Góra kłamstw - Steffen Jacobsen - E-Book

Góra kłamstw E-Book

Steffen Jacobsen

0,0

Beschreibung

Mroźna Grenlandia, niezwykłe odkrycie naukowe i brutalne morderstwo... Tytuł bestsellerowego autora noir crime! W stacji badawczej na Grenlandii główny geolog potężnego koncernu paliwowego dokonuje najbardziej rewolucyjnego odkrycia od początku istnienia branży paliwowej. Wiadomość elektryzuje wszystkich - od rządu Grenlandii aż po chińskich inwestorów. Niestety niedługo po tym zdarzeniu geolog zostaje znaleziony martwy... Śledztwo zostaje przydzielone komisarz Lene Jensen, a koncern paliwowy na własną ręką wynajmuje prywatnego detektywa Michaela Jensena. Wspólnie rozpoczynają szalony wyścig z czasem, aby znaleźć zabójcę zanim plany eksploatacji złóż doprowadzą do kolejnej śmierci. Idealna dla fanów Stiega Larssona! To trzecia część skandynawskiej serii thrillerów o prywatnym detektywnie Michaelu Sanderze i komisarz Lene Jensen.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 328

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Steffen Jacobsen

Góra kłamstw

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

Saga

Góra kłamstw

 

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

 

Tytuł oryginału Et bjerg af løgne

 

Język oryginału duński

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2015, 2023 Steffen Jacobsen i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726916898 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Jeleń powiedział: „Człowiek ma teraz wszystko, czego mu potrzeba. Już nigdy mu niczego nie zabraknie”. Sowa jednak odparła: „Nie. Widziałam w człowieku dziurę, która jest głodem niemożliwym do zaspokojenia. Dlatego człowiekowi wciąż czegoś brak, dlatego człowiek wciąż pragnie więcej. Będzie brał i brał, aż któregoś dnia świat mu powie: «Mnie już nie ma i nie mam ci nic więcej do oddania»”.

Mit majański

Peter Holm był najbardziej doświadczonym geologiem w Nobel Oil, ale nawet on nigdy wcześniej nie słyszał o tym zjawisku i szczerze wątpił, aby kiedykolwiek je opisano. Wiedział natomiast ponad wszelką wątpliwość, że ów proces zachodził dokładnie teraz dwa tysiące metrów pod stacją terenową u stóp topniejącego lądolodu grenlandzkiego.

Wiedział również, że nie da się go zatrzymać.

Góra, uwolniona po osiemnastu milionach lat od ciężaru lodu, zbudziła się ze snu zimowego. Podniosła się, wyzwoliła, przeciągnęła – i zmieniła.

W perspektywie geologicznej stało się to niewiarygodnie szybko. O wiele za szybko.

Choć nie był obdarzony szczególnie barwną wyobraźnią, Peter miał wrażenie,

że potrafi te zmiany usłyszeć głęboko w podłożu skalnym, jeśli tylko siedząc

w swoim laboratorium, zastygnie na moment i się w nie wsłucha.

Podrapał się po zarośniętej brodzie i przesunął wzrokiem po pustych niebieskich krzesłach stojących w rzędzie przed buczącymi, migoczącymi skrzyniami

z aparaturą. Kierowany złym przeczuciem, poprosił swoich najbliższych pracowników, żeby zrobili sobie dziś wolne. Wolał, żeby nikogo przy tym nie było, kiedy uzyska wyniki analizy chemicznej i ostatnich, najgłębszych odwiertów badawczych. Nawet Bao Tseunga, chińskiego geofizyka, który był jego niezawodną prawą ręką, a przy tym pogodnym, gadatliwym kompanem, poprosił, żeby tego dnia został w baraku przy rafinerii. Tseung oczywiście posłuchał polecenia, chociaż widać było, że poczuł się urażony, i stał się milczący jak nigdy. Jego duński szef nigdy wcześniej nie zwracał się do niego w taki sposób.

Peter Holm wrzucił papieros do kubka z niedopitą kawą, zamknął laptop

i zamyślony siedział chwilę, głaskając jego obudowę. Potem wykasował wyniki analiz z głównego komputera stacji, zapiął kurtkę pod szyję i podniósł z podłogi spakowane torby.

Zanim zgasił światło, przystanął w drzwiach pozbawionego okien kontenera. Ostatni raz rzucił okiem na milczące spektrografy, które tak okrutnie zawiodły jego i cały wyjątkowy projekt wydobywczy.

To koniec i to na nim, Peterze, spoczywał obowiązek poinformowania o tym fakcie despotycznego szefa koncernu Axela Nobla.

Nie cieszyła go ta perspektywa.

 

Zamknął drzwi na klucz i założył ciemne okulary, kiedy wyszedł na ostre, padające pionowo światło słoneczne. Obóz geofizyków stanowiło kilka pomarańczowych kontenerów ustawionych na wysuniętym klifie zaledwie kilkaset metrów od brudnej, cofającej się ściany lądolodu. Anteny radiowe

i satelitarne były przytwierdzone stalowymi linami do skalistego podłoża, a wiatr nieprzerwanie i smętnie świszczał między nimi. Słońce sypało iskry z zatoki Disko, a jeszcze dalej, za zatoką i pojedynczymi sunącymi bezszelestnie górami lodowymi rozciągał się bezkres Oceanu Arktycznego.

Szeroka równina dzieląca obóz od wybrzeża była usiana namiotami w różnych rozmiarach i kolorach. Wśród nich wyróżniały się długie białe namioty, gdzie wydawano posiłki, oraz platformy, przy których od kilku miesięcy gromadzili się demonstranci, aby podsycać w sobie nawzajem destrukcyjny gniew. Z terenu ogrodzonej stacji miasteczko namiotowe przypominało festiwal muzyczny, który nie chciał się skończyć. Peter Holm bez trudu mógł przeczytać napisy na odległych, szarpanych wiatrem banerach: „NOBEL OIL GWAŁCI NASZĄ ZIEMIĘ, NOBEL OIL KRADNIE PRZYSZŁOŚĆ GRENLANDII”. Na niektórych banerach i plakatach widniał czarny trójząb, symbol Wojowników Posejdona – grupy aktywistów, którzy za cel obrali sobie w szczególności instalacje Nobel Oil zarówno na lądzie, jak i na wodzie, i niestrudzenie je sabotowali, choć nikt nie wiedział, kim byli ani gdzie można ich było znaleźć.

Ich ostatni atak uniemożliwił stacji nawiązanie połączenia satelitarnego z kwaterą główną w Kopenhadze i nikt w firmie nie potrafił – albo nie chciał znaleźć usterki. Aktywistom udało się bowiem przekabacić na swoją stronę również część pracujących dla koncernu teletechników.

Na szutrowej drodze u stóp wzgórza Peter zobaczył land rovera z włączonym silnikiem. Kiedy siedzący w kabinie człowiek pomachał do niego ręką, zaczął ostrożnie schodzić w dół ścieżką śliską od wody z roztopów.

Położył swoje torby na tylnym siedzeniu, a sam usiadł obok kierowcy, który przywitał go uśmiechem. Był to młody chłopak, czarnowłosy i szczupły, wyglądał jak model. Wzrok Petera przesunął się po udach mężczyzny w opiętych dżinsach i zatrzymał na jego opalonych dłoniach. Samochód zaczął sunąć koleiną będącą raczej propozycją drogi niż drogą jako taką. Geolog spojrzał w stronę biało-niebieskiego, połyskującego morza i namiotów aktywistów.

– Wyjadą, kiedy przyjdą śniegi – powiedział cicho, jakby do siebie. – Przecież wszyscy tego chcą. W każdym razie powinni chcieć, do diabła. Praca, pieniądze, największe złoże oleju łupkowego i gazu na ziemi. Pieniądze. Praca. Przyszłość.

– Najwyraźniej nie wszyscy myślą w ten sposób – zauważył kierowca.

I wyciągnął rękę: – Rasmus Nordstrand.

– Peter Holm. To prawda, nie wszyscy. Ale wszyscy, którzy mają cokolwiek do powiedzenia. Ci, którzy żyją w dwudziestym pierwszym wieku.

W zatoce żółte bariery pływające wiły się aż po horyzont, a w ich obrębie kilka statków do usuwania zanieczyszczeń pracowało przy wycieku z zaatakowanego przez aktywistów rurociągu łączącego rafinerię z instalacją głębinową, z której supertankowce ssały olej łupkowy dla spragnionego świata.

Trzy tygodnie temu Wojownicy Posejdona wysadzili w powietrze fragment rurociągu, używając dynamitu należącego do Nobel Oil. Wykradli go 

z chronionego i ponoć w pełni zabezpieczonego magazynu.

