Ghostwriter - Steffen Jacobsen - E-Book

Ghostwriter E-Book

Steffen Jacobsen

0,0

Beschreibung

Mroźna zima, duńska wyspa, tajemnice przemysłu farmaceutycznego i krwawe morderstwo. Na parkingu w Zelandii Północnej dyrektor jednego z wiodących światowych koncernów farmaceutycznych siedzi martwy w swoim samochodzie. Kilka kilometrów dalej ghostwriter, który miał napisać jego biografię leży z kulą w głowie. Kierująca śledztwem komisarz Lene Jensen odkrywa, że istotnym elementem w sprawie jest zaginiony pamiętnik. Zawarta w nim wiedza ma tak wielką siłę rażenia, że potężni gracze z Big Pharmy nie cofną się przed niczym, aby ukryć ją przed światem. Śledztwo szybko prowadzi również w kierunku męża pani komisarz, prywatnego detektywa Michaela Sandera, który także skrywa mroczny sekret. To piąta niezależna część serii o Michaelu Sanderze i Lene Jensen. Idealna dla fanów Stiega Larssona i Jo Nesbø!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 272

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Steffen Jacobsen

Ghostwriter

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

Saga

Ghostwriter

 

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

 

Tytuł oryginału Ghostwriter

 

Język oryginału duński

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2018, 2023 Steffen Jacobsen i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726916935 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Tego samego autora:

Trofeum Odwet Góra kłamstw Jednorożec

Letnia rezydencja Anny i Franka Lindenów, Vedersølund, zachodnie wybrzeże Jutlandii – poniedziałek, 27 sierpnia 2018 roku

Poranne słońce padało na sosny i rozciągało ich ząbkowane cienie na dużych zadbanych trawnikach, budynkach rolniczych i dalej na zachód, gdzie cienie pięły się po białej ścianie domu.

Frank Linden wstał o świcie po kolejnej nieprzespanej nocy. Wziął ciepłą kojącą kąpiel i ze szczególną starannością wybrał ubranie na dziś: śnieżnobiałą koszulę, niebieski jedwabny krawat od Hermésa, czarne lśniące buty i granatowy garnitur z Bond Street.

Ten dzień miał być jego ostatnim i postanowił wyjść mu na spotkanie ubrany najlepiej jak to możliwe.

 

Kiedyś krok miał sprężysty, obecnie chodził stale zgarbiony od niesłabnącego bólu w podbrzuszu. Jeden z lekarzy powiedział mu kiedyś, że do chronicznego cierpienia można się przyzwyczaić.

Nie miał racji.

Cancer – rak. Tak brzmiała ogólna nazwa choroby, która wpędzała go do grobu. Zwierzę wbiło w niego szpony i drążyło coraz głębsze tunele w jego wnętrznościach, dosięgło kręgosłupa, wątroby i płuc.

Nienasycone. Ślepe. Wyniszczające. Istota żyjąca w mule.

 

Kołnierzyk zrobił się o dwa numery za duży, a twarz zapadnięta. Frank Linden wykrzywił ją, patrząc na swoje odbicie w lustrze, i wciągnął powietrze na tyle głęboko, na ile pozwalał mu ból. Wyszedł z łazienki i po lakierowanym parkiecie ruszył w stronę sypialni.

Uchylił drzwi i popatrzył na śpiącą żonę.

Wokół ust Anny majaczył słaby uśmiech. Pod cienkimi powiekami poruszały się gałki oczne. Coś jej się śniło. Gęste siwe włosy leżały rozrzucone na poduszce. Pomiędzy wiązkami porannego słońca tańczyły drobinki kurzu. Nie obudził jej, wciągnął tylko w nozdrza zapach tego pokoju.

– Żegnaj, moja miła.

 

W biurze ból uderzył go pod samym mostkiem i Frank musiał się przytrzymać biurka., zanim był w stanie kontynuować swoją misję: powolne i staranne pakowanie wszystkiego, co było konieczne, żeby przejść przez ten ostatni dzień zgodnie z planem. Nieotwarta paczka plastrów z morfiną, blister morfiny w tabletkach, mały automatyczny pistolet Walther PPK i dodatkowy magazynek. Każdy przedmiot uważnie obejrzał, zanim schował go do aktówki. Czynności, które kiedyś wykonywał mechanicznie, teraz wymagały namysłu. Spowolnienie mózgu było ceną, jaką musiał płacić za morfinę. Bez niej mógłby tylko leżeć zwinięty w kłębek jak ranne zwierzę, nie byłby w stanie zadbać o siebie, swoje plany i swoją rodzinę.

Wreszcie mógł przyklęknąć, podnieść niemal niewidoczną klapkę zapadni w parkietowej podłodze i ze skrytki wyjąć podniszczony zielony notes. W ślad za nim skrytkę opuścił gruby plik banknotów i srebrny dysk USB.

Frank zamknął oczy i wypił szklankę wody, a potem usiadł przy biurku, zdjął nakrętkę z wiecznego pióra i na eleganckim papierze listowym napisał:

Anno, moja Anno,

jestem zmuszony Cię opuścić. Czasu cofnąć nie mogę, ale chcę spróbować naprawić zło, jakie wyrządziłem. Dzisiejszy dzień to moja ostatnia szansa. Postaram się ją wykorzystać. Odnajdę Thomasa i poproszę go wybaczenie. Jeśli mi się nie uda i on któregoś dnia zwróci się do Ciebie, musisz zrobić wszystko, aby pomóc jemu i jego rodzinie.

Zawsze byłaś najlepszym, co mogło spotkać człowieka takiego jak ja. Nie zasłużyłem na Ciebie, ale zawsze Cię kochałem.

Frank

Wyjął różę z wazonu i położył na liście. Potem się wyprostował i popatrzył na tę malowniczą dekorację.

Wziął do ręki aktówkę i wyszedł z biura.

Za jego plecami podpis na liście powoli stał się nieczytelny, zamazany wodą z łodygi.

 

W murze otaczającym gospodarstwo otworzyła się czarna automatyczna brama i granatowy mercedes Franka Lindena wyjechał na szutrową drogę. Skręcił w lewo i po kilku minutach dotarł do szosy w stronę Ringkøbingu. Zmierzał do celu.

Ruch był niewielki i duży samochód, którego obsługa była jedną z nielicznych czynności, jakie nadal był w stanie wykonywać, buczał cicho i pewnie.

Trzydzieści pięć minut później dotarł do autostrady biegnącej przez Jutlandię Środkową, połączył swój telefon z samochodowym bluetoothem i zadzwonił. Po pięciu sygnałach w głośniku odezwał się zaspany głos młodego mężczyzny.

– Mhm? Simon Hallberg…

– Czy możemy się spotkać o jedenastej zamiast w południe? Wyjechałem wcześniej, niż planowałem.

Głos dziennikarza natychmiast stał się jasny i przytomny.

– Oczywiście. Naprawdę zamierzasz to zrobić? Bo wiesz…

Frank przycisnął do brzucha pięść. Zamrugał, gdy słońce odbiło się w masce samochodu. Widział wszystko z ostrością brzytwy i jednocześnie jak przez mgłę. Poczucie czasu zaczynało mu szwankować.

Ale Frank był biznesmenem z krwi i kości. W trwającej dekady karierze dopinał kontrakty na miliardy koron. Oczywiście, że był w stanie wydać kilka prostych dyspozycji odnośnie do swojej spuścizny.

