Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Duńskie mrozy, sekretne polowania, i śmiertelna gra, w której nikt nie jest bezpieczny. Tytuł bestsellerowego autora noir crime! Elizabeth odkrywa tajemniczą płytę DVD w sejfie zmarłego ojca. Jej treść przeraża kobietę na tyle, że postanawia zatrudnić prywatnego detektywa - Michaela Sandera, by pomógł jej odkryć autora nagrania. Wraz z pomocą komisarz Lene Jensen, Sander odkrywa perwersyjny świat, w którym bogaci biznesmeni organizują śmiertelne polowania na ludzi. Nieoczekiwanie detektywi stają się celem w następnej, morderczej rundzie tej brutalnej gry. Teraz muszą walczyć o przetrwanie. Idealna dla fanów Stiega Larssona! To pierwsza część skandynawskiej serii thrillerów o prywatnym detektywnie Michaelu Sanderze i komisarz Lene Jensen.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 408
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Steffen Jacobsen
POWIEŚĆ SENSACYJNA
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Saga
Trofeum
Tłumaczenie Edyta Stępkowska
Tytuł oryginału Trofæ
Język oryginału duński
Copyright © 2023 Steffen Jacobsen i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727060729
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Nic nie może się równać z polowaniem na człowieka. Dla tego, kto przez dłuższy czas ścigał uzbrojonych ludzi i kto się w tym rozsmakował, wszystko inne już zawsze będzie jałowe.
Ernest Hemingway 1
Finnmark, północna Norwegia
24 marca 2010, godz. 18:35
70° 29' 46,97" N
25° 43' 57,34" E
Znaleźli go, gdy słońce zachodziło za górami na zachodnim brzegu fiordu Porsanger, a on wiedział, że wschodu już nie zobaczy. Wraz ze zmierzchem od strony wody docierało przenikliwe zimno. Kilka kroków dalej płaskowyż gwałtownie się urywał i zawisał nad taflą fiordu. To była jedyna droga ucieczki, ale zejście w dół stumetrowej ściany z przewieszeniem w jego stanie i przy zapadającym zmroku było ponad jego siły. Dotarł do kresu i rozsądniej było przygotować się na to, co nieuchronne. Przestać być zwierzyną.
Zrozumiał, że myśliwi przez cały dzień spychali go właśnie w to miejsce: na skraj nicości. Chwiejnym krokiem przeszedł po granitowych łupkach, rzucił na ziemię pusty karabin i przykucnął za samotnym blokiem skalnym, w którym wiatr wyżłobił wgłębienie jakby stworzone dla jego pleców. Kilka metrów od niego strumień odprowadzał do morza wodę z topniejących lodowców. Płynęła bez przeszkód biała i wartka, docierała do krawędzi i spadała wodospadem na brzeg fiordu daleko pod nim.
Na drugim brzegu widział światła pojedynczych samochodów. Znajdowały się góra pięć kilometrów od niego, w innym świecie. Wsunął dłonie pod pachy, brodę oparł na kolanach i patrzył na but trekkingowy zniszczony w miejscu, gdzie wiele godzin temu, gdy jeszcze uciekał w popłochu, trafiła go kula klienta. Rana wciąż krwawiła, widział krew wypływającą z dziury w skórzanej cholewie, ale bólu już prawie nie czuł. Chciał oswobodzić stopę i zacisnął zęby, gdy ściągał sztywną od krwi skarpetkę. But wepchnął pod kamień i przysypał drobnymi kamykami. Może kiedyś ktoś go znajdzie.
To były porządne trapery. W ogóle cały sprzęt był dobrej jakości. Składały się na niego: kurtka z kamuflażem, spodnie bojówki, polar, bielizna termiczna, kompas oraz laminowane mapy Finnmarku wraz z cyplami i meandrami, które wcinają się w Morze Barentsa pomiędzy fiordami Porsanger, Laksefjord i Tanafjord.
Na niebie zapłonęły pierwsze gwiazdy i planety. On znał tylko Wenus. Ingrid kojarzyła je wszystkie. Górskie niebo, roślinność i zwierzęta miała zapisane w genach.
Wyjął dłonie spod pach, złożył je i pomodlił się za swoją żonę, chociaż dotąd nigdy tego nie robił. Ingrid musiała, musiała, ocaleć. W górach zawsze była od niego szybsza, i na nartach, i pieszo. A przecież nawet jemu prawie się udało. Prawie.
Kiedy po południu usłyszeli gwizdki myśliwych i zrozumieli, że tamci wpadli na ich trop, przytulili się mocno. Pocałował jej zziębnięte wargi, a potem ją od siebie odepchnął. Dalej, przez wodę przesączającą się ze szczelin topniejącego lodowca. Nie chciała się rozdzielać, musiał ją pchnąć silniej, aż prawie upadła. Tłumaczył, że będzie się trzymał grani, żeby odwrócić ich uwagę. Ona miała biec dalej wzdłuż lodowca, a potem wspiąć się na stały ląd. Jeśli nie będzie się zatrzymywać, to o świcie może dotrze do Lakselv i zawiadomi policję.
Ingrid założyła narty i jak strzała pomknęła w dół śnieżnego zbocza. Na jego końcu zanurzyła się w gęste krzaki sosnowe, gdzie nie mieli szans jej wypatrzeć. Uciekła im.
Po raz ostatni widział żonę ze szczytu ozu i zaraz dostrzegł również myśliwych wychodzących zza najbliższej grani. Popołudniowe słońce mieli za plecami, a ich sylwetki rzucały na śnieg długie cienie. Pierwszy z nich też go zobaczył i w zagłębieniach między wzgórzami ogłuszającym echem zabrzmiał głośny dźwięk gwizdków.
To był ich pierwszy wypad w góry, odkąd dwa lata temu przyszły na świat bliźniaki, i bardzo już byli spragnieni takiej wyprawy. Ingrid jest Norweżką i to ona zaraziła go miłością do pustych krajobrazów północnej Norwegii. Decyzję podjęli spontanicznie. Sprawdzili prognozę pogody w Finnmarku. Teraz, pod koniec marca, miało być bezwietrznie i bezchmurnie. Przekonał swoją matkę, żeby zajęła się dziećmi i zarezerwował dwa miejsca na najbliższy lot z Kopenhagi do Oslo, a następnie z Oslo do Lakselv.
Na miejscu zjedli kolację w niemal pustym zajeździe Porsanger Vertshus. Sezon dopiero się rozkręcał, gospodyni ucieszyła się na ich widok. Potem w pokoju wypili butelkę czerwonego wina, kochali się pod chłodną pierzyną i zasnęli snem głębokim i niezmąconym.
Następnego ranka wyruszyli na północ wzdłuż wschodniego brzegu fiordu Porsanger. Po drodze kierowca ciężarówki podrzucił ich do Väkkärä i stamtąd ruszyli w góry. Plan był taki, żeby przejść trzydzieści kilometrów na północny wschód do Kjæsvatnet albo jeszcze dalej, rozbić namiot, trochę połowić, porobić zdjęcia i za jakieś dwa dni wrócić do Lakselv.
Wędrowali w wiosennym słońcu, wśród woni budzącej się do życia roślinności, przez krainę tysiąca jezior i mokradeł. Gdzieniegdzie czarny lód pękał im pod butami. W Kjæsvatnet złapał dwa rozleniwione zimą pstrągi. Gdy trzymał je w rękach, były ciężkie, zimne i jędrne. Umieścił je w wyłożonym mchem koszu na ryby. Ingrid rozpaliła ognisko. Mróz zaczynał podpełzać im pod stopy, ale gdy jedli, siedzącblisko ognia, okryci śpiworami i wsparci o pnie karłowatych brzóz w niewielkim zagajniku, to nie czuli zimna.
W środku nocy zbudził go niski monotonny szum helikoptera dochodzący ze wschodu. Dźwięk dobiegał z oddali. W ciągu dnia wielokrotnie go słyszeli. Helikopterami transportowano pacjentów do szpitali w Kirkenes albo Hammerfeście i dowożono zaopatrzenie ludziom pracującym na platformach wiertniczych na Morzu Północnym. Okręg miał mniej więcej siedemset kilometrów średnicy i był bezludnym pustkowiem, nie licząc ich dwojga, kilku rozproszonych, smaganych wiatrem miasteczek na wybrzeżu i Samów, którzy wypasali renifery i prowadzili wędrowny tryb życia.
Zasnął ponownie, a następnej pobudki nie pamiętał już tak dobrze. Od tamtego momentu wszystko było poszarpane na małe, oderwane od siebie fragmenty: błysk zimnego rozgwieżdżonego nieba, gdy rozcięto tropik namiotu nad ich głowami, krótki krzyk Ingrid, ostry zapach ozonu, migawka czegoś niebieskiego, trzeszczącego. Ból i ciemność. Nie był w stanie poruszyć żadnym mięśniem, ale czuł, jak nieśli go razem ze śpiworem, i widział nad sobą gwiazdy.
