Opakowanie zastępcze - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Opakowanie zastępcze E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!,,Opakowanie zastępcze" to pełen anegdot, cytatów literackich i filmowych, piąty tom felietonów Toeplitza z lat 1971-1973, które ukazywały się w ,,Życiu i Nowoczesność", dodatku do największego dziennika stołecznego - ,,Życie Warszawy". Zbiór zawiera wyselekcjonowane przez autora, najlepsze teksty dziennikarskie, pokazujące z fotograficzną dokładnością zmiany polityczne, gospodarcze, społeczne i kulturalne, jakie nastąpiły w Polsce po grudniu 1970 r. K. Teoplitz pisał o nich: ,,Sprawy, o których tu mowa, przeżywałem nie tylko ja sam - przeżywaliśmy je wszyscy, a więc zarówno grupa ludzi zajmujących się życiem kulturalnym, jak i wielka rzesza czytelników". Felietony tu przedstawione to klasyka gatunku, przypadną do gustu każdemu, kto ceni publicystykę w stylu Daniela Passenta, czy Stefana Kisielewskiego: błyskotliwą, finezyjną, świetnie skomponowaną, imponującą ,,renesansową" erudycją. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 191

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Opakowanie zastępcze

TOEPLITZ

Saga

Opakowanie zastępcze

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1975, 2022 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363140 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

• Od autora

Jest to piąty tom moich felietonów tygodniowych. Obejmuje on — z grubsza biorąc — trzy lata, od 1971 do 1973 roku. Pozwolę sobie przypomnieć tomiki poprzednie. A więc «Co ma wisieć — nie utonie» obejmował teksty, które od 1961 do 1964 roku drukowałem co tydzień w „Szpilkach”. Następny tomik — «Śniadanie ludożercy», mieścił felietony z „Kultury” z lat 1963—1966, z tego samego pisma pochodziły też felietony zebrane w tomikach «Pies w studni» (lata 1967—1968) oraz «Berek kucany» (lata 1969—1971). A więc to już trzynaście lat historii najnowszej, spisywanej z tygodnia na tydzień, z ciekawości, ale i z dziennikarskiego obowiązku, ponaglanego telefonami z redakcji, aby tekst dostarczyć w terminie i w rozmiarze przewidzianym na gazetowej kolumnie.

Zawsze ilekroć oddaję do druku w formie książkowej kolejny zbiór felietonów, odczuwam potrzebę pewnego usprawiedliwienia. Każdy, kto para się dziennikarstwem, wie, że pisząc regularnie pisze się teksty lepsze i gorsze, wynajduje się lepsze i gorsze tematy, przeżywa się silniejsze lub słabsze pasje publicystyczne. Jeśli więc później przedstawianie tych tekstów w formie książkowej ma jakiś sens, to nie ten z pewnością, że jest to wybór rzeczy najcelniejszych i doskonałych — chociaż oczywiście zarówno w tym, jak i w poprzednich zbiorach dokonałem pewnej selekcji, usuwając teksty, które przeczytane ponownie przestały mi się podobać. Sens ich wydania książkowego polega jednak na ich wartości kronikalnej. Sprawy, o których tu mowa, przeżywałem nie tylko ja sam — przeżywaliśmy je wszyscy, a więc zarówno grupa ludzi zajmujących się aktywnie życiem kulturalnym, jak i wielka rzesza czytelników.

W wypadku felietonów przedstawianych w tym tomie grono to było szczególnie liczne, ponieważ ukazywały się one w największym dzienniku stołecznym — „Życiu Warszawy”, a ściślej w tygodniowym dodatku do tego pisma, pod nazwą „Życie i Nowoczesność”. Namówiony przez animatorów tego dodatku — młodych dziennikarzy, myślących nowocześnie, perspektywicznie i o problemach, o których znacznie rzadziej dyskutowało się w kręgach współpracowników pism literackich, gdzie pisywałem dotychczas — znalazłem się „w szponach technokracji”. Jednakże ten punkt obserwacyjny okazał się dla mnie bardzo owocny, zwłaszcza że chodziło tu o lata 1971— 1973, a więc okres zasadniczej przemiany w życiu intelektualnym naszego kraju. Zamilkły scholastyczne i zagmatwane spory, uwaga społeczeństwa skupiła się na sprawach konkretnych, na konkretnych problemach modernizacji naszego życia społecznego, naszej gospodarki, naszej kultury. Źródłem tej odmienionej atmosfery stały się zmiany polityczne w naszym kraju, jakie nastąpiły po grudniu 1970 roku, stał się nowy styl kierowania państwem i nowe, znacznie efektywniejsze kryteria oceny ludzkich postaw i doścignięć. Jeśli udało mi się z tygodnia na tydzień zanotować ów klimat, książka ta mieć może również i szersze, poważniejsze znaczenie.

Kilkakrotnie, po ukazaniu się drukiem poprzednich tomików spotykałem ludzi, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli mówili mi: „Wie pan, przejrzałem sobie ponownie pańskie felietony; to się nawet całkiem ciekawie czyta, przypominam sobie wiele rzeczy, o których już zapomnieliśmy.”

Niczego więcej bym nie chciał, jak usłyszeć podobne zdanie od czytelników tego zbiorku.

KTT

• Co ja tu robię?!