Na wieść o tym Axel Nobel, człowiek, którego zwykle cechował chłód

i kamienny spokój, wpadł w amok. W kilka godzin przyleciał na miejsce prywatnym odrzutowcem, żeby osobiście zwolnić poważaną, choć niekompetentną brytyjską firmę ochroniarską, zaś w jej miejsce zatrudnił szemraną chińsko-amerykańską agencję znaną z zatrudniania w charakterze „konsultantów” byłych komandosów i weteranów wojny na Bałkanach.

Następnie dopilnował, aby uprzątnięto plamę oleju z dziewiczych wód Arktyki.

Wyciek wywołał oczywiście lawinę trudnych pytań ze strony światowej prasy, Rządu Lokalnego Grenlandii, amerykańskiego kongresu i duńskiego parlamentu, przywołał bowiem niemiłe wspomnienia katastrofy Deepwater Horizon w Zatoce Meksykańskiej.

– Dlaczego oni to robią? – mruknął Peter szczerze wzburzony. – Dlaczego ci obrońcy środowiska, rozumiesz: środowiska!, próbują zmienić Północny Atlantyk w miskę dressingu do sałatki?

– Żeby pokazać, że to możliwe – odparł rezolutnie chłopak. – Żeby cały świat zobaczył, że te instalacje nie są dość bezpieczne, a tutejsza przyroda nadal jest ekstremalna, nawet jeśli lód się cofa. Poza tym chcą, żeby ludzie się przebudzili

i zrozumieli, że stali się podwładnymi Chińskiej Republiki Ludowej. A oni tutaj chcieliby sami decydować o sobie. Mieli już do czynienia z Duńczykami,

a z Chińczykami nie mają ochoty próbować.

Peter przyjrzał się uważniej swojemu towarzyszowi.

– Jesteś stąd? Nie przypominasz…

– Mój ojciec pochodzi z Nuuk, mama z Danii – wyjaśnił chłopak. – Jestem biologiem morskim, pracuję w kwaterze głównej w Ilulissat. Ci z góry chcieli mieć pewność, że uda ci się stąd bezpiecznie wydostać helikopterem. A ja znam język i mam tu paru kumpli.

– Nie rozumiem: dlaczego miałoby być niebezpiecznie?

– Ich zdaniem będzie gorzej.

Peter pomyślał, że owszem, będzie gorzej, niż są sobie w stanie wyobrazić.

A potem wszystko się zatrzyma.

Do brzegu zbliżała się jakaś jednostka. Na białej burcie statku wielkimi na metr zielonymi literami było napisane GREENPEACE. Statek ustawił się pod wiatr, na dziobie zakołysała się kotwica, a dźwig zaczął opuszczać na wodę gumowy ponton z aktywistami w żółtych kamizelkach.

– Cudownie. Godna podziwu solidarność – mruknął kierowca i zatrzymał się przy szlabanie. Po jego obu stronach ciągnął się płot wysoki na trzy metry

i zwieńczony zwojami drutu kolczastego. Chiński wartownik o nieruchomej twarzy przyglądał im się zza kuloodpornej szyby. Na ścianie za nim wisiał stojak z puszkami gazu pieprzowego, granatami z gazem łzawiącym i pistoletami maszynowymi. To również była nowość, pomyślał Peter.

Szlaban się podniósł i przejechali między ustawionymi ciasno betonowymi blokami i stalowymi zaporami w stronę biegnącej wzdłuż wybrzeża drogi.

Za budką wartowniczą jeden ze strażników bawił się z dwoma groźnie wyglądającymi dobermanami.

Podekscytowane głosy z megafonów brzmiały teraz całkiem blisko. Peter wyraźnie widział twarze protestujących, ich otwarte w krzyku usta.

Koleina wiła się między blokami skalnymi wielkości domów, a w pewnym momencie ich oczom ukazała się czarna, sięgającą nieba góra, która dominowała nad doliną. Stanowiła część łańcucha górskiego, dotychczas ukrytego pod lądolodem, mieszczącego w sobie niezliczone miliony metrów sześciennych oleju łupkowego i niemal niewyczerpane zasoby gazu.

– Czyli pańskim zdaniem ta góra to zbawienie? – spytał chłopak, wskazując na nią głową i przekrzykując silnik.

Peter wzruszył ramionami i złapał się uchwytu nad drzwiami pasażera.

– Nie wprost i nie dosłownie, ale tego przecież o niczym nie można powiedzieć. Tak naprawdę ta góra jest podstępna… zresztą nieważne. To może oznaczać wielki, wyzwalający kopniak w dupę Putina. I nie tylko. Europa Zachodnia może się stać samowystarczalna w kwestii paliw kopalnych, i to do końca świata. Norweski szelf kontynentalny to nic w porównaniu z tym, co tutaj mamy. Gdyby udało się to na dobre rozkręcić, wszyscy Duńczycy mogą iść na zasiłek. To znaczy ta połowa, która jeszcze nie przeszła, oczywiście. Podobnie jak w Norwegii. Albo Emiratach.

– A w jakim sensie ta góra jest podstępna?

– W żadnym. Źle się wyraziłem… To… nic takiego.

Logo Nobel Oil z boku land rovera zadziałało na demonstrantów jak płachta na byka. Z długich namiotów jadalnych wylały się ich nieprzebrane rzesze. Ludzie zaczęli biec w stronę ogrodzenia i cienkiego kordonu duńskiej policji, jak zawsze żałośnie nielicznej w porównaniu z napierającym tłumem.

Kierowca włączył napęd na cztery koła. Roztopy zalały drogę i samochód brnął

z mozołem. Dokładnie na wprost nich ktoś zerwał ogrodzenie i powyrywał

z ziemi słupki. Chińscy robotnicy w ciągu dnia naprawiali płot wzdłuż drogi,

a nocą aktywiści znów go niszczyli. I tak w kółko. Trzy młode policjantki splecione ramionami blokowały powstałą dziurę. Opuściły osłony na twarze,

a jedna nerwowo dotykała butelki z gazem pieprzowym przy swoim pasku.

Kierowca wskazał na hordy demonstrantów – kobiet i mężczyzn, starych

i młodych, które nadciągały w stronę dziury w płocie.

– Więc może jednak oni mają rację?

– Oczywiście, że nie mają! – oburzył się Peter.

Jego knykcie na uchwycie nad drzwiami pobielały. Z megafonów wylewał się nieopisany zgiełk. Surowy i przerażający do żywego. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżył, a przecież widział już wszystko.

Otworzył usta, żeby się wytłumaczyć, i w tej samej chwili znikąd nadleciał wielki kamień i uderzył w szybę tuż przy jego twarzy. Szyba pękła, natychmiast zrobiła się biała i zaczęła odchodzić od ramy.

– Cholera, zabierz nas stąd!

Peter obejrzał swoją rękę. Czubki palców były czerwone od krwi. Samochód przechylił się groźnie na mokrej drodze i został obrzucony kolejnymi kamieniami. Całym gradem kamieni. Wszystko zniknęło za chmurą odłamków szkła i land rover uderzył w blok skalny z takim impetem, że głowa Petera odbiła się od słupka drzwi samochodu. Tłum był teraz tak blisko, że gdyby Peter wyciągnął rękę, mógłby dotknąć ludzi, którzy ich osaczali.

Kierowca klął i walczył z oporną kierownicą.

Nagle na skalnym uskoku blisko drogi Peter dostrzegł samotną postać. Kobieta wyglądała, jakby stała na ambonie samej matki natury. Była wysoka, młoda

i ubrana na czarno. Przypominała posąg. Patrzyła na niego z góry lodowatym, potępiającym wzrokiem. U stóp wzgórza stała dziewczynka, mogła mieć osiem, góra dziewięć lat, i również była śmiertelnie poważna. Miała niebieskie oczy

i spojrzenie bezpośrednie, świadome, zupełnie niepasujące do wieku.

Land rover przyśpieszył na stromej drodze. Tłum wypchnął policjanta wprost pod ich maskę i tylko niebywały refleks kierowcy ocalił mężczyznę od kalectwa albo śmierci. W karoserię cały czas uderzały kamienie. Stracili boczne lusterko. Ostrzał ustał dopiero, kiedy skręcili w wąski niedostępny wąwóz.

Peter odwrócił się w fotelu i po raz ostatni spojrzał na stojącą na skale kobietę.

– Kto to, kurwa, był?

– Gdzie?

– Tam, na skale!

– Gdzie na skale?

– Jak to? Nie widziałeś jej?! Jak mogłeś jej nie widzieć? Jezu…

Z powrotem oparł plecy o fotel i jeszcze raz zerknął na swoje zakrwawione palce. Zza prawego ucha wyjął odłamek szkła, obejrzał go i wyrzucił.