– Tak się przecież umówiliśmy, czyż nie? Ja ci dam historię, a twój przyjaciel odnajdzie Thomasa Schmidta. – Frank włożył ciemne okulary. – Już dawno powinienem był to zrobić, ale jestem tchórzem – dodał cicho.

– Myślę, że powszechne postrzeganie twojej osoby jest zgoła inne – zauważył dziennikarz.

– A jednak.

Simon Hallberg odchrząknął. W głośniku rozległ się dźwięk przełykania i Linden sięgnął do schowka po butelkę wody.

– Michael Sander potrafi znaleźć wszystko i wszystkich, to ci mogę zagwarantować – odezwał się po chwili dziennikarz. – A jeśli naprawdę możemy zrobić to, o czym rozmawialiśmy, to trafimy na nagłówki całego świata. Twoja branża nigdy już nie będzie taka jak dawniej.

– Najwyższa pora.

Wzrok Franka przeskakiwał między jezdnią, lusterkiem wstecznym i lusterkami bocznymi. Zakładał, że go śledzą. W przeciwnym razie jego przeciwnicy nie wykonywaliby swojej pracy należycie – a nie miał wątpliwości, że należeli do najlepszych, jakich da się kupić za pieniądze. Prawdopodobnie czarnoksiężnicy z jakiejś niewielkiej ekskluzywnej agencji ochroniarskiej. Jednej z tych, których nie ma w Google’u.

– Nie myśl, że jestem niewdzięczny – zastrzegł szybko Hallberg. – Honorarium jest bajeczne. Po prostu cały pomysł wydaje się tak bardzo… ostateczny.

Frank zamrugał poirytowany.

– Jesteś dziennikarzem, do diabła. Nie mów, że nie marzyłeś o takiej historii jak ta. Ale musisz się z nią obejść ostrożnie… i upewnić się, że nikt cię nie śledzi. Oni gdzieś tam są. Uwierz mi.

– Przyjadę rowerem.

– Dobry pomysł. Do zobaczenia.

Linden rozłączył się i zrezygnowany popatrzył na brudnego białego forda mondeo jakieś trzy albo cztery samochody za nim. Od pięciu minut nie znikał z lusterka wstecznego.

 

Wnętrze mondeo wyglądało, jakby zamieszkał w nim czternastoletni chłopiec: papierowe kubki z zimną kawą, puszki po coli, zatłuszczone papierki i kartony po pizzy. Czyli dokładnie tak, jak lubił. I tak, jak wyglądało jego mieszkanie w Hamburgu, tylko tu nie było gwarka, którym podczas „podróży służbowych” Joachima Bachmanna opiekowała się sąsiadka, Frau Schimmelmann. W głośnikach Shania Twain. Korpulentny pięćdziesięciopięcioletni prywatny detektyw ziewnął, wsunął sobie rękę do spodni i podrapał się po genitaliach. Zamknął oczy z rozkoszy. I prawie wjechał w barierki ochronne, więc szybko cofnął rękę, wyprostował kierownicę i znów ziewnął.

Ręką natomiast najpierw przesunął po siwym zaroście, wybrał numer w telefonie satelitarnym i odruchowo wyprostował plecy, kiedy w głośnikach samochodowych odezwał się płaski, beznamiętny głos oficera prowadzącego. Korzystali z szyfratora, więc Bachmann wiedział, że jego głos brzmi równie płasko i metalicznie po drugiej stronie, czyli pewnie gdzieś w Anglii.

– Tak?

– Jedziemy przez Fionię – zaraportował Bachmann.

Sto metrów przed nim mercedes Franka Lindena gładko sunął w porannym ruchu drogowym.

– Zachowaj dystans – przypomniał mu niepotrzebnie przełożony.

– Co właściwie zamierza Herr Linden? Wiemy, dokąd jedzie i po co?

– Sądzę, że to rodzaj pielgrzymki. Jedzie po odpuszczenie grzechów. Coś, o czym powinien był pomyśleć przed wieloma laty.

Krótkie spółgłoski i lekki zaśpiew oficera prowadzącego nawet pomimo szyfrowania pozwoliły Bachmannowi bezbłędnie rozpoznać w przełożonym produkt edukacji typowej dla angielskiej klasy wyższej: Eton albo Rugby, Oxbridge i na koniec służba w stopniu oficera w którymś z osławionych regimentów.

– Aha – powiedział tylko.

– I coś, na co nie możemy mu pozwolić – dodał oficer po namyśle.

– Jasne. W porządku. To jakie są dalsze instrukcje?

– Na razie po prostu za nim jedź. Domyślamy się, dokąd jedzie, ale naturalnie chcielibyśmy mieć pewność. I na Boga, bądź ostrożny. Frank Linden jest śmiertelnie chory. Nie ma nic do stracenia i niczego nie musi się bać. Był w istocie wielkim człowiekiem, jak by na to nie patrzeć. Niestety, jesteśmy zmuszeni zakończyć historię jego życia.

– A nie można by zostawić tego naturalnej kolei rzeczy? – spytał Niemiec.

W głosie tamtego pojawił się ton surowszy. I oschły.

– Dopóki Linden oddycha, jest w stanie całkowicie zniszczyć naszego klienta. I jeszcze wytrzasnął skądś tego przeklętego ghostwritera. Cały Frank, niech go diabli. Musimy interweniować. I przypadkiem dysponuję odpowiednim talentem na szczeblu lokalnym.

– Jak to lokalnym?

Bachmann nie doczekał się odpowiedzi. Oficer prowadzący zakończył rozmowę.

Wytrząsnął z paczki ostatniego papierosa i miał szczerą nadzieję, że Frank Linden zrobi sobie jakiś przystanek w swojej pielgrzymce.

Najlepiej w miejscu, gdzie sprzedają niebieskie camele.

 

Kiedy w przestronnym mieszkaniu w kamienicy niedaleko Kościoła Marmurowego w Kopenhadze zadzwonił telefon, oficer operacyjna w jednej chwili całkiem obudzona sięgnęła po leżący na szafce nocnej aparat, przeciągnęła się i usiadła.

– Tak?

W pierwszej chwili zamrugała, słysząc mechaniczny głos szefa, i pochyliła się do przodu.

– Jesteś przytomna?

– Tak. – Przeczesała palcami krótkie, prawie czarne włosy. Poczuła wyrzut adrenaliny.

– Mamy zielone światło.

Odrzuciła na bok kołdrę i spojrzała na młodego mężczyznę, którego zgarnęła poprzedniego wieczoru i z którym teraz dzieliła łóżko. Marka? Martina? Mortena? Był nagi i umięśniony. Skórę miał gładką, bezwłosą i opaloną. Dokładnie takich lubiła.

I spał jak dziecko. Niewinne i naiwne.

Wysunęła się z łóżka i naga podeszła do wysokich okien sypialni. Odsunęła długie zasłony i jak co rano uśmiechem powitała majestatyczną kopułę kościoła. Tego ranka miedziana półkula była ciężka i mocna jak hełm templariusza. Ale zdarzało się – zwłaszcza późnym latem popołudniu – że była lekka i jasna jak powietrze. Unosiła się nad ziemią.

Gołębie poderwały się z gzymsów i sztukaterii i spiralnym lotem wzbiły się ku niebu.

Kościół nigdy nie był taki sam.

