Mówienie do siebie - Krzysztof Toeplitz - E-Book

Mówienie do siebie E-Book

Krzysztof Toeplitz

0,0

Beschreibung

Dzieło autora scenariusza do ikonicznego serialu "Czterdziestolatek"!Tytuł dzieła jest przewrotny i sugeruje, że to rodzaj prywatnych zapisków Toeplitza, które nie powinny trafić do szerokiego grona odbiorców. Tymczasem autor miał nadzieję, że ,,Czytelnik odnajdzie w nim także echa własnych przemyśleń i przypomni sobie fakty, które zaprzątały również i jego uwagę". ,,Mówienie do siebie" to antologia zawierająca wyselekcjonowane felietony, które w latach 1973-1977 publikowano w tygodniku ,,Kultura". Zbiór tekstów pokazuje efekty kronikarskiej pracy autora, dzięki nim czytelnik ma okazję poczuć atmosferę życia w Polsce lat 70-tych XX wieku. Szeroka tematyka felietonów pozwala zrozumieć zjawiska społeczno-ekonomiczne, które szczególnie zwracały uwagę Toeplitza. Lektura przypadnie do gustu każdemu, kto potrafi docenić ,,smaczki" żywotnej i ciągle atrakcyjnej formy felietonu, a przy tym szuka wartościowej rozrywki na wolne popołudnie lub czas podróży. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 234

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Toeplitz

Mówienie do siebie

 

Saga

Mówienie do siebie

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©1979, 2023 Krzysztof Toeplitz i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728363065 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Ten szósty już wybór moich felietonów obejmuje teksty drukowane w tygodniku „Kultura” w latach 1973—1977. Zwykle oddając do rąk czytelników książek kolejne zbiory felietonów staram się przypomnieć im pozycje wcześniejsze. Były to więc do tej pory (jeśli nie liczyć zbioru felietonów na tematy głównie filmowe, drukowanych w „Nowej Kulturze” w latach 1953—55 i wydanych w książce Groch o ekran) — Co ma wisieć, nie utonie, felietony z lat 1961—64, drukowane pierwotnie w „Szpilkach”, Śniadanie ludożercy, z lat 1964—66, Pies w studni, z lat 1967—68, Berek kucany, z lat 1969—70 — wszystkie złożone z tekstów publikowanych w „Kulturze”, wreszcie Opakowanie zastępcze, felietony z lat 1971—73, publikowane w „Życiu Warszawy”. Jest to już szesnaście lat zgromadzonej w wyborach książkowych, a więc utrwalonej w ten sposób, kronikarskiej pracy felietonowej, będącej, przynajmniej w moim zamierzeniu, zapisem naszego wspólnego doświadczenia.

Mimo że zbiór ten nazywa się Mówienie do siebie, mam nadzieję, że Czytelnik odnajdzie w nim także echa własnych przemyśleń i przypomni sobie fakty, które zaprzątały również i jego uwagę.

Urojona ciąża

Niedawno pismo „Literatura” zapowiedziało, że drukować będzie powieść Normana Mailera o Marylin Monroe. Alarm okazał się jednak fałszywy, ponieważ pierwszy odcinek tej powieści ukazał się w „Polityce”. Jednakże i tym razem alarm okazał się fałszywy, ponieważ zapowiadana szumnie powieść okazała się znacznie słabsza, niż się zanosiło. „Newsweek” poświęca jej dość zgryźliwą recenzję i zastanawia się zwłaszcza nad teorią Mailera, w myśl której kobieta w trakcie aktu płciowego przejmuje jakoby fizyczne cechy mężczyzny, z którym obcuje. Mailer twierdzi, że ostatnie zdjęcia Marylin przypominają omal że do złudzenia Roberta Kennedy’ego, co jednak nie brzmi całkiem przekonywająco, zwłaszcza jeśli oglądało się ostatnie zdjęcia Marylin Monroe. Tak więc, jak na razie radziłbym pozostać przy teorii tradycyjnej, zgodnie z którą ewentualne cechy podobieństwa do mężczyzny, z którym kobieta uprawia miłość, wystąpić mogą dopiero w następnym pokoleniu, a i to nie zawsze.

Całe jednak zdarzenie z biografią Marylin w prasie polskiej łączy się z genetyką o tyle, że posiada wyraźne cechy ciąży urojonej. Najpierw „Literaturze” wydawało się, że drukuje tę biografię, później „Polityce” wydawało się, że publikuje arcydzieło, kiedy w rzeczywistości nie zaistniał żąden z tych przypadków. Niestety, ciąża urojona nie należy w naszej żurnalistyce do wypadków rzadkich. Raz po raz komuś wydaje się, że nosi w swym łonie płód zgoła niezwykły, ale rozwiązanie bądź to nie następuje w ogóle, bądź też ma cechy poronienia. Również „Kultura” nie tak dawno chcąc zapoznać swoich czytelników z klasyką reportażu światowego przedstawiła im Ernesta Hemingwaya, co wygląda mniej więcej tak samo, jakby ktoś chcąc zaznajomić publiczność ze środkami masowej zagłady pokazał jej kuszę.

Specyfika życia umysłowego w Polsce zawsze, w najdziwniejszych nawet okresach, polegała na tym, że — coraz szersza dzisiaj — warstwa wykształconych, inteligentnych i zainteresowanych ludzi wiedziała więcej, lepiej i wszechstronniej, niż się jej do wiedzenia i wierzenia podawało. Dystans pomiędzy tą wiedzą powszechną a wiedzą uznaną był zawsze miernikiem skuteczności oficjalnej propagandy, oficjalnej dydaktyki, oficjalnej sztuki dialogu ze społeczeństwem. Cechą specyficzną życia umysłowego w Polsce dzisiaj powinno być więc przyjęcie do wiadomości, że publiczność raczej czytała Hemingwaya, że podobieństwa pomiędzy Marylin Monroe a Robertam Kennedym dopatrzyć się można jedynie w ramach ogólnych podobieństw gatunku homo, a średni czas przepływu wiadomości kulturalnych i innych z kraju do kraju mierzy się dziś najwyżej w tygodniach. Słowem — że zacytuję podpis pod jednym z rysunków w „Szpilkach” — „jeśli nie umówimy się, że «naprzód» znaczy to samo co «do góry», to lepiej od razu idźmy do domu”.