Z głębokiego cienia wąwozu wyjechali na słońce. Peter odetchnął z ulgą na widok lądowiska dla helikopterów niecały kilometr przed nimi. Nie było tu żadnych demonstrantów. Lądowiska strzegł prywatny oddział ochroniarzy zatrudniony przez Axela Nobla. Byli to uzbrojeni zawodowcy, ludzie zupełnie innej kategorii niż duńscy policjanci chroniący stacji na wzgórzu.

Na zachodzie słońce połyskiwało w wysokich jak wieże zbiornikach i silosach rafinerii, w przepompowniach i ciągnących się kilometrami białych i czerwonych rurociągach. Niegasnący płomień pochodni rafineryjnej był prawie niewidoczny w krystalicznie czystym powietrzu. Cała instalacja wyglądała jak nie z tego świata. Cud inżynierii w minimalistycznym krajobrazie nagiego, zapomnianego przez Boga wybrzeża. Spełnienie religijnej wizji jednego człowieka, realizacja marzenia Axela Nobla o odrodzeniu się Zachodu w świecie pogrążonym

w przesądach, religijnym fanatyzmie i korupcji.

Kierowca zatrzymał się przed lądowiskiem. Uśmiechał się, ale Peter widział, że chłopak był roztrzęsiony.

– Powiedziałem, że cię stamtąd wydostanę – powiedział Rasmus Nordstrand

z butą, która była nieco na wyrost. – Tylko kto teraz zapłaci za ten wrak, który dziś rano odebrałem jako nowy lśniący wózek?

– Zadbam, żebyś dostał nowy. Jaki wolisz kolor: zielony czy zielony? – Peter zaśmiał się z ulgą i wbił wzrok w duży pomarańczowy helikopter czekający na lądowisku. Śmigła zaczęły się obracać. W kabinie krzątali się technicy

i pracownicy. Wszyscy chcieli jak najprędzej opuścić tę niewdzięczną ziemię.

Za to jemu nagle przestało się śpieszyć. Adrenalina przestała działać.

Podał rękę kierowcy i być może trzymał jego dłoń w swojej nieco dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Znów popatrzył na uda młodego mężczyzny rozpychające materiał spodni, na umięśnioną, opaloną szyję wystającą zza kołnierzyka. Słyszał własny puls i czuł zapach tamtego.

Kiedy wypuścił jego rękę, dostrzegł tatuaż na nadgarstku chłopaka: pokryty łuskami wąż zapętlony dwukrotnie i pożerający własny ogon. Delikatnie przesunął opuszkami palców po rysunku. Kierowca najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu.

– To jakiś inuicki symbol? Co oznacza?

– Nic. Byłem w Hamburgu ze znajomymi. Zalałem się w trupa i obudziłem się

z tym wężem. Nie ma w tym niestety żadnej głębi.

Pomachali do niego z helikoptera, a pilot wymownie wskazał na swój zegarek. Peter spokojnie mu odmachał.

– A ty? Może też się zabierzesz? – spytał chłopaka, długo patrząc mu w oczy. – Rasmus, nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Naprawdę. Oni by mnie zabili.

– Ja lecę następnym – odparł i wskazał na niebo oraz helikopter, który kołował leniwie, czekając, aż zwolni się plac. – Chcę odwiedzić mamę w Kopenhadze.

– To może się spotkamy, jeśli będziesz miał czas i ochotę? Mówię poważnie, jestem ci cholernie wdzięczny. Naprawdę.

Dłoń kierowcy spoczywała na dźwigni biegów między nimi. Chłopak się uśmiechał. Miał gęste czarne rzęsy. Rzadko się zdarzało, aby ktoś miał wysokie kości policzkowe, lśniące czarne włosy i do tego niebieskie oczy, pomyślał Peter. Wyobraził sobie te oczy zamknięte w ekstazie.

Wyjął z portfela wizytówkę. Chłopak schował ją do kieszeni na piersi koszuli

i poklepał. Znów patrzył Peterowi prosto w twarz, a ten był już niemal pewien swego.

– No dobrze. To nie zapomnij do mnie zadzwonić. Pójdziemy na drinka… albo coś.

Kierowca się uśmiechnął.

– Jasne. Drink… albo coś. Tak zrobimy!

Helikopter się podniósł i Peter Holm popatrzył na zniszczony samochód. Rasmus jedną dłonią osłaniał oczy przed słońcem, a drugą machał mu na pożegnanie. Peter przyciskał twarz do szyby, aż zniknął zarówno chłopak, jak i samochód,

i w dole widać było tylko wzgórze, demonstrantów i ich namioty. I, oczywiście, czarną, kruszejącą górę.

*

Na przekór konserwatorowi zabytków i wrażliwym na piękno działaczom miejskim Axel Nobel przeforsował budowę wysokiej na czterdzieści i długiej na sto metrów stalowo-szklanej konstrukcji nad już i tak okazałym sześciopiętrowym budynkiem z piaskowca, który od trzystu lat witał wpływające do kopenhaskiego portu statki i w którym obecnie mieściła się jego firma. Dostał nawet pozwolenie na utworzenie lądowiska dla helikopterów na końcu nowo powstałej konstrukcji. Było to jedyne takie lądowisko w Kopenhadze, poza tym na dachu urazówki w Rigshospitalet.

Wydłużona kopuła zaprojektowana przez jednego ze znanych amerykańskich architektów szybko została przez kopenhażan ochrzczona żółwiem. Podobieństwo do sympatycznego gada było uderzające również przez zielone szyby, które tworzyły jakby łuski na śliskim owalnym pancerzu. Konstrukcja miała upamiętniać ziemskie dokonania prezesa Nobla i gdyby chodziło

o kogokolwiek innego, pomysł z miejsca odrzucono by jako niezdrowy przejaw megalomanii. Ale nie w przypadku Axela Nobla, najbogatszego człowieka

w kraju. On naprawdę był wyjątkowy. Jeden z najwybitniejszych synów ojczyzny.

Widok na morze i cieśninę też był niczego sobie, stwierdził Peter, ziewając

i dopijając kawę. Prezes żegnał się właśnie z delegacją oszołomionych

i podekscytowanych przedstawicieli Lokalnego Rządu Grenlandii, Chińskiego Banku Rozwoju i szeregowych posłów duńskiego parlamentu, których zaproszono na krótką odprawę w sprawie przyszłości zatoki Disko, która była również przyszłością całego królestwa. Przyszłością, warto dodać, niezwykle obiecującą.

Ładne, młode kelnerki z upiętymi włosami i w długich czarnych spódnicach roznosiły kawę, wodę i przekąski, a pracownicy sekretariatu zarządu dbali, aby wszyscy czuli się ważni, wysłuchani i zrozumiani.

Gejsze i stado owiec, pomyślał Peter znużony. Axel Nobel odprowadził ostatnich gości do drzwi. Jego najbliżsi doradcy byli małomówni i posępni. Może dotarły do nich ponure wieści, choć Peter nie wyobrażał sobie jakim sposobem. Z tego, co wiedział, tylko on miał pełny obraz sytuacji. I Nobel, naturalnie.

Peter podniósł wzrok i popatrzył obojętnie na lekką jak piórko aluminiową gondolę, która zwisała ze stalowych belek stropowych. Na dziwacznym wehikule widniał duży, pomarańczowy i częściowo starty napis „NOBEL II”. To w nim Axel Nobel wraz z międzynarodową załogą pobili wszystkie rekordy odległości w historii lotów balonem. W przeciwległym końcu hali inżynierowie

i rzemieślnicy zamontowali długi na trzydzieści metrów półmodel jachtu Axela

z regat o puchar Ameryki o nazwie Holger Danske.

Na stole na środku pomieszczenia umieszczono dopracowany w najdrobniejszych szczegółach model projektu w zatoce Disko: rafinerii, supertankowców, instalacji głębinowych, miasteczka kontenerowego dla robotników oraz ogromnych platform wiertniczych i przepompowni.

Axel Nobel, wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, zamknął drzwi za ostatnim ze swoich gości, przeciągnął się i poluzował krawat. Obszedł makietę dookoła, nie parząc na Petera. Tu poprawił żuraw, tam supertankowiec. W końcu rozłożył ręce w geście przypominającym błogosławieństwo. A może pożegnanie? Peter bawił się okruchami croissanta na swoim talerzyku i stłumił ziewnięcie. Pomyślał

o młodym kierowcy, który go ocalił przed żądnym krwi tłumem aktywistów,

i poczuł lekkie ssanie w brzuchu. Rasmus… jak?

Coś jakby Nordstrand… chyba.

Prezes powiesił marynarkę na oparciu krzesła i usiadł za biurkiem. Podwinął rękawy, odsłaniając wytatuowane przedramiona. Te ramiona opowiadały nieco inną historię niż ta, którą znała większość ludzi. Prezes służył bowiem 

w jednostkach specjalnych dwóch różnych krajów, w stopniu oficera.