– Gdzie go znajdę? – spytała.

– Ma się spotkać nad morzem ze swoim ghostwriterem. Według naszych bieżących szacunków.

– Chciał pan powiedzieć nad Sundem. To cieśnina, nie morze.

– Zapamiętam. Zlikwidowani mają zostać obaj. I chcemy, żebyś przejęła wszystkie materiały, jakie ma przy sobie Linden.

– Oczywiście.

Następnie, tonem ciut niższym, którego szczerze nienawidziła, ponieważ był zabarwiony fałszywą troską, jakby przełożony był jej dobrym wujkiem, oficer prowadzący dodał:

– Jeśli chodzi o tego młodzieńca w twoim łóżku…

Westchnęła ostentacyjnie.

– Tak?

Wiedziała, co zaraz usłyszy, ale nadal napawała się najlepszym widokiem w Kopenhadze. Ten kościół i jej mieszkanie stanowiły dla niej punkty oparcia po tym, jak przekroczyła czerwoną linię – odeszła z armii i została freelancerką. Jej amerykański ojciec był tak samo do niczego jak jej duńska matka. Operacyjna dorastała na osiedlu przyczep we Florydzie, z którego jedyna droga ewakuacyjna wiodła przez armię. Ewentualnie mogła jeszcze zostać otępiałą striptizerką w Hunters Creek. Metamfetamina, kolejni frajerzy i kolejne aborcje.

Wybrała wojsko i jako pierwsza kobieta dostała się do szkoły oficerskiej marines. Barki i plecy do teraz miała poorane bliznami po plecakach i pniach, które przez siedem niekończących się tygodni taszczyła i z którymi spała, żeby udowodnić swoją determinację i siłę charakteru.

– Wiesz, że on nie jest tym adwokatem ani doradcą inwestycyjnym, za którego się podaje, tylko bezrobotnym aktorem pozbawionym talentu, prawda? Pomimo garnituru Armaniego i zegarka Panerai… który zresztą jest kopią?

Przeniosła wzrok na śpiącego królewicza w swoim łóżku i się uśmiechnęła.

– Nie zamierzałam go prosić od poradę finansową… ale co do talentu, to nie ma pan racji, sir. W każdym razie nie w każdej dziedzinie.

Mężczyzna w słuchawce prychnął urażony.

– Pozbądź się go. Masz teraz inne sprawy na głowie.

– Tak jest – odparła cicho.

Oczywiście miał rację. Tego dnia będzie musiała dać z siebie wszystko. Jak zawsze. W jej świecie błędów nie tolerowano ani nie wybaczano.

 

Stacja benzynowa na wschód od Odense

Zaparkował mondeo za niskimi białymi budynkami stacji. Widział stąd prawy przedni błotnik mercedesa Lindena.

Minął okna kawiarni, w której dostrzegł Lindena, gdy zamyślony mieszał w jednorazowym kubku. Bachmann poszedł dalej i w sklepie w strefie odpoczynku kupił duże pudełko donutów z różnymi polewami, sześć lodowatych puszek coli i dwie paczki niebieskich cameli.

Posłał ekspedientce dodatkowy uśmiech i wyszedł, niosąc w ramionach wszystko, co mu było potrzebne do szczęścia.

Ponownie minął witrynę kawiarni i tym razem Franka Lindena nie było przy stoliku. Z pozostawionego kubka unosiła się para, więc Bachmann domyślił się, że Linden poszedł załatwić swoje sprawy w toalecie.

Biedny człowiek.

Kiedy wrócił do przytulnej kabiny mondeo, z czułością porozkładał frykasy w odpowiednich miejscach, jak mają w zwyczaju ludzie spędzający większość życia w samotności.

Zdążył jeszcze zapalić papierosa i otworzyć pierwszą colę, kiedy ktoś otworzył drzwi po stronie pasażera. Frank Linden usiadł w fotelu i zamknął drzwi za sobą.

Bachmann zakrztusił się speszony i zaskoczony, ale zaraz przestał, kiedy popatrzył w lufę pistoletu znajdującego się pół metra przed jego mięsistym nosem. Dłoń, która trzymała rękojeść, była chuda, ale niewzruszona.

Mężczyzna zwrócił się do swego prześladowcy bezbłędną angielszczyzną, choć jego samochód miał duńską rejestrację.

Głosem ochrypłym, ale wyraźnym poprosił:

– Niech pan będzie uprzejmy położyć obie dłonie na kierownicy.

Bachmann posłuchał i absolutnie nie dał się zwieść uprzejmemu tonowi Lindena. W jego szarych oczach zobaczył śmiertelną powagę.

Linden wyjął kluczyk ze stacyjki i schował go do kieszeni marynarki.

– Zapasowe kluczyki?

Bachmann potrząsnął głową.

Tamten otworzył schowek i wyjął z niego dodatkowy zestaw.

– Portfel, telefon?

Niemiec oddał mu, o co tamten prosił.

Następnie Linden wysiadł i pochylił się jeszcze do Bachmanna.

– Jeśli drugi raz pana zobaczę, to będzie pan martwy. Rozumie mnie pan?

– Całkowicie. Dziękuję.

Bachmann był tak skonsternowany, że powiedział to po niemiecku.

 

Operacyjna wzięła szybki prysznic i karmiła teraz swojego czarnego kota, Belfegora, mówiąc do niego po kociemu. Odwróciła się na chwilę w stronę ekspresu do kawy, gdy poczuła nagły i niepożądany dotyk kochanka. Jego dłonie powędrowały od bioder do piersi.

Tam złapała go za kciuki i wygięła tak, że prawie wyskoczyły ze stawów. I zaraz odwróciła się na pięcie, i mocno go odepchnęła. Na jego młodej twarzy malowało się bezbrzeżne zaskoczenie. Oczy mu zwilgotniały z bólu.

– Przepraszam. Zaskoczyłeś mnie. Nic ci nie jest? – spytała obojętnym tonem.

Popatrzył na swoje dłonie.

– Słyszałaś może o zwyczaju mówienia sobie „dzień dobry” bez wyłamywania komukolwiek palców?

– Tylko najbliższej rodzinie.

– Masz na myśli swojego kota?

– Dokładnie.

Skrzyżowała ręce na piersi i przesunęła po nim wzrokiem, począwszy od artystycznej fryzury z męskim koczkiem, hipsterskiej brody na ładnej, pozbawionej zmarszczek twarzy i niżej, ku szerokim ramionom i wyrzeźbionej klatce piersiowej, aż zatrzymała się na pięknym, kształtnym członku. Czarne włosy łonowe miał przycięte w kształt głębokiego V.

V jak Vendetta, pomyślała.

Nie czuła skrępowania. W szkole wojskowej przez trzy lata mieszkała w jednym baraku z dwudziestoma młodymi mężczyznami. I nigdy nie było z tym problemów. Była jednym z chłopaków. Zawsze.

– Martin, muszę cię wygonić. Jestem zmuszona zająć się tym, co my, reszta ludzi, nazywamy rzeczywistością, a ty powinieneś już wracać do La Landu. Rozumiem, że jesteś aktorem?

– Mark, kurwa! Mam na imię Mark.

Patrzył na nią ze złością. Masował kciuki. Pewnie niewiele kobiet po nocy z półbogiem tak po prostu kazało mu spadać, pomyślała. To mu się raczej nie spodobało.