Potem pomyślał, że porazili ich elektrycznym paralizatorem. Zupełnie jak w filmie.
Na niebie pojawił się czarny kształt helikoptera. Umieszczono ich na podłodze, a gdy mężczyźni wsiedli na pokład, maszyna wzbiła się w powietrze.
Nieważkość. Transport.
Porywacze nie odezwali się słowem, ani do siebie, ani do Ingrid czy do niego. Dwie minuty po starcie jeden z nich pochylił się nad Ingrid ze strzykawką i przez śpiwór wbił jej igłę w udo. Jej na wpół przytomne jęki ustały.
Widział, jak z następnej strzykawki tryska cienki strumień przejrzystej cieczy. Mężczyzna przyklęknął obok jego głowy i w śpiworze odnalazł jego ramię.
Obudził się po wieczności, którą spędził, płynąc niestrudzenie do świetlistego kwadratu. Siedział nagi na betonowej podłodze, trząsł się z zimna i miał przed sobą pusty otwór okienny jaśniejszy od ściany wokoło. Jego ciało musiało być aktywne, zanim obudziła się w nim świadomość, bo zorientował się, że balansuje na pośladkach i piętach. Dłonie były niebieskie i nabrzmiałe przez plastikowe opaski zaciskowe, które wrzynały mu się w nadgarstki. Od plastikowych zacisków biegła stalowa lina zaczepiona do ringu w podłodze.
Na końcu pomieszczenia zobaczył łupki ułożone w równy stos i domyślił się, że są przetrzymywani w jednym z opuszczonych kamieniołomów, jakich tu wiele.
Obok siebie usłyszał westchnienie i drapanie paznokciami po betonie. Szybko położył się na boku, chciał, żeby jego twarz była pierwszą rzeczą, jaką Ingrid ujrzy po przebudzeniu.
Kiedy drzwi się otworzyły, wtulili się w siebie tak mocno, jak tylko pozwalały na to metalowe liny. W drzwiach na tle porannego słońca zobaczyli dwie ciemne postacie. Żwir chrzęścił pod ich butami, kiedy ruszyły w głąb hali. Jego wzburzone okrzyki po duńsku, angielsku i norwesku pozostawały bez odpowiedzi. Obrzucał ich obelgami, aż jeden z nich przyłożył Ingrid pistolet do głowy.
Wyższy z mężczyzn pociągnął go za włosy i sprowadził do pozycji siedzącej. Następnie z kieszeni kurtki wyjął ich paszporty. Poprawną angielszczyzną, ale ze skandynawskim akcentem, odczytał na głos ich wiek i spytał o ich wagę, przyjmowane leki oraz o to, czy znają swój poziom poboru tlenu.
Zmylił go spokojny, rzeczowy ton mężczyzny oraz to, że ten drugi odsunął pistolet od głowy Ingrid. Właśnie dlatego zebrał ślinę w ustach i splunął na but przesłuchującego.
Mężczyzna się nie poruszył. Nie zamienił nawet słowa ze swoim towarzyszem, zanim ten ciężkim obcasem zmiażdżył mały palec u nogi Ingrid. Wrzasnęła, a gdy rzucił się ku niej, tamten kopnął go w brzuch.
Pierwszy z mężczyzn powtórzył pytania – i tym razem uzyskał odpowiedz. Otworzyli kłódki, przecięli plastikowe zaciski na ich kostkach, postawili ich na nogi i wyprowadzili na zewnątrz.
Ingrid trzeba było podtrzymywać, on jednak nalegał, żeby iść samodzielnie.
Na dziedzińcu, między zabudowaniami kamieniołomu stało czterech innych mężczyzn: czarne kominiarki, kurtki i spodnie z kamuflażem do warunków w wysokich górach, w stalowych odcieniach szarości, czerni i ciemnej zieleni, z nieregularnymi plamami pozwalającymi na rozbicie sylwetki w terenie.
Popatrzył w brązowe oczy mężczyzny.
– Prawdziwi z was twardziele, co? – odezwał się po duńsku.
Mężczyzna zmrużył oczy. Ich kąciki zniknęły w zmarszczkach uśmiechu, ale nic nie odpowiedział.
Gdy tylko rozcięli im paski na nadgarstkach, przytulił do siebie Ingrid. Była drobna i szczupła, rękami starała się zasłonić krocze i mały biust.
Na prowizorycznym stole z drzwi położonych na dwóch kozłach do piłowania leżała odzież, buty, sprzęt i jedzenie. Kazali im założyć bieliznę termoaktywną, tiszerty, polary, skarpety, wierzchnią odzież maskującą. Ich dowódca rozkazał im zjeść jak najwięcej makaronu, musli i chleba, które zostały na stole. To był ich ostatni posiłek.
Dowódca o brązowych oczach wyjaśnił, że klient zapłacił za to, że przez czterdzieści osiem godzin będzie na nich polował wysoko w górach. Zapewnił, że to nic osobistego. Klient ich nie zna, a oni nie znają jego. W grę wchodzili inni kandydaci, ale klient wybrał właśnie jego i Ingrid.
Ingrid ukryła twarz w dłoniach, skuliła się i zaczęła szlochać. W kółko powtarzała imiona bliźniaków.
Za jednym z okien dostrzegł jakiś ruch. Tam ktoś był, za tą brudną, popękaną szybą. Zamglony owal twarzy, na wpół zacieniony szerokim rondem kapelusza.
Potem postać przesunęła się na bok i oddaliła od okna.
Dowódca przedstawił im reguły gry. Dostaną dwie godziny przewagi. Jeśli zostaną schwytani przed końcem wyznaczonego czasu, klient będzie miał prawo ich uśmiercić wybraną przez siebie metodą. Wskazał na biały, wolno stojący klif jakieś dwieście metrów dalej. Powiedział, że u jego stóp znajdą karabin myśliwski z trzema nabojami w magazynku. Mogą z niego korzystać wedle uznania. Komendant spytał go, czy potrafi się nim posługiwać.
Przytaknął.
Ingrid osunęła się na kolana. Złapał ją mocno i postawił na nogi. Potem wyprowadził ją między budynkami i stosami łupków na otwarty teren.
Na wschodzie słońce oderwało się od wzgórza, a oni zaczęli biec.
W strumieniu na mokrych kamieniach błyskały światła czołówek. Serce zaczęło mu bić szybciej i mocniej. Jego zwieracze puściły i po udach rozlało się ciepło. Zaklął z poczucia upodlenia, panicznego strachu o Ingrid, poczucia nierzeczywistości.
A potem wstał, odszedł od przytulnego bloku skalnego i stanął w pełni widoczny na tle jasnego, wieczornego nieba.
Krzyknął do nich, kiedy wyłonili się z ciemności. Jeden z nich utykał. Żałował, że trafił bydlaka w udo, a nie w serce. Jeden słup światła był mocniejszy i bielszy od tych z czołówek. Zasłonił dłonią oczy. Te skurwysyny go filmowały.
Zatrzymali się dziesięć metrów od niego i zaczęli rytmicznie klaskać. Z początku cicho, potem coraz głośniej. Schylił się, podniósł kamień i rzucił w nich, ale chybił. Stali w półkolu, siedmiu strzelców. Czerwone i zielone promienie lasera przesuwały się nieśpiesznie w górę jego ciała i skrzyżowały na wysokości serca.
Wtedy zaczęli śpiewać i jego mózg się poddał. Stał plecami do przepaści w jednym z najbardziej odludnych i trudno dostępnych miejsc na świecie, a szwadron egzekucyjny, tupiąc i klaszcząc, wykonywał hit Queenów – We Will Rock You.
BUDDY, YOU'RE A YOUNG MAN, HARD MAN!
SHOUTIN' IN THE STREET
YOU GOT BLOOD ON YO' FACE
YOU BIG DISGRACE
WE WILL, WE WILL ROCK YOU!
Śpiewali głośniej. Ich buty dudniły o skałę. Półkole otworzyło się, żeby zrobić przejście klientowi. Ten, potykając się, wyszedł przed szereg ze sztucerem w rękach. Wydawał się niezdecydowany. Na moment opuścił lufę., lecz po chwili ponownie ją podniósł.
Choć się starał, nie był w stanie pochwycić spojrzenia klienta pod szerokim rondem kapelusza. Liczył na coś w rodzaju ludzkiego kontaktu, porozumienia. Ale oślepiał go projektor kamery. Osłonił oczy przed ostrym światłem i rozejrzał się. Ingrid z nimi nie było. Szalona nadzieja rozwarła zaciśnięte gardło, wydał dziki, nieartykułowany okrzyk zwycięstwa.