Przyjęcie takiego rozumowania nie jest oczywiście rzeczą łatwą. Doświadczył tego na własnej skórze Krzysztof Kąkolewski, kiedy opublikował w „Literaturze” cykl rozmów z żyjącymi dzisiaj w RFN słynnymi zbrodniarzami wojennymi. Zamierzenie Kąkolewskiego — cokolwiek by sądzić o jego efektach — było zamierzeniem na skalę nowoczesnego dziennikarstwa. Jednakże już wkrótce okazało się, że Kąkolewski nie miał prawa ściskać „w imieniu narodu polskiego” dłoni hitlerowskich siepaczy — jak sformułował to Kopaliński z „Życia Warszawy” — natomiast Kopaliński nie ma prawa zabraniać Kąkolewskiemu ściskania czegokolwiek, jak ujęła to — oczywiście również w imieniu narodu — „Literatura”.

Finał sprawy znalazł się na „Forum” telewizyjnym, na które przybył Kąkolewski w towarzystwie swego młodszego sobowtóra Melchiora Wańkowicza oraz kwiat dziennikarstwa krajowego. Przedmiotem sporu był dylemat: czy hitlerowscy eks-zbrodniarze zrobili jedynie grzeczność Kąkolewskiemu, udzielając mu posłuchania, a przez to raz jeszcze stawiając go w roli petenta, nie do krematorium wprawdzie, ale zawsze (teza Andrzeja Szczypiorskiego z „Polityki”), czy też, przeciwnie, Kąkolewski pojawił się w ich gabinetach jak cień, zmora lub upiór, burząc im spokój sumienia i zakłócając system trawienny (teza samego Kąkolewskiego).

Zdumiona publiczność przysłuchiwała się dyskusji — przerywanej dramatycznymi okrzykami podsądnego: „A więc miałem ich pozabijać?!” — z rosnącym osłupieniem. Postawienie dziennikarza w obliczu wyboru: być petentem, być upiorem lub być „Czarnym Wrześniem”, zawęziło bowiem w sposób dość dramatyczny sferę działania tego zawodu, pozostawiając poza nawiasem jeszcze jedną, przyznam, że dość banalną na tym tle, możliwość bycia po prostu informatorem. Okazuje się jednak, że również w opinii środowiska dziennikarskiego reporter nabrzmiały być musi którąś z wymienionych wyżej form ciąży urojonej, po której jednak, jak sama nazwa wskazuje, trudno się spodziewać szczęśliwego rozwiązania.

 

19 VIII 1973 r. 

Kogo nie przyjmować w domu

Wiesław Górnicki ma sprężynę w brzuchu. „Mieć sprężynę w brzuchu” oznacza w żargonie dziennikarskim wysoki komplement. Wystarczy tę sprężynę nakręcić i dziennikarz lata jak fryga, sypie iskry z pióra i wyje jak syrena alarmowa. Kiedy Wiesław Górnicki wsiądzie na temat, to siedzi w nim jak Kozak w siodle. Nic nie jest w stanie wytrącić go z galopu, dopóki nie zacwałuje tematu na śmierć.

Dlatego trzeba czytać Wiesława Górnickiego, ponieważ to, co pisze, zawsze staje się ważne. Nie JEST WAŻNE, bo Górnicki potrafi także pisać o tematach całkiem nieważnych, ale STAJE SIĘ WAŻNE, ponieważ napisał o tym Górnicki — z wielkim rozmachem, ostro, efektownie, uruchamiając swoją, umieszczoną w brzuchu, stalową sprężynę.

Górnicki nie uznaje półśrodków i jest jak bokser, który boksuje „w linii”: idzie do przodu z pochyloną głową i widzi przed sobą tylko przeciwnika, którego postanawia zmasakrować. Jeśli przeciwnik uskoczy z linii ataku, Górnicki pruje straszliwymi ciosami powietrze, jeśli dochodzi do zwarcia — otrzymuje zazwyczaj ostrzeżenie za bicie głową. Przed paroma laty Górnicki napisał słynny artykuł o Polonii amerykańskiej, po którym to artykule obraziła się nie tyle zmieszana z błotem Polonia, ile sporo ludzi w kraju. Później szlagierem Górnickiego był artykuł o „chochołach”, w którym dowodził, że władzę mamy pierwszorzędną, tylko społeczeństwo do niczego, ogarnięte chocholim tańcem. W publicystyce Górnickiego emocja zawsze brała górę nad rozsądkiem i podziwiam w nim człowieka, który parę razy do roku potrafi wprawić się w stan najwyższego emocjonalnego iskrzenia.

W ubiegłą niedzielę, 19 sierpnia, Górnicki opublikował w „Życiu Warszawy” artykuł pod tytułem Geografia wstydu, traktujący o polskich uczestnikach wycieczek zagranicznych, którzy wykorzystują dobrodziejstwa turystyki w tym celu, aby trudnić się „handlem naręcznym” na podejrzanych bazarach europejskich stolic, a także sugerujący, że istotny statystycznie procent naszych turystek handluje nie tylko „żubrówką”, ale czym tam która ma, do tego stopnia, „że wśród bezżennych tuziemców wieść o przyjeździe jakichkolwiek Polek rozchodzi się tak zwanym »lotem błyskawicy«”. Artykuł Górnickiego wywarł na czytelnikach „Życia Warszawy” piorunujące wrażenie. Myślę, że połowa spośród nich poczuła się poszkodowana na honorze narodowym, podczas gdy drugą połowę, razem z Górnickim, oblał rumieniec wstydu.

Zastanawiam się, czy artykuł podobny mógłby przyjść do głowy jakiemukolwiek publicyście w jakimkolwiek innym kraju? W RFN widuje się na dworcach tabuny jugosłowiańskich i tureckich „gastarbeiterów” sprawiających wrażenie najczarniejszego wielkomiejskiego lumpenproletariatu, wystających przed barami lub tłoczących się przy wejściu do lupanarów, nie spotkałem jednak ani jednego dziennikarza jugosłowiańskiego (nie mówiąc już o tureckich, których w sumie, jak obliczyłem, znam trzech), który chodziłby z tej racji pąsowy ze wstydu i nie śmiał spojrzeć ludziom w oczy, chociaż w gruncie rzeczy miałby może i większy powód, ponieważ zjawisko owych „gastarbeiterów” ma jednak coś wspólnego z sytuacją ekonomiczną jego kraju. W Ameryce, jak wiadomo, jądro świata przestępczego stanowią „mafiosi” przybyli z Włoch, ale u żadnego znajomego Włocha nie zdołałem się dopatrzeć zawstydzenia z tej właśnie racji. Wreszcie w każdym szanującym się domu publicznym świata musi być jedna pensjonariuszka będąca Francuzką lub udająca Francuzkę, nie czytuje się jednak jakoś na ten temat zdenerwowanych esejów na łamach „Le Monde” lub „Le Nouvel Observateur”.

