Podglądanie na odległość - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Podglądanie na odległość E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!,,Podglądanie na odległość" to suma subiektywnych spostrzeżeń wynikających z praktyki nabytej przez Toeplitza jako doświadczonego autora inscenizującego widowiska telewizyjne i wieloletniego recenzenta programów TV. Niniejszy zbiór luźno powiązanych ze sobą esejów ,,skłania jednak również do zastanowienia się nad tym, co właściwie w telewizji jako środku przekazu jest złe, a co jest dobre, co jest udane - i dlaczego - a co nie może liczyć na powodzenie artystyczne czy widowiskowe?" Krzysztof Teoplitz pokazuje czytelnikowi telewizję jako potężny czynnik kulturotwórczy w Polsce lat 70-tych. Dzięki niemu mamy okazję przyjrzeć się poszczególnym zjawiskom telewizyjnym z perspektywy doświadczonego, zawodowego krytyka rozmiłowanego w kulturze polskiej. To idealna książka dla każdego, kto szuka przyjemnej lektury, a zarazem rozrywki na najwyższym poziomie literatury popularnonaukowej. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 168

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Podglądanie na odległość

 

Saga

Podglądanie na odległość

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1979, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363157 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

WSTĘP

Byłoby wielkim komfortem rozpocząć tę książkę o telewizji słowami, którymi w roku 1924 Karol Irzykowski rozpoczynał swoją książkę o filmie, „Dziesiątą muzę”: „Sprawiło mi przyjemność rozmyślać nad kinem jako dziedziną jeszcze przez myślicieli nie tkniętą”. Telewizja dzisiaj, mimo swego kolosalnego zasięgu i oddziaływania, jest istotnie nadal „dziedziną przez myślicieli nie tkniętą”, czemu nie przeczy bynajmniej niezmiernie obszerna literatura socjologiczna, poświęcona telewizji, i liczne badania nad jej odbiorem. Dzieła te jednak zajmują się głównie telewizją jako fenomenem społecznym, jako instrumentem działania, jako nowym czynnikiem w cywilizacji współczesnej. Omijają natomiast zazwyczaj telewizję jako zjawisko estetyczne i w tym zakresie jedynymi zarysami teorii wydają się tylko niektóre — wysoce zresztą dyskusyjne i fragmentaryczne — spostrzeżenia McLuhana. Natomiast nie istnieje do dzisiaj coś, co można by uznać za „teorię telewizji”, za zarys choćby estetyki telewizyjnej — obojętnie, na ile trafny i obiektywny.

Praca taka zapewne kiedyś powstanie, a przynajmniej powinna powstać, jeśli telewizja — ten najpptężnięjszy ze znanych dotychczas środków przekazu — zamienić ma się w skodyfikowany język artystyczny, czyli po prostu w sztukę, co zresztą, jak staram się dowodzić na kartach tej książki, jest możliwe, ale bynajmniej nie jest konieczne czy nieuchronne.

Książka ta, „Podglądanie na odległość”, nie jest więc próbą teorii czy estetyki telewizyjnej. Jej korzenie wyrastają nie z teorii, lecz z praktyki nabytej przez autora zarówno w roli recenzenta telewizyjnego, przez wiele lat omawiającego regularnie programy telewizji polskiej dla dwutygodnika „Teatr”, jak i w roli autora piszącego dla telewizji i inscenizującego dla niej widowiska oraz występującego przed kamerami niemal od początków istnienia telewizji w naszym kraju. Ten praktyczny punkt widzenia, często uniemożliwiający ferowanie, zbyt apodyktycznych sądów (jako że praktyka ma to do siebie, ż e lubi ośmieszać najbardziej nawet subtelne i logiczne konstrukcje estetyczne), skłania jednak również do zastanowienia nad tym, co właściwie w telewizji jako środku przekazu jest złe, a co jest dobre, co jest udane — i dlaczego — a co nie może liczyć na powodzenie artystyczne czy widowiskowe?

Myślę, że sięgający już ćwierci wieku okres rozwoju telewizji w Polsce pozwala co najmniej na spisanie kilku pewników w tej mierze, przy zaznaczeniu również tych wielkich obszarów, które nadal pozostają niejasne i niepewne. Jest to jeden z zamiarów tej książki.