Nadeszła chwila, której Peter się obawiał, odkąd opuścił stację terenową w zatoce Disko.

 

Kiedy dziesięć minut później skończył zdawać relację, czuł na sobie intensywny wzrok Nobla.

– Czyli wszystko szlag trafił? – spytał jego szef głosem cichym i nazbyt spokojnym. – Spuściliśmy w kiblu pięć miliardów dolarów. A teraz zwijamy swoje namioty, zabieramy wielbłądy, kozy i kobiety i idziemy szukać szczęścia gdzie indziej. To chcesz mi powiedzieć? Z tą różnicą, że musimy te przeklęte wielbłądy sprzedać, jeśli chcemy dożyć jutra.

Peter wytrzymał zimny wzrok prezesa. Wiedział, że lękliwych ludzi Axel Nobel nienawidził bardziej niż czegokolwiek innego.

– Przykro mi – powiedział. – Naprawdę.

Prezes wsunął krzesło na swoje miejsce. Z portretu za jego plecami bladymi, wygłodniałymi oczami spoglądał na świat założyciel firmy.

– Mnie też. Tylko zastanawiam się, dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero teraz? Zrobiliśmy milion odwiertów w tej skamieniałej zaspie gówna!

Peter Holm rozłożył ręce.

– Kiedy robiliśmy pierwsze odwierty badawcze dwadzieścia lat temu, łańcuch górski był przykryty trzydziestometrową skorupą lodu. Wiedzieliśmy, że wewnątrz znajdują się ogromne złoża oleju łupkowego i gazu, ale mieliśmy świadomość, że są niedostępne. Nawet gdyby udało się wyprowadzić olej na powierzchnię i dociągnąć do wybrzeża, i tak nie było sposobu, żeby go przetransportować dalej, bo przez jakieś pół roku dryfujące kry odcinały Grenlandię Zachodnią od reszty świata. Potrzebny był cud i cud nastąpił: lądolód zaczął się cofać, i to szybciej, niż ktokolwiek mógł przewidzieć. Nagle otworzyło się dla supertankowców Przejście Północno-Zachodnie do Pacyfiku i rynków azjatyckich. To idealna opcja.

– To była idealna opcja. Tylko dlatego Chiński Bank Rozwoju zainwestował

w projekt trzy miliardy dolarów, a nasz rząd parł ku realizacji jak opętany. Peter, pozwól, że ci przypomnę, że słowo „nie” nagle zniknęło z politycznego dyskursu, bo przecież w tym roku są wybory.

– Nie zapomniałem o wyborach, tylko nie bardzo wiem, co twoim zdaniem mam z tym zrobić? Nie mieliśmy modeli komputerowych, które by mogły przewidzieć…

– A mnie się wydawało, że wasze modele komputerowe mogą przewidzieć wszystko! Wydawało mi się, że to za to ci płacę półtora miliona rocznie. Żebyśmy się, kurwa, nie obudzili z ręką w nocniku! – Nobel wrzeszczał, nagle przestał nad sobą panować.

– Lądolód po raz ostatni cofał się osiemnaście milionów lat temu. – Peter próbował przemówić mu do rozsądku. – Nie było wtedy laboratoriów ani superkomputerów. Nie było nawet liczydła. Nikt nie mógł przewidzieć, że stanie się coś takiego. Nikt. To, co się teraz dzieje, jest wyjątkowe w skali wszechświata. Absolutnie unikalne.

Axel odsunął swój oskarżycielski wzrok od twarzy geologa.

– Unikalne, mówisz… Tak, to przecież coś niesamowitego. Ty dostaniesz Nobla w dziedzinie geofizyki, a mnie Chińczycy zaciukają. Wszystkim się wydaje, że oni myślą o kolejnych stuleciach, ale to nieprawda. Chińczycy to dusigrosze, dokładnie tacy jak my wszyscy, i chcą, żeby ich inwestycje się zwracały. Najlepiej wczoraj. Nie pojmują na przykład, dlaczego już dawno nie deportowaliśmy wszystkich Grenlandczyków do Islandii. Albo dlaczego już dawno nie aresztowaliśmy przywódców protestów. A najbardziej nie mieści im się

w głowach, że w ciągu wieków wypłaciliśmy miliardy koron zasiłku pięćdziesięciu sześciu tysiącom mieszkańców, bo mieliśmy wyrzuty sumienia,

że przywlekliśmy im rzeżączkę, wódkę i Biblię i teraz jeszcze im ofiarujemy podziemne złoża, choć ich wyspa nie jest w stanie odpłacić się w żaden inny sposób. W Pekinie pojęć takich jak niepodległość, demokracja i zrównoważony rozwój nikt nie rozumie. Byłeś tam kiedyś? Powietrze można kroić nożem, a w rzekach wywoływać zdjęcia, tyle tam jest metali ciężkich.

Axel ponownie zasiadł w giętkim obitym skórą fotelu prezesa. Rozparł się w nim na chwilę, zanim znowu zerwał się na równe nogi i zaczął niespokojnie przemierzać swój gabinet.

Peter tak naprawdę darzył go sympatią. Nauczył się go lubić po dwudziestu latach pracy w koncernie. Nie zawsze było lekko, Nobel był człowiekiem chłodnym, bezkompromisowym i przesadnie strzegącym własnej prywatności. Doceniał jednak profesjonalizm i wiedzę. Był sprawiedliwy wobec ludzi, którzy się sprawdzali, i włożył miliardy w fundację dobroczynną, która wspierała najróżniejsze dobre i ważne cele. Peter tym bardziej więc ubolewał, że musiał być posłańcem złych wieści. I to w roku wyborów. To był rzeczywiście fatalny moment.

Axel Nobel zatrzymał się na środku gabinetu pogrążony we własnych myślach,

a Peter rozejrzał się za dzbankiem z kawą.

– Kiedy opuszczałem zatokę Disko, pojawił się statek Greenpeace’u – powiedział cicho. – Dostaną szału, jeśli się o tym dowiedzą. Miejscowi zresztą też. W ich mitologii morze to świętość i źródło życia. – Popatrzył wymownie na prezesa. –Chyba że mógłbyś…

Axel popatrzył na swojego przodka, założyciela imperium, jakby miał ochotę rozpłatać mu brzuch nożem do otwierania listów.

– Minęły już czasy, kiedy lokalny rząd można było przekupić miejscem

w zarządzie firmy, dziwkami, wódką i kontem na Kajmanach – oznajmił. – Oni tam, u siebie zrobili wielkie porządki, Peter. Wszyscy uważają, że ich nowa administracja jest najbardziej niekompetentna zaraz po Zimbabwe, ale to ideowcy. Poza tym jest nasz własny rząd. I te wszystkie niezliczone komisje. Przegłosowali ten projekt bez mrugnięcia okiem. Dostrzegli w nim szansę, aby przejść do historii. Stać się nieśmiertelnymi. Albo przynajmniej na reelekcję. – Schował ręce do kieszeni. Tatuaże na jego ramionach wiły się i pęczniały. – Do tego, jak mówię, dochodzą Chińczycy – dodał cicho. – Nasi nieodzowni, imperialistyczni partnerzy. W tej chwili tylko Pekin stać na projekty o takiej skali. Właśnie przebudowują Afrykę. Postanowili sobie dokupić kolejny kontynent, jakby jeden im nie wystarczał. Owszem, wymaga gruntownego remontu, ale uwierz mi, za dziesięć lat nie będziesz widział różnicy między Szanghajem

a Mombasą.

– Wierzę.

– Ale chyba nikomu o tym nie mówiłeś, prawda? – spytał nagle prezes. – Bo jeśli to wyjdzie, nasze akcje polecą na łeb na szyję… Giełdowe przecieki mogą zniszczyć firmę w jeden dzień. Nawet tak wielką jak Nobel Group. Nawet w mniej niż jeden dzień.

– Oczywiście, że nikomu nie mówiłem – zapewnił go Peter. – Dałem wszystkim wolne, kiedy odczytywałem wyniki najnowszych odwiertów, a potem wykasowałem dane z głównego komputera. Przeczuwałem, że mogą być problemy, choć nie sądziłem, że aż takie. Te liczby istnieją tylko tutaj – postukał się w skroń – oraz w moim laptopie, w którym mam najlepszy program szyfrujący na świecie.

– A gdzie masz ten laptop?

– W moim sejfie.

– W domu? To na pewno bezpieczne? Na kiedy możesz opracować te analizy?

Peter miał ochotę odpowiedzieć, że jest wykończony, a poza tym chciałby się najpierw zapoznać z dostępną literaturą na temat tego wyjątkowego geologicznego zjawiska, o ile taka istnieje. Wiedział jednak, że prezes oczekiwał od niego pracy w trybie całodobowym.

– Wszystko mogę zrobić w domu. Sporządzę grafy i prognozy, dokonam całościowej oceny, a potem możesz wyrzucić mój komputer za okno.

Axel uśmiechnął się słabo.

– Szczerze mówiąc, myślę, że tak właśnie zrobię.

– Okej, tylko to niczego nie zmieni.

– Czyli co: cztery, może pięć lat? Tyle nam zostało?

– Tak sądzę. Albo tylko trzy. Z grubsza trudno to ocenić. Jak mówię, nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem.

– Mamy w każdym razie trochę czasu. Coś wymyślimy. Jak zawsze – powiedział Axel bez przekonania. I ponownie usiadł. Odsunął się od biurka razem z krzesłem. Przeniósł wzrok z twarzy geologa i zawiesił go w powietrzu między nimi. – Wyrobisz się na jutro? – spytał z wyczekiwaniem w głosie.

– Powinienem. A w ogóle sytuacja tam na miejscu robi się nieciekawa. Przykro mi to mówić, ale policja jest bez szans. Demonstranci obrzucili kamieniami samochód, który mnie przywiózł na lądowisko. Gdyby nie kierowca, chybaby mnie zabili. – Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie Rasmusa.

Axel uważnie mu się przyjrzał.

– A kto to był?

– Jakiś młody chłopak. Rasmus… Rasmus Nordstrand. Piekielnie zdolny. Biolog morski z Ilulissat. Pół-Grenlandczyk.

Prezes pokiwał głową.

– Doskonale. Należy mu się jakaś premia.

– Zdecydowanie. W sumie jest teraz w Kopenhadze. Przyleciał odwiedzić matkę. Umówiliśmy się na drinka. Albo coś.

– W takim razie pozdrów go ode mnie, jeśli go spotkasz – wymamrotał prezes

i potarł oczy.

Wstał i Peter zrozumiał, że to koniec audiencji.

– A właściwie skąd ten pośpiech? – spytał nagle. – Szczerze mówiąc, chętnie bym się tym swoim danym przyjrzał trochę bliżej.

Axel położył dłoń na jego ramieniu. Zawahał się i Peter po raz pierwszy, odkąd się poznali, dostrzegł w oczach szefa smutną rezygnację.

– Naszym danym, Peter. Rozumiem, że to ci dało do myślenia, ale obawiam się, że nie ma na to czasu. – Ręka lekko zacisnęła się na jego ramieniu. – Wszystkim nam, najlepszym ludziom z zarządu firmy, grożono śmiercią. Listy z pogróżkami dostałem oczywiście ja i moja rodzina, nasi wspólnicy, pozostali członkowie zarządu i najważniejsi szefowie projektu.

Peter wskazał palcem własną pierś i Axel pokiwał głową.

– Tak, ty też. Tak naprawdę ty jesteś pierwszy na tej liście. Oczywiście traktujemy te groźby z najwyższą powagą, ponieważ są wyrażone wprost i bardzo szczegółowo. Zawierają informacje o numerach rejestracyjnych samochodów,

o tym, gdzie czyje dzieci chodzą do szkoły, numery CPR, miejsca pracy współmałżonków i tak dalej. – Z kieszeni na piersi wyjął zalaminowaną karteczkę wielkości wizytówki i wręczył ją Peterowi. – Jeśli zauważysz coś niezwykłego, zadzwoń pod ten numer. O dowolnej porze dnia i nocy.

– Na przykład co?

– Cokolwiek. Jeśli poczujesz, że ktoś cię śledzi. Albo nagle znajdziesz się

w centrum jakiegoś zamieszania. Ktoś będzie dzwonił i odkładał słuchawkę. Tego typu rzeczy. Jak mówię, traktujemy sprawę serio. To nie są po prostu miłośnicy wielorybów czy ekofanatycy. Ci ludzie są skrajnie zdeterminowani i kompetentni. Przeniknęli do naszej organizacji i wiedzą wszystko o wszystkich.

Peter spojrzał na wizytówkę.

– Kolejna firma ochroniarska? Dlaczego nie policja?

– Policja wkracza do akcji, kiedy mają zwłoki podane na tacy, ani sekundy wcześniej – oznajmił cierpko Axel. – Takie mają rozkazy. Poza tym przeszkadzaliby tylko zawodowcom.

– Ale…

Ktoś zapukał do drzwi i prezes otworzył swojej osobistej asystentce. Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco:

– Panie Nobel, minister właśnie do pana idzie. Ze swoim specjalnym doradcą. – Spojrzała na prezesa wymownie.

– Anderssonem?

– We własnej osobie.

Axel pokiwał głową. Ministrem zupełnie się nie przejmował. Był to człowiek młody i bez jakiegokolwiek istotnego doświadczenia. To jego spin doktor Tom Andersson, pracujący wcześniej dla Organizacji Krajów Eksportujących Ropę, nadawał ton jego polityce. Tenże Andersson nadzorował przyznawanie najważniejszych uprawnień i wspólnie z szefem departamentu pilnował ich wykonania, podczas gdy minister się uczył. To Anderssona należało się strzec. On pociągał za ministerialne sznurki i wiadomo było, że nie zawaha się swojej władzy użyć.

Peter tymczasem nadal stał, jakby przywarł do podłogi gabinetu.

– Nie, czekaj. Miałem zapytać, czy wiadomo, kto wystosował te groźby?

Prezes w odpowiedzi podniósł trzy palce. To wystarczyło. Trójząb. Wojownicy Posejdona.

 

Axel Nobel odprowadził wzrokiem swojego głównego geologa, aż ten zniknął za drzwiami na marmurową klatkę schodową, bo nigdy nie korzystał z windy. Po chwili poczuł na sobie dociekliwy wzrok asystentki.

– Panie Nobel, kiepsko pan wygląda. Może zadzwonię po pańską żonę?

Pokręcił głową.

– W żadnym razie! Nic mi nie jest, Heidi. Wprowadź do mnie ministra i Toma Anderssona, kiedy tu dotrą. Nie sądzę, aby cokolwiek mogło jeszcze bardziej zepsuć ten dzień.

– Rozumiem.

Zmierzając do swojego biurka, potknął się o makietę projektu w zatoce Disko. Przewrócił jeden z żurawi, a kiedy go podnosił, pomyślał o ekoterrorystach, ministrach, ich nieprzekupnych specjalnych doradcach, dyrektorach chińskich banków i zakochanych geologach.

Nordstrand. A imię? Rasmus?

*

Axel Nobel wynajął zwyczajną skodę z przyciemnianymi szybami i zaparkował ją przy wejściu do Ørstedsparken. Jak na sygnał z bramy wyłonił się szczupły mężczyzna średniego wzrostu, rzucił wypaloną do połowy cygaretkę, otworzył drzwi od strony pasażera i wsiadł do samochodu. Brązową papierową torbę położył sobie między lśniącymi czarnymi butami i uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie do prezesa. Był ubrany jak odnoszący sukcesy biznesmen, którym w jakimś sensie był. Dirk Straat, specjalista do spraw bezpieczeństwa

i rozwiązywania problemów bogaczy. Miał czterdzieści kilka lat, jasne włosy

i był przystojny w pewien nierzucający się w oczy, niemal przeźroczysty sposób. Poruszał się jednak niczym atleta. I był skuteczny.

Skoda sunęła spokojnie w powolnym, popołudniowym szczycie na Nørre Farimagsgade.

Axel zerknął na leżącą na podłodze papierową torbę.

– Co masz w tej torbie, Dirk?

– Chleb dla kaczek, panie Nobel.

– Karmiłeś kaczki?

Straat splótł dłonie na kolanach. Były duże i bardzo spokojne.

– Zgadza się.

Prezes sprawdził boczne lusterko i wręczył Holendrowi wypchaną kopertę.

– Masz tu wszystkie dostępne informacje o Peterze Holmie. Dirk, to jeden z moich najbardziej zaufanych ludzi. Porządny człowiek. Powiedziałbym nawet, że to mój bliski przyjaciel. – Popatrzył z boku na Dirka. Chciał mieć pewność, że ten rozumie, że chodzi o człowieka będącego po  ich stronie.

– Porządny człowiek – powtórzył Straat.

– Dokładnie. Musimy go tylko trochę przypilnować, kiedy będzie pracował. Mam wrażenie, że Peter ma obecnie pewne kłopoty natury osobistej. Jest gejem i kiedy jest w kraju, prowadzi bogate życie towarzyskie. Czemu oczywiście nie można się dziwić, skoro przez dziewięć miesięcy w roku przebywa na kompletnym pustkowiu, rozmawiając z próbkami minerałów i nerdami takimi jak on sam.

– Tak, oczywiście – zgodził się Straat.

– Podobają mu się zwłaszcza młodzi mężczyźni i w tej chwili powinien być monitorowany dla własnego bezpieczeństwa. Jego telefon, mieszkanie, wszystko. Chcę wiedzieć, o czym myśli, z kim rozmawia, z kim się spotyka i czy przeciwnik również go obserwuje. Chcę wiedzieć wszystko. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Okej?

– Ma pan na myśli jakąś konkretną osobę, z którą pan Holm mógłby się spotkać? – Holender mówił po angielsku niemal bez akcentu, a głos miał cichy

i opanowany, cały zresztą taki był.

Axel zaklął, kiedy kurier na rowerze zajechał mu drogę.

– Z entuzjazmem opowiadał o jakimś chłopaku, którego dopiero co poznał na Grenlandii. Nazywa się Rasmus Nordstrand, jest biologiem morskim i pracuje dla nas w Ilulissat. Obecnie przebywa w Kopenhadze. Peter wspomniał, że być może się spotkają. – Wcisnął klakson, żeby spłoszyć tego kuriera. – Co w sumie jest dość zaskakujące…

– Dlaczego?

– Rasmus Nordstrand trzy lata temu ożenił się z pewną dziennikarką, freelancerką, i ma z nią dziewięcioletnią córkę.

– Panie Nobel, obrączka na palcu to nie zdjęcie rentgenowskie ludzkiej duszy – zauważył jego pasażer. – Takie jest moje doświadczenie w każdym razie. Pewne… zachowania odbiegające od normy spotyka się absolutnie wszędzie.

A zwłaszcza tam, gdzie najmniej się ich można spodziewać.

Dirk jak zwykle wprawił Axela w ponury nastrój. Ten człowiek sprawiał wrażenie wypalonego, jakby byt wcześnie w życiu zobaczył i zaakceptował zbyt wiele, wyzbył się wszelkich złudzeń i teraz nic nie mogło go już zaskoczyć czy chociażby zdziwić. Był zimny i martwy jak kamień.

– Dirk, chodzi głównie o te groźby pod adresem naszych czołowych pracowników.

– Naturalnie, panie Nobel. Wojownicy Posejdona. Pracujemy nad tym. Staramy się ich zidentyfikować, ale nie są głupi. Wygląda na to, że potrafią myśleć. Jak długo ma trwać monitoring pana Holma?

– Tydzień. Dopóki nie wróci do Grenlandii.

Axel spojrzał na swojego starego, poobijanego rolexa i dodał:

– Niecały tydzień.

Przy Esplanaden znalazł wolne miejsce i zaparkował. Słońce odbijało się od zielonej szklanej kopuły po drugiej stronie portu.

Straat schował do wewnętrznej kieszeni kopertę z informacjami na temat Petera Holma i wysiadł. Axel opuścił boczną szybę.

– Dirk, nie zapomnij o kaczkach.

Holender popatrzył na niego pustym wzrokiem.

– Słucham?

Prezes Nobel pomachał papierową torbą.

– Kaczki. Chleb.

Straat wziął od niego torbę.

– Dziękuję, mynheer.

– Nie ma za co. A właściwie dlaczego mówią na ciebie Tiger Woods?

Bladą twarz mężczyzny po raz pierwszy rozjaśnił szczery, promienny uśmiech,

a jego oczy niemal się ożywiły.

– Uwielbiam golfa, mister Nobel. Zwłaszcza długą grę driverem. A pan grywa?

– Niestety nie.

 

Dirk patrzył, jak skoda skręca za rogiem w Amaliegade. Z papierowej torby wyjął niewielki cyfrowy dyktafon i przewinął kawałek, żeby sprawdzić, czy jakość dźwięku jest zadowalająca. Nie miał żadnych istotnych powodów, by zabezpieczać się w ten sposób, ale już dawno się przekonał, że nigdy nie zaszkodzi mieć na swoich mocodawców jakiś kompromitujący materiał. Taki na przykład jak odciski palców Nobla na tej kopercie. Zwłaszcza gdy zadanie wykraczało nieco poza przyjęte ramy – jak śledzenie jednego z własnych pracowników. W normalnych okolicznościach ktoś taki jak Axel Nobel na pewno nie fatygowałby się, żeby osobiście przekazywać dane na temat rutynowej obserwacji.

Dlatego Dirk wiedział, że monitoring bardzo towarzyskiego Petera Holma to nie było zadanie rutynowe.

II 

Przed godziną Michael Sander odebrał z lotniska w Kastrup małżeństwo Palmerów i ich córkę Daphne. Teraz siedzieli w jego mercedesie zaparkowanym w starym centrum miasta, w wąskiej uliczce, gdzie czynsze były najwyższe

w stolicy i z boków spoglądały na nich pięknie odrestaurowane siedemnastowieczne fasady.

Wszyscy milczeli.

Pan Palmer, który siedział obok Michaela na miejscu pasażera, dobijał sześćdziesiątki. Siedząca z tyłu pani Palmer wyglądała na nieco młodszą. Była zadbana, wyróżniały ją ładne oczy i jeszcze ładniejszy dekolt. Córka Daphne dobijała trzydziestki, ale długie jasne włosy spięła szylkretową klamrą, co nadawało jej trochę zbyt dziewczęcy wygląd. Twarz miała wycofaną, na sobie płaszcz Burberry, a na kolanach torebkę Gucci, którą nerwowo ściskała. Wydawała się kompletnie zagubiona. Wyjęła z torebki szminkę i małe lusterko. Musnęła szminką wargi, przy czym udało jej się ją upuścić na tapicerkę w kolorze koniaku. Widząc to, Michael, który śledził jej ruchy w lusterku wstecznym, wzdrygnął się. Ten samochód był jego dumą oraz jedynym cennym wartościowym przedmiotem, jaki jego była żona Sara oraz jej drapieżny adwokat pozwolili mu zatrzymać po mało eleganckim rozwodzie.

Daphne ostrożnie położyła mu dłoń na ramieniu.

– Nie chodzi o to, panie Sander, że nie doceniam pańskiej pracy. Absolutnie nie. Tylko co u licha może tutaj robić Julian? Sądzi pan, że przez cały czas był

w Kopenhadze?

Michael nie czuł się najlepiej. Ta sprawa była rozczarowująco banalna. Klisza za kliszą, tak, niestety, czasem układa się życie. Palmerowie różnili się od jego normalnej, obrzydliwie bogatej klienteli. Przyjął ich zlecenie tylko dlatego, że poprosił go o to Jimmy, jego przyjaciel i kolega z osławionej agencji ochroniarskiej Shepherd & Wilkins, dla której Michael pracował od lat. Palmer był wujkiem Jimmy’ego i profesorem językoznawstwa, niestety nie był przesadnie zamożny. Dlatego Jimmy oczekiwał, że Michael zgodzi się wykonać tę usługę po kosztach. Uznał, że skoro Michael jest Duńczykiem, to odnalezienie zbiegłego zięcia profesora będzie bułką z masłem.

Dłoń Daphne zostawiła ciepły ślad na jego skórze.

– Do Kopenhagi przyjechał z Berlina pół roku temu – wyjaśnił Michael obojętnym głosem. – Mieszka w Østerbro ze znajomym.

– Z jakim znajomym? Czy to…

– To tancerz.

– Ale dlaczego w takim razie siedzimy tutaj? – niecierpliwił się pan Palmer. – Moja córka nie widziała się z mężem od ponad roku. Julian z kolei nie zadał sobie trudu, aby zadzwonić, wysłać esemesa czy listu. Nie zrobił zupełnie nic. Nie kontaktował się nawet z Nicholasem, swoim czteroletnim synem. Czy on się dobrze czuje? Nic mu nie jest?

– Chodzi na siłownię trzy razy w tygodniu – oznajmił Michael.

W lusterku wymienił spojrzenie z panią Palmer. Od razu się zorientował, że to ona jest najtrzeźwiej myślącą osobą z tej trójki. I rzeczywiście, odwróciła się do swojej córki i skomentowała:

– Skarbie, to przecież żadna sensacja. Może nawet został weganinem. Tak jak ty.

– Mamo…

Palmer nie odpuszczał:

– Michael, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Na co czekamy?

Fasadę po drugiej stronie ulicy rozświetlał trzymetrowy, na wpół stłuczony neon w kształcie banana. Przed wejściem do nocnego klubu kilkunastu młodych mężczyzn stało wokół żeliwnych popielniczek. Rozmawiali, palili, pili i parskali śmiechem. Wszyscy zadbani i w modnych strojach. Wyraziste fryzury. Scena przypominała reklamę Armaniego. Za każdym razem, gdy ktoś otwierał szklane drzwi klubu, na ulicę wylewała się muzyka, a od środka dostępu strzegł czarny, łysy olbrzym obsługujący kasę.