Czy świadczy to o tym, że w nacjach tych wystygło żywe ognisko dumy i godności narodowej, które w nas pragnie podsycić swoim artykułem Wiesław Górnicki? Nie przypuszczam. Myślę natomiast, że zastanawiające milczenie na temat hańby spotykającej Turków, Jugosłowian, Włochów czy Francuzów bierze się stąd, że nikt przytomny nie zgodzi się na utożsamienie swego narodu z lumpem, gangsterem, dziwką dlatego tylko, że mówią jednym językiem. Górnicki przytacza nazwisko jakiejś Kamili Jaworskiej z Nowej Huty, która jeżdżąc na wycieczki zagraniczne przemyciła 197 piłek do metalu i ileś tam pudełek kremu „Nivea”. Jest to fakt pożałowania godny, ale co mnie, na Boga, ma łączyć z Kamilą Jaworską z Nowej Huty? Że podróżujemy z takim samym paszportem?

W każdym społeczeństwie, w każdym narodzie mieści się ziarno obok plewy, szumowina obok ludzi przyzwoitych. Nie lubię, kiedy się moją godność narodową i osobistą oddaje w dzierżawę jakimś Kamilom Jaworskim, które handlują w branży metalowo-kosmetycznej, lub jakiejś „pani Grażynce”, która podobno handluje sobą.

Górnicki powiada, że owi handlujący czym popadnie turyści stanowią 8—10 procent wycieczek zagranicznych. Nie jest to mało, chociaż nie znam procentu handlujących turystów szwedzkich, jugosłowiańskich czy niemieckich. Sądząc po zaopatrzeniu komisów, zwłaszcza w naszych miastach portowych i turystycznych, nie jest on o wiele mniejszy. Sedno jednak zagadnienia nie leży wcale w tym, że, jak pisze Górnicki: „Polska jest krajem, gdzie część obywateli wpadła na pomysł uprawiania turystyki zagranicznej nie tylko za darmo, ale jeszcze z sowitym zyskiem.” Sedno zagadnienia leży w tym, jak sądzę, że Polska jest krajem, gdzie wyjeżdżający na kongres naukowy uczony po przekroczeniu granicy zredukowany zostaje do rangi skauta, tropiącego, gdzie można posiedzieć nic nie płacąc, gdzie można zjeść za grosze i przenocować za ćwierć dolara. Gdzie wykonuje on tysiące manewrów, jak by tu nie zapłacić za kawę, którą wypił ze swoim zagranicznym kolegą, nie mówiąc już o tym, że nawet przez myśl mu nie przejdzie, aby mógł owego kolegę zaprosić na obiad do restauracji i nie musiał nazajutrz wyjeżdżać do kraju.

Paradoks sytuacji, która dała Górnickiemu asumpt do jego artykułu, polega więc na tym, że Kamili Jaworskiej z Nowej Huty z wielkim jedynie trudem możemy przeciwstawić normalnych, szanujących się Polaków, dla których wyjazd za granicę nie oznacza automatycznie przeniesienia w inny świat — z kraju, gdzie mogą być gościnni, korzystać z taksówek, wejść do restauracji czy do teatru, do świata, gdzie ich zasoby finansowe nie pozwalają im nawet na połowę tej normalności.

Turystycznych „naręcznych” — jak ładnie mówi Górnicki — handlarzy prędzej czy później wyeliminuje normalizacja naszego obrotu handlowego. Bo niby dlaczego jakaś paniusia z Nowej Huty, a nie państwowa centrala, ma eksportować piłki do metalu lub krem „Nivea”, skoro jest na to taki popyt?

Już dzisiaj polityka importowa państwa podcięła skrzydła przemytniczemu handelkowi prowadzonemu w odwrotną stronę — z zagranicy do Polski — i mało komu opłaca się przemycać do kraju bluzeczki, majtki, świecidełka, które można kupić w domach Centrum. Być może więc szlaki handlarzy, o których pisze Górnicki, powinny stać się przedmiotem badań handlu zagranicznego, jako wskazówki dla eksportu?

Natomiast problemem, nad którym warto się naprawdę zastanowić, jest stworzenie sytuacji, w której wyjazd zagraniczny „panny Grażynki” różnić się czymś będzie od wyjazdu członka Akademii Nauk. Nie twierdzę — i nie postuluję tego bynajmniej — aby państwo miało mu za ten wyjazd sowicie płacić; trzeba mu jedynie stworzyć możliwości, aby zapłacił sobie sam. I wówczas niech się wstydzi, jeśli niechęć do zapłacenia zetknie go gdzieś na jakimś bazarze z panią Jaworską. Nie za nią. Za siebie.

W jednym bowiem Górnicki ma rację. Wówczas kiedy pisze, że nam w najwytworniejszych niekiedy towarzystwach nie wstyd się przyznać, że sprzedało się za granicą litr spirytusu. Że po prostu za słabo działa opinia odgradzająca owe 8—10 procent wyjeżdżających od reszty. Tylko że Górnicki sam ich nie odgradza, lecz każe nam się za nich rumienić, zamiast po prostu nie przyjmować w przyzwoitych polskich domach. A solidaryzować to się mogę z Kościuszką, niekoniecznie zaś z ośmioma procentami turystów „Orbisu”. Po co więc zaraz łamać krzesła?

 

2 IX 1973 r. 

Lekarz domowy

Przed paroma dniami doznałem pewnej niemocy zdrowotnej i wszyscy w krąg zaczęli mi surowo przykazywać, abym wezwał lekarza. Położyłem się na tapczanie, roztrząsając w myślach tę propozycję:

Kiedy byłem dzieckiem, wzywanie lekarza miało swój ustalony rytuał i należne sobie miejsce w ustalonym porządku rzeczy. Przede wszystkim więc było wiadomo, jakiego mianowicie lekarza należy wezwać. Był to tak zwany lekarz domowy, którego znało się od dawna, który przyjmował poród, leczył przez całe życie, a następnie wystawiał świadectwo zgonu swoim stałym pacjentom, i — co zawsze wprawiało mnie w zdumienie, a jednak było faktem, świadczącym na chwałę medycyny — lekarz taki zazwyczaj naprawdę żył dużo dłużej niż całe jego otoczenie, mogąc przepuścić przez swoje ręce nawet i dwa pokolenia pacjentów.