Klient odwrócił się bokiem i zwymiotował. Sztucer oparł o kamienie i wsparł się na lufie. Dowódca powiedział coś do niego krótko i ostro, tamten pokiwał głową i wytarł usta.
Następnie dowódca odwrócił się do ściganego i rzucił coś w jego stronę. Przedmiot poszybował powolnym łukiem.
Odruchowo złapał czarny, ciężki worek przewiązany sznurkiem. Na moment podniósł jeszcze wzrok na milczące, nieruchome postacie, zanim go otworzył i wyjął zawartość.
Świat się pod nim rozstąpił, a chwilę potem Kasper Hansen już nie żył.
Michael Sander przesunął grzebieniem po włosach i poprawił krawat. Szedł właśnie wzdłuż wysokiego na trzy metry białego muru otaczającego jeden z najdroższych adresów w kraju. Tak naprawdę wszystkie domy przy Richelieus Allé w Hellerupie należały do tej najbardziej luksusowej kategorii budownictwa mieszkalnego, od dużych willi po wręcz pałace.
Wbił wzrok w tabliczkę z napisem CASPERSEN wmurowaną w ścianę obok bramy. W wypolerowanym na błysk mosiądzu sprawdził przedziałek, wcisnął dzwonek i spojrzał w obiektyw kamery monitoringu z uśmiechem, który z założenia miał budzić zaufanie.
– Kto tam?
Pytanie padło z głośnika w kolumnie bramy.
– Michael Sander.
– Chwileczkę.
Skrzydła bramy otworzyły się i ruszył w górę podjazdu. Drobny żwir chrzęścił mu pod butami.
W fontannie przed domem uśmiechnięte delfiny wypluwały strumienie wody w stronę nagiej, zmysłowej nimfy w osobliwej, sugestywnej pozie. W otwartym garażu obok domu wyeksponowano zabawki zamożnego mężczyzny: błękitne maserati quattroporte, mercedes roadster i gołębioszary rolls-royce. Tablice rejestracyjne SONARTEK i cyfry kolejno od jednego do trzech.
Za to przed schodami wiodącymi do głównego wejścia stał całkiem zwyczajny czarny opel.
Michael stopniowo coraz wyraźniej uświadamiał sobie, że uległ złudzeniu optycznemu. Kiedy stał przy bramie, dom wydał mu się nieproporcjonalnie duży, ale się pomylił. W rzeczywistości dom był olbrzymi.
Wszedł po ośmiu szerokich stopniach i podniósł rękę, żeby zapukać kołatką, kiedy drzwi się otworzyły.
Szare oczy taksowały go przez chwilę, zanim na nieruchomą twarz jakby niechętnie wypłynął powściągliwy uśmiech. Kobieta była wysoka i obdarzona ciężką, kanciastą sylwetką. Prawdopodobnie nigdy nie była urzekająca ani pełna wdzięku. Twarz miała szeroką, ale symetryczną i Michael obstawiał, że mogła być od niego parę lat młodsza.
Mechanicznie wyciągnęła rękę i przedstawiła się:
– Elizabeth Caspersen-Behncke.
Następnie odwróciła się i ruszyła w głąb holu, którego podłogę wyłożono białymi i zielonymi marmurowymi płytkami. Idąc za nią, Michael pozwolił sobie lepiej jej się przyjrzeć. Miała na sobie czarny kaszmirowy sweter, sznur pereł, ciemnoszarą prostą spódnicę i kontrastujące z całością bordowe rajstopy, które skojarzyły mu się z chudymi nogami ostrygojada. Jej wzrost nie pozwalał na wybór obuwia innego niż płaskie. Kobieta wyglądała na człowieka umysłu.
Potencjalnych klientów w pierwszej kolejności zawsze dzielił na ludzi umysłu i ciała. Oczywiście trafiały się również formy pośrednie, ale to pierwsze wrażenie niemal zawsze okazywało się prawdziwe. Z zebranych informacji wiedział, że Elizabeth Caspersen-Behncke była dziedziczką ogromnej rodzinnej fortuny, a przy tym partnerką w jednej z największych i najstarszych kancelarii adwokackich w Kopenhadze. Była zatem niewątpliwie inteligentna w pojęciu czysto mieszczańskim. Nie to jednak rozstrzygało o tym, czy była człowiekiem umysłu czy ciała, ale sposób, w jaki jej biodra łączyły się z tułowiem i nogami, łuk w dole pleców, postawa, długość kroku. To, czy jej stawy były dobrze naoliwione czy suche.
Żona czasem pytała go, do jakiej kategorii należy on sam i Michael za każdym razem czuł się tym pytaniem nieco urażony. Uważał się bowiem za szczęśliwą formę pośrednią: człowieka zmysłowego, lecz racjonalnego.
Elizabeth Caspersen ruszyła schodami na piętro i nagle poczuł się jak w muzeum zoologicznym. Ściany wokół niego szczelnie zapełniały wypchane zwierzęce głowy, rogi i poroża najróżniejszych rozmiarów i kształtów od jeleniowatych po egzotyczne gatunki antylop. Zewsząd patrzyły na niego puste oczodoły i wszystkie trofea wydzielały suchy, stęchły zapach.
Na pierwszym półpiętrze afrykański lew wyciągał do niego długie na kilka centymetrów pazury. Potężna głowa wystawała poza obręb mahoniowej podstawy, czarne wargi były odsunięte i odsłaniały żółte zęby. Grzywa była zjeżona, a wściekły wzrok szklanych oczu zwierzęcia dosłownie zmroził Michaela.
Kobieta odwróciła się za siebie.
– Mój ojciec nazwał go Louis. Przerażający, prawda?
– Zdecydowanie, pani Caspersen-Behncke.
– Proszę mi mówić Elizabeth, jeśli mnie wolno będzie mówić do pana Michael.
– Oczywiście.
Wciąż stał nieruchomo, jak zahipnotyzowany przez to zwierzę.
– Wyobraź sobie, że jesteś małą dziewczynką o bujnej wyobraźni i musisz w środku nocy zejść tymi schodami, bo potrzebujesz czegoś z kuchni.
– Do dziś miałbym koszmary – przyznał.
Kontynuowali wspinaczkę, aż Michael ponownie się zatrzymał przed trzymetrowym portretem właściciela tego domu, niedawno zmarłego biznesmena Flemminga Caspersena. Obraz był fotograficznie dokładny. Jedną stronę zajmowały półki z rzędami starych tomów o pozłacanych grzbietach, a Caspersen stał zamyślony z ręką opartą o okrągły stół. Na stole leżały zapieczętowane pergaminy i pożółkłe manuskrypty, mapy i rozłożone arkusze, jakby artysta przyłapał miliardera na zgłębianiu źródeł Nilu albo sensu wszechrzeczy.
Za miliarderem wyrastał szary niedźwiedź grizzly, a cienie zwierzęcia i mężczyzny na ścianie zlewały się ze sobą. Krzepka, pełna życia twarz Caspersena była poważna, jego białe włosy sterczały do góry jak krótka szczecina, brązowe oczy były skierowane wprost na widza, a wysokość, na jakiej powieszono obraz, w połączeniu z imponującym wzrostem portretowanego dodawały mu majestatu. Miał na sobie stonowany krawat w szare paski i garnitur dopasowany tak, jakby go uszyto w tunelu aerodynamicznym.
– Ojciec chciał uchodzić za człowieka renesansu – wyjaśniła Elizabeth. – Chociaż wątpię, by przez całe życie przeczytał choć jedną książkę beletrystyczną. Zawsze powtarzał, że wystarczy mu to, co sam przeżył. Życie zmyślone niezmiernie go nudziło.
Michael wskazał na głowę nosorożca wiszącą sześć metrów nad podłogą. Zwierzę zezowało rozpaczliwie w stronę szarego płaskiego kikuta, który był wszystkim, co zostało z jego rogów.
– A temu co się stało?
– Dwa miesiące temu mieliśmy włamanie. Sprawcy przystawili do ściany drabinę naszego ogrodnika, brzeszczotem odpiłowali rogi i uciekli. Mama była w szpitalu, dom stał pusty. Zdaniem policji sprawcy działali jak profesjonaliści. Tak naprawdę powinniśmy go zdjąć. Nosorożec bez rogów jakby mija się z celem.
Wskazała na szafę na dole, przy głównych drzwiach.
– Łomem wyważyli drzwi, a system alarmowy spryskali ciekłym azotem.
Michael odchylił się do tyłu i opierając się o poręcz, uważniej przyjrzał się kremowej ścianie poniżej okaleczonego trofeum. Dostrzegł dwa ciemne ślady po drabinie.
– Muzea zoologiczne i prywatne kolekcje doświadczają ostatnio czegoś w rodzaju inwazji złodziei rogów – oznajmił. – To cenny towar, ma podobno leczyć wszystko od impotencji po raka.