 

Innym — który być może ujawni się przed Czytelnikiem w trakcie lektury — jest po prostu stwierdzenie faktu, iż cokolwiek byśmy o telewizji mówili, stała się ona potężnym czynnikiem kulturotwórczym w naszym kraju. Funkcjonowanie kultury polskiej bez telewizji jest dziś nie do pomyślenia. Skoro tak jednak — to czas najwyższy, aby także ludzie zajmujący się innymi dziedzinami sztuki czy twórczości zaczęli myśleć o niej serio, bez taryfy ulgowej, ale i bez lekceważenia. Do tego również staram się nakłonić Czytelnika tej książki, traktując poszczególne zjawiska telewizyjne w sposób równie serio, jak krytyk filmowy traktuje zjawiska z zakresu filmu lub publicysta zjawiska z zakresu życia społecznego.

KTT

ROZDZIAŁ I  TELEWIZJA A „POLAK STATYSTYCZNY”

Często zastanawiam się, co tak zwany „statystyczny Polak” myśli naprawdę o telewizji? A więc — czy ją lubi, czy nie lubi? Czy uważa, że jest dobra, czy też zła?

Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy bowiem czytając recenzje telewizyjne w prasie lub też przysłuchując się sądom ludzi, którzy bądź to telewizję tworzą, bądź też, należąc tak czy inaczej do kręgów kulturalnych, stanowią dla telewizji naturalne zaplecze — jako faktyczni lub potencjalni autorzy, dekoratorzy, uczestnicy programów telewizyjnych, komentatorzy. Opinia tych kręgów jest bowiem dosyć jednoznaczna: telewizja jest zła, jest — jak twierdzą niektórzy — coraz gorsza.

Co to właściwie oznacza? Jaki jest istotny sens tego równie zwięźle, jak i kategorycznie wypowiadanego sądu?

Myślę, że gdyby zechcieć go zracjonalizować i rozwinąć oznaczałby on trzy sprawy:

po pierwsze — że telewizja pokazuje życie w Polsce w sposób nieciekawy, mało wszechstronny i mniej barwny, niż można by to było uczynić; po drugie — że telewizja w swoim zestawie programowym, kadrowym, tematycznym, w doborze spraw, o których mówi, zjawisk, które pokazuje, ludzi, których nam przedstawia i poprzez których działa — pozostaje poniżej średniej krajowej, to znaczy dopuszcza do sytuacji, w której teatr w Polsce jest ciekawszy od teatru telewizji, publicystyka w Polsce jest ciekawsza od publicystyki w telewizji, ludzie tworzący kulturę w Polsce są ciekawsi, niż ludzie w telewizji; po trzecie — że telewizja w Polsce na decydujących odcinkach, takich na przykład, jak szybkość i wszechstronność informacji, atrakcyjność reportażu czy perfekcja techniczna programów muzycznych i rozrywkowych, przegrywa konkurencję z przodującymi systemami telewizyjnymi za granicą.

Do sformułowania takiego sądu jednak potrzebna jest wiedza, wykraczająca poza przeciętną skalę zainteresowań i wiadomości klienta „małego ekranu”. Żeby powiedzieć bowiem, że teatr telewizji jako zjawisko artystyczne nie jest teatrem dobrym lub ambitnym i znajduje się poniżej naszych krajowych możliwości w tej dziedzinie, trzeba wiedzieć, że istnieją w Polsce takie zjawiska jak krakowski „Teatr Stary”, teatr Hanuszkiewicza czy teatr Axera. Żeby powiedzieć, że poziom rozrywki i dowcipu w telewizji jest smutny, trzeba wiedzieć, że istnieją w Polsce takie zespoły rozrywkówe, jak „Piwnica pod Baranami”, kabaret „Pod Egidą”, czy zespół redagujący emitowaną na „elitarnych” falach programu III Polskiego Radia audycję „Decybel” lub „60 minut na godzinę”. Żeby powiedzieć wreszcie, że ludzie demonstrowani przed kamerami naszej TV, nie zawsze należą do „pierwszego garnituru” istniejących możliwości, trzeba wiedzieć, że przed Zinnem był Noakowski, że istnieją u nas znakomici pisarze-gawędziarze albo uczeni o wielkiej rozległości zainteresowań tudzież oryginalności i niezależności sądów, z których usług telewizja nie dość korzysta. Aby wreszcie prowadzić jakiekolwiek porównania naszej telewizji z telewizjami za granicą — albo szerzej: z tym zasobem możliwości, które telewizja w skali światowej już odkryła, a które do nas docierają tak opornie — trzeba spędzić chociażby kilka tygodni przed odbiornikami zagranicznych telewizji, cierpliwie odsiewając ziarno od plew.

Otóż jest rzeczą jasną, że tych wszystkich wiadomości, czy też większości tych wiadomości, przeciętny telewidz nie ma. W jego myślach istnieje nie taka telewizja, jaka mogłaby być, ale telewizja, jaka jest.