„Ludzie, ludzie, trzymajcie mnie, co ja tu robię! — wołał legendarny już dziś sprzedawca — sprzedaję takie piękne pomidory po dwa złote!”

Ludzie — co ja tu robię? — muszę zapytać samego siebie, przesyłając felieton do „Życia i Nowoczesności”. Co ja tu robię, mając z problematyką techniki, gospodarki i nowoczesności w sensie praktycznym mniej wspólnego niż gęś z prosięciem, odnosząc się z filozoficznym sceptycyzmem do futurologicznych fantasmagorii braci Bratkowskich i żywiąc umiarkowaną, aczkolwiek nie wolną od zadumy sympatię do wierzeń, że zwiększenie produkcji siarczku miedzi przerobi nasz naród w plemię aniołów?

To pytanie zasługuje na odpowiedź. Jeden z redaktorów „Życia i Nowoczesności” namawiał mnie, abym aczkolwiek jestem tu obcym ciałem, starał się jednak znajdować jakiś pretekst, by ze sprawami, które interesują mnie naprawdę, „podwiązywać się” jakoś do ogólnego charakteru tego dodatku. A więc pisać na przykład: „Prasa doniosła, że zwiększyliśmy ostatnio produkcję wapna. Wapno, jak wiadomo, powoduje sklerozę. Przykładem sklerozy jest życie teatralne w Polsce...”

Oczywiście — można, ale po co? Uprawianie takich sztuk wydaje mi się działalnością w najwyższym stopniu niezgodną z tym, co dzieje się rzeczywiście w naszym kraju i czego rzeczywiście potrzebują normalni czytelnicy. Przekonał mnie o tym niedawno pewien student elektroniki z Gdańska. Kiedy bowiem na spotkaniu z czytelnikami w tym mieście wygłosiłem odczyt o stanie oświaty w Polsce (temat, który pasjonuje mnie ostatnio jako jeden z najpoważniejszych i na który wypowiem jeszcze na tych łamach parę złotych myśli), po kilku głosach dyletanckich i zdawkowych wstał młody człowiek i wygłosił absolutnie kompetentne i błyskotliwe przemówienie, polemizujące zresztą z moimi tezami; później dowiedziałem się, że nie był to żaden „humanista” ani pedagog, lecz po prostu inteligentny słuchacz, który zajmuje się elektroniką.

Tęsknotą humanisty jest to, aby stać się technicznym i ścisłym; tęsknotą technika jest to, aby myśleć w kategoriach humanistycznych. Te dwa bieguny spotkają się ze sobą kiedyś, to znaczy w czasach, o których wszystkie ideologie świata zapewniają, że staną się epoką pełnego rozwoju osobowości ludzkiej. Jeśli zaś dzisiaj jeszcze istnieje jakiś rozdźwięk pomiędzy owymi dwoma zakresami — wiedzą ścisłą i humanistyką — to właśnie takie ekstrawagancje jak moja obecność na tych łamach i obecność magów od techniki i technologii na łamach, powiedzmy, „Kultury” należy traktować jako zapowiedź przyszłej Arkadii. Albo jako żart, jeśli kto woli.

Niedawno obchodziliśmy święto żartów, czyli prima aprilis. Z okazji prima aprilisu jedno z pism wojewódzkich, bodaj że „Gazeta Białostocka”, podało wiadomość, że w pewnym sklepie wojewódzkim znajduje się pełny asortyment obuwia gumowego. Nazajutrz w tejże gazecie ukazało się sprostowanie wyjaśniające, że był to tylko dowcip, ponieważ pełny asortyment czegokolwiek w jakimkolwiek sklepie jest, rzecz jasna, absolutnym nonsensem i aż dziw, że czytelnicy sami się w tym nie zorientowali. W takim oto żyjemy czasie, że powiedzenie, iż sklep sprzedaje to, co powinien sprzedawać, albo że w kiosku można dostać wszystkie gazety, na jakie ma się ochotę, należy do szampańskich wiców i to w dodatku z gatunku purnonsensu. Za to kwestie purnonsensowe rozpatruje się u nas z całkowitą powagą.

Niedawno byliśmy świadkami wielkiej i niewygasłej jeszcze do teraz, jak się zdaje, dyskusji o bezeceństwach piosenkarzy, zwłaszcza zaś piosenkarzy bigbitowych, a szczególnie Czesława Niemena. Dyskutanci zabierający głos w tej kwestii różnili się co prawda poglądami na kwestię, czy Niemen się wypiął, czy też nie, a także nie byli pewni, czy wypinając się działał spontanicznie, czy też z premedytacją, później zaś — jak na przykład w dyskusji publicznej, której pełny i wierny obraz dał Janusz Głowacki w ostatniej „Polityce” — starano się również dociec ideowego sensu owego gestu. O ile mi jednak wiadomo, nikt z dotychczasowych dyskutantów nie zadał sobie i innym prostego pytania, które w tej kwestii wydaje się jednak zasadnicze, a więc: czy Niemen śpiewa dobrze, czy źle? Czy jego muzyka ma jakąś wartość, czy też jej nie ma? Czy — jako muzyk w końcu — jest on dobry, czy zły?