– Te rogi były naprawdę zachwycające – Elizabeth pokiwała głową. – Ojciec ustrzelił ten okaz w Namibii w siedemdziesiątym trzecim. To jest nosorożec biały. To znaczy: był.
– Myślałem, że są pod ochroną.
– Zwierzę ustrzelono na potrzeby badań naukowych, co oczywiście jest po prostu innym określeniem przekupstwa. Ojciec nie ustawał, dopóki nie dopiął swego.
Michael nie ruszał się z miejsca. Prehistoryczne zwierzę obudziło w nim szczególny rodzaj współczucia.
– Rogi ważyły mniej więcej osiem kilogramów i są warte tyle samo co osiem kilo kokainy – ciągnęła. – Cena detaliczna na czarnym rynku jest dokładnie taka sama. Pięćdziesiąt dwa tysiące dolarów za kilogram.
Te liczby zrobiły na Michaelu wrażenie. Czterysta tysięcy dolarów za pół godziny pracy, nieźle. Wręcz genialnie.
– Nic więcej nie zabrali? – spytał.
– Mama trzyma biżuterię w bankowym sejfie, a gotówki w domu jest zawsze tylko tyle, żeby opłacić ogrodnika i personel sprzątający.
Ruszyła korytarzem na pierwszym piętrze. Po drodze, w skąpanej w półmroku sypialni Michaelowi mignęła szczupła kobieca twarz na poduszce: duże, jakby ptasie oczy zwrócone w stronę otwartych drzwi. Pielęgniarka zawieszała kroplówkę na stojaku.
– Flemming? Flemming?
Pielęgniarka zamknęła drzwi.
Głos nie przestał wołać.
– To mama – wyjaśniła Elizabeth. – Alzheimer.
Michael uśmiechnął się współczująco.
Kobieta otworzyła następne drzwi i Michaela oślepiło migotliwe światło słońca odbijającego się w wodach Sundu.
– Piękny widok, prawda? – zagadnęła.
Okna od podłogi po sufit miały co najmniej sześć metrów wysokości.
– Olśniewający – przyznał i dłonią osłonił oczy.
Teraz rozpoznał bibliotekę z portretu Flemminga Caspersena. Wzdłuż regałów na wysokości trzech metrów biegł pomost z czarnego kutego żelaza, tworząc galerię. Wielki wypchany niedźwiedź wymachiwał przednimi łapami wysoko nad własną głową.
– Niedźwiedź kodiacki, Alaska, dziewięćdziesiąty piąty – wyjaśniła kobieta lakonicznie.
– Zaczynam rozumieć, dlaczego grozi im wyginięcie.
– Ty nie polujesz? – spytała.
– Nie na zwierzęta.
– Mój ojciec by powiedział, że bez przemysłu safari nie byłoby środków na tworzenie rezerwatów i opłacanie strażników przyrody, chociażby w Afryce, a kłusownicy już dawno wybiliby w pień wszystko, co tam żyje.
– I zapewne miałby rację – przyznał Michael.
Elizabeth podeszła do okna, skrzyżowała ręce na piersi, a jedną dłoń podsunęła do twarzy i przygryzła paznokieć kciuka. Pomyślał, że z pewnością nie było to zachowanie typowe dla adwokatki Sądu Najwyższego, i stanął obok niej, żeby jej dać coś w rodzaju wsparcia.
Wysoki biały mur ostro oddzielał otaczający dom park od sąsiednich posiadłości. Wzdłuż górnej krawędzi muru dostrzegł cienkie przewody systemu alarmowego i mnóstwo białych kamer monitoringu, które zdawały się obejmować zasięgiem każdy centymetr kwadratowy terenu. Z tego, co widział, jeśli chodziło o zabezpieczenia pasywne domu, nie było się do czego przyczepić. Choć, oczywiście, słabym punktem był dostęp do wody.
W parku obok masztu flagowego siedział czarny labrador, wystawiał kufę do wiosennego słońca i skowyczał żałośnie.
– To Murzyn, pies ojca – powiedziała cicho Elizabeth. – Siedzi tak i wyje, odkąd ojciec umarł.
– Murzyn?
Elizabeth uśmiechnęła się rozbrajająco.
– Ojciec nie był rasistą. W ludziach interesowało go tylko to, czy potrafią wykonywać powierzone im zadania. Myślę, że po prostu świetnie się bawił, kiedy głośno przywoływał swojego psa. Tu, w Hellerupie.
Michael nadal patrzył na mur z przewodami i kamerami.
– Kamery nagrały włamanie?
– Tak. O drugiej w nocy dwaj mężczyźni podpłynęli pontonem. Mieli bluzy z kapturem, kominiarki i rękawiczki. Przebiegli trawnikiem na tył domu, zabrali drabinę ogrodnika i wyważyli drzwi.
– A Murzyn?
Popatrzyła na rozpaczające zwierzę.
– On pewnie tylko się ucieszył na widok ludzi. To samotny i bardzo przyjazny pies. Może usiądziemy?
Zdjął torbę z ramienia i usiadł w fotelu. Elizabeth Caspersen spoczęła obok, skrzyżowała czerwone nogi i wyglądała przez okno, kiwając stopą.
Michael oparł się wygodnie.
Stopa zaczęła kiwać się szybciej.
Oczywiście już to przerabiał, to wahanie, zanim się ujawni sekrety obcemu człowiekowi i wpuści go do swojego życia. Zwykle w tym momencie ludzie albo się wycofywali i kończyli spotkanie, albo szli na całość.
Obstawiał, że tym razem finał będzie czymś pomiędzy.
– Niełatwo było cię znaleźć – powiedziała. – Jak siebie nazywasz? Konsultantem?
– Tak.
– Bo na prywatnego detektywa nie wyglądasz.
– Uznam to za komplement.
– Słucham? Ależ tak, oczywiście. Kawy? Wody?
– Nie, dziękuję – zapewnił ją.
– Jesteś żonaty?
Jej palce znalazły zajęcie przy sznurze pereł.
– Tak, szczęśliwie – odparł.
– Ja również jestem mężatką.
Jego rozmówczyni odchyliła się w fotelu, zamknęła oczy i przycisnęła palcami powieki.
– Czyli śledzisz niewiernych małżonków, chowasz się w środku nocy za garażami obcych ludzi z aparatem albo grzebiesz w ich śmieciach?
– Tylko pod koniec miesiąca – potwierdził.
– Przepraszam… ja… – Zaczerwieniła się. – Przepraszam. To dla mnie bardzo trudne. Jeden z angielskich adwokatów ojca mi ciebie polecił. Słyszał o duńskim konsultancie do spraw bezpieczeństwa, który pomógł kiedyś pewnemu Holendrowi. Ale wszyscy nagle stali się niesłychanie małomówni, a tamten Holender nie śpieszył się z odpowiedzią.
– Zadzwonił do mnie, zanim skontaktował się z tobą – wyjaśnił Michael.
– Nie sądziłam, że w Danii w ogóle istnieją ludzie z twojej branży.
– Owszem, jest nas paru. Tylko nie mamy związku zawodowego ani nic z tych rzeczy.
– I nazywasz się Michael Vedby Sander?
– Tak – skłamał.
– I znasz Pietera Henryka?
– Oczywiście.
Namierzył dla Pietera Henryka dwóch nieudolnych porywaczy, ojca i syna, na opuszczonym gospodarstwie na południe od Nijmegen w Holandii. Postanowili porwać młodszą córkę tego obrzydliwie bogatego człowieka i to był ich pierwszy błąd.
Powierzenie sprawy policji wiązało się z ryzykiem wywołania skandalu i chorego zainteresowania mediów, co dla Henryka było nie do pomyślenia. Był dość staroświecki i wolał sprawę rozwiązać po cichu i na zawsze.
Czekając na okup, porywacze dla rozrywki wielokrotnie gwałcili dziewiętnastolatkę, bili ją, ogolili jej głowę i gasili papierosy na jej plecach. Dziewczyna była bardziej martwa niż żywa, kiedy Michael i reszta ekipy do niej dotarli. Jego zadaniem było jedynie znaleźć dziewczynę, a porywaczami zajęli się ludzie Pietera Henryka.
Michael z samochodu zaparkowanego na skraju lasu dwieście metrów od gospodarstwa widział, jak potężnie zbudowany serbski najemnik niósł dziewczynę na rękach w stronę mercedesa, gdzie czekał jej ojciec razem z lekarzem. Dziewczyna była naga, zwisała z ramion mężczyzny bezwładnie, jak lalka albo zaszlachtowane zwierzę. Samochód odjechał, spod opon wzniósł się w powietrze żwir.
Michael czekał. Pół godziny później na podwórko wjechała furgonetka i najemnicy zaczęli wnosić cegły, zaprawę i wiadra do domu, w którym wciąż znajdowali się porywacze.