Jest prawdą, wielokrotnie już stwierdzaną przez badaczy, że przeciętny odbiorca sztuki nie może tęsknić za czymś, czego nie zna i nie widział. Tęsknota może pojawić się tylko wówczas, gdy jej przedmiot choć na chwilę zamigocze przed naszymi oczyma, kiedy rozbudzi pragnienia i nadzieje. Po wielokroć już przytaczałem w moich artykułach znakomicie skomentowany przez jednego z krytyków amerykańskich przykład z filmem A Song to Remember, wielkim szlagierem ekranowym późnych lat czterdziestych, którym to przykładem krytyk ten ośmieszał wszelkiego rodzaju ankiety, rozpisywane wśród widzów kinowych i mającena celu wydobycie od nich odpowiedzi na pytanie: jaki film chcieliby obejrzeć? Otóż — argumentuje ów krytyk — gdyby zapytać o to widzów kinowych w latach czterdziestych, istnieje mniej niż ułamek promila możliwości, aby wśród nadesłanych ankiet znalazła się choć jedna odpowiedź mówiąca, że jej nadawca pragnąłby obejrzeć film o życiu XIX-wiecznego polskiego kompozytora w Paryżu. A jednak — ukazawszy się na ekranach — A Song to Remember, amerykański film o Chopinie w Paryżu, okazał się niewiarygodnym sukcesem, wprowadzającym tłumy w stan ekstazy!

To samo dzieje się z telewizją i jej masowymi odbiorcami. Dopóki nie poznają możliwości lepszej, tak długo stan aktualny uważać będą za dobry. Oczywiście, że istnieją dziedziny, w których to przekonanie podważa samo życie, codzienne doświadczenie pozatęlewizyjne. Do nich należy dział informacji albo wiele komentarzy, które nie dają odpowiedzi na pytania nurtujące świadomość społeczną lub dające na nie odpowiedzi niepełne. We wszystkich jednak innych działach, a zwłaszcza w dziedzinie rozrywki, sztuki, muzyki, problematyki kulturalnej, wyobrażam sobie, że przeciętny telewidz uważa dotychczasową telewizję jeśli nie za dobrą, to przynajmniej za zadowalającą.

Dlatego też wszelkie ankiety, dzięki którym gazety chcą podreperować własny brak pomysłowości inwencją czytelników, muszą spełznąć na niczym, a wszelkie programy robione „na życzenie publiczności” muszą być wiązanką banałów. Wystarczy na przykład przyjrzeć się pod tym kątem radiowemu „Koncertowi życzeń” — jest to z reguły rewia najbardziej wyświechtanych melodii, gdzie pewien wyjątek stanowi jedynie program młodzieżowego „Lata z radiem”. Ale atrakcją „Lata z radiem” jest szczególna atmosferą żartu i zażyłości, którą udało się stworzyć grupie prezenterów tego programu, jego wielostronność, a nie same życzenia odbiorców, zresztą, jak podejrzewam, dosyć rozsądnie „sterowane”.

„ŻYCZENIA ODBIORCÓW”

Upieranie się jednak przy „spełnianiu życzeń odbiorców” i upatrywanie w tym remedium na jakość programu ma twarde życie. Myślę, że gra się tu na kilku ludzkich słabostkach, z których pierwszą jest właśnie zamiłowanie do banału i — dodajmy — niezbyt dobrego gustu, to znaczy umiłowanie rzeczy niekłopotliwych, miłych, ciepłych, w które wchodzi się bez wysiłku, drugą zaś niewątpliwie radość, jaką daje wrażenie identyfikacji z nadawanym programem, której szczytowym momentem jest oczywiście usłyszenie przez radio lub z ekranu telewizyjnego swojego nazwiska. W cudownych postaciach z Rewizora — Dobczyńskim i Bobczyńskim, którzy pragnęli jedynie, aby Najjaśniejszy Pan dowiedział się po prostu, że żyją w jego cesarstwie dwaj poddani o takich właśnie nazwiskach — zawiera się wielka prawda o naturze ludzkiej, która broni się przed bezimiennością. Piosenka nadana specjalnie „dla państwa Kowalskich z Raciborza od Halusi i Zdzicha z dzieciakami i Elżunią” uszczęśliwia za jednym zamachem kilka osób, które od tej pory poczują się lepsze i szczęśliwsze, ponieważ pan z radia wymienił ich imiona.