Sam przez długi czas nie miałem zdania na ten temat. Nie tak dawno jednak trafiłem na festiwal wrocławski „Jazz nad Odrą” i — w wielkiej Hali Ludowej — miałem okazję słuchać Niemena i jego zespołu „Enigmatic”. Nieważne jest w końcu, że wysłuchałem go z uwagą. Ważne jest naprawdę, że tej trudnej, skomplikowanej muzyki słuchali w napięciu młodzi chłopcy o dwuznacznych obliczach, sprawiając wrażenie, że uczestniczą w czymś, co jest w ich życiu lepsze, ciekawsze i bardziej wzniosłe.

Wyszła teraz płyta Niemena, duży dwuczęściowy longplay, do nabycia w każdej księgarni. Ta ostatnia informacja nie jest bez znaczenia: płyta idola bigbitowego, którą można nabyć bez szczególnych trudności, oznacza dzisiaj płytę piosenkarza, który wyzwolił się już od swoich najbardziej prymitywnych, bezkrytycznych i banalnych wielbicieli i wkracza w rejony podnioślejsze. Tak zaczęto przecież kupować płyty Beatlesów, kiedy przestali już być szałem pensjonarek, a stali się jednymi z najciekawszych muzyków naszych czasów. Niemen w swojej nowej płycie jest artystą. W równym stopniu artystami są jego akompaniatorzy, zespół „Enigmatic”. Nie zamierzam nikogo o tym przekonywać, nie zamierzam również uprawiać tu recenzji muzycznej — chętnym po prostu proponuję, aby tego posłuchali. Nikt jednak z zażarcie i ze swadą dyskutujących o moralnym i ideowym aspekcie muzyki Niemena matadorów nie zadał sobie tego trudu, a przynajmniej nie zauważyłem dotychczas czegoś podobnego. Nie wynika to bynajmniej z mojego roztargnienia lub nie dość skrupulatnych lektur, lecz należy do zasad stosowanych niestety ciągle jeszcze w naszych sporach i dyskusjach. Polegają one na tym, że rozmawiając o — urojonych zresztą często — efektach wtórnych, opuszcza się szybko i wstydliwie zjawisko pierwotne, „rzecz samą w sobie”, sprawę jakości, miary i wagi dyskutowanego fenomenu.

Mam tę cudowną przewagę nad wieloma autorami piszącymi w tym dodatku, że nie znam ukrytych mechanizmów działających za kulisami nauk ścisłych — matematyki, biologii, techniki czy prakseologii. Nie znając ich mogę wierzyć, że bierze się tu najpierw przedmiot badań, do ręki, mierzy go i waży, a potem dopiero — albo w ogóle nigdy — zadaje się pytanie, czy jest to dzieło anioła, czy też szatana.

Oczywiście mogę się mylić, chociażbym nie chciał. I wolałbym raczej, aby ten rozsądny zwyczaj przeniknął do dziedzin, w których nie uchodzi on za oczywisty, to znaczy do publicystyki, humanistyki, sztuki. Może jest to właśnie jeszcze jeden powód, dla którego na tych łamach pisuję?

15. IV. 1971 r. 

• Mieszanina

Zaczynamy już coraz wyraźniej odczuwać, że wchodzimy w Rok Kopernikański. Kopernik wykracza powoli poza granice dziesięcio- i tysiączłotówek i staje się bohaterem artykułów, wywiadów, rozmów, stanie się też, jak wiadomo, bohaterem filmu. Nawiasem mówiąc pierwsze nasze zetknięcie się z filmem o Koperniku wypadło dość pechowo, ponieważ aktor, którego pokazała nam w „Tele-echu” pani Dziedzic jako przyszłego Kopernika, zapomniał swojej roli i pełne zadumy kwestie toruńskiego kanonika wyrecytowała nam — spoza kadru — sama pani Irena. Irena Dziedzic jako kanonik jest to pewna nowość, spodziewać się jednak należy, że nie takie rzeczy zobaczymy w przygotowywanym filmie.

Huczne obchody historycznych rocznic i jubileusze wielkich postaci z przeszłości są na ogół trafną metodą, aby nam te postacie obrzydzić i zniechęcić do nich na najbliższych kilka lat. Ich dobrą stroną jest jednak to, że przy okazji podobnych obchodów można uzyskać jakieś pieniądze. Mogą je mianowicie uzyskać instytucje zajmujące się dziedziną, z którą związany był historyczny jubilat i które, normalnie pozostając w cieniu, nagle wysuwają się na plan pierwszy, razem ze swoimi problemami i bolączkami. Znów więc za pośrednictwem „Tele-echa” zapoznaliśmy się z bardzo miłą panią profesor, astronomem z Torunia, a więc osobą będącą jakby żywym wcieleniem kontynuacji idei kopernikańskiej. Pani profesor opowiedziała nam kilka bardzo ciekawych rzeczy o gwiazdach, po czym zeszła na ziemię i wówczas okazało się, że z funduszu Roku Kopernikańskiego zarobili już pewne sumy uczeni chemicy, fizycy i biologowie, natomiast nic nie spłynęło na astronomów i stan wyposażenia technicznego oraz pomieszczeń, w jakich pracują przedstawiciele nauki o gwiazdach, jest opłakany. Podobno mamy jeden duży teleskop, ale nie mamy prawie nic, co dopomagałoby rozwojowi metod radioastrologii, która (tu muszę wierzyć na słowo) jest dla rozwoju badań gwiezdnych nauką wręcz kluczową.