W końcu odjechał. Już to widział i znał ludzi Pietera Henryka. Nie tych, innych, ale tamci też byli weteranami wojen bałkańskich i przeżyli już wszystko. Jeśli byli w dobrym nastroju, być może w przypływie litości, zanim wmurują ostatnią cegłę w nową ścianę wnęki, wrzucą im do środka pistolet z dwoma nabojami, żeby mogli skrócić swoją mękę. Lecz jeśli byli w złym humorze, to zwiążą ich z rękami i nogami do tyłu, dokończą stawiać ścianę i zaczekają, aż zaprawa zastygnie.
Ze wspomnień wyrwało go jej głośne klaśnięcie w dłonie.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– Chcę, żebyś dla mnie pracował – powtórzyła.
– Możliwe, że się zgodzę – powiedział z rezerwą w głosie.
– Pieter Henryk powiedział, że powinnam całkowicie zdać się na ciebie.
Michael potwierdził:
– Tak, to zwykle niezbędne, jeśli mamy cokolwiek osiągnąć.
– Michael. Jeśli nadużyjesz mojego zaufania, to będziesz mógł zniszczyć całą moją rodzinę. Nie będziemy mieli przed sobą żadnej przyszłości.
– Z reguły tak właśnie jest – odparł spokojnie. – Może wyjaśnię ci pokrótce, jak to działa. Otóż jeśli zdecyduję się przyjąć twoje zlecenie, to będę nad nim pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, dopóki nie osiągnę pożądanego rezultatu albo dopóki ty nie poprosisz mnie, żebym zaprzestał działań. Moje honorarium to dwadzieścia tysięcy koron dziennie plus zwrot kosztów wsparcia ekspertów zewnętrznych, łapówek, podróży, wyżywienia i zakwaterowania. Nie podpiszemy żadnego kontraktu i nie przedstawię ci żadnych paragonów, musisz mi zaufać. Otrzymasz numer klienta w moim biurze rachunkowym i mój księgowy zgłosi wszystkie kwoty w urzędzie skarbowym. Czy te warunki są dla ciebie do przyjęcia?
– A drobnym druczkiem? – spytała.
– Niewiele. Nie dopuszczam się poważnych przestępstw ani innych działań zagrożonych karą, jeśli uznam, że nie są one zgodne z moim postrzeganiem tego, co słuszne i rozsądne. Przy każdym zleceniu oceniam, jak daleko jestem gotów się posunąć.
– Niezależnie od wysokości honorarium?
– Tak.
– W porządku – powiedziała Elizabeth. – Więc dlaczego tak niesłychanie trudno do ciebie dotrzeć?
– Jestem wybredny – przyznał.
Żona pytała go czasem o to samo. Jednoosobowej firmy doradczej Michaela Sandera nie dało się znaleźć w internetowych bazach. Ktoś wyjątkowo zawzięty dotarłby być może do ostatniej wersji strony internetowej jego firmy gdzieś w odmętach deep web, piwnicy Internetu niedostępnej z poziomu standardowych wyszukiwarek jak Google czy AltaVista i możliwej do odnalezienia tylko przez wyspecjalizowane narzędzia jak Technorati.com. Niewykluczone, że przez ekskluzywność tracił rzesze klientów, ale wolał działać w ten sposób. Znał w Londynie piękną Dunkę pracującą jako call girl, której usługi intymne kosztowały tyle co deficyt budżetowy Grecji i która stosowała tę samą strategię. Twierdziła, że chodzi o bezpieczeństwo jej i jej córki.
Jego strona internetowa była lapidarna i dość enigmatyczna. Można się było z niej dowiedzieć, że Michael Sander to były żołnierz i policjant i że przez dziesięć lat pracował jako konsultant do spraw bezpieczeństwa w firmie Shepherd & Wilkins Ltd, znanej brytyjskiej agencji ochroniarskiej. Do jego zadań należała ochrona osób, negocjacje z porywaczami, dochodzenia finansowe i inne. Dane kontaktowe stanowił numer telefonu komórkowego wymieniany co najmniej raz w miesiącu, ale zazwyczaj częściej.
– Ile wiesz o mnie? – spytała nagle.
– Wiem, że jesteś jedyną córką Flemminga i Klary Caspersenów – odparł. – Twój ojciec był mechanikiem radiowym, a z czasem zdobył dyplom inżyniera. W latach osiemdziesiątych opatentował szereg przełomowych rozwiązań, z których później powstały radary dopplera, miniaturowe sonary i laserowe dalmierze, używane we właściwie wszystkich rodzajach uzbrojenia od łodzi podwodnych po myśliwce, ale również w cywilnych systemach ostrzegania meteorologicznego. Krótko mówiąc, jest to technologia, z której rozwinęły się wszystkie współczesne systemy mierzenia odległości i identyfikacji celu. Jest kluczowa i nie ma dla niej alternatywy. Twój ojciec razem z kolegą ze studiów Victorem Schmidtem w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku założyli Sonartek, a reszta jest… historią duńskiego przemysłu. I historią sukcesu.
– Któregoś wieczoru ojciec usłyszał karetkę we Frederiksbergu i potem całą noc przesiedział na ławce, zastanawiając się, jak to możliwe, że echo syren wskazało mu dokładną lokalizację karetki. Od tego się zaczęło. Potem zaczął badać delfiny, nietoperze i w sumie dość elementarną technologię Dopplera. Ulepszył ją i rozwinął.
– O ile mi wiadomo, Sonartek w Danii ma jedynie centrum badawcze, a produkcja i dystrybucja są zarządzane z…
– Tak, te działy zostały przeniesione do Chin, Indii, Polski i Estonii – przerwała mu Elizabeth. – To było konieczne.
– Wiem również, że twój ojciec zmarł na zawał dwa miesiące temu – dodał Michael.
– Dwa dni wcześniej przebiegł maraton w nieco ponad trzy godziny. Miał siedemdziesiąt dwa lata, ale był w doskonałej formie. Przez całe życie chyba nigdy nie wziął żadnych leków. Zawsze powtarzał, że wszystko zależy od genów.
Wstała i znów podeszła do okna. Z ogrodu cały czas dochodził psi lament. Michael siedział nieruchomo i milczał.
Elizabeth wytarła oczy i się odwróciła.
– Przeklęty kundel – mruknęła pod nosem.
– A twoja matka? – spróbował zmienić temat.
– Zaczęło się cztery lata temu i choroba rozwinęła się błyskawicznie. Jest właścicielką znacznej części koncernu z oddziałami w trzydziestu krajach, a nie wie, jak się nazywa. Nie wie nawet, że ojciec umarł.
– Jak obecnie wygląda sytuacja firmy?
– Tuż po śmierci akcje oczywiście gwałtownie spadły, ale szybko się odbiły. Produkują rzeczy najwyższej jakości, ojciec decydował niemal o wszystkim, a o reszcie decydował Victor.
– Victor Schmidt?
– Tak. Ojciec wymyślał różne rzeczy, a Victor je sprzedawał. Doskonale się uzupełniali.
– Ich współpraca przebiegała gładko?
– Myślę, że tak. Kiedy firma weszła na giełdę, Victor kupił zamek na południu Zelandii, w Jungshoved, a ojciec ten pałac.
– Jesteś w zarządzie Sonarteku?
– Tak. I do czasu, gdy mama nie będzie w stanie pełnić swoich obowiązków w zarządzie, a wiemy, że ten czas nie nastąpi nigdy, reprezentuję w zarządzie również ją. Ojciec był prezesem, Victor obecnie jest pełniącym obowiązki prezesa, a w przyszłym miesiącu na nadzwyczajnym zebraniu zarządu zostanie wybrany na nowego prezesa.
– Czyli rodzina jest zabezpieczona?
– Niekoniecznie. Dzieci bądź wnuki założycieli firmy nie dostają automatycznie miejsc w zarządzie czy posady w firmie. W akcie założycielskim jest napisane, że muszą posiadać „kompetencje”, a to, czy je posiadają, ocenia zarząd. Najwyraźniej uznano, że ja się nadaję. Nikt nie chce w firmie rodzinnych waśni albo żeby o jej przyszłości decydowała banda kretynów, bo tak się złożyło, że noszą nazwisko Schmidt albo Caspersen. Z drugiej strony mama odziedziczy po tacie akcje grupy holdingowej Sonartek, więc jako jej reprezentantka dysponuję obecnie pakietem większościowym.
– Twój ojciec chciał, żebyś pracowała w firmie?
– Jeszcze jak! Był wniebowzięty, kiedy zostałam zaakceptowana przez zarząd. Wszystko na mnie czekało i gdy odmówiłam, to wręcz liczyłam się z tym, że ojciec mnie zastrzeli.
Michael uśmiechnął się z uznaniem.
– A on nawet cię nie wydziedziczył?
– Pogodził się z tym. Jak mówię, byłam przygotowana na najgorsze, tymczasem gdy przyszło co do czego, zniósł to całkiem nieźle. Pod tym względem był w porządku. Może zresztą liczył, że kiedyś i tak zacznę pracować w Sonarteku. Że wrócę do domu. Kiedy zaczęłam chodzić na zebrania zarządu, to głównie po to, żeby sprawić mu radość.
Elizabeth ponownie usiadła. W jej twarzy widać było napięcie, jakby wiele różnych emocji próbowało wydostać się na powierzchnię.
– Victor Schmidt ma dwóch synów, prawda? – spytał Michael.
– Tak, Henrika i Jakoba.
– Czym oni się zajmują?
– Henrik jest szefem działu sprzedaży w Sonarteku. Zastąpił na tym stanowisku swojego ojca, który obecnie przejął kierowanie firmą. Jest pracowity i ma ogromną sieć kontaktów. Niemal stale przebywa w Nowym Jorku albo Waszyngtonie, gdzie intensywnie lobbuje w amerykańskiej armii. Jest pracoholikiem i nie ma żadnych zobowiązań. A Jakob… – wzruszyła ramionami – …szczerze mówiąc, nie wiem, co dokładnie teraz robi. Jest czarną, lecz hołubioną owcą w rodzinie. Był w Gwardii Królewskiej, a potem pracował jako logistyk dla dużych organizacji charytatywnych. Jest wyjątkowo niezależny i najbardziej lubi samotność i aktywność na świeżym powietrzu. Bracia rzadko się spotykają, ale od śmierci mojego ojca są tu, w Danii. Ojciec ich uwielbiał i obaj są mocno poruszeni tym, co się stało.
– Uwielbiał? Aż tak?
– Oczywiście. Obaj wiszą tam. – Wskazała na ścianę za spiralnymi schodami.
Michael wstał i podszedł obejrzeć z bliska czarno-białe zdjęcie w delikatnej srebrnej ramce. Zdjął je z gwoździa. Tapeta pod zdjęciem nie była wyblakła, więc albo zdjęcie wisiało tam od niedawna, albo często je zdejmowano. Jasny kształt znajdował się za to pod zdjęciem wiszącym obok i przedstawiającym długiego martwego lamparta leżącego na trawie oraz uśmiechniętego Flemminga Caspersena w stroju safari kucającego przy głowie zwierzęcia.
Michael przyjrzał się małemu zdjęciu w srebrnej ramce: chudy ciemnowłosy chłopiec, na oko trzynastoletni, uśmiechnięty siedział na końcu kajaka i trzymał jasną rybę długą jak jego ramię. Za chłopcem ciągnęło się połyskujące w słońcu jezioro. Chłopiec znajdował się na granicy słońca i cienia rzucanego przez drzewo, którego połowa wisiała nad lustrem wody. Na konarze siedział brat. Na oko parę lat młodszy. Jego włosy były prawie białe, korpus chudy. Siedział w krótkich spodenkach okrakiem i machał bosymi stopami nad wodą. Na pierwszym planie widać było namiot, a całe zdjęcie emanowało atmosferą beztroskiego wiecznego lata.
– Zrobił je w Szwecji – wyjaśniła Elizabeth.
– Twój ojciec?
– Tak. Victor nigdy nie jeździł na wakacje, więc przekazywał chłopców mojemu tacie. A on uczył ich tych wszystkich chłopięcych rzeczy: żeglować, wędkować, polować.
– Victor ma żonę?
– Monikę. Szwedzkie ziemiaństwo.
– Żona typu trofeum?
– W żadnym razie. Pracowała w firmie jako przedstawicielka handlowa. Zdolna i świetnie wykształcona. Teraz ma stadninę koni. Hoduje duńskie konie gorącokrwiste. Choć to brzmi jak oksymoron. – Na jej ustach zamajaczył gorzki uśmiech. – Ojciec zazdrościł Victorowi synów. Mnie nazywał brązowym medalem.
– Nie rozumiem.
– Złoty medal to chłopak, srebrny medal to niepełnoprawny chłopak, a brązowy medal to dziewczynka. Tak mawiał.
Michael coraz mniej lubił Flemminga Caspersena. Zamierzał oczywiście zaczekać, aż klientka wyjawi mu, na czym miałoby polegać jego zadanie, lecz już postanowił, że je odrzuci. Jasne, przydałyby im się z Sarą takie pieniądze, ale równie dobrze mogą się bez nich obejść. Zawsze mogli zacisnąć pasa, a on mógł zrobić coś jako wolny strzelec dla Shepherda & Wilkinsa, mimo że tamci pewnie by go wysłali w jakieś zapomniane przez Boga miejsce w Jemenie albo Nigerii, albo, jeszcze gorzej, Kazachstanie. I to na co najmniej miesiąc. Michael miał u nich otwartą furtkę i mógł dla nich pracować, kiedy tylko zechciał, co zasadniczo było w porządku, lecz w praktyce oznaczało, że dostawał zlecenia, których stali pracownicy unikali jak dżumy.
– Ten brązowy medal to, mam nadzieję, również przejaw specyficznego poczucia humoru? – spytał oschle.
– Tak. Nie sądzę, aby ojciec przywiązywał do tego większą wagę. Był po prostu…
Nieczułym megalomańskim starym prykiem, dokończył w myślach Michael.
– Dlaczego tu jestem? – spytał na głos.
Pytanie najwyraźniej ją zaskoczyło:
– Słucham?
– Dlaczego tu jestem?
Popatrzyła na niego i zaczęła coś mówić, ale zaraz zamknęła usta i chwilę zbierała się w sobie.
– Jesteś tu, Michaelu, ponieważ wydaje mi się, nie, wiem, że mój ojciec oszalał i zabił człowieka. Dla zabawy. Dla sportu. Podczas czegoś w rodzaju chorego, perwersyjnego polowania na ludzi. Dlatego tu jesteś.
Następnie wstała i z półki za ich plecami wyjęła płytę DVD, bez etykiety, bez jakiegokolwiek opisu. I się rozpłakała.
Film trwał trzy minuty i przez cały ten czas nie poruszyła się ani nie odezwała słowem. Nie przestała jednak płakać. Milczała i nie próbowała hamować łez. Michael też siedział nieruchomo.
W najciemniejszym rogu biblioteki na wysokiej klasy laptopie spoczywającym na kolanach obejrzał egzekucję młodego mężczyzny gdzieś w górach. Słyszał męski śpiew i widział jakiś przedmiot przelatujący przez ekran: czarny worek zawiązany białym sznurkiem. Mężczyzna złapał go, włożył do środka rękę i wyjął z niego coś, co zasłaniał własnym ciałem.
Nagranie musiało być wykonane dobrej jakości sprzętem, obraz i dźwięk były ostre i wyraźne, kamera stała nieruchomo i uchwyciła w zbliżeniu białą jak śnieg twarz mężczyzny. Ten odwrócił się i kulejąc, pobiegł w ciemność. Rękami dociskał coś do piersi. Śpiew ucichł i pół sekundy później rozległ się strzał.
Padł tylko ten jeden strzał i nie dało się ocenić, czy mężczyzna został trafiony czy nie. Następnie kamera sfilmowała jego ciało na wąskim kamienistym brzegu u stóp klifu. Jego jedna ręka dotykała wody, a przedmiot, który wyjął z worka zniknął. Operator wyłączył reflektor. Kamera przez kilka sekund pokazywała rozgwieżdżone niebo nad migoczącą w świetle księżyca wodą, zanim i ona została wyłączona.
Michael wysunął płytę DVD z komputera, pamiętał, żeby dotykać tylko jej krawędzi. Położył ją na klawiaturze i wstał.
– Mogę skorzystać z toalety?
Nie patrzyła na niego.
– Trzecie drzwi po lewej… Przepraszam… przepraszam…
W dużym domu panował chłód, ale on czuł pot między łopatkami. Ruszył przestronnym korytarzem, a w łazience zamknął drzwi na klucz. Spryskał twarz zimną wodą. Szczękał zębami, a brzuch skręcał mu się jak klucz w zardzewiałym zamku. Obiecał sobie, że nie zwymiotuje.
Zobaczył właśnie polowanie na człowieka aż do makabrycznego finału. Ujrzał je w wyrazistych, naturalnych kolorach z autentyczną ścieżką dźwiękową. Ogarnęła go pustka na myśl o trudnej do opisania, lecz przepastnej różnicy pomiędzy najbardziej realistyczną produkcją hollywoodzką a rzeczywistością.
Najbardziej poruszyło go jednak nie samo nagranie, choć nie wątpił w jego autentyczność. Raczej nie chodziło o sam film, ale o piosenkę, która przypominała mu o Grozny, wymarłej stolicy Czeczenii.