Nie sposób jednak powstrzymać się od refleksji, że jest w tych programach i w tych zapowiedziach coś ze słodkiego, lepkiego syropu, coś z atmosfery „upupiania”, coś z kiczu. Telewizja w swoim ambitniejszym odłamie — a za taki uważam m.in. Pegaz i kilka jeszcze programów Redakcji Publicystyki Kulturalnej — dużo czasu poświęca kiczowi, egzemplifikując swoje wywody staromodnymi w gruncie rzeczy i omalże nieaktualnymi już przykładami pocztówek z gołąbkami, jeleni na rykowisku i figurek z korzeni drzew, podczas gdy prawdziwy kicz jest dzisiaj w coraz Większym stopniu produktem środków masowego przekazu, z samą telewizją na czele, zarówno w jej działalności „bizantyjskiej” jak i sentymentalnej, i ów kicz dyktowany jest często uległością wobec wymagań publiczności.

Przykładem tego dość wymownym jest np. program telewizyjny Co kto lubi. Program ten jest telewizyjnym koncertem życzeń. Ludzie piszą listy, w których zamawiają sobie piosenki, piosenkarzy, zespoły baletowe, a nawet recytacje poetyckie. Program ocieka ckliwością, jest serdeczny i ciepły nie do wytrzymania, jest syropem. O ile jednak aranżerowie wspomnianego już radiowego „Lata z radiem” zdołali przełamać ową atmosferę młodzieżowym dowcipem, żartem i swobodą sprawiając, że cała rzecz stała się strawna a nawet sympatyczna, o tyle prezenter Co kto lubi, pan Mieczysław Pawlikowski, poszedł w zupełnie odwrotną stronę. Jest cały w najsłodszych uśmiechach, jest chodzącą serdecznością, miłością bliźniego, sympatią dla słabych, starych, chorych i poszkodowanych, wzruszeniem nad niemowlętami, roztkliwieniem nad dorastającą młodzieżą, delikatnością uczuć i mdławym zapachem czeremchy. Aż strach patrzeć, ile wybitny aktor, twórca kilku niezapomnianych i pełnych ironii ról teatralnych (na przykład najlepszego chyba Stomila w Tangu Mrożka, jakiego widziałem kiedykolwiek) potrafi wydusić z siebie w zakresie syropu, melasy i innych wyrobów cukierniczych.

Piszę o tym po to, aby uświadomić niesłychaną wręcz odpowiedzialność, jaka spoczywa na telewizji w zakresie szeroko pojętej edukacji i kultury narodowej. Nie ulega kwestii, że dla bardzo wielu regionów kraju i wielu środowisk telewizja, ze wszystkimi swymi mankamentami, stanowi ciągle jeszcze czynnik kulturalnego wzrostu. Obawiam się jednak, że w miarę oswajania się z telewizją i podciągania się do jej obecnego poziomu coraz szerszych grup odbiorców, coraz wyraźniej występuje tu niebezpieczeństwo, że telewizja może stawać się czynnikiem petryfikującym wymagania i gusty na pewnym ustalonym poziomie, że może stać się ona czynnikiem hamującym wzrost wymagań i aspiracji kulturalnych „statystycznego Polaka”. Potwierdza to bardzo wiele badań, m. in. artykuł Michała Strzeszewskiego „Z badań nad publicznością teatru telewizji”, który przyniósł 9 numer „Teatru” z maja 1972 r. Wszystkie te badania wykazują, że telewizja, w porównaniu z innymi sztukami (dziś już nawet w porównaniu z filmem), obcuje z publicznością najbardziej przypadkową, najbardziej bierną kulturalnie, najgorzej przygotowaną. W końcu jest rzeczą wysoce wątpliwą, czy przy badaniach ankietowych, prowadzonych na przykład nad publicznością kinową, znalazłoby się aż 3% respondentów, którzy nigdy w życiu nie byli w teatrze. A artykuł Michała Strzeszewskiego podaje taką liczbę pośród widzów teatru telewizji. Podaje on również, że zdecydowana większość widzów teatru telewizji (63%) preferowałaby w jego repertuarze sztuki „sensacyjno-kryminalne”, a więc gatunek, który z normalnego teatru wyparował prawie całkowicie, zagarnięty w całości przez film, i dla którego, jak się wydaje, teatr jest miejscem najgorszym; gatunek ten — na dobrą sprawę — nie zdobył się nigdy na swego „klasyka” w literaturze dramatycznej. To wszystko nie przeszkadza jednak respondentom omawianej ankiety wypowiadać się na temat przewagi bądź to teatru telewizyjnego nad teatrem scenicznym, bądź też na odwrót, przy czym argumentem — jak się dowiadujemy — na rzecz teatru scenicznego jest kolor (a więc okoliczność, która odpadnie w ciągu najbliższych kilku lat, wraz z pełnym upowszechnieniem się telewizji kolorowej). Natomiast argumentem na korzyść teatru telewizyjnego jest fakt, „że wyraźniej widać aktorów z bliska”, co z kolei jedynie bardzo umownie można by uznać za atrybut teatru telewizji i co w istocie stanowi chwyt przejęty przez ten teatr od filmu.