To, że przy okazji Kopernika zarobiły inne nauki, a nie główna dyscyplina, którą uprawiał nasz wielki rodak, nie powinno dziwić. Kopernik poza badaniami, które podsumował w De revolutionibus, był również autorem tezy dotyczącej obiegu pieniądza i znanej pod nazwą prawa Greshama (znów obcokrajowcy nas okradli! — o czym będzie za chwilę) — która mówi, że gorsza moneta wypiera lepszą. Prawo to zadziałało i w wypadku dotacji Roku Kopernikańskiego i — jak się dowiedzieliśmy — robi się wiele ruchu dookoła człowieka, który zrewolucjonizował astronomię, natomiast niewiele w rzeczy samej. Byłby to — powtarzam — bieg spraw raczej normalny, gdyby nie wstyd przed zagranicą. W Roku Kopernikańskim bowiem zjadą do Torunia astronomowie z całego świata i będziemy czuli się dość głupio, jeśli po pokazaniu filmu o Koperniku zaprosimy ich do pracowni polskich astronomów, które nie obeznani ze sprawami przybysze wezmą za wystawę nie wykorzystanych dekoracji z kostiumowego giganta.

Nie ukrywam, że piszę to wszystko w celu tak zwanej „interwencji”. Program, który obejrzałem w telewizji, przejął mnie i rozzłościł, uprzejmie proszę, żeby coś z tym zrobić, bo trochę nie wypada. Chociaż, z drugiej strony, czy rzeczywiście wysuwany tu przeze mnie argument wstydu przed zagranicą jest argumentem celnym i skutecznym? Jeszcze do niedawna byłem o tym całkowicie przekonany. Wydawało mi się, że między swymi możemy wiedzieć to i owo, natomiast przed cudzoziemcami jesteśmy ambitni, chcemy pokazać się od najlepszej strony, a nawet — co jest cechą wątpliwej wartości — wpadamy w pewną czołobitność. Ostatnio jednak zaczynam mieć co do tego pewne wątpliwości. Po prostu wydaje mi się, że do naszej świadomości społecznej zaczyna przedostawać się — nieobecny tam przedtem, jak się zdaje — pierwiastek ksenofobii. Niedawno opowiadał mi pewien znajomy, jak jadąc taksówką zobaczył na ulicy Hindusa. Tego samego Hindusa dostrzegł również taksówkarz: „Widzisz pan drania. Jak to się ubrał! Jaki ma, skubany, turban! A żebyś pan go zobaczył, szarpanego, w lecie — cały w prześcieradle...” Oczywiście zwroty, których używał rozmówca mego znajomego, zastępuję w tym tekście bladymi jedynie eufemizmami i nie jestem w stanie oddać stanu autentycznego oburzenia, w jakie odmienność stroju Bogu ducha winnego hinduskiego gościa wprawiła warszawskiego rodaka. Niedawno byłem na rewii japońskiej z Tokio, która bawiła w Warszawie. Słowo „bawiła” jest tu oczywiście jedynie cytatem z oficjalnych recenzji, ponieważ rewia ta harowała, tyrała, zamęczała się w Warszawie, dając po kilka bardzo długich i męczących dla zespołu przedstawień dziennie, przy czym najsmutniejsze było to, że im więcej dawały z siebie wysiłku japońskie dziewczęta, tym mimo woli, zwłaszcza w drugiej części programu, silniej działały przeciwko sobie samym, bo publiczność coraz intensywniej myślała o tym, żeby zdążyć do domu przed zamknięciem bramy. Charakterystyczne jest jednak, że z całego bogatego repertuaru środków użytych przez tę rewię najbardziej przykuwał uwagę widzów wzrost wykonawczyń. Okrzyki: „jaka malutka!” czy „jakie malutkie!”, wyrywały się raz po raz z piersi widzów w Sali Kongresowej, mając świadczyć, że oto nasz rodak przeżywa satysfakcję spotkania ze światem innym, od którego przedstawicieli jest w dodatku, w sensie ściśle fizycznym, wyższy.

Trudno właściwie powiedzieć, skąd się u nas bierze to zadziwienie na widok kogoś, kto jest różny, inny, wyrósł w innym obyczaju i kulturze, nie ulega jednak kwestii, że jest to zjawisko z natury swojej prowincjonalne. W wielkich metropoliach ludzie dziwią się bardzo mało, właściwie po jakimś czasie przestają się dziwić czemukolwiek. Równocześnie jednak rezygnując z powierzchownego zdziwienia — często połączonego z przyjętą z góry postawą dezaprobaty — przyglądają się sobie znacznie uważniej i więcej się od siebie nawzajem uczą niż u nas. Daje to w rezultacie znakomite efekty w dziedzinie wszelkiego postępu, a zwłaszcza w strefie kultury. I tu chyba przychodzi moment, aby wypowiedzieć kilka gorzkich słów pod adresem dość często powtarzanej u nas tezy, że tak zwana rdzenność, jednorodność źródeł kultury jest jej niesłychaną szansą i zaletą. Takie myśli można wyczytać niekiedy nie tylko w pracach publicystycznych, gdzie spełniają one funkcję doraźną, ale także w opracowaniach poważniejszych, mających służyć rozwojowi myśli. Jest to jednak czysta nieprawda. Najciekawsze kultury narodowe powstają wcale nie tam, gdzie ludność jest jednolita etnicznie i kulturowo, ale tam, gdzie powstają fantastyczne niekiedy krzyżówki obyczajów, tradycji, przekonań, mieszając się we wspólnym kotle i dając twory nieoczekiwane. Powtarzanie tej tezy w Polsce, kraju, którego cała kultura historyczna jest efektem niezwykle szczęśliwego stopu najrozmaitszych pierwiastków, gdzie jeden z poetów narodowych opiewał jako swoją ojczyznę Litwę, a drugi Ukrainę, gdzie „strój polski”, kontusz, przesycony jest elementami tureckimi, nie mówiąc już o karabeli, która cała jest z półksiężyca, stanowi oczywiście sążnisty truizm. Czasami jednak wydaje mi się, że powtarzając inne truizmy, warto niekiedy powtórzyć i ten. Przed paroma laty niejaką karierę zrobiło — wymyślone bodaj że przez profesora Chałasińskiego — pojęcie „narodu otwartego”, a więc bardzo zdecydowanie „narodu” i bardzo zdecydowanie „otwartego”, to znaczy wolnego od ksenofobii i pragnącego przetwarzać na swój pożytek wszystko, co mu pożytecznego proponuje świat zewnętrzny. Zapominanie o tym byłoby chyba szkodą dla świadomości społecznej.