Kogo mam wezwać dzisiaj, będąc człowiekiem nieprzyzwoicie zdrowym, na skutek czego ostatni mój kontakt z jakimkolwiek lekarzem miał miejsce na terenie Rejonowej Komendy Uzupełnień w czasie poboru?

Ponieważ jednak — leżąc na tapczanie i oddając się tym medytacjom, wśród których przewijały się czułe wspomnienia o doktor Tarwidowej z Brwinowa i doktorze Fiderkiewiczu z Milanówka, który wycinał mi migdałki, lecz stał się sławny z zupełnie innego powodu — obserwowałem stopniowe objawy nasilania się choroby, ponaglany przez otoczenie, zacząłem się zastanawiać, jakiego właściwie rodzaju lekarz jest mi potrzebny. Laryngolog — ponieważ bolało mnie gardło? Dermatolog — ponieważ dostałem jakiejś dziwnej wysypki? Onkolog — ponieważ każdy ma lub będzie miał raka?

W czasach kiedy istnieli lekarze domowi, problem taki w ogóle nie istniał. Lekarz wiedział wszystko. Mógł leczyć koklusz lub amputować nogę, leczyć nerwy i świnkę, puścić krew lub zaszyć ranę. Takich lekarzy spotkać można jeszcze dzisiaj w prowincjonalnych szpitalach i ośrodkach zdrowia i to miał zapewne na myśli jeden z moich znajomych, kiedy rozbiwszy się groźnie samochodem, w momentach nawrotów przytomności błagał personel powiatowego szpitala, aby, Boże broń, nie odsyłano go do stołecznej lecznicy w ręce specjalistów. Ponieważ lekarz domowy, a także lekarz prowincjonalny, mając do czynienia ze wszystkimi ułomnościami ludzkiego ciała traktuje organizm jako całość. Lekarz domowy, lekarz stały, znał ponadto organizmy swoich pacjentów na pamięć. Wiedział, jakie choroby mogą im się zdarzyć, a jakie są w ich wypadku niemożliwe. Znałem lekarza, który obserwując u swego pacjenta najprzedziwniejsze objawy, opukawszy go dla świętego spokoju mawiał jedynie: „Pan jest po prostu słaby. Musi pan żyć trochę wolniej”, i nie przepisywał żadnej kuracji — ze znakomitym zresztą efektem.

Co mi może powiedzieć nieznajomy lekarz, którego wezwę przez telefon? Że za dużo palę czy że mnie słyszał w telewizji i się nie zgadza? Skąd może wiedzieć, co mi zaszkodziło — dziedziczny reumatyzm czy nabyta nerwica wegetatywna?

Oczywiście wiedziałem, co mi powie. Otóż powie mi, że to coś, co mam, jest pewnie czymś na tle wirusowym. I zapisze mi antybiotyki. Medycyna skończyła się w momencie, kiedy wynaleziono wiarusy i antybiotyki. Dawniej człowiek był „wyrafinowanie, ale nie przewrotnie” — jak określał Dzieło Stworzenia Einstein — zbudowanym mechanizmem, którego poszczególne elementy wpływały na siebie, tworząc harmonię lub dysonans między wątrobą a cerą, sercem a opuszkami palców, płucami a systemem krwionośnym. Lekarz wraz z pacjentem zagłębiał arkana tego współdziałania, przebiegał myślą wszystkie przewody wewnętrznych instalacji w poszukiwaniu uszkodzenia. Lecząc ciało pacjenta wzbogacał jego ducha, dopuszczając go do tajemnic istnienia. Obecnie wszystko jest na tle wirusowym. Wirus wpada w nas, kiedy i którędy zechce, sadowi się, gdzie mu się podoba, i robi, co mu przyjdzie do głowy. Trzeba zażywać antybiotyki, to się uspokoi. Można jeszcze zrobić sobie ewentualnie analizy wszystkiego, na wszelki wypadek.

Lekarz domowy, lekarz starej daty, a więc bez wirusów i bez antybiotyków, był nosicielem mądrości i magii. Wiedział, że człowiek jest częścią przyrody, że jego organizm jest sceną nieustannego przepływu materii, z którą tworzy jedność. Nabożny mnich, któremu przypisuje się odkrycie aspiryny, wierzył w to tak dalece, że żyjąc w miejscowości reumatycznej badał okoliczne rośliny w przekonaniu, że dobry Bóg musiał gdzieś w pobliżu ukryć lek przeciw nękającej ludność dolegliwości; co ciekawsze zaś — nie mylił się wcale. W torbach dawnych lekarzy było niewiele lekarstw, ale do ich dyspozycji pozostawał cały świat przyrody — napary z liści, korzeni, siemienia, oleje i tłuszcze zwierzęce, napoje i maści. Dziś walka człowieka z chorobą rozgrywa się w świecie sterylnej abstrakcji i medycyna przestaje być tym, czym była od początku życia społecznego — częścią kultury.

Bo przecież medycyna — tak jak kuchnia — jest częścią kultury. Przechowuje nie tylko wskazania praktyczne, ale także filozofię współżycia człowieka z przyrodą i człowieka z samym sobą, jej prawdę i jej przesąd, stając się tym samym historią obyczaju. „Post vinum lac — testamentum fac” głosił staropolski makaronizm, zabraniając pić mleko jako środek na kaca, co dzisiejsza praktyka odrzuca ze wzgardą; nie wolno popijać ogórka mlekiem — twierdzą wszystkie gospodynie domowe, przyrządzając spokojnie mizerię ze śmietaną. Za aksjomat, że jajko na miękko jest dietetyczne, natomiast ugotowane na twardo jest ciężko strawne, każdy Polak da się porąbać. Talerz czerwonego barszczu to nowa kropla krwi — tłumaczy się dzieciom, które nie chcą jeść tej zupy. Filiżanka bulionu pomoże najciężej choremu, twierdzi każda rozsądna kobieta. „Bulion to wywar z trupa”, powiedział kiedyś Antoni Słonimski...

...Przyszedł lekarz. Powiedział, że na tle wirusowym. Zapisał antybiotyki. Kazał zrobić analizy.