Kąciki warg drżały mu lekko, gdy dodał:

– I tak jesteś za stara.

Uśmiechnęła się.

– Niech ci będzie. Zabieraj więc swojego kutasa, swoje ciuchy i podrabiany zegarek i zjeżdżaj.

– A co, jeśli nie mam jeszcze ochoty wychodzić?

Ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. Kot przyglądał się mężczyźnie zielonymi obojętnymi oczami.

– Masz jakiś ulubiony szpital?

– Fucking bitch!

Z jego pięknie wykrojonych warg trysnęły małe kropelki śliny.

Wyszedł z kuchni. Po chwili usłyszała zgrzyt zamka błyskawicznego zamykanego krótkim, energicznym ruchem, ciężkie kroki na parkiecie i trzaśnięcie drzwi wyjściowych.

Wzięła kota na ręce.

– Powiedz, Belfegorze, kiedy stałam się takim magnesem na idiotów?

Kot zamrugał.

A ona wyjrzała przez okno, zamyślona.

– Ostatnim normalnym facetem, z jakim się ruchałam, był tamten lekarz. Poeta na zapomnianej przez Boga pustyni. Cholernie smutna historia, ale jeśli bardzo chcesz, to kiedyś ci opowiem.

Kot wbił jej pazury w przedramię, wywinął się i skoczył na podłogę. Zniknął w korytarzu, a jej pozostało towarzystwo syczącego ekspresu. Obejrzała się jeszcze za kotem, poczuła się dziwnie osamotniona.

 

Gdy skończyła się ubierać, powoli, z kubkiem w ręce, przespacerowała się po swoich ukochanych wnętrzach. Minęła gabloty z kolekcją zabytkowych aparatów Leica, przeszkoloną szafkę z koszulką Barcelony z numerem 10, podpisaną przez samego Lionela Messiego – i otworzyła ukryte drzwi do zbrojowni.

***

To było słoneczne przedpołudnie, jakich wiele się zdarzało w ich domu w Charlottenlundzie. Żona Michaela Sandera Lene Jensen biegała i pakowała się przed wyjściem do pracy. Czekał ją długi dzień w Wydziale do Walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu w Komendzie Głównej Policji. Michael patrzył zamyślony w głąb swojej kawy, a jego pięcioletnia córka Maria jadła owsiankę na mleku i popijała sokiem pomarańczowym, Ich dom był przytulny, ale nie dało się ukryć, że żadnemu z jego mieszkańców nie groził pedantyzm. Tylko w biurze, które Michael urządził sobie w piwnicy, panował nieskazitelny porządek.

Biuro było siedzibą jego jednoosobowej firmy, która obecnie zawęziła działalność do wykrywania i zapobiegania szpiegostwu przemysłowemu. Oraz nielicznych wysoce wyspecjalizowanych zadań, które wykonywał w tajemnicy przed wszystkimi – i na które nie mógł wystawiać faktur.

Nie spędzał już w podróży stu pięćdziesięciu dni rocznie. Dawniej oferował swoim klientom pełen pakiet w zakresie odbijania zakładników, zabezpieczania kosztownych instalacji, a czasem również unieszkodliwiania osób niepożądanych. Obecnie pracował głównie jako doradca zdalnie i ze swojego domu. Lene na nic innego mu nie pozwalała.

Oraz miało to sens, skoro został rodzicem.

A także było odmóżdżająco nudne.

Rekompensował to sobie, szlifując sumiennie swoje umiejętności walki wręcz i obsługiwania najróżniejszych systemów broni. Pomimo pięćdziesiątki na karku jego ciemne, krótkie włosy nadal były ledwie przyprószone siwizną, która tylko dodawała mu uroku, był w świetnej formie i ogólnie wyglądał jak ten, kim zawsze był: ludzki scyzoryk szwajcarski.

Ze swojego stałego miejsca obok krzesła Marii jej rówieśnik Skipper, kanadyjski retriever, śledził wzrokiem każdą łyżkę, która wędrowała do jej ust.

Pośpieszne kroki Lene było słychać na górze, w salonie, w przedpokoju i z powrotem w kuchni. Wsunęła 9 mm pistolet do kabury na biodrze, wzięła kluczyki i na dłuższą chwilę zagapiła się w głąb kuchni, ale najwyraźniej zapomniała, czego szukała. Drzwi kuchni zamknęły się z hukiem. Inspektor Lene Jensen była szczupła i wysportowana. Ruchy miała szybkie i sprężyste, ale i tak bez przerwy mówiła o nadciągającej menopauzie z grozą, jakby chodziło o zabłąkaną kometę, która unicestwi wszystkie formy życia na ziemi.

– Fuck! Ciągle o czymś zapominam! – wypaliła. Odwróciła się do Michaela i wbiła w niego oskarżycielski wzrok. – Myślisz, że to początek?

– Alzheimera? Z całą pewnością.

Otwarła usta, ale z powrotem je zamknęła.

– Myślę, że Skipper będzie doskonałym pilotem statku kosmicznego – oznajmiła Maria, patrząc czule na psa. Miskę z owsianką postawiła na podłodze.

– Dlaczego? – spytał Michael i zaraz pożałował. Wczoraj miał być neurochirurgiem. Te rozmowy były dokładnie tak bezsensowne, jak sobie można wyobrazić. – Maria, on nie może jeść owsianki z mlekiem i cukrem, rozchoruje się od tego. Wiesz, że kupuję mu tony zbilansowanej weterynaryjnej karmy, która kosztuje tyle co argentyńska wołowina.

– Bo jest taki spokojny. – Mała nie zrażała się tak łatwo.

Michael spojrzał jej w twarz.

– On nie umie nawet chodzić tyłem. A to, zdaje się, jeden z wymogów dla astronautów.

– Właśnie, że umie! – zaprotestowała i poklepała psa.

– Wczoraj tyłem spadł ze schodów – przypomniał Michael.

– Biedny Skipper – powiedziała cicho i wtuliła nos w sierść.

 

Lene soczyście cmoknęła go w policzek. To nie było normalne, więc spojrzał na nią podejrzliwie.

– Skarbie, musisz iść na to zebranie w przedszkolu. Mam poumawiane spotkania do dziesiątej wieczorem.

Michael jęknął.

– Nieeee!… Kult dzieci, matki blogerki i ich nieznośne potomstwo o imionach z Narni, które nigdy nie słyszało słowa „nie”. I które odstawia pożegnanie jak z  Titanica każdego cholernego ranka! Można by pomyśleć, że gówniaki jadą do Albanii na wycięcie nerek.

Przeleciał wzrokiem stół, szukając papierosów, bo chwilowo zapomniał, że rzucił palenie dwa lata temu.

Lene zabroniła mu również tej niewinnej przyjemności.

Jej surowe zielone oczy nie poruszyły się ani o milimetr.

– Przypomnę ci, że na ostatnim zebraniu byłam ja. I na poprzednim też. No chyba że masz coś ważniejszego do roboty?

Michael patrzył przed siebie ponuro. Tak się składało, że rzeczywiście miał tego dnia wykonać jedno z tych bardziej wymagających zadań specjalnych, o których nikomu nie mówił.

– Muszę zawieźć samochód na przegląd.

– Aha. I zajmie ci to… ile? Pół godziny?

– Tak!

Maria położyła małą rączkę na jego dłoni.

– Tato, ja mogę iść.

Michael popatrzył na nią z wdzięcznością.