I na tym właściwie powinienem zakończyć ten felieton, gdybym nie musiał wyspowiadać się z jednej jeszcze okoliczności: otóż wyjeżdżam na czas jakiś w zagraniczne wojaże. Moje szczęście na łamach „Życia i Nowoczesności” — jak każde szczęście — trwało krótko, nie zdołałem tu jeszcze wywołać żadnej awantury, nikt poza Malcharkiem we „Współczesności” się na mnie jeszcze nie rzucił, a i Malcharkowi wyszło to jakoś blado — po prostu napisał dość ogólnikowo, że jestem przekupna świnia. Wielka rzecz! Ale nic straconego: wrócę, to resztę dopowiem

29. IV. 1971 r. 

• Jak nas piszą

Transmitując otwarcie Międzynarodowych Targów Poznańskich telewizja pokazywała nam głównie wysokich dostojników panstwowych, wizytujących kolejne pawilony, poświęcając znacznie mniej uwagi zgromadzonym w pawilonach produktom. Ten punkt widzenia nie jest u nas szczególnie nowy ani odosobniony. Wyraża się w nim przekonanie, że skoro ster władzy znajduje się w dobrych rękach, cała reszta jest już sprawą drugorzędną. Jedynie, być może, ludzie kierujący naszym krajem nie podzielają tego poglądu, nawołując konkretnie, aby wykonywane przez ludzi produkty traktować jako świadectwo o wykonawcach.

Produkty polskie natomiast udało mi się oglądać ostatnio w zachodnioniemieckim tygodniku „Stern”. W ostatnim swoim wydaniu „Stern” pokazał mianowicie dwadzieścia jeden wyrobów pochodzących z „komunistycznych krajów Wschodu”, które, zdaniem autora artykułu, przez swoją jakość i taniość przyczyniają się do hamowania inflacji w RFN. Przyznam się, że bez wstydu oglądałem to zestawienie. Wśród wybranych dwudziestu jeden produktów ze wszystkich krajów Europy wschodniej z Jugosławią włącznie znalazło się sześć produktów z Polski, a wśród nich buty męskie, polski magnetofon na licencji „Grundiga”, damski sweterek i „hot-pantsy”, torba skórzana na zakupy oraz teczki i kufry, wreszcie mrożone gęsi. Natomiast nasze tradycyjne przodownictwo w dziedzinie wódki utraciliśmy w tym zestawieniu na rzecz jugosłowiańskiej śliwowicy oraz wódki Stolicznej. Przyznam się, że nie jest to dla mnie powód do żalu, wydaje mi się bowiem, że lepiej jest eksportować magnetofony niż wódkę, zwłaszcza że tej ostatniej nie mamy szansy wyeksportować od nas całkowicie oraz że, jak wiemy, główną cnotą polskiego alkoholu jest nie tyle jego szczególne wyrafinowanie smakowe, biorące się z doskonałości technologii, ile nadzwyczajna wprost skuteczność. W tym samym jednak artykule „Stern” pisze o kłopotach handlu z Polską. Donosi więc, że na przykład lampy z Polski byłyby może i zdobywały niemiecki rynek, gdyby — drobiazg doprawdy — miały nieco lepsze sznury i wtyczki do kontaktu.

Dla niemieckiego sprawozdawcy ów casus polskiej lampy wydaje się czymś niepojętym: jak można wyprodukować cały wyrób w myśl obowiązujących w świecie standardów i pozbawić go wartości handlowej na skutek zaniedbania dwóch głupich drobiazgów? U nas nikt nie zadaje sobie takich pytań i ja na przykład piszę ten felieton świecąc sobie lampą sprowadzoną z NRD. Wreszcie na zakończenie korespondent „Sterna” donosi o sukcesie polskich modeli „hot-pants”, krótkich, damskich spodenek, odniesionym na pokazie mody w Berlinie Zachodnim, ale od razu dodaje, że spodenki te uważane są w Polsce za ubiór „dekadencki” i modelki były zmuszone zdjąć je natychmiast po przekroczeniu „żelaznej kurtyny”.