 

9 IX 1973 r. 

Czarny koń

Przed dwoma tygodniami, w niedzielę, na ekranach naszych telewizorów zobaczyliśmy widowisko niezwykłe. Mam, rzecz jasna, na myśli Mistrzostwa Świata na Żużlu rozegrane na Stadionie Śląskim.

Sport wtedy jest wielki, kiedy staje się zwierciadłem życia. Tylko sport i sztuka posiadają tę przejmującą siłę — nagle, na moment, całe zawikłanie ludzkiego losu, ta perwersyjna gra konieczności i przypadku, przybiera postać olśniewająco przejrzystą, wydaje się być nieuchronną, pradawną regułą. Los, który sprawia wrażenie ślepca, potrafi ukazać w sporcie swoje oblicze chmurne i poważne, nie przypominające w niczym głupkowatej gęby błazna.

Takie właśnie zdarzenie widzieliśmy na Stadionie Śląskim: oto młody, zapalczywy pretendent pada podcięty przez niedorzeczny przypadek; oto obrońca tytułu mistrza świata, wielki, sławny gwiazdor, leży bez ruchu na torze, pokonany przez własną pewność siebie; i oto, mijając nieruchome ciało tamtego, jedzie samotnie po zwycięstwo „czarny koń”, nieznany, oszołomiony własnym triumfem...

Powiało wielkim sportem, to znaczy Szekspirem, to znaczy życiem.

Wieczorem tego samego dnia Jan Ciszewski zgromadził w studio telewizyjnym polskich bohaterów tego niezwykłego dnia: nowego mistrza świata Jerzego Szczakiela, drugiego wicemistrza świata Zenona Plecha, zawodnika Edwarda Jancarza, mechanika zespołu, trenera kadry oraz przedstawiciela komisji żużlowej, inżyniera Władysława Pietrzaka. Być może był tam ktoś jeszcze, ale to są główne postacie dramatu.

W pierwszych słowach pan Ciszewski krótko pogratulował mistrzowi. Potem powiedział, że jego zdaniem mistrzem świata powinien być wcale nie Jerzy Szczakiel, tylko Edward Jancarz (stąd jego obecność w studio), który na torze jednak nie zmieścił się tego dnia nawet w pierwszej dziesiątce. Później stwierdził, że sędzia główny zawodów popełnił pomyłkę, ponieważ nie powtórzył biegu, który jednakże ponad wszelką wątpliwość się odbył i stał się faktem równie nieodwracalnym, jak wojna peloponeska, z której przebiegu i wyniku też w końcu możemy być niezadowoleni, ale nie da się jej jednak powtórzyć nawet na wniosek pana Ciszewskiego, na co w inteligentnej wypowiedzi zwrócił uwagę naszemu sprawozdawcy inżynier Władysław Pietrzak. Później pan Ciszewski udzielił głosu mechanikowi ekipy, który stwierdził, że nie jest zadowolony ani z maszyn, na których jeździli zawodnicy, ani z mistrza świata, którym powinien zostać Edward Jancarz. Później parę słów powiedział trener, popierając Jancarza i twierdząc dość przejrzyście, że nowy mistrz świata z trudem mieści się w czołówce krajowej, co panu Ciszewskiemu sprawiło pewną przyjemność, ponieważ wiadomo skądinąd, że do ostatniej chwili popierał on kadydaturę mistrza świata Jerzego Szczakiela na zawodnika rezerwowego w naszej ekipie, woląc widzieć w zespole Pawła Waloszka...

„Czarny koń”, mistrz świata Jerzy Szczakiel, stał z boku okropnie zawstydzony. Było mu przykro, że o jego motocykl, atakując go wyraźnie nieprawidłowo, zaczepił się i wywrócił dotychczasowy czterokrotny mistrz świata, wielki żużlowiec nowozelandzki Mauger. Było mu przykro, że dwudziestoletni beniaminek ekipy Zenon Plech, został jedynie drugim wicemistrzem. Najbardziej chyba jednak było mu przykro, że Edward Jancarz, którego pan Ciszewski chciał zrobić mistrzem świata, nie zmieścił się w pierwszej dziesiątce. Natomiast na myśl, że — do czego przyznał się na początku programu — w przeddzień zawodów zamknął swój motocykl w oddzielnej szopie i nie dał się do niego dotknąć nikomu poza własnym mechanikiem i kolegą Witoldem Banikiem (co zapewne stało się przyczyną złego humoru mechanika zespołu uczestniczącego w programie), rumieniec oblał mu policzki.

Na oczach milionów telewidzów w kilka godzin po tym, gdy stanął na najwyższym podium ze złotym wieńcem na szyi, nowo kreowany mistrz świata przeżywał chwile poniżenia i sromoty.

To nie Jerzy Szczakiel jednak powinien się wstydzić tego dnia. I nie Edward Jancarz, który jest wielkim sportowcem i który przed paroma laty zasłużenie przeżywał chwile światowych triumfów. Za ten telewizyjny program powinni się wstydzić ci, którzy go zorganizowali i którzy do niego dopuścili. Ci, którzy — powtarzam to raz jeszcze — gdyby nie jeden jedyny głos inżyniera Władysława Pietrzaka, który pod koniec tej żenującej rozmowy przypomniał nam jednak, kto naprawdę został mistrzem świata i dzięki komu biało-czerwona wystrzeliła na najwyższy maszt w sporcie żużlowym — gotowi byli zamienić dzień triumfu dzielnego chłopca w dwuznaczny porachunek zgranej paczki, której ktoś źle potasował karty.

Napisałem, że sport jest zwierciadłem życia. Jest nim w swoich klęskach, jest nim także w swoich nieoczekiwanych, zaskakujących przypadkach. I nawet gdyby uznać, że fakt, iż nie kto inny, ale właśnie cichy, skromny, pracowity, rozważny i opanowany sportowiec z „Kolejarza” — jakim jest według opinii ludzi, którzy go znają, Jerzy Szczakiel — zdobył mistrzostwo świata, jest przypadkiem (w co osobiście nie wierzę, śledząc jego taktykę skrzętnego gromadzenia punktów w czasie całych zawodów) — jest przypadek radosny, który opinia sportowa powinna przyjąć z aplauzem. Na tym bowiem polega owa szeroko reklamowana wychowawcza rola sportu, że kopyta „czarnego konia” zdolne są stratować nawet spekulacje redaktora Ciszewskiego z Telewizji Polskiej.