Po co przypominam te fakty? Czy po to, aby przyłączyć się do głosów tych, którzy uważają telewizję za zakałę kultury, wynalazek szatana prowadzący beznadziejny dialog z motłochem? Albo — na odwrót — żeby opiewać chwałę telewizji, cudownego narzędzia, które służy do pionierskiej orki na dziewiczym kulturalnie ugorze?

Otóż ani jedno, ani drugie. Moja intencja jest nieporównanie skromniejsza. Chciałbym mianowicie zaproponować telewizji, aby nie bała się tak bardzo swojej publiczności. Nie bała się jej reakcji, jej oburzeń, jej presji, jej listów pisanych do poszczególnych redakcji i jej telefonów odzywających się w czasie trwania programu i przynoszących zazwyczaj głosy protestu i oburzenia. Po prostu — chociaż może zabrzmi to bardzo drastycznie i bardzo niemodnie w obecnych czasach — przydałaby się ze strony telewizji odrobinka wyniosłości wobec własnej publiczności, odrobinka kłótni z tą publicznością.

Rzecz zresztą z naszym stosunkiem do publiczności jest zaiste paradoksalna. Film, który żyje, a przynajmniej powinien żyć z widza, odnosi się do niego z całkowitą pogardą i zdarzają się twórcy filmowi, których właściwie nie obchodzi, czy ktoś chodzi na ich filmy, czy nie. Natomiast telewizja, która widzów będzie miała zawsze, której nie grozi brak widowni, której niepokonaną siłą jest siła inercji ludzi włączających telewizor, zdaje się żyć w ciągłym lęku przed swoją widownią — podlizuje się jej, dogadza, schlebia. I nie mam tu na myśli dogadzania w słusznym, to znaczy na przykład sytuacji, kiedy publiczność domaga się transmisji wielkiej imprezy sportowej w rodzaju meczu „Ajax”-„Benfica” i telewizja staje na głowie, aby przekazać nam ten mecz na żywo z Amsterdamu. Tu — brawo! Oby jak najwięcej takiego „ulegania naciskowi widowni”. Myślę jednak o sytuacjach, kiedy telewizję powinno być stać na swego rodzaju spór, może nawet kłótnię, z widownią. Są to sytuacje łączące się zarówno z samym programem, jak i z problematyką, nazwijmy ją tak, obyczajowo-towarzyską. Jeśli chodzi o program, to wydaje mi się, że czas już najwyższy, aby powiedzieć sobie otwarcie, że nie każdy odcinek nadawanych przez telewizję programów musi być „dla wszystkich”. I nie chodzi tu jedynie o programy specjalne — takie na przykład, jak programy adresowane przede wszystkim do młodżieży, czy jak programy dydaktyczne, skierowane do uczących się słuchaczy. Myślę, że emitując każdy program — a więc także rozrywkowy, teatralny czy filmowy — można sobie otwarcie i głośno powiedzieć: „Tego programu nie obejrzy 12 milionów telewidzów — wystarczy, że obejrzy go milion, lub pół miliona widzów o szczególnych upodobaniach. Jest to program dla nich”. I wówczas, przy takim założeniu, nie należy się przerażać, jeśli przyjdzie do telewizji kilkaset czy nawet kilka tysięcy listów wyrażających oburzenie. Myślę, że owo jasne uświadomienie sobie, że zadowolenie wszystkich jest niemożliwością, że zadowolić naprawdę można jedynie poszczególne grupy odbiorców na zasadzie, że „na każdego przyjdzie kolej”, jest kluczem do naprawdę dobrego i ambitnego programu telewizyjnego. Aby taki program ułożyć trzeba jedynie dwóch warunków:

po pierwsze — uświadomienia sobie z jakich, z grubsza przynajmniej grup składa się ten moloch, jakim jest publiczność telewizyjna; i po drugie — trochę mniej przerażenia, gdy części widowni, tej części właśnie, do której dany program całkiem świadomie nie był adresowany, nie będzie się on podobał.