Oczywiście można by się w tym miejscu oburzać na niewybredność chwytu „wrogiej propagandy”, argumentując, i słusznie, że u nas nie forma, lecz treść się liczy i „dekadencka”, względnie „postępowa” może być w oczach znawców jedynie zawartość „hot-pantsów”, nigdy zaś sam ubiór; z drugiej jednak strony warto chyba zastanowić się przez moment poważniej, dlaczego to właściwie przypisuje się nam podobne brednie?

Odpowiedź na to pytanie nie jest oczywiście prosta i jednoznaczna. Nie można na przykład, starając się ją formułować, zapominać o popularnej do dziś na Zachodzie zabawie w „boicie się czarnego luda?”, polegającej na przedstawianiu codziennego życia w krajach socjalistycznych jako jednego pasma udręki, w tym celu po prostu, aby tym dobitniej przekonywać mieszkańców Zachodu, jak mimo wszystkich niedogodności radosna jest ich egzystencja. Ten motyw jest motywem ciągle zywym, jeśli nawet nie w aktualnie lansowanych hasłach, to w odruchach warunkowych prasy i propagandy, a proszę mi pokazać prasę i propagandę, która nie kieruje się najpierw odruchami warunkowymi, a potem dopiero rozsądkiem i myśleniem?

Drugim jednak wyjaśnieniem wydaje mi się między innymi przytoczony wyżej przykład z polskimi lampami. W wyobrażeniu przeciętnego mieszkańca Zachodu kraj, który produkuje taki wyrób, musi być krajem absurdu i paradoksu. W krajach zachodnich można nabyć tysiące produktów, które w zasadzie nic nie są warte, ale zalecają się nabywcy niesłychanie starannym lub pomysłowym wykończeniem. Człowiek, który by zechciał wyprodukować wyrób solidny, pełnosprawny i wartościowy, a następnie zaopatrzyć go w tandetne wykończenie lub złe opakowanie, byłby w sposób oczywisty uznany za szaleńca, wkładającego na przykład do tortu zamiast rodzynków brylanty. Takiego człowieka można podejrzewać o wszystko — nawet o to, że nagle, ni stąd, ni zowąd zaangażuje potężny aparat propagandy z „dekadencją” włącznie do walki z krótkimi majtkami.

Trzecim wreszcie i ostatnim wyjaśnieniem mogą stać się niekiedy autentyczne niestety formuły i komentarze, zaczerpnięte z niektórych naszych debat i dyskusji. Niesłychanie ożywczą i napawającą otuchą cechą okresu, w którym znajdujemy się obecnie, jest ogromne urzeczowienie tonu, w którym przemawia się do społeczeństwa, rezygnacja z zaklęć na rzecz faktów i spraw realnych, które trzeba załatwić, rozstrzygnąć, wykonać. Utrzymanie tej tonacji jest w istocie największą nadzieją zarówno na szybką, namacalną poprawę stanu naszych interesów narodowych, jak i rzeczywistą konsolidację społeczeństwa, w którym dawne podziały na „słusznych” i „niesłusznych” powinny stopniowo ustępować miejsca podziałom na mądrych i głupich, zdolnych i niezdolnych, rzutkich i ślamazarnych. Kreśląc te świetlane perspektywy nie sposób jednak zapominać, jak wielu ludzi znajdowało dotychczas rzeczowe uzasadnienie swojego istnienia i pozycji nie w tym, że naprawdę umieli coś zrobić, ale że opanowali jedynie sztukę głośnego krzyczenia, jak bardzo mają rację. Rezygnacja z tych obyczajów jest rzeczą trudną, niekiedy i dla niektórych wręcz niemożliwą. I z tego przecież ducha biorą się, niewygasłe jeszcze ze szczętem, szarże na wiatraki, akty strzeliste czarnej magii, festiwale nonsensu, zdolne obrać sobie za cel obiekt najniewinniejszy nawet lub najbardziej absurdalny, po to tylko, aby odprawiać nad nim zawiłe a niezbędne niektórym do życia egzorcyzmy.

Oczywiście — rozsądni ludzie w tym kraju potrafią sobie to wyjaśnić, zrozumieć i zdobyć się na odpowiedni do tych spraw stosunek. Ale czy można tego samego wymagać od zachodnioniemieckiego korespondenta handlowego?

24. VI. 1971 r. 

• Mężczyzna czterdziestoletni

Niedawno, uczestnicząc w pewnym dość ważnym zebraniu, byłem świadkiem, jak kolejni mówcy, których znam jako ludzi utalentowanych i znajdujących się między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia, oświadczali z całkowitą szczerością, że właściwie dalszy bieg spraw w kraju należałoby zostawić „młodym”, ponieważ „nam już pora odchodzić”.

