Pozwoli nam ona wyjść z ram „społeczeństwa przemysłowego” w etap określany jako „wysoko rozwinięte społeczeństwo przemysłowe” — a więc ten mniej więcej, na którym znajduje się obecnie Francja, NRF czy Wielka Brytania — co, przy pomyślnym wykorzystaniu istniejących możliwości, może dokonać się w granicach lat osiemdziesiątych. W tym celu musimy jednak nie tylko dokonać przemodelowania naszego systemu produkcyjnego, włączającweń dające niesłychane przyspieszenie metody planowania przy pomocy maszyn liczących i coraz szerzej pojętą automatyzację, ale musimy także, jak się zdaje, dokonać rzetelnej rekapitulacji tych wszystkich przemian, jakie już dokonały się u nas w trakcie przechodzenia od stadium rolno-przemysłowego do przemysłowego. Słowem, nie tylko zaplanować to, co się stanie, ale również zdać sobie sprawę z tego, co już się stało. Nie ulega bowiem kwestii, że w trakcie burzliwych przemian ubiegłego ćwierćwiecza w Polsce element porządkującej refleksji był w wielu dziedzinach zbyt słabo obecny. A więc potrafiliśmy ustalać kolejne inwestycje produkcyjne, wyznaczać etapowe plany rozwoju produkcji, spożycia, wzrost oświaty i kultury, ale wymykało się z naszego pola widzenia wiele zjawisk będących rezultatem tych posunięć. Nie zdawaliśmy sobie na przykład dość jasno sprawy, jakie efekty społeczne, obyczajowe czy kulturowe pociągnie za sobą bujny rozwój przemysłu, narastająca urbanizacja, wszelkie postępujące w ślad za tym migracje społeczne. Nie wiedzieliśmy, jak masowa oświata, powszechny dostęp do kultury i wzrost czytelnictwa odbiją się na charakterze światopoglądu i systemie wyobrażeń, będących dziś udziałem naszego społeczeństwa. Nie mieliśmy pojęcia, że tak bujnie rozwinie się u nas telewizja i co wyniknie z masowego jej odbioru. Wreszcie, co wydaje się rzeczą zasadniczą, nie zdawaliśmy sobie dostatecznie jasno sprawy z tego, jakim mianowicie wyposażeniem umysłowym nie tylko w zakresie przygotowania zawodowego, ale także w dziedzinie szerszych nastawień intelektualnych i sprawności myślowych dysponować musi współczesny nam człowiek, aby nie tylko oprzeć się rezultatom przeżywanych wstrząsów, ale także stawić czoło nie mniejszym wyzwaniom, które go oczekują. Wystarczy choćby uświadomić sobie jeden fakt z zakresu biografii obecnie żyjącego pokolenia w Polsce, ten mianowicie, że ta sama generacja, która przed dwudziestu pięciu laty zmieniała ustrój polityczny w Polsce i podnosiła z ruin naszą gospodarkę, stoi obecnie przed zadaniem przemodelowania jej w oparciu o całkiem nową, umasowioną na dobre dopiero w ciągu ostatniego dziesięciolecia technologię, aby zdać sobie sprawę, jak kolosalnego wysiłku umysłowego i elastyczności wymagamy od naszych współczesnych. A przecież trzeba do tego dodać, że wielu ludzi, na których spada dzisiaj w skali społecznej odpowiedzialność za tę wielką przemianę, dokonało już uprzednio, w planie indywidualnym, kolosalnego wysiłku wydźwignięcia się z warstw społecznie upośledzonych, pozostających jedynie w nikłym związku z oświatą i kulturą umysłową.

Dlatego sprawy owego rynsztunku umysłowego — i nie tylko w końcu umysłowego, ale i moralnego oraz kulturalno-obyczajowego — stają się problemami coraz ważniejszymi, wysuwają się na plan pierwszy w nadciągającej erze technotronicznej Ich waga zaznacza się w obydwu perspektywach — zarówno więc w tej dalszej, o której mówiłem na początku, kiedy to człowiek pozbawiony aktywnego stosunku do kultury, chęci tworzenia w sposób bezinteresowny dóbr nie związanych ściśle z konsumpcją materialną, a także ciekawości skierowanej w stronę poznania świata i swojej własnej osoby, będzie po prostu człowiekiem wykolejonym i głęboko nieszczęśliwym, jak i tej bliższej, wymagającej wysiłku wyobraźni i talentu, koniecznego do przełamania barier dzielących nas od nowoczesnych metod produkowania i organizacji pracy oraz nowoczesnego spojrzenia na rozwój dzisiejszego świata.

Jest już dzisiaj sprawą stwierdzoną ponad wszelką wątpliwość, że istnieje ścisły związek pomiędzy stopniem wykształcenia społeczeństw a dokonującym się obecnie postępem technicznym i produkcyjnym. Ze wszystkich kapitałów, zaangażowanych w nowoczesny proces produkcyjny, najwyższą cenę posiada kapitał ludzkiej wynalazczości. Analizy najbardziej zaawansowanych przedsiębiorstw świata wykazują, że ich urządzenia techniczne, budynki i maszyny są już dzisiaj stosunkowo łatwe do wyprodukowania, natomiast ich potencjał i dynamika wzrostu wspiera się przede wszystkim na organizacji produkcji i wynalazczości. Gdyby odjąć im te dwa elementy, pozostałyby kupą cegły i żelastwa bez większej wartości. Ów kapitał wynalazczości i organizacji posiada zaś tę osobliwą cechę, że musi się nieustannie odświeżać. Wystarczy prześledzić tempo, w jakim jedne urządzenia zastępowane są przez inne, doskonalsze, zaobserwować tempo starzenia się metod i produktów uchodzących jeszcze niedawno za niesłychanie nowoczesne, aby zorientować się, jak wielką rolę odgrywa nieustannie odnawiająca się myśl. I nie tylko zresztą sama wynalazczość teoretyczna, ale także umiejętność możliwie najszybszego wdrożenia pomysłu do praktycznej produkcji przemysłowej.