We wrześniu 2007 Michael razem z Keithem Mallorym, z którym tworzyli w pracy zgrany duet, przesiedzieli nieskończenie długie dni na zaszczurzonym, na wpół zawalonym strychu kościoła na przedmieściach Groznego. Keith utykał po niefortunnym spotkaniu z miną przeciwpiechotną w Iraku i zanim został starszym doradcą w S & W, pełnił funkcję majora osławionej elitarnej jednostki komandosów. Był bibliofilem, bezpośrednim przełożonym Michaela, a z czasem stał się również jego bliskim przyjacielem.
Anglik stwierdził, że konflikt, w którego centrum się znaleźli, był najdziwniejszym w jego karierze. Wypoczęte i dobrze odżywione siły rosyjskie czekały w biernej gotowości dwieście metrów na północ od tamtego kościoła, a na południu muzułmańscy rebelianci przechadzali się swobodnie wśród ruin. Kilka kobiet śpiewało, zamiatając ulicę pomiędzy rzędami rozpadających się i od dawna opuszczonych kamienic. Czysty surrealizm. Wyglądało to, jakby na chwilę wszyscy stracili zapał do walki i stali się sobie nawzajem zupełnie obojętni. Jakby po prostu cieszyli się błękitnym niebem, ciepłym letnim dniem i przerwą w działaniach wojennych.
Negocjacje, jakie Michael i Keith prowadzili z fedainami, stanęły w martwym punkcie. Chodziło o kwotę okupu za ekipę angielskiego Czerwonego Krzyża, którą Czeczeni dwa miesiące wcześniej pojmali jako zakładników ze szpitala polowego. S & W prowadziła negocjacje w imieniu międzynarodowej firmy ubezpieczeniowej, której klientem był Czerwony Krzyż. Mieli z Keithem jedną walizkę wypchaną używanymi dolarami i drugą, mniejszą, dla skorumpowanego oficera rosyjskiego lotnictwa, który być może przyśle po nich helikopter, jeśli zajdzie potrzeba ewakuowania lekarzy i ich samych do Azerbejdżanu. Mieli do dyspozycji podłogę pokrytą dwucentymetrową warstwą ptasich gówien, krótkofalówkę, gipsowe anioły i ikony przyniesione tu z wnętrza kościoła poniżej i okaleczone kulami karabinów maszynowych, siebie, swoje wsparcie oraz rolkę plastikowych woreczków, do których się załatwiali. Mieli również zapas wody i żywności dla astronautów.
Ofertę od żądania dzieliło już marne kilka tysięcy dolarów, ale dalsze rozmowy paraliżowało poczucie dumy porywaczy i ich niejasna struktura dowodzenia.
– He fishes 'cause he can't fuck lady Ashley.
Michael do dziś pamiętał słowa, jakie wypowiedział Keith na chwilę przed tym, jak wybrzmiała piosenka.
– Co?
– Jake Barnes, oczywiście. – Keith machnął mu przed twarzą kieszonkowym wydaniem książki Hemingwaya Słońce też wschodzi, za pomocą której obecnie zabijał czas.
– Aha.
Dawny major westchnął głęboko i odłożył książkę. Od dawna bezskutecznie próbował przekonać młodszego duńskiego kolegę do przeczytania czegoś innego niż katalogi broni, tabele balistyczne i magazyny motoryzacyjne.
Nagle przechylił głowę.
– Mike, kto to śpiewa?
Michael przyłożył oko do celownika karabinu wyborowego ustawionego przy oknie i skierowanego w stronę wojsk rosyjskich. Keith podszedł do niego na czworakach, bo strop był niski, i spojrzał przez swoją lornetkę.
Trzysta metrów od nich załoga czołgu złapała młodą muzułmankę i jej na oko siedmioletnią córkę. Byli to komandosi specnazu, łatwo rozpoznawalni przez podkoszulki w biało-niebieskie paski. Skakali i tupali w pancerz czołgu, skandując stary hit Queenów We Will Rock You. Ich koledzy przed czołgiem ustawili się w okręgu i popychali między sobą kobietę. Zrywali z niej kolejne części barwnego haftowanego stroju. Dziewczynka siedziała między nogami żołnierza stojącego przy wieżyczce i z płaczem odwracała głowę. Żołnierz podniósł ją, wykręcił jej ręce do tyłu i próbował ją pocałować, przytykając jej pistolet do szyi. Kilka metrów dalej jej naga matka krzyczała przerażona.
Keith zaczął się cofać.
– Mike, to nie jest nic osobistego. Tak działa terror. Odsuń się od tego okna. Odsuń się, mówię!
Pierwszy z żołnierzy zgwałcił matkę, dociskając ją do czołgu. Spodnie moro leżały na jego butach, a kobieta tyłem głowy uderzała o pancerz. Michael widział jej bezwładne ramiona i szeroko rozwarte nogi po obu stronach napierającego ciała mężczyzny. Miał opalone przedramiona i szyję, reszta ciała była blada i pokryta niebieskimi amatorsko wyglądającymi tatuażami.
W kolejce czekało czterech następnych.
Mężczyzna na czołgu wsunął dziewczynce do ust lufę pistoletu, a drugą ręką rozpinał rozporek.
Keith szarpnął go za rękę. Michael wiedział, że strzelbą snajperską trafiłby podskakującą głowę żołnierza bez ryzyka, że oberwie matka.
Ale to by pogrzebało ich szanse na ocalenie ludzi z Czerwonego Krzyża.
Był gotów to zrobić, bez względu na wszystko. Wsunął nawet nabój do komory i wtedy Keith wyszarpnął mu karabin z rąk i przez zęby wycedził mu wprost do ucha szereg zdań racjonalnych i przerażających. Następnie założył słuchawki, chociaż ich częstotliwość była martwa. Michael wpełzł w najbardziej odległy kąt strychu i przycisnął dłonie do uszu.
Gdy wrócił do biblioteki, Elizabeth Caspersen przesuwała między palcami ciasno zwiniętą chusteczkę do nosa. Usiadł w fotelu, splótł dłonie na kolanach i opanował drżenie.
– Co powiesz o tym nagraniu? – spytała.
– Myślę, że jest autentyczne – przyznał i spojrzał na swoje ręce. – Mam tu na myśli, że ktoś sfilmował zbrodnię. Na pierwszy rzut oka powiedziałbym, że ten film to rodzaj trofeum myśliwskiego.
– Boże.
Spojrzała w sufit i po jej policzkach ponownie popłynęły łzy.
– Myślę, że twoje odczucie jest podobne – dodał. – Inaczej bym tu nie siedział.
Elizabeth popatrzyła na chusteczkę owiniętą ciasno wokół palca.
– To prawda. Ale miałam nadzieję… Sama nie wiem, na co liczyłam. Chociaż tak, wiem, liczyłam, że stwierdzisz, że to była inscenizacja. Że to tylko film… Bardzo dziwny, ale jednak film.
– Gdzie to znalazłaś?
Wstała i podeszła do weneckiego lustra. Odsunęła je od ściany i wskazała białe metalowe drzwi z klawiaturą.
– Adwokaci ojca są w trakcie inwentaryzacji spadku. Opróżniliśmy skrytki bankowe przy Kongens Nytorv i do podliczenia został tylko jego prywatny sejf.
– Znałaś kod? – Michael zdziwił się, że Caspersen trzymał taki materiał w swoim sejfie. Osobiście uważał, że coś takiego należało zamknąć w podziemnym bunkrze atomowym.
– Pracownik zakładu pogrzebowego go znalazł. Ojciec wytatuował sobie kod na wewnętrznej stronie ramienia.
Wydmuchała nos.
Michael zmarszczył czoło.
– Naprawdę? Czyli kiedy szedł popływać, to każdy, kto miał teleobiektyw, mógł go sobie…
– Kod był bezużyteczny, jeśli ktoś nie wiedział, że liczby trzeba pomnożyć razy jedenaście i podzielić przez trzy, tak jak jego data urodzin – przerwała mu.
– Aha.
Mimo wszystko uważał, że to było zbyt oczywiste. To jak ustawić sobie imię swojego psa jako hasło do komputera. M-U-R-Z-Y-N.
– Co zrobiliście z ciałem?
– Chciał zostać skremowany.
– Zrobiliście sekcję?
– Tak.
– I?
– Nic. Powiedzieli, że to był zator tętnicy wieńcowej.
– No tak…
Wstał i dokładnie obejrzał sejf. Nowszy model marki Chubb ProGuard. Doskonały produkt zaklasyfikowany do tych, których nie da się otworzyć w czasie krótszym niż trzy minuty, nawet jeśli się jest technikiem z Chubbs. Drzwi były białe, gładkie i w stanie nienaruszonym.
– Pokazywałaś ten film jeszcze komuś?
– Oczywiście, że nie! Nie pojmuję, że ojciec mógł zrobić coś takiego. Chociaż czy to nie typowe?
– Co?
Z jej rzęs powoli skapywały łzy.