– Naprawdę?

– Michael!

Wciągnął głęboko powietrze.

– Dobra, pójdę!

Lene zamknęła torbę, ostatni raz poklepała się po kieszeniach i popatrzyła na nich dwoje.

– Georgina przyjdzie popołudniu i zajmie się Marią, kiedy będziesz na zebraniu w przedszkolu.

Na dźwięk imienia babysitterki mała otworzyła szerzej oczy, a jej drobne ciało zesztywniało. Georgina była mrukliwą i nieznającą litości szesnastolatką, której twarde obcasy odbijały się echem w całym domu. Niezmordowanie. Była drużynową w zuchach, gwiazdą sportu i najbardziej na świecie uwielbiała spać w lutym na zamarzniętym zaoranym polu nakryta mokrym ponczo. Te spartańskie cnoty próbowała wpoić Marii. Na razie bez powodzenia.

– Nie martw się, skarbie. Wrócę jak najszybciej – zapewnił ją Michael.

– Obiecujesz?

Lene zrezygnowana pokręciła głową.

– Nie wiem, co wy do niej macie. Georgina jest bardzo w porządku.

– Tak. W Legii Cudzoziemskiej będą nią zachwyceni – mruknął.

 

Jego telefon zasygnalizował esemesa. Michael spojrzał na nadawcę i zmarszczył czoło. Simona Hallberga nie widział od co najmniej roku.

Michael, to sprawa najwyższej wagi. Mam dla ciebie robotę. Musisz znaleźć pewnego człowieka dla Franka Lindena. 1 mln USD, jeśli się uda. Możemy się spotkać u mnie w ciągu dnia? Simon

Michael wykonał obliczenia w myślach.

Pasuje ci 15.30?

Odpowiedź przyszła po kilku sekundach.

Dzięki. Na razie. Simon.

 

Skodsborg, parking przy Struckmannparken

Miejsce spotkania było idealne pod wieloma względami. Parking przy Sundzie z trzech stron przed ciekawskimi spojrzeniami osłaniał park i gęste lasy wokół Bøllemosen.

Frank Linden wyłączył silnik i otworzył boczne okno. Chociaż klimatyzacja była odkręcona na cały regulator, pocił się niemiłosiernie. Poluzował krawat, zażył tabletkę morfiny i popił resztką wody z butelki. Rozpiął koszulę pod szyją i zmienił jeszcze plaster morfinowy na piersi.

Dwie minuty po jedenastej zobaczył Simona Hallberga, jadącego górskim rowerem po leśnej ścieżce biegnącej wzdłuż wzniesienia. Dziennikarz stanął na pedałach i mu pomachał.

Linden odpowiedział zmęczonym gestem.

Simon oparł rower o drzewo, zdjął kask i zawiesił na kierownicy. Podszedł do samochodu Franka, usiadł w fotelu pasażera i otworzył plecak.

Odwrócił się do biznesmena z uśmiechem, który w jednej chwili zmienił się w wyraz szoku i niepokoju. Frank Linden zażenowany przesunął dłonią po niemal łysej głowie. Aż nazbyt dobrze wiedział, że jego wygląd zmienił się drastycznie od ich ostatniego spotkania przed kilkoma tygodniami.

– Chemioterapia – wyjaśnił. – Nie działa.

– Przykro mi.

– Gdybym miał czas, pozwałbym go.

– Kogo?

– Boga. Od ponad dziesięciu lat nie miałem w ustach niczego, co by nie było ekologiczne. Przebiegłem sześć maratonów w czasie poniżej trzech i pół godziny. Nigdy nie paliłem i piłem góra dwie lampki czerwonego wina do kolacji. A i tak mam raka trzustki. Do czego to podobne, do cholery? Czy naprawdę nikomu już nie można wierzyć?

– To się wydaje mocno niesprawiedliwe – przyznał Simon.

– Też tak uważam. A poza tym ktoś mnie śledził przez całą Jutlandię i większą część Fionii.

Simon wyjął z plecaka dyktafon i go włączył.

– Żeby niczego nie pominąć – wyjaśnił. – Co zrobiłeś?

– Nastraszyłem go. To był Niemiec. Tłusty i mało dyskretny. W sumie czuję się lekko urażony, że pożałowali pieniędzy na kogoś lepszego.

Linden zakaszlał i zgiął się wpół. Gdy minął atak, popatrzył na dziennikarza i mrużąc oczy, spytał:

– A ten Michael Sander. Naprawdę jest taki dobry, jak twierdzisz?

– Pamiętasz holenderskiego przemysłowca Pietera Henrika? To było jakieś pięć lat temu. Głośna, medialna sprawa.

Mężczyzna pokiwał głową i z chłodzonego schowka wyjął następną butelkę wody niegazowanej.

– Jeśli dobrze pamiętam, porwano jego córkę – powiedział. – Porywacze zgwałcili i okaleczyli dziewczynę. Żądali za nią czterech milionów euro.

– Trzy tygodnie po uwolnieniu popełniła samobójstwo na zamkniętym oddziale psychiatrycznym – dodał Simon.

– A porywaczy nigdy nie złapano.

– Oficjalnie nie. Ale nieoficjalnie Michael namierzył ich w opuszczonym gospodarstwie niedaleko Nijmegen. Wydostał stamtąd dziewczynę w ostatniej chwili. Ale to, co jej zrobili, ją złamało.

– I co się stało z porywaczami?

– Sander pozwolił im wybrać. Albo rewolwer, którym mogli się zabić, albo zamurowanie żywcem. W przyczepie przed domem miał gotowe cegły, zaprawę i cement. Wszyscy trzej wybrali rewolwer.

Linden zagwizdał z wrażenia.

– Michael ma wybitne CV – podsumował Simon. – Jeśli ktokolwiek może znaleźć twojego przyjaciela, to on.

– Thomas Schmidt zapadł się pod ziemię sześć lat temu. – W głosie mężczyzny słychać było powątpiewanie. – I nie jest moim przyjacielem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Dwukrotnie próbowałem go zabić. Więc to dość skomplikowana przyjaźń.

Dziennikarz milczał jak planeta, ale Frank wiedział, że pod tym młodym gładkim czołem skwierczało.

– Kim on jest i dlaczego wybrałeś mnie? – spytał Simon.

Linden odwrócił się do niego w swoim fotelu.

– Przez trzy lata pracowałeś dla „The Economist”. Twoje artykuły, zwłaszcza o amerykańskich lobbystach broni palnej, to było mistrzostwo. Prawdziwe arcydzieła.

Dziennikarz zaczerwienił się onieśmielony.

– A jeśli chodzi o Thomasa Schmidta, to… kurwa, ten człowiek jest chodzącą enigmą. Nigdy go nie rozumiałem, ale go szanowałem. To lekarz, darzący bezgraniczną miłością potępieńców tego świata. To sól ziemi. Pracował dla jednej organizacji katolickiej, głównie w miejscach dotkniętych kataklizmami.

Simon zmarszczył czoło.

– Duńczyk?