 

16 IX 1973 r. 

Medale

Niedawno prasa doniosła, że znany aktor Daniel Olbrychski złapał złodzieja. Świadczy to dobrze nie tylko o sprawności fizycznej naszego Kmicica, ale także o jego postawie obywatelskiej. Złodziej był małego kalibru, jego przestępstwo polegało na tym, że wyrwał torebkę jakiejś kobiecie. Myślę, że w Warszawie i w innych miastach podobne wypadki zdarzają się dość często, prasa jednak pisze o nich dość rzadko. Jednakże ten akurat złodziej miał szczęście: złapał go Olbrychski! Dzięki temu dowiedzieliśmy się, kim jest, skąd pochodzi i po odsiedzeniu wyroku będzie się miał czym pochwalić przed rodziną. Szczęście miał jednak nie tylko złodziej, ale i drugi obywatel, który pomógł Olbrychskiemu w pościgu i o którym aktor wyraził się bardzo pochlebnie w wywiadzie prasowym. Prawdopodobnie jednak, gdyby ów obywatel sam puścił się w pogoń za złodziejaszkiem, a nawet go ujął, czyn jego zostałby nie zauważony przez nikogo prócz stosownego komisariatu MO. Współpraca z Olbrychskim zyskała mu jednak zdjęcie w gazecie oraz nagrodę, którą z ręki władz odebrał ze znanym aktorem.

Jest to zwyczajny bieg rzeczy i nie ma się czemu dziwić. Kiedy byłem w Nowym Jorku, ktoś ze znajomych, znanych Polaków przechwalał się, że razu pewnego w Warszawie został zatrzymany przez milicjanta za naruszenie jakiegoś przepisu drogowego, milicjant jednak poznał go, pogroził więc jedynie palcem i puścił nie egzekwując należnego mandatu. Amerykanie nie mogli się nadziwić tej opowieści. — U nas — mówili — gdyby policjant przyłapał prezydenta Nixona na wykroczeniu drogowym, nie puściłby go za nic w świecie: byłby to dla niego idealny sposób, aby dostać się na szpalty gazet i stać się sławnym!

Jak długo sprawa obraca się dokoła niewinnych anegdotek o Olbrychskim, Nixonie i policji, wszystko jest w porządku. Zdarzają się jednak fakty, które, moim zdaniem, w porządku nie są. Przed jakimś czasem, jeszcze w „Życiu i Nowoczesności”, napisałem felieton o epidemii pryszczycy, która zdziesiątkowała bydło w wielu krajach Europy, a ominęła Polskę dzięki sprawnemu i przewidującemu działaniu naszej służby epidemiologicznej. Chodziło wówczas o ujawnienie nazwisk ludzi, którzy dokonali tego wyczynu, ratując ważną część naszego majątku narodowego i nagrodzenie ich orderami. Mój postulat, który zyskał poklask czytelników oraz wdzięczność zainteresowanych, o czym donieśli mi w niezwykle miłym liście, doczekał się ostatnio częściowej realizacji. Otóż dzielni epidemiolodzy odznaczenia dostali, tyle tylko, że do tej pory nie dowiedzieliśmy się, kim oni są. PAP podał to w kilku gazetach, m. in. w „Życiu Warszawy” (20 IX 73), a więc w piśmie, które pomieściło mój felieton, ale z PAP-owskiego komunikatu nie dowiedzieliśmy się, kogo nagrodzono. Odznaczeni weterynarze i epidemiolodzy pozostali nadal anonimowi.

Jest to wypadek częsty, żeby nie powiedzieć: banalny. Nie ma w nim nawet tej zwracającej uwagę oryginalności, którą znalazłem niedawno w jednym z tygodników w komunikacie o przyznaniu nagród przez pewną instytucję; komunikat podawał skrupulatnie skład jury nagrody, aby następnie zawiadomić z radością, że aż trzech spośród jurorów zostało równocześnie laureatami! Myślę, że wiadomość ta powinna się kończyć zwrotem, że „obrady jury przebiegały w atmosferze wzajemnego zrozumienia”.

Wracając jednak do sprawy dekorowania, sądzę, że omawiane tu praktyki są nie tylko śmieszne, ale i podważające sens samego nagradzania. Odznaczenie, jak mi się zdaje, powinno mieć bowiem i tę wymowę, że tworzy pewne, godne naśladowania, wzorce postępowania społecznego: „oto Jan Kowalski, dotychczas nikomu nie znany, wyróżnił się przykładnym czynem i postawą, za co zawieszono mu order”. W tak sformułowanym komunikacie mieści się automatycznie zachęta dla innych Janów Kowalskich i Andrzejów Majewskich, aby starali się naśladować wyróżnionego obywatela, a sława i uznanie ich nie ominą. Natomiast pisanie o przyznawaniu orderów nie wiadomo komu zatraca po prostu społeczny sens całego działania i staje się faktem nie wykraczającym poza ankietę personalną zainteresowanego.

Bo w końcu nie każdy ma tyle szczęścia, żeby łapać złodzieja akurat razem z Danielem Olbrychskim.

 

14 X 1973 r. 

Kłopoty następców księdza Konarskiego

Mija właśnie 200 lat od chwili powołania do życia Komisji Edukacji Narodowej. Z okazji tej rocznicy ukaże się na pewno wiele artykułów, omawiających historyczne okoliczności tego wyjątkowego zdarzenia. W felietonie wystarczy powiedzieć, że od czasów Komisji szkoła jako instytucja i nauczanie jako czynność znalazły się w Polsce w kręgu społecznego szacunku. Co, oczywiście, ani na jotę nie umniejszyło grozy tkwiącej w popularnym przekleństwie: „bodajbyś cudze dzieci uczył!”, ponieważ uczenie cudzych — a także własnych — dzieci pozostało nadal zajęciem żmudnym, uciążliwym i niewdzięcznym.

W tych dniach również — w dwóchsetlecie Komisji — na wokandzie sejmowej znalazł się projekt ustawy o reformie szkolnictwa. Reforma ta, zakrojona na ogromną skalę, nie tylko z powodu rocznicowych akcentów staje się kontynuacją dzieła Komisji Edukacji Narodowej. Nawiązuje ona również do jej ducha, starając się ponownie umiejscowić szkolnictwo i oświatę w kręgu społecznego i narodowego szacunku. I tutaj trzeba sobie powiedzieć od razu, że pomimo wielu sprzyjających na pozór okoliczności zadanie współczesnych reformatorów oświaty jest o wiele trudniejsze niż zadanie ich poprzedników. Trudność tego zadania, na którą zwracał już uwagę profesor Jan Szczepański w swojej książce o oświacie, polega na dwóch głównych czynnikach.