Nie mam nic przeciwko młodym, statystyka wykazuje, że za kilka lat ludzie poniżej trzydziestki stanowić będą większość pracujących w Polsce Ludowej i jest sprawą całkowicie oczywistą, że kto nie będzie potrafił zawładnąć wyobraźnią i zrozumieć potrzeb tego nadchodzącego pokolenia, ten nie powinien liczyć nie tylko na popularność i wpływy, ale nawet na godziwe zaopatrzenie na starość. Bo w końcu to oni, nadchodzące chmarą „dzieci wyżu”, przydzielać nam będą emerytury... Równocześnie jednak — wyż, nie wyż — nie przypuszczam, aby jakiekolwiek okoliczności demograficzne czy społeczne były w stanie odwrócić radykalnie podstawowe prawa biologii, które w odniesieniu do rodzaju ludzkiego stanowią, że właśnie wiek między trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia jest okresem najwyższego rozkwitu możliwości twórczych mężczyzny. Jest to tak zwany „wiek męski”, który wprawdzie poetycko rymuje się z „wiekiem klęski”, ale rym ten skłonny byłbym rozumieć jako pewną przenośnię: „klęskę” odczuwamy w tym wieku zapewne dlatego, że najwyraźniej zaznacza się wówczas kontrast pomiędzy odczuwanym przez każdego czterdziestolatka zasobem własnych sił i pomysłów a praktyczną możliwością ich spożytkowania.

Myślę, że kiedy mowa o czterdziestolatkach Polski Ludowej, o tych właśnie moich znajomych i przyjaciołach, którzy z taką ochotą i niepodważalną na pewno szlachetnością zapisywali się w poczet sędziwych starców, ów rozziew pomiędzy potencjalnymi siłami a możliwościami ich spożytkowania jest szczególnie wyraźny. A przynajmniej był wyraźny do niedawna. No bo proszę sobie przypomnieć: było to pokolenie, które tuż po wojnie było ledwie dorastające. To znaczy dorosłe na tyle, aby wszystko widzieć i rozumieć, ale równocześnie nie dosyć dorosłe, aby w formujących się dookoła wydarzeniach odegrać jakąkolwiek własną rolę. A potem przyszły lata perswazji, aby słuchać się starszych. Tą perswazją zajmowało się najpierw ZMP, a później najrozmaitsze instytucje i układy dorosłego życia zawodowego i społecznego. Dynamika lat dwudziestu pięciu przypadła w tym pokoleniu na czasy, kiedy w każdej nieomal instytucji czy organizacji — nie wyłączając organizacji młodzieżowych — człowiek w tym wieku uchodził za „młodego”, za żółtodzioba nieomal, od którego można wprawdzie tego lub owego wymagać, ale przecież nie można mu powierzyć niczego, co wymaga naprawdę odpowiedzialności.

Niedawno uczestniczyłem w międzynarodowej wycieczce dziennikarzy, liczącej dwadzieścia dwie osoby i grupującej poważnych komentatorów politycznych lub kierowników działów zagranicznych europejskich gazet i organizmów telewizyjnych i, co tu ukrywać, należałem tam do grupy seniorów, choć nie ukończyłem jeszcze lat czterdziestu! Dwadzieścia osiem, trzydzieści czy trzydzieści trzy lata to zdaniem większości krajów europejskich wiek całkiem wystarczający, aby formować opinię społeczeństwa w sprawach polityki międzynarodowej. I tylko, powiedzmy szczerze, na krzesłach reprezentujących Europę Wschodnią połyskiwały stateczne łysiny lub srebrzył się — nie pierwszy już niestety! — „siwy włos na twojej skroni”. Proszę sobie bowiem uświadomić, że to dopiero od kilku lat mamy w Polsce poważnie liczącą się grupę trzydziestoletnich dyrektorów, redaktorów czy działaczy politycznych, przedtem był to wiek kwalifikujący raczej do roli praktykanta, pomocnika, czasem nawet i „nieźle się zapowiadającego”, ale „za zielonego jeszcze, towarzysze, za zielonego...”

Podobno istnieje prawo fizjologii, które powiada, że „każdy organ nie używany — zanika”. Piszę „podobno”, bo zwykle spotykałem się z powołaniami na to prawo w sytuacjach i rozmowach dwuznacznych i nieprzystojnych. Jeśli jednak tak jest naprawdę, to przez długi czas nie używany organ samodzielności, decyzji, odpowiedzialności u niektórych przynajmniej obecnych czterdziestolatków zaczął zanikać. Przez lata — ponieważ pokolenie to nie jest głupie — zdążyła uzbierać się całkiem pokaźna wiedza o tym, czego nie wolno, czego nie należy, co nie ma sensu i w ogóle jak to jest, natomiast atrofia dotykać poczęła organy inicjatywy, ryzyka, fantazji. I stąd westchnienie: Ach, bądźmy już starzy, ach, oddajmy ten cały interes razem z odpowiedzialnością „młodym”, którzy są tacy zdolni i cudowni. To westchnienie jest po prostu wyrazem mniej lub bardziej uświadomionego strachu przed momentem, kiedy należałoby owe lekko sflaczałe organy zacząć na nowo używać.

Balzak rehabilitował kobietę trzydziestoletnią i — mimo obecnej mody na nimfetki i podlotki — miał rację. Myślę, że mimo obecnej mody na „młodych” — którym oczywiście należy dawać szansę, obarczyć autentyczną odpowiedzialnością i prawdziwą możliwością współzawodniczenia ze starszymi, z prawem przegrania włącznie — pora rehabilitować mężczyznę czterdziestoletniego, mężczyznę w sile wieku, który już swoje wie, któremu odparowały już z głowy wszelkie wapory i fuzle i który ma jeszcze dość imaginacji, aby chcieć pozostawić po sobie coś więcej niż parę kwitów z pralni czy stado mniej lub bardziej udanych potomków.