Wspomniany tu już J.-J. Servan-Schreiber przytacza ciekawą tabelę skracania się odstępów dzielących główne wynalazki ostatnich dwóch stuleci od ich praktycznej realizacji w skali przemysłowej. A więc owe okresy wynosiły kolejno:

dla fotografii — 112 lat (od 1727 do 1839) dla telefonu — 56 lat (od 1820 do 1876) dla radia — 35 lat (od 1867 do 1902) dla radaru — 15 lat (od 1925 do 1940) dla telewizji — 12 lat (od 1922 do 1934) dla bomby atomowej — 6 lat (od 1939 do 1945) dla tranzystora — 5 lat (od 1948 do 1953) dla obwodu scalonego w maszynach liczących — 3 lata (od 1958 do 1961)

Jest truizmem powtarzanie, że aby utrzymać to niesłychane tempo wynalazczości, a równocześnie, co niekiedy okazuje się znacznie trudniejsze, owo ciągłe skracanie się odstępu między wynalazkiem i jego praktyczną realizacją w skali przemysłowej, potrzebna jest coraz liczniejsza kadra ludzi twórczych i wykształconych, o dużej chłonności umysłowej. Przodujące kraje świata poznaje się dzisiaj między innymi po liczbie kształcących się tam studentów. I tak na przykład w USA studenci stanowią 43 procent całej ludności pomiędzy dwudziestym a dwudziestym czwartym rokiem życia, w ZSRR — 24 procent, w Japonii — 13,5 procent, w Kanadzie — 22,5 procent, w Szwecji — 11 procent.

Wydaje się jednak — bez wgłębiania się tu w dalszy rozbiór podanych wyżej cyfr — że rzecz nie polega jedynie na potocznie rozumianym wykształceniu czy przygotowaniu fachowym. Polega ona także na pewnej postawie intelektualnej, nacechowanej ciągłym poszukiwaniem i ciągłym pragnieniem zmian. Dzisiaj pojęcie „dobrego fachowca” traci w przodujących gałęziach przemysłu i produkcji swoje dotychczasowe znaczenie, ponieważ zasób fachowości, nabyty w określonym momencie ludzkiego życia, starzeje się niesłychanie szybko. Tak jak maszyna, urządzenie techniczne, wkrótce już okazuje się poniżej obowiązujących w danej dziedzinie standardów, tak samo dzieje się z człowiekiem, który wyuczywszy się określonych umiejętności nie jest w stanie ich rozwijać, jeśli nie sięga myślą daleko naprzód. We współczesnym świecie spotykamy się z krajami, które, nastawiwszy się w pewnym momencie na określony typ produkcji, odpowiadający najlepiej ich aktualnym możliwościom i panującym w danej chwili koniunkturom, już wkrótce znajdują się nawet ze swoimi najbardziej wyspecjalizowanymi dziedzinami w „pobitym polu”, ponieważ w ich kalkulacje nie włączony został moment nie tylko tego, co jest dzisiaj, ale i tego, co stanie się jutro.

I tu, poza potocznie rozumianym wykształceniem, konieczny jest moment wyobraźni. Komputery i maszyny matematyczne mogą w pewnych granicach dokładności przewidzieć, co stanie się za pięć, dziesięć lub nawet pięćdziesiąt lat, jednakże jest to możliwe tylko przy — jakże niedorzecznym! — założeniu, że ową przyszłość kształtować będą wyłącznie te czynniki, które znamy dzisiaj i które możemy podyktować naszym maszynom jako założenia wyjściowe. Niestety, nigdy w historii, a zwłaszcza w historii okresów tak burzliwych jak ten, który przeżywamy obecnie, nie zdarzyło się jeszcze, aby nagle jakiś nieprzewidziany czynnik czy to w układzie sił politycznych, czy w dziedzinie wynalazczości technicznej nie krzyżował niewątpliwych, zdawać by się mogło, rachub, skierowując cały rozwój w odmiennym kierunku. Dlatego właśnie tak ważny jest zarówno moment praktycznej wiedzy i umiejętności, jak i moment imaginacji, elastyczności umysłowej, pozwalającej nie tylko sprawnie myśleć, ale w dodatku przełamywać przyjęte reguły myślenia, wyczuwać nie przewidywane dotychczas szanse, rewidować skostniałe aksjomaty.

W ten sposób wprost od problemów rewolucji technologicznej przechodzimy do sprawy postaw umysłowych, które kształtują szeroko rozumiane wychowanie i kultura. Wchodzimy na grunt, na którym wyrabia się nie tylko ludzka wiedza, ale ogólniejsza ludzka postawa życiowa i moralna, a także nasza wrażliwość. Jest to przejście nieomal bezpośrednie, zależność pomiędzy stopniem świadomości społeczeństwa, pomiędzy bodźcami, które kształtują jego działanie w sferze światopoglądu, kultury i tradycji, a jego zdolnością do pokonywania zadań produkcyjnych i organizacyjnych, jest niemal automatyczna. Mogą stąd wynikać zarówno nieoczekiwane, dynamiczne przyspieszenia, jak i efekty opóźniające.

Jeszcze raz sięgnijmy do przykładu z książki Wielowieyskiego: