Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Ogromna plantacja, porzucone zwłoki i tajemnicze znaki na ciele... Tytuł bestsellerowego autora noir crime! Komisarz Lene Jensen i Michael Sander są w trakcie sprawy rozwodowej. Niestety znalezienie na plantacji niezidentyfikowanych zwłok po raz kolejny zmusza ich do współpracy przy śledztwie. Młoda kobieta została zaatakowana z ogromną brutalnością, jej ubranie jest przesiąknięte morską wodą, a tuż przed śmiercią wycięła nożem zagadkowe litery i cyfry na własnym brzuchu. Sprawa staje się obsesją dla doświadczonej komisarz. Sander natomiast podejmuje się niemożliwej misji wytropienia sławnej skrzypaczki, na której odnalezienie nikt już nie liczy. Czy te dwie sprawy mogą być ze sobą połączone? Idealna dla fanów Stiega Larssona! To czwarta część skandynawskiej serii thrillerów o prywatnym detektywnie Michaelu Sanderze i komisarz Lene Jensen.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 261
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Steffen Jacobsen
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Saga
Jednorożec
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Tytuł oryginału Enhjørningen
Język oryginału duński
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2016, 2023 Steffen Jacobsen i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788726916850
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Jako ludzie jesteśmy genetyczną elitą; czującym, myślącym i kreatywnym produktem niezliczonych zdarzeń genetycznych, mutacji i nieprawidłowych transkrypcji.
Gary Hamel
Bata Pora, Kaszmir, Indie
Jedynym, co w oczach Michaela odróżniało Bata Porę od tylu innych przygranicznych miast Kaszmiru, było więzienie okręgowe. Miał szczerą nadzieję, że to tu skończy się trwający cztery miesiące pościg za człowiekiem widmem przez Kraj Wielkich Rzek
u stóp Himalajów.
Siedział teraz na tylnej kanapie range rovera z duńską flagą trzepoczącą przy przedniej szybie i przez lornetkę oglądał położone w dolinie miasto. Zabudowę stanowiły typowe dla tej okolicy jedno- i dwupoziomowe betonowe domy z płaskimi dachami rozrzucone bez ładu i składu po obu stronach leniwej brązowej rzeki. Między nimi kłębiły się nisko zawieszone kable energetyczne i sznury z praniem, tworząc skomplikowaną sieć nad wiecznie zatłoczonymi ulicami. A w tym wszystkim zwracał uwagę szczególny rodzaj wypłaszczenia terenu, cechujący każdą osadę potężnego Hindukuszu.
Po tak długim czasie wszystkie miasteczka w Kaszmirze wydawały mu się takie same.
Zapalił papierosa i raz jeszcze przeczytał pomięty teleks, który drogą przekupstwa uzyskał od sekretarki w duńskiej ambasadzie w New Delhi. Był przekonany, że zawiera kluczowe dla niego informacje i srodze przepłacił, wręczając statecznej Hindusce dziesięć tysięcy rupii za to, żeby przez tydzień nie przekazywała tych informacji pozostałym pracownikom ambasady i jak najszybciej powiadomiła naczelnika więzienia, że wybiera się do niego niejaki Michael Berg, chargé d’affaires danoise.
Ale to było dwa dni temu, a teraz nie był już taki pewien swego.
Spotkał w lusterku ciemne oczy wiozącego go kierowcy w turbanie. Dostrzegł w nich pewne zniecierpliwienie. Wiedział, że mężczyzna miał żonę i trójkę dzieci, których od dawna nie widział.
– Okej, Gurpalu – mruknął Michael. – Nie wiem tylko, czy zniosę kolejną…
– Jestem pewien, że Bata Pora to miejsce, którego szukamy, sahib – kierowca przerwał mu stanowczym tonem. – Widziałem to miejsce…
– Tak, we śnie, wielki Gurpalu Singhu. Powtarzasz to za każdym razem, kiedy się zatrzymujemy na jakiejś zapuszczonej górskiej drodze. I za każdym razem wierzysz, że na jej końcu leży Shangri-La.
– Ale przecież on musi gdzieś być – zauważył Gurpal przytomnie. – Żywy człowiek nie może się tak po prostu rozpłynąć, Michaelu.
– Cztery miesiące temu bym się z tobą zgodził, ale wygląda na to, że Silasowi Monellowi jednak się udało. Albo po prostu nie jestem dość dobry.
– Nie mów tak – obruszył się tamten. – Nie wolno żyć w cieniu domniemanej porażki.
Michael puścił do niego oko. Poznali się parę lat wcześniej. Gurpal Singh, wówczas kopenhaski taksówkarz, ryzykując życie i zdrowie, pomógł Michaelowi powstrzymać zamach islamskich terrorystów w budynku Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Honorowa emerytura, jaką w ramach zasług przyznał mu duński rząd, pozwoliła Gurpalowi wrócić do ojczyzny i rodziny.
Range rover ruszył wyboistą górską drogą, a Michael z niepokojem przeglądał dokumenty.
W małej klaustrofobicznej i przegrzanej kostnicy na zwłoki więźniów przeznaczono cztery szuflady. We wszystkich kątach stały ciemne parujące kałuże wody cieknącej z nieszczelnych rur chłodniczych. Panujący tu zaduch Michael filtrował sobie niezapalonym papierosem. Sierżant Hazari, młody naczelnik więzienia, uśmiechał się życzliwie.
Jego wygląd był nienaganny, wręcz wymuskany. Idealna gęsta broda, uśmiech jak z reklamy, śnieżnobiały turban, lśniący skórzany pasek z pasem na ramię i ostre jak brzytwa kanty munduru w kolorze khaki. Mężczyzna musiał być zmiennocieplny, bo na jego twarzy nie było ani kropli, podczas gdy Michaela można było wykręcać z potu. Sierżant dał sygnał kwatermistrzowi, który otworzył górną szufladę po lewej, przysunął do otworu podnośnik hydrauliczny i podniósł platformę na wysokość klatki piersiowej. Na nią wysunął tacę ze zwłokami i nowa fala trupiego zapachu zmusiła Michaela do cofnięcia się o krok i poluzowania krawata. Hazari cały czas mu się przyglądał i tym razem w jego uśmiechu dało się dostrzec pobłażanie.
Podnośnik zniżył się do wysokości kolan pod ciężarem owiniętym w grube, poplamione prześcieradło. Wystawały spod niego dwie chude białe stopy. Michael obejrzał kawałek tektury przywiązany włóczką do prawego palucha denata. Zanotowano na nim jedynie datę, bez żadnego nazwiska.
– Zmarł dzisiaj?
– Dziś rano, panie Berg. Ten młody człowiek trafił do nas zaledwie trzy dni temu i konsekwentnie odmawiał ujawnienia swojego nazwiska i narodowości. – Kwatermistrz zrobił minę jak iluzjonista przed sztuczką, po czym odsunął prześcieradło. Michael zamknął oczy i poczuł coś w rodzaju wymęczonej satysfakcji. W jednej chwili zyskał pewność. Nie musieli z Gurpalem szukać dalej.
Chwilę później, zaczął uważnie przyglądać się wychudzonym zwłokom. Usta były czarną jamą z mocno przetrzebionym uzębieniem. Ciało zdobiły prymitywne tatuaże, pamiątki po epoce hipisów: ptaki, róże wiatrów, pacyfy, tęcze i gwiazdy. Oczy chłopaka miały taki sam kolor jak paznokcie. Cienka, jasna broda sięgała obojczyków, a na głowie miał brudne blond dready. Wszędzie widoczne były niebieskie siniaki po dawnych nakłuciach. Najwięcej w pachwinach, na nadgarstkach i w zgięciach łokci. Miał nienaturalnie wygiętą szyję, podłużny krwiak od jednego ucha do drugiego, haczykowaty nos, jak wiele osób w jego rodzinie, i szerokie, wypukłe czoło. Śmierć dodatkowo wyostrzyła jego rysy twarzy.
Dla zachowania pozorów Michael przejrzał stos fotografii, zerkając na twarz zmarłego.
– Za co go aresztowano?
Hazari się uśmiechnął.
– Przede wszystkim za to, że w miejscowym liceum sprzedawał surowe opium. Ale również za to, że nie miał ważnej wizy, nie mówiąc o pozwoleniu na pobyt czy pracę. Panie Berg, nie możemy dopuścić, aby przybysze z Zachodu demoralizowali naszą młodzież.
– Oczywiście. Miał jakieś pieniądze?
– Znaleźliśmy przy nim trochę rupii, ale niewiele. Mieszkał we wraku fiata bez kół i tablic rejestracyjnych. I widać było, że od dawna nie zjadł normalnego posiłku. To wielka tragedia, panie Berg, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że to pierwszy przypadek, kiedy musieliśmy aresztować któregoś z tych młodych podróżników. Z jakiegoś powodu nasz kraj działa na zachodnią młodzież jak magnes.
– Ma pan na myśli zachodnich narkomanów?
Widać było, że sierżant poczuł się niezręcznie. Pewnie nie chciał wyjść na człowieka uprzedzonego.
– Well, być może szukają duchowego spokoju w tutejszych aśramach i wspólnotach. Przynajmniej na początku. Ale potem niestety często kończą u nas. A konkretnie tam. – Mężczyzna wskazał na pustą dziurę w ścianie, która Michaelowi skojarzyła się z jednokierunkową drogą do piekła.
– No tak. I paszportu, jak rozumiem, też nie miał? – Michael z trudem przepychał słowa przez gęste powietrze.
Hazari przestąpił z nogi na nogę, a jego lśniące brązowe buty skrzypnęły lekko.
– Kiedy z powodu zapalenia wątroby nie mogą sprzedawać krwi do banków, z reguły następnym krokiem jest sprzedanie paszportu pakistańskiemu pośrednikowi. To chodliwy towar w niektórych organizacjach islamistycznych. Głównie tych podróżujących. Jak Państwo Islamskie, Al-Kaida, Boko Haram. Chętnych nie brakuje. – Mężczyzna odwrócił się na pięcie i wskazał na ścianę, z której odpadł spory fragment kafelków.
– Abottabad jest jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na zachód. Można powiedzieć, że Osama bin Laden przez kilka lat był naszym sąsiadem. Tkwimy w czymś na kształt chronicznego oblężenia ze strony Pakistanu.
Michael spojrzał na zegarek.
– Rozumiem. Co się stało zeszłej nocy?
– Udało mu się rozerwać i przegryźć swój koc. Z pasków splótł sznur, przywiązał go do kraty i się powiesił. Tak naprawdę zmarł jakiś czas przed świtem. – Przez gładką młodą twarz sierżanta Hazariego przemknął cień podziwu.
– Był sam?
– Niestety, panie Berg. Nie mamy możliwości zaoferować naszym osadzonym cel jednoosobowych – odparł tamten szorstko. – To nie Dania, sam pan rozumie.
– Czyli nie był sam? – dociekał Michael.
– Nie, nie był.
– I nikt nie zaalarmował strażników ani nie próbował go powstrzymać?
Z punktu widzenia Hazariego ten wątek był zamknięty. Chwilę patrzył na Michaela czarnymi oczami bez wyrazu.
– Być może współosadzeni uszanowali jego wybór, a może spali. Kto wie?
Michael czuł w tej chwili już tylko przemożne pragnienie opuszczenia tego cuchnącego, przytłaczającego bastionu średniowiecza. Otworzył aktówkę.
– Pozwoli pan?
Naczelnik zapraszająco machnął ręką.
– Naturalnie.
Michael naciągnął lateksowe rękawiczki, otworzył rolkę specjalnej taśmy i starannie zdjął odciski palców zmarłego. Potem wsunął w usta mężczyzny patyczek i pobrał wymaz ze śluzówki. Wymazówkę włożył do probówki ze środkiem konserwującym, a końcówkę odłamał. Hermetycznie zamknął probówkę, napisał na etykiecie kilka słów i zakończył identyfikację, fotografując telefonem twarz i tatuaże denata.
Hazari skinieniem dał znak kwatermistrzowi, który zasłonił zwłoki, uniósł podnośnik i wsunął tacę z powrotem do szuflady w ścianie. Michael postał chwilę i patrzył, jak taca wsuwa się do środka, a wieko zamyka się i zatrzaskuje. Ukłonił się Hazariemu, a ten uprzejmie przepuścił go w drzwiach.
Szli chłodnym korytarzem z kolumnami sięgającymi półokrągłego sklepienia wysoko nad nimi. Michaelowi przyszło do głowy, że to mógł być kościół. W każdym razie panowała tam cisza jak w kościele. Przestrzenie między kolumnami były zagrodzone czarnymi kratami z kutego żelaza zwieńczonymi drutem kolczastym i przewodami pod napięciem. Za kratami stłoczono nieprzebrane masy więźniów. Michael nie pojmował, jak starczało podłogi dla nich wszystkich. Może spali na zmianę. Albo jedni na drugich. Byli wśród nich wychudzeni starcy o srebrzystych brodach, profilach i oczach jak u drapieżnych ptaków i w poszarpanych turbanach – rdzenni mieszkańcy północnych prowincji. Byli też młodzi mężczyźni z okolicznych miast w jaskrawych nylonowych koszulach i dżinsach. I wreszcie gangsterzy w średnim wieku: potężnie zbudowani i patrzący Michaelowi w oczy twardo i przekornie.
Ten zakątek Indii już od czasów Aleksandra Wielkiego stanowił epicentrum konfliktów biegnących w poprzek granic, plemion, klanów, religii, a z czasem nawet rodzin. Dokładnie tak jak na Bliskim Wschodzie. „W Kaszmirze więzienia zawsze będą przepełnione”, pomyślał Michael. Więźniowie wisieli uczepieni krat i przyglądali mu się z ciekawością. Większość wzrokiem pozbawionym nadziei.
Naczelnik Hazari nie zwracał na swoich klientów najmniejszej uwagi.
– Więc kim on był, panie Berg?
– Jedynym dzieckiem kogoś bardzo wpływowego. Nazywa się Silas Monell. Przeżył dwadzieścia trzy lata.
– Monell…? To nazwisko chyba coś mi mówi.
– Jeśli pan otworzy swój telefon i obejrzy go pod mikroskopem, to znajdzie pan je wygrawerowane na co najmniej połowie komponentów. To samo dotyczy pańskiego komputera i konsoli do gier pańskiego syna. Jeśli ma pan syna.
– Czyli chodzi o tego Monella?
– Obawiam się, że tak. Dlatego przykro mi, ale chyba musi się pan liczyć z pewnym zainteresowaniem ze strony światowych mediów.
Mężczyzna znieruchomiał, wyraźnie przytłoczony informacjami od Michaela. Ostatecznie wyprostował plecy i wysunął brodę. Był gotów. Niech się dzieje, co chce.
Michael był przekonany, że sierżant Hazari zajdzie daleko.
Wyszli na ostre słoneczne światło. Michael założył ciemne okulary i zrobił kilka głębokich wdechów, żeby pozbyć się z gardła i ust zapachu zwłok. Zapalił papierosa. Patrzył na odległe niedostępne białe szczyty pasma Hindukusz. Doskonale rozumiał magnetyczne działanie tego kraju na zbłąkane dusze. To było dobre miejsce, żeby się ukryć. Również przed sobą samym.
Biały range rover stał zaparkowany za dwoma zakurzonymi policyjnymi dżipami z kogutami na dachach i długimi antenami kołyszącymi się na lekkim wietrze, który omiatał dolinę. Widząc Michaela, Gurpal uruchomił silnik. Duńska flaga przy szybie lśniła bielą i czerwienią.
– Skąd pan wiedział, którą ambasadę powiadomić? – spytał Michael.
Naczelnik wskazał na ich samochód, podszywający się pod flotę ambasady.
– Na plecaku miał taką samą flagę. Stąd.
– Dobrze pomyślane. Naturalnie powiadomię bliskich, sierżancie Hazari.
Młody mężczyzna uśmiechnął się skromnie.
– Dziękuję, panie Berg. Będę wdzięczny. Najlepiej zrobić to od razu. Jak pan widział, mamy w kostnicy tylko cztery szuflady. Z Silasem Monellem wszystkie są zajęte, więc… W każdym razie potrzebujemy możliwie najszybciej otrzymać dalsze instrukcje dotyczące zmarłego.
– Zaraz do nich zadzwonię.
Sierżant Hazari zasalutował uroczyście. Być może pod jasnym, dopasowanym garniturem, białą koszulą, neutralnym krawatem i sztywną postawą Michaela rozpoznał towarzysza broni.
Michael wybrał numer w komórce i położył dłoń na ramieniu kierowcy.
– Gurpalu, podkręć trochę klimatyzację, bo się rozpływam. I ruszajmy stąd. Poza tym przeczucie cię nie myliło. Dotarliśmy do celu. To była Shangri-La. Możesz wracać do żony i dzieci.
Gurpal w uśmiechu pokazał wszystkie złote zęby i samochód ruszył.
W słuchawce odezwał się męski głos:
– Michael?
– Panie Monell, to był Silas. Niestety nie żyje. Przykro mi.
– To pewne? – Jego ton był oschły.
– Zrobiłem zdjęcia, pobrałem odciski palców i próbkę DNA – wyjaśnił Michael. – I tak, jestem pewien, że to on.
W południe skwar w dolinie był nie do zniesienia. Michael zdjął marynarkę i krawat i spojrzał błagalnie na Gurpala. Ten wzruszył ramionami. Nic więcej nie mógł zrobić. Klimatyzacja była bez szans. Samochód toczył się główną ulicą szczelnie wypełnioną ludźmi i zwierzętami. Dromader zaciekawiony wbił w Michaela swoje dziewczęce oczy. Michael puścił do niego oko. Gurpal co chwila wciskał klakson i Michael włożył sobie palec do drugiego ucha, żeby słyszeć głos w słuchawce.
– Jak to się stało i kiedy? – chciał wiedzieć Bertram Monell.
– Trzy dni temu aresztowali go za sprzedawanie opium uczniom miejscowego liceum, a dziś rano się powiesił. Jesteśmy teraz w małym mieście o nazwie Bata Pora w północnym wschodzie Kaszmiru. BA-TA-PO-RA. To jakby stolica okręgu.
– Wiedzieli, kim był?
– Nie.
– I sam się zabił?
– Tak. Teraz pilnie potrzebują dalszych instrukcji odnośnie do Silasa. To małe więzienie z małą kaplicą na końcu świata. Nie mogą go zbyt długo przechowywać. Wkrótce będą musieli go skremować.
– To proste. Spocznie, naturalnie, u nas na wyspie – oznajmił natychmiast Monell. – Obok swojej matki. Od razu wysyłam tam Kaufmanna.
Na chwilę zapadła cisza.
Gurpal opuścił okno i krzyknął coś do dwóch wieśniaczek, które szły powoli, kołysząc się i taszcząc na plecach kosze z warzywami. Kiedy kobiety rozmawiały dalej, nie zważając na sunący za nimi „urzędowy” samochód, kierowca płaską dłonią uderzył mocno w drzwi. Kobiety machnęły na niego lekceważąco i w Gurpalu zawrzało. Puścił w ich stronę wiązankę w lokalnym dialekcie.
– Michael…
– Tak?
– Pewnie wyda ci się bezduszne, że o tym mówię akurat teraz, ale to nie może czekać.
– O co chodzi?
– Paryż. Główna siedziba. Mamy przeciek. Nasz główny rywal… Nie muszę wymieniać nazwy… Od kilku miesięcy ma magiczną, wręcz cudowną zdolność do zgłaszania w urzędzie patentowym procesorów zdumiewająco podobnych do naszych na kilka dni przed nami. Na dłuższą metę to nie do zniesienia. Masz chwilę, żeby sprawdzić nasze procedury? Wiesz, czasem przydaje się świeże spojrzenie z zewnątrz.
– Mówimy o paru dniach?
– Maksymalnie. Jeśli się zgodzisz, bilety lotnicze i rezerwacja w hotelu będą na ciebie czekać na lotnisku w Śrinagarze.
Michael westchnął i odkleił od pleców przepoconą koszulę.
Niezupełnie tak sobie wyobrażał świętowanie kilkumiesięcznych poszukiwań zakończonych powodzeniem. Myślał raczej, że spędzi tydzień w hamaku na jakiejś tajskiej wyspie, słuchając szumu palm i sącząc zimną piña coladę. Ale w sumie czemu nie?
Powinien się kierować w stronę Europy. Powinien wracać do Lene. I powinien mieć na to ochotę. Albo przynajmniej za nią tęsknić. Nie widział jej od czterech miesięcy.
A poza tym lubił Paryż.
– Jeśli zarezerwujesz mi apartament w George V, to w porządku – postanowił.
– Umowa stoi. Doceniam to.
Gdy tylko się rozłączył, zadzwonił mu telefon i na wyświetlaczu pokazała się twarz Lene. To było nieuniknione, tak działała karma. Michael chwilę patrzył na telefon w swojej dłoni. W końcu wyłączył go i schował do kieszeni. W lusterku wstecznym dzielnie wytrzymał karcący wzrok Gurpala.
– Kolejne zadanie, Gurpalu. Jedziemy na lotnisko w Śrinagarze. Dość szybko. Tam będę musiał się z tobą pożegnać.
Kierowca ze stoickim spokojem pokiwał głową.
– Jeszcze się spotkamy – oznajmił z niezachwianą pewnością.
Michael się uśmiechnął.
– Bardzo na to liczę, Gurpalu.
Dania
Bertram Monell opuścił dłoń. Schował telefon do głębokiej kieszeni tradycyjnych japońskich spodni i wrócił do tego, co robił, gdy zadzwonił Michael: poprawił kawałek gładkiego grubego bambusa długości jednego metra, sozu, żeby woda ze strumyka, który meandrował po jego japońskim ogrodzie, spadała na kamienie z tym wyjątkowo melodyjnym szmerem.
Cofnął się o krok i nasłuchiwał. Krystalicznie czysta, przefiltrowana woda wpadała do jednego końca sozu i powoli wypełniała rurkę, aż siła ciężkości przechylała ją i woda wpadała do niższej odnogi strumyka.
I proszę. Wystarczyło kilka drobnych poprawek i Monell był w pełni zadowolony i z tonu, i z odstępów, z jakimi rurka się przechylała. Czule omiótł wzrokiem starannie przycięte małe sosny alpejskie i wąskie ścieżki, które dyskretnie wiodły do duchowego centrum ogrodu, miejsca medytacji, gdzie nad morzem drobnoziarnistego piasku zagrabionego w niekończące się artystyczne wzory wznosiła się miniatura świętej góry Fudżi. Kiedy piętnaście lat temu zakładał swój ogród, to miejsce porastała nieprzebyta dzicz. Dziś ogród był niemal idealny. Niemal.
Po płaskich kamieniach przeszedł na drugą stronę strumienia i przystanął w bambusowym zagajniku. Skromny nagrobek był częściowo przysypany piaskiem. Rebekka Monell f. Favreau 1965–2012 . Rozejrzał się. Tak, spokojnie starczy miejsca dla Silasa. Drugi kamień, identyczny jak ten Rebekki, dodatkowo podkreśli symetrię zagajnika.
Stał tak, zamyślony, czując, jak słońce rozgrzewa jego nagi tors, kiedy usłyszał czyjeś wołanie. To Erik Kaufmann. Dziwne, że nie usłyszał, jak lądował helikopter.
Jak mógł o tym zapomnieć? Czy tak wyglądały początki? Bertram błyskawicznie postawił sobie w myślach szereg pytań: od pisarzy przez tytuły filmów aż po nazwy wszystkich firm, jakie kiedykolwiek wykupił. I równie szybko na każde z tych pytań odpowiedział. Nie, nic się nie dzieje. Zadzwonił Michael Sander. W sprawie Silasa. To wszystko. To nie były żadne początki.
Ruszył brzegiem strumienia w stronę szerokich werand otaczających niskie, inspirowane Japonią budynki wkomponowane z tak doskonałym wyczuciem w bujną roślinność i zbocza, że wydawały się same dziełem natury. Jedyne znaki współczesności widoczne na wyspie stanowiły turbina wiatrowa, którą stawiał na kawałku płaskiego terenu w najwyższym punkcie wyspy, oraz duże białe anteny satelitarne, pozwalające mu z domowego zacisza kierować międzynarodowym koncernem. Nawet tu, w ogrodzie, niemal przy samym morzu dobiegały go dźwięki młotów pneumatycznych z placu budowy i buczenie obracających się betoniarek. A gdy podniósł wzrok, widział dźwig, który się wznosił niczym prehistoryczny potwór nad długim białym walcem wieży turbiny czekającej, aż zostanie wzniesiona, przymocowana i zespawana, tworząc nowy punkt orientacyjny wyspy.
Bertram pokonał ostatnie schodki na balkon i wysunął stopy z sandałów, zanim ruszył dalej. Turczynka Hana, jego młoda asystentka, przeszła bezszelestnie po cedrowej podłodze, żeby narzucić na jego nagi tors proste pikowane kimono, noszone tradycyjnie przez wieśniaków.
Popatrzył na nią z wdzięcznością.
– Dziękuję, Hano.
– Herbaty?
– Może za chwilę.
Kobieta z uśmiechem skinęła głową i ręką wskazała na gościa rozpartego w wygodnym wiklinowym fotelu.
– Erik.
Erik Kaufmann podniósł dłoń na powitanie, ale nie wstał z fotela. Był mężczyzną tęgim i silnym, niestroniącym od przyjemności zmysłowych i z lwią grzywą siwych włosów opadających na kołnierz marynarki. Zza szkieł rogowych corbusierek spoglądały bystre niebieskie oczy i ktoś postronny wziąłby go za właściciela świetnie prosperującej galerii sztuki. Co nie mogłoby być dalsze od prawdy, bo Kaufmann był dla Monella tym, kim Tensing Norgay dla Hillary’ego. Nieodzowną prawą ręką, człowiekiem, który przy pomocy dyplomacji albo bezwzględnej brutalności torował Monellowi drogę do realizacji jego coraz bardziej ekscentrycznych pragnień i planów. Był przy tym prawdziwym kosmopolitą i wszędzie czuł się jak u siebie.
Teraz odstawił filiżankę i zapalił cygaro.
– Wydajesz się blady, Bertramie – zauważył.
– Sander go znalazł, Eriku. Znalazł Silasa…
Miliarder odwrócił się i popatrzył na ogród i morze poniżej, opierając dłonie na poręczy. Hana wyszła szklanymi drzwiami.
– Gdzie?
– W jakimś zapomnianym przez Boga więzieniu w Kaszmirze. Miasto nazywa się Bata Pora. Aresztowano go kilka dni temu, a dziś rano się powiesił. Chcę go sprowadzić do domu, Eriku. Chcę, żeby spoczął obok Rebekki. Będziesz miał sporo pracy.
Kaufmann wstał z trudem, krzywiąc się z bólu. Dokuczał mu reumatyzm w kolanie i chodził, podpierając się ciężką sękatą laską. Stanął obok Monella i razem z nim cieszył oczy widokiem. Nic jednak nie powiedział.
Bertram zaczął cicho:
– Tak naprawdę przez te wszystkie lata czekaliśmy na ten dzień. Wiem przecież, Eriku. Myślałem, że oswoiłem się z tą myślą. Czasu miałem aż nadto. Ale, cholera, nie w ten sposób. Sam, w Kaszmirze, w jakimś nędznym wiejskim więzieniu. To jednak trochę zbyt tragiczne i zbyt żałosne, jeśli mam być szczery.
– Bertramie, jesteś jego ojcem. Na śmierć dziecka nie da się przygotować, jakkolwiek by ona była nieuchronna. Powinieneś jednak samemu sobie zrobić przysługę i pamiętać, że zawsze mu pomagałeś, chroniłeś go, próbowałeś go naprowadzić na właściwą ścieżkę. Nie zliczę, na ile odwyków go wysłałeś… i z ilu sam się wypisał.
– Ja zliczę. Pamiętam każdą jedną klinikę.
– Wybacz, ale…
Kaufmann cofnął się o krok, ale Monell położył dłoń na jego ramieniu, żeby go zatrzymać.
– To ja przepraszam. To wszystko jest po prostu tak potwornie smutne. Sprowadzisz go do domu?
– Oczywiście.
Monell ponownie skierował wzrok na swój ukochany, wymuskany ogród i jego twarz się wygładziła.
– Możemy nigdy więcej o tym nie mówić, ale wiem, że Silas miał pewien deficyt. Był tragicznie słaby. Zdolny, ale brakowało mu koniecznej dyscypliny. Nie widział celu w swoim życiu i nie umiał go sobie wyznaczyć. Nie wiem, po kim miał ten brak inicjatywy. Nie po mnie, po matce też nie. Możliwe, że za bardzo mu wszystko ułatwialiśmy.
– Możliwe.
Kaufmann ponownie zapalił cygaro, które zdążyło zgasnąć, i pociągnął. Odczekał chwilę, aż dym przetoczy się po języku, i wypuścił go nosem. Zakasłał, zasłaniając usta szeroką dłonią.
– I co teraz? – spytał.
– Ja nie zrezygnuję, Eriku. Nie mogę.
Odwrócił się z nieprzejednanym wyrazem twarzy.
– Chodzi ci o twój… o twój plan? Nadal chcesz go zrealizować? – W głosie Kaufmanna pojawił się niepokój.
– Nazywaj to, jak chcesz. Pierwszy program napisałem, gdy miałem osiem lat. I on wciąż utrzymuje w powietrzu samoloty w każdym miejscu globu. Nie zamierzam pozwolić, żeby to wszystko zniknęło wraz ze mną. Nie wolno do tego dopuścić. Myśl, że to wszystko kiedyś kupi jakiś amerykański fundusz inwestycyjny, poszatkuje i porozrzuca po całym świecie, jest dla mnie nie do zniesienia. Poza tym chodzi o moje nazwisko. Od tysiąc sto pięćdziesiątego piątego na świecie zawsze był jakiś Monell. Tego też nie mogę zignorować.
Kaufmann westchnął.
– Rozumiem.
– Zajmij się tym.
– Oczywiście. Możemy zacząć natychmiast. Więc mówisz, że Sanderowi udało się wreszcie znaleźć Silasa? I to w zaledwie cztery miesiące. Fantastyczne osiągnięcie.
Monell się uśmiechnął.
– Nie bądź zazdrosny, Eriku. Nie zapominaj, że to ty mi go poleciłeś. Nazwałeś go ludzkim scyzorykiem szwajcarskim i miałeś rację. Przez tych pięć lat rozwiązał każdy problem, jaki przed nim postawiłem. A sam wiesz, jak epicko trudne były niektóre z nich. Za każdym razem spisywał się na medal. Uważam wręcz, że Michael Sander jest człowiekiem wzorcowym. Wiem, że tak jest.
Kaufmann przyjrzał mu się badawczo.
– Naprawdę?
– Tak, jestem tego absolutnie pewien. Jutro albo pojutrze przylatuje do Paryża i zatrzyma się w George V. Mam nadzieję, że zadbasz, aby mu niczego nie zabrakło?
Erik mechanicznie pokiwał głową.
– To będzie dla niego niezapomniany pobyt. Pod każdym względem. Obiecuję.
– Dziękuję.
Hana wróciła do nich ze szklanką wody, pałeczkami i miską parującego ryżu z rybą. Postawiła wszystko na stole i mężczyźni usiedli. Monell zaczął powoli spożywać swój prosty posiłek: jeden z dwóch, na jakie sobie pozwalał w ciągu dnia.
Gdy skończył, osuszył wargi serwetką, wypił duszkiem całą wodę i z czułością popatrzył na ogród skąpany w złocistym popołudniowym świetle.
– Mam teraz dwa kwiaty – oznajmił z zadowoleniem.
– Dwa? W sensie dwa gatunki?
– W sensie dwa pojedyncze, oddzielne kwiaty, Eriku. I więcej nie powinno ich być, teraz to widzę. To kwestia retoryki. Shibumi. Shibumi jest prawdziwsze od rzeczywistości. Wyrafinowanie bez fasady. To naturalność i nieuchronność, jak strzała w locie. Shibumi to naturalna perfekcja. Tego właśnie chcę. Tylko temu chcę poświęcić resztę życia.
– Myślałem, że to przywilej Boga – mruknął Kaufmann.
– Kiedyś może tak było. Ale Bóg już nie jest nam potrzebny.
Pozłacana winda bezszelestnie zjechała do lobby hotelu George V i Michael odsunął się, żeby wypuścić pasażerkę. Kobieta przypadkiem otarła się o jego ramię i zostawiła po sobie zapach Chanel Mademoiselle. Michael obejrzał się zaciekawiony. Każda inna reakcja byłaby wbrew naturze.
W połowie drogi przez lśniącą marmurową podłogę zatrzymała się, przykucnęła i poprawiła pasek sandała. Pod ciemnym materiałem dopasowanej sukienki wyraźnie zaznaczyły się idealne pośladki. Drzwi windy zaczęły się zamykać, więc Michael pośpiesznie wszedł do środka.
Młoda kobieta o lśniących ciemnych włosach położyła sobie torebkę na kolanie i posłała mu przez ramię autoironiczny uśmiech. Włosy na moment przesłoniły jej profil, ale zaraz się wyprostowała i ruszyła dalej w stronę obrotowych drzwi rytmicznym, zmysłowym krokiem. Odźwierny jej zasalutował.
Michael wymienił spojrzenia z konsjerżem. Obaj pokręcili głowami jak pielgrzymi, których po przybyciu do Santiago de Compostela łaskawie uraczono widokiem pięknym i wyjątkowym.
Pracował w skupieniu w głównej siedzibie Monell Industries w Argenteuil na przedmieściach Paryża i jedynym, co go rozpraszało, była odtwarzana w tyle głowy poranna scena w hotelowym lobby. Tymczasem szef IT monsieur Alain przedstawiał mu wewnętrzne procedury bezpieczeństwa. I trzeba przyznać, że monsieur Alain był kompetentny i świetnie przygotowany do spotkania. Rozkładał ręce i wielokrotnie przepraszał, że nie udało im się znaleźć luki w wewnętrznych protokołach firmy. Michael rozważał zwrócenie się do asystenta Lene Bjarnego, którego DNA zostało opracowane w Microsofcie, ale porzucił ten pomysł. Lene nie wiedziała, że on był w Paryżu, a Bjarnego wyróżniała bezwarunkowa lojalność.
Po bitych sześciu godzinach przed monitorami komputerów poczuł, że ma dość. Alain zasnął z głową na przedramionach.
Michael położył mu dłoń na barku. Informatyk raptownie poderwał głowę i stłumił okrzyk.
– Wybacz… – wymamrotał. Potarł niebieski zarost i spojrzał smutno na swojego gościa.
– Może pora wracać do domu? – zaproponował Michael.
Sam odchylił się w fotelu, splótł palce na karku i popatrzył w sufit.
Alain rozłożył ręce w typowym galijskim geście wyrażającym zarówno oburzenie, jak i rezygnację.
– Tak, Michael. Owszem, chętnie bym wrócił do domu, do rodziny. Bardziej niż chętnie. Ale nie rozumiem, jak to możliwe. W moim dziale. Widzę problem. Dostrzegam fakty. Ale sytuacja jest bez precedensu, a pracuję tu od osiemnastu lat. Musimy…
Michael ponownie pochylił się nad monitorem, gdzie wyświetlone były wyciągi z kont kluczowych pracowników działu patentów. Znał te liczby na pamięć.
– Nie wygląda na to, żeby ktoś z twojego zespołu wszedł w sposób nagły i nieoczywisty w posiadanie zamków w Toskanii, bugattich, ukraińskich supermodelek, wielkich jachtów na Karaibach ani stadnin w Irlandii – oznajmił.
– Z tego, co wiem, nie. Trzeba jasno powiedzieć, że zarobki w Monell Industries mamy sporo powyżej tego, co jest normą w branży i co zapisano w układach zbiorowych. Zawsze tak było. To oczywiście świadoma polityka, która ma przyciągać największe talenty, ale również rodzaj gwarancji, że nikt nie da się skusić na żadne nieprawidłowości. Czyli działania na szkodę firmy czy samego pana Monella.
– Oczywiście. – Michael spojrzał na zegarek. – Posłuchaj, obaj jesteśmy wykończeni. Nikomu nic nie przyjdzie z tego, że będziemy tu siedzieć przez całą noc jak zombie i gapić się na cyferki.
Dopił zimną kawę z papierowego kubka, wstał i założył marynarkę. Monsieur Alain uśmiechnął się z wdzięcznością.
– Bo oczywiście to nie ty wysyłasz schematy konkurencji, prawda? – rzucił Michael nonszalancko.
Alain zaczerwienił się z oburzenia i zaczął się chaotycznie tłumaczyć.
Michael patrzył na niego spokojnie.
– Zapomnij o tym, kolego – zapewnił go, gdy tamten zrobił przerwę, aby zaczerpnąć oddech. – To był żart, okej? Gdyby ktokolwiek naprawdę cię podejrzewał, to nie ja bym tu siedział, ale Erik Kaufmann i kilku jego pomocników. A tobie kazano by odgryźć sobie palce. Jeśli dobrze rozumiem, działając w szarej strefie, Erik lubi współpracować z Legią Cudzoziemską.
Alain uśmiechnął się gorzko.
– Ach… ten słynny duński humor. Tres jolie… tres… I tak, ja również słyszałem plotki o byłych legionistach. Ale właściwie dlaczego nie? Każdy wie, że francuskie służby specjalne są najlepsze na świecie.
– Myślę, że niektóre jednostki izraelskiego Sajjeret, amerykańskich sealsów i kilka brytyjskich czy australijskich regimentów SAS mogłyby się z tym nie zgodzić – uciął Michael.
Już dawno powinien być w łóżku, żeby złagodzić swój indyjski jet lag, ale jakaś tajemnicza siła przykuła go do legendarnego baru w George V. Mogła tu przesiadywać Coco Chanel. Charlie Chaplin. Pablo Picasso. Ernest Hemingway. Bar był świątynią hedonizmu ozdobioną marmurami, mozaikami, weneckimi żyrandolami, kością słoniową i polerowanym mahoniem. Michael przesunął ciężką szklankę ze złocistą single malt po blacie o skomplikowanym i niemożliwym do podrobienia wzorze i spojrzał na swój telefon. W uszach dźwięczał mu szmer kulturalnych rozmów zamożnych turystów prowadzonych głównie po chińsku i rosyjsku, przy akompaniamencie cudownej, wielowarstwowej muzyki tworzonej przez barmanów podczas wyczarowywania koktajli, z których słynęło to miejsce.
Z całą mocą odezwał się w nim niepokój, który go nękał od dziecka. Zatęsknił za miesiącami, które spędził z Gurpalem na zakurzonych drogach przecinających himalajskie góry i doliny. Dlaczego z kobietą nie da się zbudować relacji równie prostej, szczerej i opartej na wzajemnym zrozumieniu? Otóż dlatego, że każda uwaga nieuchronnie musi zostać przepuszczona przez wbudowany filtr dawnych konfliktów, kompromisów, kompleksów, niemożliwych do przerwania schematów i neuroz. Dlatego, że idąc z kobietą do łóżka, zawsze idzie się tam również z jej matką, siostrą i przyjaciółką. Dlatego, że kobiety nigdy nie zapominają, nie odróżniają rzeczy błahych od istotnych, wszystko dla nich ma taki sam ciężar, sprawy wielkie i małe; wszystko jest z serca, z emocji. Oraz dlatego, że wyrozumiałość i szczodrość to pierwsze ofiary śmiertelne każdego związku.
Filozofowie i socjologowie nie mieli racji: kobiety i mężczyźni nie pochodzą z różnych planet. Pochodzą z różnych galaktyk. Miał w każdym razie wrażenie, że on i Lene cały czas ślizgali się obok siebie w pozbawionym spięć milczeniu. Aby na koniec osiąść każde w swoim zakątku świata.
Marzył, aby Bertram Monell albo inny ze stałych klientów przydzielił mu jakieś kolejne niemożliwe do wykonania zadanie na końcu globu, żeby nie musiał wracać do domu.
Dostrzegł ją w lustrze. Stała w drzwiach i rozglądała się, mrużąc oczy, jakby była krótkowidzką, ale nie nosiła okularów. Miała na sobie inną sukienkę niż rano. Bardziej elegancką, ale otulającą jej ciało równie czule jak tamta. Sukienka wyglądała, jakby była na niej namalowana, a właścicielka należała do tego gatunku kobiet, które przyciągały światło i łaskawie się nim dzieliły.
Michael westchnął i zamówił następną lagavulin.
Dostał esemesa od Alaina z godziną i miejscem ich jutrzejszych herkulesowych – i zapewne bezowocnych – wysiłków w Argenteuil. Czytając wiadomość, usłyszał jej głos tuż obok:
– Co polecasz: Old Fashioned, Slap And A Tickle czy Sidecar?
Stała tuż obok, czuł ciepło jej ciała.
Odwrócił się ze stołkiem ćwierć obrotu i uśmiechnął uprzejmie.
– Słucham?
Kobieta się roześmiała.
– Po prostu… nie jestem w tym zbyt dobra. Chodzi mi o to… – Pomachała kartą koktajli. – Te nazwy. Nie wiadomo, czy zamawiam drinka, czy zapraszam barmana z przyjaciółką do swojego pokoju.
Znów otworzyła kartę.
– Może ten Stinger brzmi do rzeczy? Czy to jakiś dziwkarski miks? – spytała szczerze zagubiona.
Michael spokojnie jej się przyjrzał. Miała dużą torbę na ramię pełną ciężkich książek i teczek. Zawsze miał pociąg do zakręconych ludzi – zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Ale ona była inna.
– Szczerze mówiąc, moim zdaniem jest dość dziwkarski, tak – przyznał.
Kobieta się uśmiechnęła i popatrzyła mu w oczy. Była młoda. O wiele za młoda.
– Aha. Bo właśnie wyglądasz, jakbyś świetnie znał… – urwała, zaczerwieniła się i położyła mu dłoń na ramieniu. – Wybacz. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało, jakbyś przesiadywał w barach, był alkoholikiem czy coś w tym stylu.
– Nie musisz przepraszać. Rzeczywiście i niestety dość dobrze znam hotelowe bary – przyznał Michael.
Wziął od niej kartę.
– Co lubisz?
– Sama nie wiem. Harry’s Bar ma swoje bellini. The Artesian Digivide. Pomyślałam, że George V też ma coś szczególnego.
Pochyliła się do niego bliżej, teraz nie dałoby się między nich wcisnąć banknotu.
– Chodzi ci o coś, co można wrzucić na Facebooka? Wszędzie byłam, wszystkiego spróbowałam?
– To zupełnie nie w moim stylu – oznajmiła poważnym tonem.
– Oczywiście. Ale tak, rzeczywiście tutejszy bar ma swój koktajl popisowy, Voodoo Vanda. Z wódką i… różnymi likierami kwiatowymi. Ponoć jest fioletowy. Niewątpliwe nawiązanie do wystroju wnętrza i dominującego w nim motywu orchidei.
– Próbowałeś go?
– Jestem heteroseksualny.
Zaśmiała się i podała mu rękę:
– Rose.
– Michael. Jesteś z RPA?
– Obawiam się, że tak. Z Kapsztadu. A ty?
– Z Danii.
Rose usiadła na stołku obok niego.
Ta chwila wydała mu się magiczna i zniewalająca, ponieważ przydarzyła mu się tak niespodziewanie i niezasłużenie. W sposobie bycia tej dziewczyny była jakaś bezpretensjonalna lekkość i autentyczny apetyt na życie.
– A ty co pijesz? – spytała.
– Single malt. Lagavulin. Żadnych roślin ani kwiatków.
Rose przywołała barmana.
– Nalej mi to, co on pije. A ty? Masz ochotę na jeszcze jedną?
Zawahał się i spojrzał na nią. Po czym wzruszył ramionami.
– Czemu nie.
***
W pokoju Michaela dominowały szarości. Ich ciała rozpływały się w cieniach, sczepione i nierozerwalne. Rose siedziała na nim, jej twarz była w pełni skupiona na własnej przyjemności. Mięśnie żuchwy zaciśnięte, wzrok skierowany głęboko do wewnątrz. Sprężyste i idealne piersi kołysały się tuż przed nim, a on patrzył i patrzył, i nie mógł się napatrzeć. Kusząco wsunęła mu do ust wilgotne palce. Potem przesunęła nimi po jego szyi i na koniec włożyła sobie do ust, ale tylko na chwilę, bo zaraz oparła się dłońmi o jego bark. Wbiła palce głębiej. Jęczała rytmicznie i z każdą chwilą coraz niżej, coraz bardziej zachrypniętym głosem.
Michael mocniej złapał ją za biodra i docisnął jej miednicę i wzgórek łonowy do siebie, aż jej ruchy niemal ustały. Wstrzymała oddech, otworzyła oczy i przeszyła go rozszerzonymi źrenicami. Wtedy jej cudowna, głęboka cipka zacisnęła się, z początku delikatnie, jakby tylko muskając jego członek, potem mocniej, aż ucisk przeszedł w skurcze. Oderwała od niego ręce i wsunęła dłonie we włosy w ekstazie, a on trzymał ją mocno, jakby już nigdy nie chciał jej wypuścić.
Ruchy Rose powoli słabły. Wróciła do rzeczywistości, głowę zwiesiła ciężko między ramionami. Pot lśnił jej między piersiami, a sutki były ciemne i twarde. Delikatnie zarysowane mięśnie brzucha drgały w ostatnich skurczach. Wreszcie zsunęła się z niego i położyła na plecach.
Chwilę potem wsparła się na łokciu i ujęła dłońmi twarz Michaela. Wsunęła mu język do ust i poruszała nim w powolnym tańcu.
Gdy odsunęła twarz, uśmiechała się i zapraszająco rozsunęła nogi.
– Twoja kolej, Michael. Śmiało, chodź.
O niczym nie myślał. Niczego nie czuł. Podniósł jej jedwabiste pośladki i ssał, i spijał z jej cipki sok o smaku jabłka i czystości. Ale naraz złapała go za głowę i z desperacką siłą przyciągnęła do siebie.
– Chcę cię poczuć w środku, do diabła – syknęła ze złością. – No, dalej!
Znowu w nią wszedł. Jego członek nie należał do niego. Jego członek robił to, na co sam miał ochotę. Nigdy jeszcze nie wydawał mu się tak twardy i tak stanowczy. Reszta ciała po prostu podążała za nim. Michael był tu całkiem niewinny.
Później
– Dzięki. Jasna cholera… naprawdę dzięki, Michael.
Rose oparła głowę na jego piersi, a on zdmuchnął sobie sprzed nosa jej loki, bo go łaskotały.
– Oszalałaś – mruknął. – To ja dziękuję.
– Nie, mówię poważnie. Minęło sporo czasu… Naprawdę zajebiście dawno nie byłam z facetem. Myślałam, że zapomniałam, jak to się robi.
– To chyba jak jazda na rowerze albo pływanie – powiedział Michael z namysłem. – Jak się raz nauczysz, to…
Podsunął się wyżej w łóżku. Jej głowa przesunęła się wraz z nim, a ramię zacisnęło się mocniej na jego tułowiu.
– Rose…?
– Mmm…
– Wiem, że trochę za późno o tym wspominać i że trochę to zabrzmi, jakbym był napalonym gówniarzem, który zapomniał o kondomie w tylnej kieszeni spodni, ale…
– Nie przejmuj się – ucięła. – Nie mogę zajść.
– Nie możesz?
– Nie. Chociaż trochę szkoda.
– Jak to?
– Jestem pewna, że moglibyśmy zrobić piękne dziecko.
Kiedy tylko się obudził, wiedział, że Rose zniknęła z jego życia. Nad łóżkiem wisiała ołowiana chmura wstydu i poczucia winy. Jęknął i zamknął oczy. Wszystko było lepsze niż stawianie czoła rzeczywistości.
Kiedy obudził się ponownie, słońce malowało paski na grubej szarej wykładzinie.
Jedyne, na co miał ochotę, to zostać w łóżku, ale musiał przecież w jakiś sposób wcisnąć się w ten dzień i świat, w rzeczywistość innych ludzi. Dla zachowania pozorów. Dla pieniędzy. Udawać, że nic się nie stało. Brakowało mu Gurpala. Ich range rovera. Drogi bez końca i pustego horyzontu.
Rose nie zostawiła po sobie śladu poza zapachem perfum, który wisiał w powietrzu jak trujący powidok – i żółtej karteczki na wiaderku z lodem.
Michael się skrzywił, kiedy przeczytał wiadomość:
Michael, życzę ci udanej reszty życia.
Rose.
PS. Masz ładną żonę. Lepiej do niej zadzwoń.
Obok wiaderka leżał jego telefon. Na ekranie pojawiła się twarz Lene. Od północy przysłała mu pięć wiadomości i tyle samo razy dzwoniła.
Michael jęknął.
Powinien spróbować odnaleźć Rose? Potrafił znaleźć wszystko i wszystkich. Na tym polegała jego praca. Tylko po co? Miała góra trzydzieści lat. On wkrótce skończy pięćdziesiąt. To by było żałosne. Do diabła, przecież był żonaty. Poza tym nie pojmował, jak mógł nie słyszeć telefonu. Nic nie pamiętał… poza odgłosem wody spuszczanej w toalecie w środku nocy, odkręconego kranu w umywalce. Potem widział jakiś cień, który wyszedł z łazienki, i słyszał brzęk kostek lodu w wiaderku na szampana.
Telefon na stoliku zawibrował wściekle.
Monsieur Alain. Po raz trzeci.
Michael miał być w Argenteuil dwie godziny temu.
Kurwa mać, ja pierdolę.
Dla Marii ten dzień niczym się nie różnił od każdego z dotychczasowych dni jej długiej niewoli. Poza tymi słowami i nożem.
Jak zwykle stała pochylona do przodu, z rękami na plecach i czołem wspartym o ścianę, kiedy zmieniano jej pościel, odkurzano podłogę i sprzątano łazienkę. Młoda kobieta, która zawsze się tym zajmowała, wychodząc, minęła ją bezgłośnie. Maria poczuła, jak delikatnie musnęła jej plecy. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. W jednej chwili kolana Marii były jak galareta.
Strażnik klepnął ją lekko w łopatkę na znak, że może otworzyć oczy. Przyłożyła ucho do śliskich stalowych drzwi i nasłuchiwała ich kroków na żwirze na zewnątrz. Potem jak w amoku padła na kolana, zajrzała pod łóżko, zerwała poszewki z poduszek i kołdry, sprawdziła pod materacem.
Nic.
Może tylko sobie wyobraziła to muśnięcie? Może ono nic nie znaczyło, a dziewczyna zrobiła to mimochodem? Nigdy nie widziała jej twarzy. Wiedziała tylko, że jest młoda, bezzapachowa, że ma szczupłe łydki i często nosi kolorowe sneakersy. I że ma delikatny, kojący, melodyjny głos, kiedy udaje jej się ukradkiem wyszeptać Marii kilka słów przez zamknięte drzwi późnym wieczorem, gdy nikogo nie ma w pobliżu. Zniknęła na miesiąc, wówczas strażnik przejął jej obowiązki, ale teraz wróciła.
Maria usiadła na podłodze, kolana podciągnęła pod brodę i potylicą uderzała rytmicznie w ścianę. Było jej niedobrze i pociła się, chociaż nowoczesny system wentylacji zapewniał w celi stałą temperaturę.
Teraz ona miała zniknąć. Przyszła jej kolej. Była ostatnia.
Wiedziała to, chociaż starała się nie dopuszczać do siebie rzeczywistości, śpiąc jak najwięcej, wykonując swoje ćwiczenia, aby zachować silne i sprawne ciało, myśląc o tym, o czym absolutnie nie wolno jej było myśleć – robiąc wszystko, żeby nie oszaleć i nie stać się bezużyteczną. A także minuta po minucie analizując swoje krótkie życie, od pierwszych mglistych wspomnień z domu, rodziców, szkoły, ulicy w ich mieście, sklepów, w których robili zakupy. Błękitnego morza i małego kutra ojca. Nie zasłużyła sobie na to. Zawsze była wobec wszystkich życzliwa i pomocna. Ale stało się i teraz przyszła jej kolej. Czuła się, jakby ktoś wyłączył światło i cały świat spowiła ciemność. Otworzyła oczy, przestała uderzać głową w ścianę i zamiast tego skierowała wzrok na drzwi do łazienki.
Łzy rozczarowania piekły pod powiekami. Nic. Brodzik prysznica wyglądał normalnie. Dotyk był przypadkowy, młoda kobieta nie chciała jej nic przez to powiedzieć. Albo chciała ją ostrzec, że nic nie może dla niej zrobić.
Ściany były wyłożone gładkimi ciemnoszarymi i odpornymi na zniszczenia płytkami, a lustro wmurowano w ścianę. Pozwolili jej zatrzymać najpotrzebniejsze kosmetyki oraz szminkę i maskarę. Wszystko leżało nietknięte na metalowej półce pod lustrem. Poza szminką, która stała pionowo.
Maria się rozejrzała. Podniosła klapę klozetu i wstrzymała oddech. Tam, na wewnętrznej stronie klapy szminką Marii kobieta napisała: GET AWAY RIGHT NOW! They don’t need you anymore. I’ll take care of it. I kawałkiem taśmy przykleiła do deski śmiesznie mały, ale ostry nożyk do ziół.
Maria długo siedziała na podłodze i patrzyła to na nóż, to na słowa, a w jej głowie nabierał kształtów prosty, skromny, wręcz prymitywny plan wydostania się z tego sterylnego piekła. Policzyła godziny i wiedziała, że była noc.
Przyłożyła dłoń do niebieskiego ekranu pod interkomem, ale urządzenie odpowiedziało tylko statycznym szumem.
Maria zacisnęła zęby i znowu wcisnęła ekran, a potem jeszcze raz.
W końcu aparatura się ożywiła.
– Masz pojęcie, która godzina?
Głos był szorstki i zaspany. To Marko. Przystojny młody chłopak, który wbił jej igłę w szyję pewnego wieczora w Hamburgu, gdzie zaczął się ten koszmar.
– Ja krwawię! – wrzasnęła z desperacją w głosie. – Nie umiem tego zatrzymać!
– Jak to krwawisz?
– Z cipki, debilu. Pomóż mi, do diabła. Ja umieram!