To nie są rozważania abstrakcyjne. Mówi do mnie czterdziestoletni redaktor: „Od ładnych paru lat wydaję to pismo, wiem, jak to się robi, udaje mi się. Czy byłoby bez sensu, abym mógł zrobić je dwa razy większe lub założyć obok mojego obecnego drugie, bardziej specjalistyczne, i robić oba naraz? Albo wydawać wersję obcojęzyczną?”

Nie byłoby bez sensu. Mamy teraz podobno rozwijać sieć gazet terenowych, zakładać nowe gazety, kiedy wiele dobrze wprowadzonych już na rynek tytułów nie może podnosić nakładów i zwiększać objętości, znajdując się równocześnie na liście tak zwanych „artykułów deficytowych”, to znaczy takich, których jest po prostu za mało.

Mówi do mnie czterdziestoletni dyrektor zakładu: „Ładnych parę lat prowadzę mój zakład i nieraz zastanawiałem się nad problemem podniesienia wydajności pracy. Niech mi tylko będzie wolno zatrzymać obecny fundusz płac, a zlikwidować przerosty zatrudnienia, będę miał jutro taką wydajność, o jaką chodzi.”

I wierzę, że będzie miał. Chodzi o to, żeby mógł spróbować.

Takich rozmów potrafię cytować tysiące. Mężczyzna czterdziestoletni, ten, któremu się nie odechciało, nie wywietrzało, nie przeszło, jest dziś magazynem z pomysłami i zbiornicą doświadczenia. I wie jedną rzecz, której tak zwani młodzi jeszcze nie odczuwają: że tak naprawdę to wcale nie mamy za dużo czasu...

Można pozwolić tym ludziom sfrustrować się do reszty i zadowalać małym. Ale można i nie.

1. VII. 1971 r. 

• Wstyd

Kiedy wróciłem z Ameryki, jeden ze znajomych, odciągnąwszy mnie na bok, zapytał konfidencjonalnie, czy będąc w tym kraju przeżywałem uczucie wstydu. Wstydu, że oto stoję w obliczu wielkiej potęgi, kraju dobrobytu i organizacji, sam przybywając z kraju niezbyt zamożnego, w wielu dziedzinach zaczynającego dopiero wyścig z nowoczesnością, skłopotanego wewnętrznymi problemami.

Otóż — szczerze mówiąc — nie wstydziłem się. Nie znaczy to, abym nie widział ogromnego dystansu, jaki nas dzieli, ale ten dystans jest historycznie, cywilizacyjnie, racjonalnie wytłumaczalny. Ich zalety nie są większe od innych, naszych, nasze błędy nie są większe, choć inne, od tych, które popełniają oni. Nie wydaje się, aby istniały na świecie krainy promiennej szczęśliwości, a jeśli istnieją, to pewnie znajdują się gdzieś na marginesach wielkich przemian historii, tych przemian, w których na swój sposób uczestniczymy i my, i Amerykanie. Z kolei nie zazdroszczę tym krajom ich spokojnego, jałowego szczęścia.

A jednak mówiąc, że nie wstydziłem się w Ameryce nigdy, nie powiedziałem całej prawdy. Wstyd ten bowiem ogarniał mnie w momentach szczególnych, leżących jakby na marginesie wielkiej konfrontacji. Słowem — dopadł mnie wówczas, kiedy spotkałem się ze śladami na pół oficjalnej i na pół chałupniczej polsko-amerykańskiej wymiany kulturalnej. Te ślady znaleźć można po obu stronach — i wśród ludzi, którzy żyjąc w Ameryce, reprezentują tam nasz kraj i nasze państwo, i wśród części Polonii amerykańskiej, wreszcie w kontakcie z niektórymi, zainteresowanymi Polską środowiskami amerykańskimi.

O co tu chodzi? Wymiana kulturalna polsko-amerykańska przebiega jakby dwoma kanałami. Pierwszy z nich jest kanałem oficjalnym, zawarowanym w umowach pomiędzy naszymi krajami. Są to wystawy, imprezy i przedsięwzięcia firmowane przez naszą ambasadę, noszące państwowy stempel, oparte bądź to na porozumieniach rządowych, bądź na kontaktach z poważnymi amerykańskimi impresariami, takimi jak na przykład słynny Hurok. Hurok niedawno sprowadził do Stanów raz jeszcze „Mazowsze” i depcząc po Ameryce deptałem śladami uznania, jakie zdobył w USA ten zespół. Zdarzyło mi się także słyszeć zdania zachwycone i zdania oburzone teatrem Grotowskiego; ten drugi przykład wydaje mi się nawet bardziej krzepiący niż pierwszy, poniewaz „Mazowsze” chwalono, a o Grotowskim mówiono podniesionymi głosami, z namiętnością, tak jak się mówi o wielkim wydarzeniu.

Ale jest również kanał drugi, sklepikarski. Ze strony amerykańskiej reprezentuje go dwóch impresariów — panowie Wojewódka i Michalski, firmy konkurujące zresztą ze sobą, ale jak to się mówi, „wart Pac pałaca”, ze strony polskiej natomiast różne trupy, zespoły, ensamble, organizowane ad hoc, żeby tylko „fotos i w objazd”, jak to się określa w gwarze aktorskiej, objęte niejasną klamrą protektoratu Pagartu.