Drugą sprawą jest sprawa zachowania się, manier i obyczaju, lansowanego przez telewizję. Panuje u nas w tej dziedzinie styl prowincjonalno-dostojny, tak zwany styl „z waszecia”. Komentatorzy, spikerzy, konferansjerzy starają się być szalenie wytworni, światowi i eleganccy, będąc w istocie jedynie napuszeni i sztywni. Każdy jednak odruch, aby nieco się rozluźnić, aby zachowywać się swobodniej, aby nawet — o zgrozo! — włożyć rękę do kieszeni kiedy komuś z tym wygodniej, witany jest przez masowego odbiorcę telewizji rykiem zgrozy i oburzenia. Masowy widz telewizyjny, który sam zapewne na co dzień nie jest wzorem bon tonu, domaga się, aby telewizja była „elegancka” na miarę jego wyobrażeń, to znaczy przeważnie na miarę herbatki u aptekarzostwa w małym miasteczku. Myślę, że telewizja mogłaby stać się szkołą obyczaju nieco bardziej swobodnego, nowocześniejszego, i — co tu ukrywać — naprawdę elegantszego. Niekiedy zresztą zdobywamy się na takie próby.

Tak stało się np. wówczas, gdy w roku 1973 Opowieści mojej żony Mirosława Żuławskiego w reżyserii Adama Hanuszkiewicza zostały nie tylko powtórzone, ale w dodatku powtórzone w ramach I programu TV. Jest to, w naszych kategoriach telewizyjnych, awans. Mimo że programowo, jak się zdaje, nie zakłada się zasadniczej różnicy pomiędzy programem I i II (chociaż myśl o tym, aby program II był przeznaczony dla widowni nieco lepiej przygotowanej, cierpliwszej i o bardziej wysmakowanych upodobaniach nie wydaje się piszącemu te słowa wstrętna), to jednak program I, chociażby ze względów technicznych, ogląda nieporównanie więcej ludzi, niż program II. A to pociąga za sobą, choćby mimowiednie, rozliczne konsekwencje. To, czego boimy się nieraz pokazać w programie I („bo nikt nie zrozumie”), pokazuje się w programie II, gdzie, jak się to później okazuje, wszyscy wszystko doskonale rozumieją.

Wznowienie więc Opowieści mojej żony w programie I oznaczało pewną decyzję programową, której nie sposób było nie przyklasnąć. Oznaczało to po prostu, iż uznano te gawędy spokojne, refleksyjne, na pozór niedramatyczne, za widowisko, które mogą obejrzeć również ku swemu pożytkowi widzowie meczów futbolowych.

Na pewno oglądali je początkowo ze zdumieniem. Część z nich wzruszała ramionami i zaczęła gorączkowo poszukiwać czegoś innego, może nawet w programie II. Ale większość przez piętnaście tygodni pozostała już przy Opowieściach.

Jestem dosyć daleki od tego, aby w Opowieściach mojejżony dopatrywać się absolutnej rewelacji z punktu widzenia rzemiosła telewizyjnego czy też form, które określiłbym jako „twórczość telewizyjną”. Były to raczej scenki skromne, z bardzo dobrym, inteligentnym aktorstwem (Zofia Kucówna, Adam Hanuszkiewicz)i z dosyć zdawkową insceniżacją; ich znaczenie polegało jednak na czymś innym — na ich klimacie obyczajowym i kulturalnym.

Proszę zwrócić uwagę na rzecz pozornie oczywistą, ale przecież niezwykłą: bohaterowie tych scenek siedzą w domu, myślą i rozmawiają ze sobą. Proszę mi powiedzieć, ile jest takich domów w Polsce, gdzie ludzie, na wpół pogrążeni w swoich zajęciach, potrafią zagadnąć się znienacka: „O czym myślisz?” i otrzymać odpowiedź świadczącą, że zapytana osoba istotnie o czymś myśli i to w dodatku o czymś takim, czym chciałaby się podzielić ze swoim partnerem?

 

Nasze domy w skali masowej podlegają rozkładowi. Są miejscami do spania, jedzenia, do odrabiania lekcji przez dzieci, do szukania sobie swojego kąta, żeby być samemu i odpocząć, do pracy. Być może dzieje się tak dlatego, że są one za ciasne. Ale dzieje się tak również dlatego, że zbyt mało kultywujemy inne funkcje domu — jego funkcje intelektualne, kulturalne, towarzyskie i to nie w sensie szerokim (przyjęcia, imieniny itd.), lecz właśnie ograniczone do najbliższego kręgu osób, tych, które mieszkają pod jednym dachem.