– Taki jak ty czy ja. Miał specjalizację z chirurgii i robił zawrotną karierę. A potem posypało mu się małżeństwo i stał się kimś w rodzaju pustelnika. Zgorzkniał. Żadna misja nie była dla niego zbyt odizolowana, niebezpieczna czy trudna. Jeździł w miejsca, których inni unikali jak zarazy. To był rodzaj tęsknoty za śmiercią. Trafił do prowadzonego przez misję szpitala w Etiopii, gdzie zszywał dziewczynkom mięśnie dna miednicy porozrywane od rodzenia zbyt dużych dzieci w zbyt młodym wieku. Większość z nich miała trzynaście albo czternaście lat! Te dziewczyny potem nie trzymają moczu, ich dzieci często rodzą się martwe, a one zostają wyklęte przez rodzinę i klan i są traktowane jak nieczyste. Bezużyteczne.

– Jak się nazywała ta katolicka organizacja?

Linden wytarł pot z czoła i z odrazą popatrzył na mokrą chusteczkę. Z aktówki wyjął wytarty zielony notes i opuszkami palców przesunął po wyblakłej okładce.

– Zakon sercanek. To jest dziennik Thomasa Schmidta z Afryki. Chcę cię poprosić, abyś go przeczytał i wyciągnął wnioski, jakie same się narzucają.

Z aktówki wyjął także dysk USB i dużą papierową kopertę. Jej zawartość pokazał Simonowi.

– Tu jest wszystko – powiedział cicho. – To całe nieszczęście. I sto pięćdziesiąt tysięcy franków szwajcarskich dla Thomasa. Nie zgub tego.

Simon zrobił wielkie oczy.

– Chyba pierwszy raz widzę tyle gotówki. Powiedz, jak poznałeś Schmidta?

Na podłokietniku między fotelami cyfrowy dyktafon spokojnie migał na zielono.

– Linden Pharma sponsorowała pilotażowy projekt w Etiopii. Wyposażyliśmy należący do misji szpital w najnowocześniejszy sprzęt i Thomas na nasze zlecenie testował tam nowy preparat na schistosomatozę , czyli przywrę.

– A co to?

– Choroba wywoływana przez małego, złośliwego przypominającego ślimaka pasożyta, żyjącego w tropikalnych rzekach o wolnym prądzie. Co roku na schistosomatozę umiera co najmniej dwieście tysięcy osób. Pasożyta można skutecznie zwalczać prazykwantelem, jeśli się ma pieniądze i możliwości zdobycia leku. Jednocześnie w wielu miejscach na świecie, zwłaszcza w Afryce, przywra zdążyła się uodpornić na prazykwantel. – Linden postukał palcem w dysk USB. – Receptury, wnioski patentowe, których nigdy nie złożono, dane statystyczne. To miał być następca prazykwantelu. Nazwaliśmy go rivaquantel. Kosztuje grosze i miał być darem dla świata od Linden Pharmy. Prawdopodobnie na miarę Nobla.

– I działał?

Frank otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale naraz zamilkł i obaj wytężyli słuch. Od strony Strandvejen dobiegał głośny hip-hop i odgłos zarzynanego silnika. Na parking wjechał biały zakurzony kamper. Muzyka dudniła z otwartych okien. Samochód był obwieszony pstrokatymi deskami surfingowymi. Drzwi się otworzyły i ze środka wybiegli dwaj młodzi mężczyźni i dwie dziewczyny w podobnym wieku, piszcząc i chichocząc. Mężczyźni mieli długie włosy i opalone muskularne ciała do kompletu z obowiązkowymi wyblakłymi od słońca krótkimi bojówkami, wyglądali jak z reklamy Bacardi, a wysportowane dziewczyny miały na sobie góry od bikini, parea i bransoletki z koralików.

Dziewczyny chwiejnym krokiem udały się w krzaki, gdzie oddały się różnym fizjologicznym potrzebom czynnościom, a chłopcy majstrowali przy swoich kamerach GoPro.

– Przyszłość narodu – mruknął Linden.

– Niech Bóg ma nas w opiece – przytaknął Simon.

 

Sto metrów dalej, niemal niewidoczna pod niskimi gałęziami drzew na motorze siedziała oficer operacyjna. Dzięki małej, ale silnej lornetce doskonale widziała mężczyzn w mercedesie. Zakurzony kamper i jego głośna, wulgarna załoga stanowili oczywiście pewną niedogodność. Ale ten, kto nie potrafił improwizować w każdych okolicznościach, nie wytrzymywał długo w tej branży. Jej mentorzy, zwykle szorstcy, zaprawieni w walce, chłodnie kalkulujący podoficerzy US Marines nigdy nie mówili o problemach, jedynie o wyzwaniach.

 

Głos Franka Lindena osłabł i Simon popatrzył na niego ze współczuciem.

Ten z kolei wbił kościste palce w jego przedramię.

– Branża, którą reprezentuję, nastaje na życie Thomasa Schmidta. Jesteśmy ludźmi patrzącymi tylko na rachunek końcowy. Bilans musi się zgadzać. Tak zostaliśmy ukształtowani. Na tym nam zależy. Innej możliwości nie dopuszczamy. Thomas nie może dłużej pracować jako lekarz, w przeciwnym razie go dorwiemy.

– My? – Simon przełknął ślinę. Myśli wirowały mu w głowie jak uwięzione osy. Jedyne, co było dla niego absolutnie jasne, to że jakimś kosmicznym psim swędem został wybrany. Że stał w obliczu czegoś monumentalnego. Przełomowego.

Co najmniej. Na początek.

Tym bardziej wkurzający był drobny szczegół, że zgodnie z umową wydawniczą miał pozostać anonimowy.

– Ja… oraz moi koledzy, cała branża medyczna, jesteśmy wszechmocni. Jesteśmy jak loża. Mimo że ze sobą rywalizujemy, nasze interesy są w ogromnym stopniu zbieżne, kiedy stajemy wobec świata zewnętrznego, który próbuje regulować nasze działania w krajach trzeciego świata. Wszyscy nas potrzebują. – Uśmiechnął się słabo. – Chcemy, aby Thomas jak najszybciej stał się martwy i zapomniany. Jednocześnie od sześciu lat wspieram go w największej tajemnicy. Dwa razy w roku przekazuję mu znaczną sumę pieniędzy. Zawsze w gotówce. Termin następnej wypłaty wypada pojutrze. To dlatego tu jesteś. Ty i ten… Michael.

– Spotykacie się twarzą w twarz?

– Thomas prędzej dałby się wykastrować bez znieczulenia, niż ze mną spotkać. Minutę po północy w wyznaczonym dniu obwieszcza sposób postępowania, czas i miejsce na YouTubie jako Adigrat2012.

– Sprytne.

– Thomas to sprytny gość. I nie ufa elektronicznym przelewom ani dyskrecji banków. Nic a nic. Chociaż na dłuższą metę sam sobie szkodzi takim podejściem. Tak naprawdę to cud, że wciąż sobie radzi. Dead man walking, tak się chyba mówi, prawda?

– A ten wasz cudowny środek działał zgodnie z założeniami? Ludzie wracali do zdrowia?

– W pełni. Ale były skutki uboczne. Thomas je wykrył.

– Na czym polegały?

Mężczyzna skulił się w kolejnym ataku bólu. Tym razem atak się przeciągał i Simon położył dłoń na plecach Franka. Jego koszula i marynarka były mokre od potu.

– Fuuuck… już wystarczy – wydyszał Frank przez zaciśnięte zęby. – Wystarczy. Cholera, nie dam rady… – Położył dziennik, dysk USB i pieniądze na kolanach Simona. – Idź już. Natychmiast! Tu jest wszystko. Przeczytaj. Zrób z tym co trzeba. W moim imieniu. Słyszysz?! – Przyciągnął Simona do siebie. – Znajdź Thomasa! Powiedz mu, że żałuję… nieskończenie bardzo.