Michael opuścił boczną szybę, wziął do ręki stojącą między siedzeniami butelkę wody i wypił ją duszkiem do połowy.

– Julian pracuje tutaj, w Banana Clubie – oznajmił.

– Jak to pracuje?

– Tak to. Przychodzi tu, wykonuje powierzone mu zadania, po czym, zgodnie

z zawartą umową pobiera za to zapłatę, nazywaną również wynagrodzeniem. Pracuje. Jest tu zatrudniony.

– Ale Julian jest chirurgiem plastycznym, do cholery!

Daphne zawtórowała ojcu:

– Ma świetnie prosperujący gabinet przy Brook Street i kontrakt w London Stanmor Hospital, panie Sander.

Michael tylko pokiwał głową.

– Zatem odnalazł nowe powołanie i został barmanem.

– Michael, jesteś pewien, że to nie jest jakaś koszmarna pomyłka? – zapytał zrozpaczony profesor Palmer. – Na pewno mówimy o tej samej osobie? Ja… To mi się nie mieści w głowie…

– Julian Trevanian. Trzydzieści pięć lat, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, osiemdziesiąt jeden kilo, blizna w kształcie półksiężyca nad prawą brwią, brązowe włosy. Aha, teraz je zapuścił i nosi kucyk.

– Jezu – jęknęła Daphne.

Pani Palmer objęła córkę ramieniem, jakby chciała ją ochronić, i przytuliła do siebie. Nie uciekła przed wzrokiem Michaela w lusterku wstecznym, ale wyraz jej twarzy był trudny do odczytania. Michael pomyślał, że chyba nigdy nie przepadała za swoim zięciem.

Wargi profesora Palmera poruszały się bezdźwięcznie. Wyglądał jak ktoś, kto rozpaczliwie próbuje zrozumieć niepojęte. W końcu wydusił z siebie:

– Czyli pracuje w barze, tu, w Kopenhadze. Ale ma się dobrze, tak?

– Tak.

– W porządku. Myślę, że mówię w imieniu wszystkich tu obecnych, że powinniśmy zakończyć to jak ludzie kulturalni i najszybciej jak się da.

W kieszeni Michaela zawibrował telefon. Przeczytał krótką wiadomość od byłej żony o tym, że dzieci jednak nie przyjadą do niego w przyszły weekend. Nie czują się najlepiej. Nie pożegnała się.

Była to kolejna odsłona jej wyrafinowanej, starannie wymierzonej zemsty, mimo że od rozwodu minął rok. Niszczyła jego więź z dziećmi, izolowała je od niego

i tym obudziła w Michaelu nienawiść, o jaką siebie nawet nie podejrzewał.

Schował telefon do kieszeni i popatrzył na profesora, który nie przestawał do niego mówić.

– Słucham?

Palmer cofnął głowę, jakby Michael wymierzył mu policzek.

– Pytałem, czy możemy zobaczyć Juliana już teraz. Robi się późno, Daphne jest zmęczona, więc…

– On za pół godziny kończy pracę – wyjaśnił Michael. – Radziłbym, żebyśmy tu zaczekali aż wyjdzie.

Pani Palmer pochyliła się do przodu i wyczuł woń jej perfum. Trésor? Nie dotykała go, poczuł tylko jej ciepły oddech na karku. Była tak zmysłowa, że Michael zachodził w głowę, jak znosiła życie przy boku profesora uniwersytetu w środkowej Anglii. Profesorowa bez wątpienia występowała w wielu nocnych fantazjach wypełniających pokoje tamtejszego akademika.

– Ja w każdym razie chętnie bym się czegoś napiła – oznajmiła niskim, zachrypniętym głosem. – Bo to jest nocny klub, prawda? I doprawdy nie widzę powodu, żeby tu siedzieć i czekać dyskretnie jak służba. Mówimy o moim zięciu. Mężu Daphne i ojcu Nicholasa.

Zlekceważyła ostrzegawcze spojrzenie Michaela, który widząc jej nieprzejednany wyraz twarzy, zrozumiał, że ona wiedziała dokładnie, co robi. Jako jedyna z całej trójki zdawała sobie sprawę z tego, co tu się dzieje. I może miała rację. Może przyszedł czas, aby skonfrontować córkę z rzeczywistością, z którą oni wszyscy będą musieli się zderzyć prędzej czy później.

Otworzył jej drzwi.

– Zatem chodźmy. Znam bramkarza.

 

Banana Club urządzono w dawnym kinie. Michael w czasach młodości spędził tu niejedną noc na podwójnych seansach. Na przykład Blade Runner, a po nim Mad Max pod kopułą gromu.

Balkon pozostał. Oraz projektornia, z której strażnik i kamery monitoringu obserwowały wnętrze klubu. Ciasne rzędy powyginanych czerwonych aksamitnych foteli zastąpiły okrągłe stoliki, ogromny mahoniowy bar w kształcie podkowy, podłoga wyłożona czarnymi płytkami, scena, parkiet, kryształowe żyrandole wyglądające, jakby je skradziono z pałacu Buckingham, i złote tapety od podłogi po sufit. Jeśli chodzi o kolorystykę, to dominowała czerń, w którą odziani byli kelnerzy krążący po sali w krótkich opiętych szortach – oraz żółć, jak banan w logo na ich obcisłych koszulkach. Przesuwali się między gośćmi na rolkach, wszyscy piękni, młodzi, brodaci

i ekstrawagancko uczesani. Z kolei goście właściwie wszyscy byli młodymi mężczyznami w typie japiszonów albo hipsterów. Na scenie półnagi mocno umięśniony i lśniący tancerz właśnie zbliżał się do punktu kulminacyjnego swojego show na rurze. Z głośników dudniły dźwięki Closer Nine Inch Nails.

Daphne i jej rodzice rzucali się w oczy niczym amisze na pokazie mody

w Mediolanie.

Córka wobec tak zmasowanego ataku męskiej nagości spuściła skromnie oczy, ale jej matka bez skrępowania przyglądała się, jak przystojny tancerz – odwrócony plecami do publiczności – zerwał sceniczne spodenki, zsunął się po rurze na dół i odchylił plecy do tyłu, eksponując widowni grubego penisa

i ogolone jądra, by po chwili zgiąć się w przód i zademonstrować wybielony laserowo odbyt oraz podeszwy wojskowych butów.

Muzyka ucichła. Pani Palmer, oczywiście nieświadomie, nadal kołysała biodrami. Zgasły światła na scenie i przestrzeń wypełniła ekstatyczna owacja. Daphne stała nieruchomo blada jak ściana.

Profesor Palmer jęknął cicho i z wściekłością odwrócił się do Michaela. Złapał go za ramię i, pryskając kropelkami śliny, warknął:

– Michael, czy to naprawdę konieczne?! Jestem na ciebie bardzo, bardzo zły. Daphne to wrażliwa dziewczyna, a to…

Michael bez złości, acz zdecydowanie uwolnił się z jego uścisku i spokojnie spojrzał mu w twarz.

– To ja zaproponowałem, żebyśmy zaczekali w samochodzie. Ale skoro już tu jesteśmy, to chodźmy przywitać się z Julianem. W końcu po to tu przyszliśmy.

Ruszyli w kierunku, który wskazał im palcem, do najdalszego krańca baru, gdzie młody mężczyzna stał pogrążony w poważnej, jak się zdawało, rozmowie

z gościem w średnim wieku ubranym w różową koszulę. Rozpromienił się, kiedy przez parkiet przybiegł do nich stripper, teraz w dżinsach, sportowych butach

i białej koszuli. Tancerz objął barmana za szyję, przysunął do siebie i pocałował.

Różowe języki zatańczyły namiętnie.

– Pozwólcie, że wam przedstawię Juliana Treviana. Wygląda na to, że on sam się odnalazł.

Daphne wybuchła płaczem, jej ojciec zaklął siarczyście, a jego piękna żona skrzyżowała ręce na piersiach i miażdżyła zięcia czarnymi, nieprzejednanymi oczami.

– JULIAN? JULIAN! Ty przeklęty, zboczony dupku! – Daphne nie wytrzymała.

Michael popatrzył zaskoczony na tę drobną kobietę, której głos mógłby wywołać lawinę.

Barman odskoczył od tancerza i odwrócił się do niej, unosząc ręce w obronnym geście. Gdy rozpoznał tę trójkę, jego twarz przybrała barwę popiołu.

– Tak, bardzo wrażliwa. – Michael nie krył ironii. – Well, myślę, że ja już się będę zwijał. Wygląda na to, że zadanie zostało wykonane ku satysfakcji wszystkich zainteresowanych.

Profesorowa popatrzyła na niego z odrazą.

– George, zapłać temu człowiekowi – zwróciła się do męża. – On to uważa za niesłychanie zabawne.