Tradycja, z której wyrasta dom pokazany przez Żuławskiego, jest niewątpliwie tradycją ziemiańską. Autor zresztą nie ukrywa tego, że większość odcinków Opowieści mojej żony sięga czasów, gdy bohaterowie tych opowiadań mieszkali na wsi, we względnym dobrobycie, w ciszy, jaką daje oddalenie od innych ludzi nie cienką ścianką mieszkania, ale murami własnego domu. Tradycje długich, wieczornych, niespiesznych rozmów, biorą się z obyczajowości wiejskiej, gdzie wieczory są rozwlekłe, a czasu, zwłaszcza zimą, dużo. Z tej samej tradycji wyrasta angielski zwrot „my home is my castle” — mój dom jest moją twierdzą — co nie znaczy wcale, że jest on niedostępny dla obcych (wystarczy tylko przypomnieć sobie gościnność wiejskich domów angielskich, którą opisuje Klub Pickwicka!), ale co znaczy, że w murach tej twierdzy panuje jej własny ład, porządek i wewnętrzne prawo. Że ludzie w niej mieszkający są, jak w twierdzy, samowystarczalni towarzysko, intelektualnie, kulturalnie. Że, skazani na siebie, muszą być także skazani na wzajemny szacunek.

Opowieści mojej żony, przy całym swoim wdzięku a miejscami także dowcipie, są więc przede wszystkim, jak sądzę, propozycją obyczajową. Propozycją zastanawiającą właśnie przez to, że tak kontrastującą ze wszystkim, co stanowi praktykę życia domowego wielu (żeby nie powiedzieć: większości) naszych domów, lecz z tej samej właśnie przyczyny godną przemyślenia. Myślę, że oglądane przez widzów programu I mogą stać się materiałem do przemyśleń. Jest to bowiem po prostu model życia innego niż to, które prowadzimy na co dzień, ale niewątpliwie życia lepszego i bardziej wartościowego.

Telewizja, sztuki wizualne nauczyły nas wszędzie poszukiwać akcji, zdarzenia, dramaturgii. Hoff napisał (napisała?) kiedyś w „Szpilkach”, iż współczesny człowiek tak dalece przyzwyczajony jest do oglądania widowisk, że jeśli nagle znajdzie się na wsi, na polanie lub na łące, to oglądając krajobraz już po chwili czeka z niecierpliwością, kiedy na tę scenę wyjdą bohaterowie i zacznie się coś dziać. Ale telewizja jest również sztuką domową, widowiskiem kameralnym, adresowanym nie tylko, o czym się ciągle powtarza — do miliona widzów, ale także — o czym się często zapomina — do kilku widzów, siedzących w domu w miękkich pantoflach. I dobrze jest chyba, jeśli ta sztuka domowa proponuje także kwadrans zastanowienia się nad tym, jakim mógłby być — a może powinien? — dom.

Tkwi w tym jej wielka misja, jaką ma do spełnienia wobec „statystycznego Polaka”.

Kłopoty i kontrowersje, dotyczące oceny nie tyle poszczególnych programów telewizyjnych, ale konsekwencji samego istnienia telewizji w naszym życiu, biorą się również, jak sądzę, z dość prymitywnej i zawężonej oceny tego, do czego właściwie telewizja służy naprawdę, i w jaki sposób oddziaływuje ona na społeczeństwo.

Potocznie uważa się, że głównymi racjami bytu telewizji są trzy strumienie jej działalności — informacja, kultura (upostaciowana głównie w teatrze telewizyjnym i publicystyce kulturalnej) i rozrywka.

Gdy zapytamy kogoś, kto bądź to obcuje z telewizją jedynie jako widz, bądź też, na odwrót, zajmuje się kształtowaniem jej oblicza, do czego właściwie służy telewizja, odpowie on niezawodnie, że służy ona przede wszystkim któremuś z wymienionych wyżej kierunków, lub też trzem tym kierunkom naraz.

WAGA RZECZY MARGINALNYCH

Ja jednak mam co do tego niejakie wątpliwości. To znaczy, formalnie rzecz biorąc, nie można zaprzeczyć, że trzy wymienione wyżej kierunki są głównym torem starań i zabiegów telewizji. Ale czy one właśnie najjaskrawiej świadczą o osobliwości zjawiska, jakim jest telewizja w naszym życiu, czy one akurat powodują największe i najbardziej nieoczekiwane skutki w umysłowości przeciętnego odbiorcy telewizyjnego, to jużsprawa dyskusyjna. Wydaje mi się bowiem, że widz telewizyjny, który szuka informacji, z pewnością znalazłby ją, i to w większej niekiedy obfitości, gdzie indziej — na przykład w prasie i radio. Widz, który szuka kultury, odnajdzie ją poza telewizją bez trudu — w teatrze, w kinie, w książce, na wystawie. Być może w dziedzinie rozrywki jedynie bez telewizji nie byłaby możliwa tak masowa intoksykacja piosenkami i piosenkarzami, jaką obserwujemy obecnie, ale przecież i tu także fanatycy rozrywki śpiewanej znaleźliby pociechę w radio i przemyśle płytowym, nie mówiąc już o festiwalach i estradach.