Wyciągnął rękę, otworzył Simonowi drzwi i niemal wypchnął go z samochodu.

 

Simon stał osłupiały na rozgrzanym asfalcie. Słońce znajdowało się dokładnie nad jego głową, a on w poczuciu niemocy patrzył na mężczyznę w samochodzie. W pewnym momencie tamten podniósł dłoń w ostatnim, niemal uroczystym pożegnaniu.

Dziennikarz mechanicznie odwzajemnił gest umierającego człowieka.

A potem schował do plecaka afrykański pamiętnik Thomasa Schmidta, pieniądze i dysk USB. Podszedł do roweru i odpiął go, cały czas oglądając się za siebie.

Może powinien wezwać pomoc?

Tylko co to da?

Frank Linden znienawidziłby go za to.

***

Zniecierpliwiona stukała palcami w bak motocyklu. Okazja, aby czysto i precyzyjnie zaatakować obu naraz, minęła bezpowrotnie. Ghostwriter się oddalał, między drzewami migała tylko jego czerwona koszulka. Wraz z nim oddalały się bezcenne informacje w jego plecaku. Frank Linden wyglądał, jakby stracił przytomność, a przeklęci surferzy, zmierzający pewnie do Cold Hawaii w Thyborøn, wciąż snuli się po parkingu, jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić.

Wgryzła się mocno w gumę do żucia.

Niesubordynowani. Prymitywni.

Wreszcie zapakowali się do swojego domu na kółkach i ruszyli z jękiem zużytych hamulców pneumatycznych. Z okna gruchnął 2 Chainz na cały regulator.

Nienawidziła rapu.

Samochód odjechał w górę Strandvejen i pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie zabawiał mieszkających przy drodze ludzi dudniącym sercem South Central, LA.

 

Odpaliła swój bmw offroad i na niskich obrotach zjechała w dół na parking.

Oparła motocykl na stopce jakieś dziesięć metrów od samochodu Lindena, przerzuciła nogę przez siodło i podeszła do granatowego mercedesa.

 

Chociaż ból niemal go paraliżował, Frank Linden kątem oka dostrzegł zbliżającą się postać. Zmusił się, aby oddychać głęboko i spokojnie. Idąca nieśpiesznie elegancka sylwetka emanowała nieuchronnym okrucieństwem.

Cała była ubrana w czarną skórę i oznaczała koniec wszystkiego, co dobre i zdrowe. Linden oczywiście rozpoznał ją od razu, chociaż była w kasku i miała opuszczoną osłonę. Takie kobiety były jak jednorożce.

Przeładował swój mały pistolet automatyczny.

W jej dłoni jak za sprawą czarów pojawił się glock 9 mm z długim szarym tłumikiem. Podniosła osłonę i wbiła we Franka uśmiechnięte, orzechowo-brązowe oczy.

Lufa pistoletu była skierowana w jego twarz.

– Saro… nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Właściwie spodziewałem się ciebie nieco wcześniej. Ciebie albo innego psychopatycznego zwyrodnialca.

Nie odpowiedziała. Brązowe oczy osłonięte gęstymi czarnymi rzęsami nie zmieniły wyrazu.

Frank docisnął własny pistolet do wgłębienia pod brodą. Mógłby spróbować szybkiego strzału przez boczne okno, ale wiedział, że pod skórzaną kurtką niemal na pewno miała kamizelkę kuloodporną, a kask był wzmocniony kevlarem. Cała była kuloodporna.

– Spóźniłaś się – oznajmił. – Machina ruszyła i ani ty, ani ci, dla których pracujesz, nie możecie jej zatrzymać. Któregoś dnia wszystko wyjdzie na jaw.

– To się jeszcze okaże. A ty jesteś ostatnim człowiekiem, który ma prawo obrzucać ludzi bluzgami.

Frank naciągnął kurek.

– Pozwolisz?

Chwilę patrzyła mu w oczy. Wreszcie lekko skinęła głową.

– Auf Wiedersehen, Frank.

Linden pociągnął za spust i tył głowy eksplodował bordową chmurą.

 

Przeszukała jego samochód. Znalazła portfel i telefon, ale domyślała się, że jest zaszyfrowany na amen. Wtedy na podłokietniku zobaczyła mały cyfrowy dyktafon Simona Hallberga, który cały czas migał na zielono.

Pokręciła głową w milczącym zdumieniu. Wyłączyła nagrywanie i schowała dyktafon do jednej z niezliczonych kieszeni kurtki.

 

Na pierwszym stromym podjeździe Simon w milczeniu stanął na pedałach i prawie się przewrócił, klnąc głośno, gdy sobie przypomniał o dyktafonie.

Zawrócił, ale to, co zobaczył na parkingu, kazało mu gwałtownie zahamować. Samochód surferów zniknął. Pojawiła się za to szczupła postać w czerni. Szła powoli w stronę motocykla zaparkowanego kilka metrów od samochodu Lindena.

Okna mercedesa wyglądały, jakby ktoś sprayem pomalował je na czerwono. Frank leżał nieruchomo na kierownicy, a postać w czarnej skórze niosła w ręce czarny pistolet automatyczny.

– Jezu…

Wstrzymał oddech. Wyjął telefon z kieszeni i drżącymi dłońmi zrobił kilka zdjęć sceny, która rozgrywała się poniżej. Wtedy postać w czerni znieruchomiała. Nie mogła słyszeć cichego klikania aparatu w telefonie. Najwyraźniej miała wybitnie wyostrzony szósty zmysł.

Twarzy nie widział, ale poczuł na sobie intensywne badawcze spojrzenie.

– Fuck, fuck, fuck… – wymamrotał.

Postać sprintem rzuciła się do motoru i Simon zrozumiał, że właśnie stał się celem.

 

To był piękny stary dom zaprojektowany przez królewskiego inspektora budowlanego dla nadwornego śpiewaka kameralnego, położony malowniczo w dyplomatycznej enklawie Ryvangkvarteret. Wyglądał jak miejsce, którego mieszkańcy potrafią korzystać z życia. Wystrój mocno się różnił od tego w domu Michaela, na który składały się przypadkowe artefakty z odrębnych egzystencji jego i Lene. Tu każde z wysokich pomieszczeń zostało umeblowane pewną kobiecą ręką i stanowiło wysmakowane połączenie futurystycznych projektów włoskich i duńskiej klasyki. Kolorystyka była prowokująca, swobodna. Paletę bez wątpienia dobrano intencjonalnie, aby inspirowała kulturalną dyskusję i budziła podziw wśród rozlicznych gości tego domu. Nie brakowało tu jednak także miejsc zacisznych, utrzymanych w spokojnych kolorach ziemi i piasku, służących celom bardziej medytacyjnym.

To był dom zachęcający zarówno do hedonistycznych przyjęć artystycznej bohemy, jak i akademickiej refleksji.

Właścicielem był Flemming Brandt, mężczyzna w średnim wieku i odnoszący sukcesy malarz, członek fundacji Statens Kunstfond i Ny Carlsbergfonden. Wykładał na akademii sztuk pięknych i obracał się blisko centrum zamkniętej kliki, której członkowie rozdzielali między sobą granty, stypendia i zagraniczne zaproszenia.