Po pierwsze, sprawą znacznie bardziej mglistą niż przed dwustu laty jest wizja społeczeństwa albo szerzej — świata, dla którego szkoła ma wychowywać młodzież. W ciągu ostatnich dziesięcioleci wkroczyliśmy w epokę niewiarygodnego przyspieszenia przemian społecznych, cywilizacyjnych, moralnych, kulturalnych, technicznych. Efektem owego przyspieszenia staje się w sposób coraz bardziej oczywisty dewaluacja doświadczenia jako wartości społecznej. Dawni Polacy, wychowując swoich potomków, mawiali im: „bądźcie jak wasi ojcowie”, uważając słusznie, że przykłady dzielności, szlachetności i cnoty pozostawione przez minione pokolenia zachowują nadal swoją niekwestionowaną moc obowiązującą. Dzisiaj, oczywiście, też powtarzamy coś w tym rodzaju, ale ze znacznie słabszym przekonaniem, zdajemy sobie bowiem sprawę, że nasze dzieci żyć będą w czasach całkiem odmiennych niż nasze, a więc dzielność, szlachetność i cnota też będą w tych czasach inne, do niczego niepodobne.

Uczenie i wychowanie na przykładach — najpowszechniejsza dotąd forma uczenia i wychowania w ogóle — zastąpione więc być muszą przez system uczenia i wychowania, którego celem powinno być przystosowanie do podejmowania wyzwań. Ucząc młodego człowieka na ślusarza, stomatologa czy fizyka, wiemy już dzisiaj na pewno, że nie jesteśmy w stanie nauczyć go zespołu umiejętności zawodowych lub prawd naukowych, które starczą mu na całe życie, tak jak to było jeszcze do niedawna. Wszystkim, co możemy dla niego zrobić — a jest to znacznie więcej niż wyuczenie zawodu — jest nauczenie go bezustannego, trwającego przez całe życie nawyku uczenia się ślusarki, stomatologii czy fizyki, które zmieniać się będą z roku na rok, unieważniając co chwila wszelkie zdobyte dotychczas umiejętności i nawyki.

Jest to więc pierwsza, a nie znana dotąd trudność stająca przed dzisiejszymi reformatorami systemu oświatowego.

Druga trudność jest znacznie większa. Polega ona na społecznym autorytecie szkoły. Cokolwiek byśmy sobie bowiem mówili przy różnych rocznicowych okazjach, ów społeczny autorytet szkoły jest wartością zniżkującą. Zniżkujący autorytet szkoły nie jest jedynie jej własną winą, ale ma, w moim przekonaniu, charakter obiektywny.

Do niedawna jeszcze szkoła była jedyną drogą, po której można było przejść z klas niższych do klas wyższych i z grup społecznych materialnie upośledzonych do grup społecznych materialnie uprzywilejowanych. Stąd dla większości uczącej się młodzieży — z wyjątkiem może środowisk tradycyjnie uprzywilejowanych, jakim w przedwojennej Polsce było przede wszystkim ziemiaństwo — chodzenie do szkoły miało całkiem jasny i klarowny cel: celem tym był awans społeczny, majątkowy, a nawet obywatelski, skoro w wyborach do Senatu uczestniczyć mogli jedynie obywatele ze średnim wykształceniem.

Dziś na skutek przemian ustrojowych wiele z tych motywów przestało po prostu funkcjonować. Człowiek pracy fizycznej zażywa nie mniej społecznego szacunku niż pracownik umysłowy, sytuacja materialna wykwalifikowanego robotnika lub sumiennego rolnika i sytuacja materialna panienki „po maturze” są nieporównywalne na niekorzyść tej drugiej, w dodatku zaś w ogromnej ilości rodzin inżynierów, techników, urzędników, pracowników umysłowych szkoła przestała być uważana za przybytek wyższych, intelektualnych i kulturalnych wartości przewyższających to, z czym środowiska te stykają się na co dzień. Jeśli spora grupa młodzieży uczącej się w szkołach podstawowych i średnich odnosi się do nich z lekceważeniem, nie żywiąc również bynajmniej szczególnego kultu dla swoich nauczycieli — zjawisko, które obserwować można w aż nazbyt wielu domach — to bierze się to stąd, że szkoła, a przede wszystkim nauczyciel jako jej reprezentant, przestał stanowić dla wielu środowisk synonim autorytetu naukowego i kulturalnego. Nie jest kimś lepszym. Jest najwyżej kimś takim samym.

Stąd, mówiąc bardzo skrótowo, przed bardzo wieloma młodymi ludźmi, nie bez wpływu atmosfery panującej w tak zwanym środowisku domowym, stanęło pytanie: — po co właściwie chodzę do szkoły? pytanie, na które odpowiedź jest mętna, skomplikowana i szalenie wieloznaczna.

Jeżeli więc reforma oświaty, której zarysy stają się coraz wyraźniejsze, a zamierzenia finalne budzą szacunek, ma stać się reformą udaną, to oznaczać ona musi w praktyce reformę całego społeczeństwa. I to nie w tym sensie, że kiedyś, w przyszłości wykształcona w nowych szkołach młodzież stanie się solą tej ziemi — jest to oczywiste i banalne — ale w tym sensie, że już dzisiaj należy w życiu społecznym akcentować te elementy, które potrzebę szkoły uczynią niezbywalną. A więc zdecydowaną preferencję dla wiedzy i wykształcenia, ważniejszą od wszystkich innych preferencji; a więc znacznie szybszy niż obecnie awans ludzi dobrze przygotowanych do pracy i zawodu, a więc, w rezultacie, element zdrowej konkurencyjności na rynku pracy; a więc, wreszcie, nieustanną praktykę polepszania nie tylko jakości kadry nauczycielskiej, ale i warunków jej pracy, bo przecież obie te sprawy łączą się nierozdzielnie.

Ksiądz Konarski przed dwunastu laty nie miał zapewne takich kłopotów. Ale też i nie miał takich szans, jakie my mamy dzisiaj, aby wprowadzić szkołę w krąg społecznego szacunku.