Palmer sięgnął do wewnętrznej kieszeni, ale Michael go powstrzymał. Julian powoli zbliżał się do swojej żony. Stripper wołał coś do niego, ale ten zbył go ruchem ręki.

– Nie trzeba. To było na koszt firmy.

Potem popatrzył na panią Palmer.

– Miło mi było państwa poznać. Do widzenia.

Odwrócił się na pięcie i zaczął się przepychać przez wyperfumowany tłum.

Za jego plecami Daphne obrzucała Juliana coraz bardziej wymyślnymi bluzgami.

Wychodząc, przy stoliku w ustronnym zakamarku Michael dostrzegł nietypową parę. Mężczyźni wyróżniali się zwyczajnym strojem, zwyczajnymi fryzurami

i stonowaną mową ciała i głosami. Młodszy był po trzydziestce, miał czarne włosy i regularne rysy twarzy z wysokimi kośćmi policzkowymi. Michael pomyślał, że mógł mieć w sobie domieszkę krwi inuickiej, pewnie grenlandzkiej. Jego towarzysz miał szczupłą inteligentną twarz, siwe włosy i był co najmniej dziesięć lat starszy. Bawił się na wpół opróżnioną szklanką. Prowadzili ożywioną, ale przyjacielską dyskusję. Dłoń młodszego spoczywała na przedramieniu starszego.

Nagle młodszy podniósł wzrok i uśmiechnął się do Michaela. Ten odwzajemnił uśmiech, a zaraz potem został odepchnięty na bok przez wielkiego czarnego bramkarza, który zmierzał w stronę epicentrum awantury.

Daphne bowiem nie skończyła jeszcze wyrażać dezaprobaty dla zachowania małżonka.

 

Kiedy Michael ponownie wsiadł do mercedesa, zapalił ostatniego papierosa, jaki mu został w paczce, i zgniótł kartonik, wyobrażając sobie, że to twarz Sary. Opuścił boczną szybę i wyrzucił go do rynsztoka. Gdy na ulicę wylała się dudniąca muzyka z Banana Club, obejrzał się w samą porę, żeby dostrzec, jak tamta nietypowa para wychodzi z klubu i przechodzi na drugą stronę. Dwadzieścia metrów dalej młodszy z mężczyzn pociągnął swojego towarzysza w stronę otwartej bramy, obejmując go namiętnie.

Michael przyglądał się temu bez szczególnego zaciekawienia. Wsunął do odtwarzacza bose płytę Eurythmics i już miał uruchomić silnik, kiedy mężczyźni ponownie wyłonili się z bramy i ruszyli chodnikiem przed siebie. Starszy wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, aż przyprowadzi do domu młodą zdobycz.

Po chwili Michael dostrzegł trzecią postać, która starała się utrzymywać stały odstęp od tamtej dwójki. Barczysty gość w długim szarym płaszczu. Wypucowane buty. Michael nie widział jego twarzy, ale sylwetka i sprężysty krok wydały mu się znajome. I sprawiły, że na czole i plecach poczuł zimny pot.

Jego niepokój tylko się wzmógł, kiedy dostrzegł granatowy samochód dostawczy, jadący nienaturalnie wolno i skręcający w tę samą ulicę co tamta trójka. Profesjonalny ogon wyposażony w służbowy samochód, na wypadek gdyby trzeba było dokądś podwieźć niczego niepodejrzewającą ofiarę.

Para i mężczyzna w płaszczu zniknęli za rogiem, a Michael pokręcił głową, strofując się w duchu. Wyrzucił peta przez okno i ze schowka wyjął nową paczkę papierosów.

To nic nie znaczyło. Kopenhaga to duże miasto. Pełne obcych ludzi, których więcej nie zobaczy.

*

Ostrożnie wsunął klucz do zamka, otworzył drzwi i modlił się, żeby Ida spała. Dochodziła trzecia nad ranem, ale jego siostra utraciła zdolność spania dłużej niż parę godzin za jednym razem. Jedna z wielu rzeczy, które się u niej zmieniły, odkąd dwa lata temu zginął jej dwudziestodwuletni syn.

Pod drzwiami jej pokoju widać było wąski pasek światła. Pokój znajdował się na środku długiego korytarza, w którym było o wiele za dużo pokoi i pokoików. Mieszkanie znajdowało się na parterze willi w Gentofte. Michael wybrał je ze względu na dzieci, ale ich matka i tak nie pozwalała im tu przyjeżdżać. Biała willa otoczona urokliwym ogrodem należała kiedyś do nadwornej śpiewaczki, zaś obecnie była podzielona na trzy duże mieszkania. Michael z siostrą kupili to na parterze, a przynależąca do niego działka graniczyła z arboretum, do którego prawie nikt nie zaglądał. Miejsce byłoby idealne, aby dorastały w nim dzieci – w każdym razie przez połowę czasu.

Choć mieszkali tu od sześciu miesięcy, pod ścianami wciąż stały nierozpakowane pudła z przeprowadzki, Michael nadal nie powiesił zasłon, a wyposażenie jego sypialni składało się z materaca, na wpół opróżnionej butelki famous grouse, karabinu snajperskiego w skórzanym futerale i popielniczki.

Przeszedł przez skąpane w mroku, milczące wysokie pokoje o świeżo pomalowanych ścianach i odnowionych dębowych parkietach, gładkich jak jedwab i niezadeptanych. Mieszkanie na niego czekało. Wszystko na niego czekało. A on wiedział, że to nigdy nie stanie się jego domem.

Wszedł do kuchni, powiesił marynarkę na krześle i otworzył lodówkę. Nie wiedział, czy jest głodny. Z powrotem ją zamknął i zrobił sobie kubek rozpuszczalnej kawy. Za oknem szeptały liście bluszczu, a niebo na wschodzie robiło się szare i wyłaniało z mroku domu po drugiej stronie ulicy. Kos z kasztana na środku trawnika zaczął pierwsze poranne trele.

Michael popijał kawę małymi łyczkami i odwrócił się, kiedy usłyszał siostrę. Przeciągnęła się i ziewnęła. Miała ciemną karnację i była wychudzona. Koszulka z wesołym napisem „Hi from Sharm el-Sheikh” była o wiele za duża. Podobnie jak luźne spodnie do jogi. Jej wąskie stopy były bose, a twarz miała równie mroczną jak Michael, z oczami w kolorze morza, również tak jak on. Za to jej wzrok się całkowicie różnił. A pośród czarnych jak u Michaela włosów błyszczały srebrne nitki, choć była od niego trzy lata młodsza.

– Obudziłem cię? Przepraszam – powiedział.

– Nie obudziłeś mnie. Czytałam.

Ida, odkąd skończyła osiemnaście lat, mówiła niemal wyłącznie po hebrajsku, przez co jej duński nabrał surowego, szorstkiego tonu, a rytm wymowy stał się twardy.

Wzięła od niego kubek, wypiła łyk i się skrzywiła.

– Cukier – jęknęła. – Jak poszło? Znalazła swojego męża? Daphne? Koszmarne imię. Kojarzy się z koniem, wystającymi zębami i polowaniem na lisy.

– Tylko nieco się zmienił, odkąd uciekł ze Stumilowego Lasu. Kiedy ich opuszczałem, nazwała go jebanym synem zasyfiałej kurwy i zastrzegła mu, że więcej nie zobaczy swojego syna. – Michael spuścił wzrok. – Skąd my to znamy.

Ida popatrzyła na niego ze współczuciem.

– Sara znów odwołała weekend? Ona w ogóle może tak robić? Dlaczego jej nie pozwiesz do sądu rodzinnego? Przecież to nie może być legalne. Michael, masz prawo widywać się z dziećmi.

– Facet w sądzie rodzinnym nie ma szans. Zapomnij. Ona zresztą i tak przeciągałaby sprawę, aż dzieci nie skończą osiemnastu lat. Ma adwokata z piekła rodem. – Zapalił papierosa, chociaż miał sucho w gardle. – Ta Daphne w jakimś sensie przypomina Sarę – zadumał się. – To pewien szczególny rodzaj kobiet. One nie miewają mężów, tylko seryjnych sponsorów, którzy je utrzymują, żeby mogły realizować swoje wydumane pasje artystyczne. I nigdy nie wypuszczają gałęzi, dopóki nie złapią się następnej. Jak małpy.

Ida się uśmiechnęła.

– Dobrze, że przynajmniej nie stałeś się od tego cyniczny albo zgorzkniały – stwierdziła. – A profesor Palmer chociaż ci zapłacił?

– Próbował, ale nie mogłem wziąć od niego pieniędzy. To wszystko było zbyt tragiczne.

– Jesteś zmęczony?

– Cholernie. Ale nie mogę zasnąć.