Brandt miał obecnie czwartą żonę, a owoce jego lędźwi w liczbie dziewięciorga rozdzielone były po równo między byłe żony i tę obecną, niegdyś modelkę, a obecnie autorkę książek o gotowaniu i pielęgnowaniu ogrodu.

Michael wiedział to wszystko nie dlatego, że z lupą prześledził biografię artysty, ale dlatego, że znajdował się właśnie w pracowni Brandta, gdzie stoły robocze zdobiły obramowane zdjęcia dzieci we wszystkich grupach wiekowych od raczkujących maluchów po dwudziestokilkulatków. Każde z nich odziedziczyło po ojcu charakterystyczny orli nos.

Sam malarz wydał się Michaelowi rozczarowująco konwencjonalny w swej artystycznej nonszalancji. Choć właściwie sam nie był pewien, czego się spodziewał. Malarz przywitał go w wypchanych chinosach w kolorze khaki, spranym podkoszulku odsłaniającym siwe owłosienie na piersi i niskich czerwonych conversach bez skarpetek. Brandt nosił wypielęgnowaną brodę, kolczyki i okulary corbusierki z szarego tytanu, zza których spoglądały oczy ciemne i osłonięte krzaczastymi brwiami.

Te oczy patrzyły obecnie na świat pod nienaturalnym kątem. Spodnie profesora były mokre od krocza aż po zakładki, a pracownia cuchnęła moczem. Dziwne ułożenie głowy wymuszała nylonowa lina, którą Michael zawiązał na szyi artysty z samozaciskającym się węzłem. Lina biegła od szyi Brandta do odsłoniętej belki stropowej, a on sam stał na palcach na mało stabilnym krześle biurowym o dobrze naoliwionych kółkach.

Druga, cieńsza lina biegła od nogi krzesła do prawej dłoni Michaela. W tej chwili lina zwisała luźno spokojnym łukiem, ale wystarczyło, żeby Michael wyszarpnął krzesło spod nóg Brandta, aby spowodować jego pewną śmierć.

 

Brandt wpatrywał się w obcego człowieka, który siedział nonszalancko z nogą założoną na nogę w jego zielonym fotelu dla gości. Tym zarezerwowanym dla zagranicznych kupców i marszandów. Nieznajomy miał na sobie czarny garnitur przedsiębiorcy pogrzebowego, czarne lśniące buty i białą koszulę. Mówił cicho, ale wyraźnie, a twarz chował pod kominiarką. Brandt raz jeszcze spróbował uwolnić dłonie z neoprenowych mankietów za swoimi plecami. Na próżno. Mankiety były miękkie, ale trzymały mocno. Domyślał się, że wybrano je, aby nie pozostawić śladów ani bruzd, kiedy…

Ach, Boże!

Nie słyszał, jak tamten wszedł do domu. Z wieży Bose leciała Tosca na cały regulator jako akompaniament do pracy nad nowym obrazem o roboczym tytule Niebieska wulwa. Obraz powstawał na zamówienie Muzeum Narodowego, w którym jego wieloletnia przyjaciółka była kuratorką.

 

Michael uważał się za eksperta od tego rodzaju przesłuchań z elementem szoku, które miały na celu wytrącenie niepodejrzewającej niczego ofiary z bezpieczeństwa codziennej rutyny i w ciągu kilku minut zamknięcie jej w surrealistycznym koszmarze.

W tym eleganckim domu znalazł się na zlecenie Pinkie Pixie. Był to kryptonim osoby albo osób, które uzyskiwały nieograniczony dostęp do najbardziej wrażliwych i chronionych informacji na całym świecie, jeśli tylko osoba na ich celowniku skorzystała z dowolnego komputera. Pinkie Pixie był jak dżin Aladyna, duch krążący swobodnie po cyberprzestrzeni, wszystkowiedzący i wszechmocny. I ta anonimowa istota po długich i subtelnych zalotach zwerbowała Michaela do wymierzania bardzo realnych kar dystrybutorom, reżyserom i użytkownikom ciężkiej pornografii dziecięcej.

Nie znał prawdziwej tożsamości Pinkie Pixie, ale obstawiał, że chodzi o szeregowego, lecz piekielnie zdolnego informatyka, który sam siebie mianował sędzią i ławą przysięgłych. Informacje od Pinkie Pixie zawsze cechowała najwyższa dokładność i choć zlecenia, jakie Michael od nich dostawał, prowadziły go w najmroczniejsze zakątki piekła, równocześnie pozwalały mu zachować bystrość umysłu i pielęgnować zdolności, które zdobywał latami. Zwłaszcza że poza chodzeniem na zebrania rodziców w przedszkolu Lene zabraniała mu zachowań ryzykownych.

Poza tym miał poczucie misji. Nie chodziło bowiem o konwencjonalną pornografię dziecięcą, którą starsi panowie w slipach wysyłali sobie w ponurych chatroomach na TOR-ze. Ci ludzie finansowali, reżyserowali i wymyślali choreografię do filmów o wyszukanej jakości kręconych w odległych lokalizacjach typu Tajlandia, Indonezja albo Filipiny. Płacili rodzinom tych dzieci albo zachodnim degeneratom za gwałcenie, okaleczanie, a niekiedy zabijanie dzieci poniżej dziesiątego roku życia.

Czasem dzieci w wieku Marii.

Filmy sprzedawano zamożnym koneserom w Stanach, Rosji, Chinach i Europie. Produkowano tylko jedną kopię dla danego klienta, a ceny filmów były porównywalne do cen waz z dynastii Ming w Sotheby’s.

Głównym źródłem dochodu Flemminga Brandta były filmy snuff. Jego dzieła filmowe cieszyły się jeszcze większą popularnością niż jego obrazy.

Pinkie Pixie go namierzyli.

Michael wziął do ręki jedną z fotografii w srebrnej ramce. Przedstawiała uśmiechniętą dziewczynkę w kasku jeździeckim, z włosami związanymi w kucyk i szparą po kilku mleczakach w górnej szczęce. W tle była ujeżdżalnia pełna dziewczynek i kucyków oraz niskich białych przeszkód.

– Jak ma na imię i ile ma lat? – spytał.

Żyły na szyi malarza nabrzmiały. Wargi miał czerwone i wilgotne, głos świszczący z braku tlenu.

– Nie wiem, kim jesteś ani co sobie myślisz… ale popełniasz błąd. Mylisz mnie…

– Odpowiedz na pytanie.

Michael pociągnął linę przywiązaną do krzesła i Brandt zrobił krok w bok, żeby utrzymać kontakt z cuchnącym siedziskiem. Jęknął głośno, a ramiona drżały mu jak takielunek na wietrze.

– Rosa… Rosa Victoria Nirvana.

– Elton John był na tych chrzcinach czy co?

Malarz mrugał, żeby pozbyć się z oczu łez i potu.

– Ona ma osiem lat… tylko osiem… Na Boga… dlaczego?

Michael mu przerwał:

– Angelica Torre miała osiem lat, gdy zmarła, prawda? Zmarła, bo ktoś jej poderżnął gardło. Flemming, błagam. To było parę miesięcy temu. Nie mów mi, że nie pamiętasz.

 

Brandt patrzył na Michaela z obłędem w oczach. To było niemożliwe. To nie mogło się stać. Nikt nigdy nie miał się dowiedzieć o Angelice Torres.