 

21 X 1973 r. 

Rola małpiarstwa w procesie uczłowieczenia psa

Przyznanie Nagrody Nobla profesorowi Konradowi Lorentzowi czytelnicy jego — wydanej w prorocznym przewidywaniu przez PIW — książki pod tytułem Tak zwane zło przyjęli ze szczerym zadowoleniem. Wprawdzie część prasy RFN wyciągnęła jakieś niejasne fragmenty z życiorysu Laureata, pracującego w czasie wojny w różnych hitlerowskich instytucjach naukowych, z których to fragmentów wynikałoby, że profesor nie zawsze jednakowo lubił wszystkich ludzi, ale gąsiora gęgawego kocha on na pewno i pozwala mu się nawet ciągnąć dziobem za brodę, co oglądać można na licznych zdjęciach.

Teza profesora Lorenza, dzięki której zrobił on taką karierę, polega z grubsza na tym, że prawdopodobnie owym brakującym ogniwem między małpą a człowiekiem jesteśmy właśnie my. Poza tym profesor rehabilituje do pewnego stopnia instynkt agresji w przyrodzie, nazywając go złem jedynie „tak zwanym” i utrzymując, że właśnie to „tak zwane” zło ukształtowało przejście pomiędzy małpą a nami.

Jak wiadomo, na ten temat — będący w istocie próbą odpowiedzi na pytanie, jaki jest właściwie główny motor postępu i rozwoju — panuje wiele rozmaitych poglądów. Darwin widział go w walce o byt i w doborze naturalnym, natomiast autor rozprawy Rola pracy w procesie uczłowieczenia małpy — w pracy. Ostatnio jednak słyszy się, że nie co innego, lecz właśnie zajadła walka o byt prowadzi do wyzwalania najgorszych cech ludzkich, a nadmierna lub bezsensowna praca wiedzie prostą drogą i do zezwierzęcenia i zamienienia się z powrotem w małpę.

Podniecony doświadczeniami przyrodników pozwoliłem sobie i ja również sformułować pewną tezę, która być może nie zasługuje jeszcze na Nobla, ale nie powinna być odrzucona pochopnie i bez zastanowienia, ma ona bowiem — mimo swoich braków naukowych, do których zaliczyłbym przede wszystkim fakt, że opracowana została na podstawie stosunkowo małej próbki doświadczalnej, w postaci zaledwie jednego psa znajdającego się w moim posiadaniu — pewne znaczenie społeczne.

Teza moja dała się z grubsza zawrzeć w tytule tego felietonu: „rola małpiarstwa w procesie uczłowieczenia psa”.

Fakt, że psy hodowane w warunkach domowych zbliżają się pod względem charakteru i obyczajów do swoich właścicieli, jest faktem szeroko znanym. Chodząc na spacery do parku można bez trudu, od pierwszego wejrzenia, połączyć biegające po trawnikach psy i chodzących po alejkach właścicieli w sensowne pary, zbliżone podobieństwem tuszy, zachowania się i usposobienia. Nie jest to żaden przypadek. Przyjmując bowiem założenie, że byt kształtuje świadomość, pies nieruchawego smakosza i obżartucha musi, po jakimś czasie, przytyć, stać się nieruchawy i łakomy, podczas gdy pies nerwusa i postrzeleńca, zrywającego się w nocy, aby ni stąd, ni zowąd grać na fortepianie, zapominającego o posiłkach lub prowadzącego długie dyskusje filozoficzne wśród kłębów tytoniowego dymu, musi być nerwowy, wychudzony i niepoczytalny jak jego właściciel.

Do tej oczywistości dochodzi jednak jeszcze jeden, bardziej skomplikowany czynnik. Doktor Smyczyński, autor pracy pod zwięzłym, a wymownym tytułem Psy, podważa potoczną tezę, jakoby psy były szczególnie przywiązane do człowieka. Twierdzi on natomiast, że w tym, co uważamy w psie za jego psie przywiązanie do nas, ludzi, wypowiada się jedynie pradawny psi instynkt stada. Pies po prostu i akceptuje rodzinę ludzką jako swoje stado zastępcze; być może wolałby, aby składały się na nie inne psy, ale skoro już są to ludzie, to trudno.

I oto w tym momencie rozpoczyna się — decydujący według mnie dla rozwoju — proces małpiarstwa. Będąc członkiem stada zastępczego pies przyjmuje bowiem panujące tu obyczaje jako obowiązujące również dla niego i stara się je naśladować.

A więc mój konkretny pies, będący równocześnie moim psem doświadczalnym, już po kilku tygodniach obserwacji śpiących uczestników swego stada — czyli mojej rodziny — podjął, zwieńczone sukcesem, próby spania na wznak lub na boku, w każdym razie w pozycji wyciągniętej, z tylnymi łapami wyprostowanymi, a przednimi w miarę możności podłożonymi pod głowę. Ta wysoce nienaturalna i niezgodna z istotą psa pozycja we śnie została przez niego zmałpowana jako obyczaj obowiązujący w stadzie.

Spędzany z kanap, foteli i tapczanów ze względów higienicznych pies mój był początkowo bardzo tym zdziwiony i dotknięty, ponieważ widział innych uczestników stada swobodnie korzystających z tych mebli. Po jakimś czasie jednak zrozumiał, o co chodzi, i od tego momentu nigdy nie wchodzi na meble, przeznaczone do siedzenia, całym ciałem, a jedynie umieszcza na nich tylne nogi i tylną część tułowia, przednimi łapami — dzięki swojemu znacznemu wzrostowi — stojąc nadal na ziemi. Jest to, w jego wydaniu, małpiarska imitacja pozycji siedzenia, a nie leżenia na kanapie lub fotelu, a więc pozycji, jaka obowiązuje w jego stadzie.

Pies mój, niestety, narażony jest na słuchanie długich rozmów, dyskusji światopoglądowych i narad odbywających się w moim domu. Spostrzegł, że w czasie tych rozmów większego autorytetu zażywają osoby wygłaszające pełne, przekonywające zdania niż te, które burczą jedynie coś pod nosem lub krzyczą bez sensu. Od tej pory pies mój zarzucił prawie całkiem zwyczaj szczekania i w momencie, kiedy chce czegoś naprawdę ważnego, posługuje się długimi okresami złożonymi z dźwięków pośrednich między warczeniem, skamleniem a ziewaniem; potrafi ciągnąć taką frazę przez kilkadziesiąt sekund.

Pies mój, nie wiem skąd, nauczył się, że wolno mu robić rzeczy zabronione, wówczas gdy nikt go nie widzi. W życiu towarzyskim woli bawić się z dobrze wyszczotkowanymi, rasowymi suczkami niż z gromadą zziajanych kundli. Apetytu nabiera na dobre w okolicach kolacji.