Coraz częściej natomiast podejrzewam, że kto wie, czy najosobliwszym, najbardziej specyficznym i zarazem powodującym najgłębsze skutki torem działania społecznego telewizji nie jest to, co formalnie biorąc uchodzi za tor jej działalności jakby uboczny, mniej ważny — a więc te wszystkie programy marginalne, często lekceważone, puszczane dlatego, że przecież czymś trzeba wypełnić czas albo czymś trzeba zapchać jakąś dziurę.

Było tych programów w naszej telewizji bez liku. A to cykl filmowy Świat, który nie może zginąć, a to Klub Sześciu Kontynentów, a to Spotkania z przyrodą, a to cykl Odkrywcy, a to Wielkie bitwy historii a to jakieś filmiki Tele-Aru lub filmy z importu pokazujące zamorskie kraje, archeologiczne zabytki, dziwy natury. Nie chcę w niczym uwłaczać autorom tych programów, ale przecież chyba żaden z nich nie ma złudzeń, że ktokolwiek biegnie do telewizora specjalnie po to, aby zobaczyć płód ich działalności. Mówi się jednak, a socjologowie i pedagodzy potwierdzają to zdanie, że osobliwością pokolenia wychowanego przed telewizorem jest z jednej strony niesłychana niekiedy wszechstronność informacji, jaką od najmłodszych lat dysponuje młody teleman (trzeba chyba na podobieństwo „kinomana” stworzyć takie słowo), z drugiej zaś strony niewątpliwy mętlik i „dziwne materii pomieszanie”, jakie ta wszechstronność informacyjna powoduje w umysłach.

Zostawmy na chwilę ów mętlik — stanowi on tradycyjny już argument dąsów przeciwko telewizji jako nowemu czynnikowi w życiu umysłowym naszego stulecia. Natomiast zatrzymajmy się przy wszechstronności informacji. Otóż, jak mówiłem, człowiek o średnim nawet przygotowaniu kulturalnym jest w stanie zapewnić sobie mniej więcej kompletną obsługę swoich potrzeb w trzech głównych dziedzinach, w których działa telewizja, także i bez jej pomocy. Komu jednak, kto nie jest przyrodnikiem i znajduje się przy zdrowych zmysłach, wpadnie na myśl zainteresować się losem i zwyczajami walenia szarego, ginącego gatunku wielorybów? Albo kto dowie się o „różach pustyni”, dziwnych tworach kamiennych w formie kwiatów, znajdowanych na głębokości kilku metrów pod piaskami Sahary? Kto zainteresuje się specjalnie losem jakiegoś szczepu, żyjącego na południowo-wschodnich stokach Kaukazu lub przebiegiem bitwy pod Lepanto?

Pewnie, że przypadkowe informacje na każdy z tych tematów dostać się mogą na łamy gazet, do kącików ciekawostek w magazynach czy do kroniki filmowej. Telewizja jednak w swoich „pomniejszych”, „nieważnych” działach, które leżą na bocznych torach jej działalności, czyni z nich chleb powszedni. Abyśmy je wchłaniali, choćby jednym uchem i jednym okiem, TV przywołuje na pomoc swego głównego sprzymierzeńca — lenistwo, które w tym wypadku działa w ten sposób, że nie chce nam się wyłączyć telewizora, lub przeciwnie, każe włączyć telewizor, by pozorem oglądania czegokolwiek wykręcić się od innej roboty.

Myślę, że jeżeli po łatach okaże się, że pokolenie wychowane od maleńkiego przed telewizorem będzie wszechstronniejsze, inteligentniejsze czy co najmniej inne od pokoleń dotychczasowych, to stanie się tak nie dlatego, że otrzymało ono lepsze przygotowanie kulturalne czy też lepszą informację polityczną niż ich ojcowie, ale dlatego, że od maleńkości obcowało z wiadomościami i faktami, o których inaczej nikt by mu nic nie powiedział; po prostu nikomu nie wpadłoby to do głowy.

Czy oznacza to jednak, że wraz z owym strumieniem wiadomości przypadkowych, wsączających się do naszej świadomości niepostrzeżenie, a przecież odgrywających tąk ważną rolę w jej formowaniu, światopogląd widza telewizyjnego podlega internacjonalizacji, to znaczy zdobywa on przez to poczucie, że cały świat, który ogląda codziennie na ekranie, jest całością, wspólnotą, której on sam jest uczestnikiem? Czy „statystyczny Polak” telewizyjny staje się — innymi słowy — uczestnikiem globalnego uniwersum?