– To, że ludzie bardzo zamożni… Wiem, jak łatwo stracić kontakt z rzeczywistością, kiedy ktoś żyje w bańce tak, jak pod koniec żyli moi rodzice. Ani ojciec, ani matka nie mieli pojęcia, ile kosztuje litr mleka.
– Nie wiem, czy to typowe. I nie ma pewności, że to twój ojciec.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– W przeciwnym razie chyba by tego nie trzymał? Przecież jego tam widać!
– Widać połowę baku, kawałek ucha, kapelusz, fragment rękawa i nadgarstek – zauważył łagodnym tonem. – To może być ktokolwiek.
– Ojciec miał właśnie taki kapelusz! Wiem, że to on.
– Wszyscy myśliwi mają takie kapelusze – obstawał Michel.
Elizabeth otworzyła drzwi sejfu na oścież, wyjęła płaskie pudełko na biżuterię i otworzyła je. Na granatowym jedwabiu złotymi literami wybito napis „Cartier-Paris”.
– Leżała tutaj.
– Wolałbym, żebyś więcej nie dotykała tego pudełka ani płyty – powiedział poważnym tonem.
Spojrzała na niego i dopiero to do niej dotarło. Wykonała gest, jakby chciała rzucić pojemnik w kąt.
– Spokojnie – powstrzymał ją i wyjął z torby foliową torebkę. Elizabeth ostrożnie wsunęła do niej etui.
– Oczywiście, odciski palców. I pomyśleć, że jestem adwokatką. Boże drogi.
– Nie tylko odciski, również włókna, komórki, naskórek i tym podobne. Ale nie bądź dla siebie taka surowa. Lekarze też czasem nie zauważają guza, który się rozwija w nich samych. To szczególny rodzaj ślepoty.
– Mów mi jeszcze – stwierdziła gorzko.
– Co chcesz, żebym zrobił z tym filmem?
Zawahała się.
– Chciałabym, żebyś się dowiedział, czy to mój ojciec. Żebyś się dowiedział, kim jest zamordowany przez nich człowiek oraz kto jeszcze w tym uczestniczył. To jest to, na czym mi zależy i dlaczego tu jesteś. Muszę się dowiedzieć, czy ten młody człowiek miał jakichś bliskich, którym mogę pomóc.
– Finansowo?
– Pod każdym względem. Co ty zobaczyłeś na tym nagraniu? I czy nadal jesteś gotów wziąć to zlecenie?
Wyjrzał za okno.
– Chcę się tym zająć. Mimo że zadanie jest skomplikowane i pewnie będzie wymagało sporo wsparcia z zewnątrz – zastrzegł i zaraz dodał: – Ale nie podejmowałbym się tej sprawy, gdybym nie uważał, że mam szansę ją rozwiązać. To zadanie nie narusza mojego osobistego kodeksu. Twój ojciec nie żyje, więc nie będzie mógł zostać osądzony i ukarany.
– Nie w tym świecie – przytaknęła.
– Właśnie. Dowiem się, kim jest ofiara, a myśliwych będę ścigał do skutku. Gdy już ich znajdę, będzie można ich oskarżyć i skazać.
– Pod warunkiem, że da się im cokolwiek udowodnić – przypomniała mu. – Albo zmusić do przyznania się do winy.
– Tak, o to drugie pewnie będzie łatwiej – przyznał. – Na pierwszy rzut oka obstawiałbym, że ci ludzie mają przeszkolenie wojskowe. Używają celowników laserowych, które są co prawda do zdobycia również przez cywilów, ale wydaje mi się mało prawdopodobne, że wszyscy dostaliby taki sprzęt, gdyby chodziło o grupę zwykłych obłąkanych myśliwych uczestniczących w jakimś zorganizowanym polowaniu na przypadkową ofiarę. Widać również rękaw osoby stojącej obok operatora. To rękaw wojskowego munduru kamuflującego. Do tego mamy szereg innych, pojedynczych szczegółów, jak chociażby piosenka i tak dalej. Jestem niemal pewien, że to żołnierze albo byli żołnierze.
– Słyszałeś kiedykolwiek o polowaniu na ludzi dla sportu? Przecież to nienormalne. Chore.
Ludzkie safari? Nie, Michael nigdy nie słyszał o czymś takim, a gdyby ktoś mu o tym powiedział, uznałby to za miejską legendę jak te opowieści o filmach z prawdziwych zbrodni dostępnych w sieci, snuff movies. Tylko że właśnie widział i jedno, i drugie, i wiedział, że ten film jest autentyczny.
Wiedział również, że niektórzy żołnierze mentalnie nigdy nie wracali z frontu. Albo od początku byli inni, albo wojna ich zniszczyła. Niektórzy wycofywali się ze społeczeństwa, wyprowadzali na pustkowie i zostawali odludkami. Inni znajdowali zatrudnienie w firmach ochroniarskich. W swojej karierze niejednokrotnie spotykał się z wybitnymi zawodowcami, którzy byli zdecydowanie z innego świata i w większości zapomnieli, jak funkcjonuje ten.
– Nigdy wcześniej o tym nie słyszałem – odparł wreszcie.
– Masz jakiś pomysł, gdzie to może być?
– Krajobraz jest arktyczny, ale to, jak wiadomo, szerokie pojęcie. Może oznaczać zarówno Patagonię, jak i Alaskę. Nagranie może pochodzić również z obszarów górskich spoza Arktyki. On coś do nich krzyczy, ale nie jestem w stanie rozróżnić ani języka, ani tym bardziej poszczególnych słów.
– Mimo to sądzisz, że jesteś w stanie się tego dowiedzieć? – spytała bez większej nadziei. – Tego wszystkiego?
– Tak, myślę, że tak – Michael nie miał wątpliwości.
– W jaki sposób?
– W pierwszej kolejności zbadam film za pomocą programów wizualnych. Myślę na przykład, że być może miejsce zdarzenia uda się namierzyć na podstawie układu gwiazd widocznych pod koniec nagrania.
Elizabeth znów wytarła oczy chusteczką i popatrzyła na półkolisty sufit.
– Może powinnam po prostu pójść na policję.
– Może. – Michael uśmiechnął się, chcąc jej dodać otuchy. – Ale najpierw daj mi dwa tygodnie. Niewykluczone, że ostatecznie włączenie w to policji okaże się konieczne. Oni dysponują środkami, których ja nie mam. Z drugiej strony muszą działać w ramach zasad cywilizowanego społeczeństwa, które mnie nie obowiązują.
– To znaczy, że jesteś niecywilizowany?
– Potrafię być dość niecywilizowany, zgadza się.
– Dobrze. Masz zatem dwa tygodnie. Co zrobisz z tym pudełkiem?
– Wyślę je do prywatnego laboratorium kryminalistycznego w Bernie. Jeśli są na nim ślady DNA, oni je znajdą, a jeśli są odciski palców, inne niż twoje oczywiście, to je zdejmą.
– Ale chyba nie wyślesz im tej płyty – przestraszyła się.
– Jasne, że nie. Sam mogę sprawdzić, czy na dysku są inne odciski palców oprócz twoich. Nie jestem kryminalistykiem, ale mam folię i trochę argentoratu.
Elizabeth bez przekonania pokiwała głową.
– Nie wiedziałam, że coś takiego istnieje – powiedziała niepewnie. – Prywatne laboratoria kryminalistyczne. Z drugiej strony nie miałam pojęcia, że istnieją tacy ludzie jak ty.
– W Szwajcarii za pieniądze można kupić wszystko – zapewnił ją Michael. – Co mi przypomina, że powinnaś zlecić komuś zbadanie prywatnych rachunków twojego ojca. Jeśli dokonywał jakichś transakcji z Liechtensteinem, Wyspami Normandzkimi, Kajmanami czy innymi rajami podatkowymi, to może być dla nas interesujące.
Nadymała policzki i wydmuchała cienki strumień powietrza.
– Oczywiście. Jak daleko wstecz?
– Powiem ci, gdy tylko będę wiedział. Mogę zobaczyć jego broń?
– Oczywiście.
Wstała, ale zaraz z powrotem usiadła.
– Przecież to niepojęte! – jęknęła z bezsilności i wskazała na płytę. – Jak ktokolwiek mógł zrobić coś takiego?
– Elizabeth, ty jesteś normalna, więc to oczywiste, że tego nie rozumiesz. Ja też tego nie pojmuję, chociaż kilka razy zdarzyło mi się… polować na ludzi, w pewnym sensie. Tylko to były prawdziwe kanalie. Tymczasem ludzie, którzy żyją w izolacji, a z tego, co mówisz, tak właśnie żył twój ojciec, i którzy zadają się tylko z podobnymi sobie, dość szybko nabierają przekonania o własnej wyższości i nietykalności. Takie osoby przestają funkcjonować w zwyczajnej, powszechnie przyjętej rzeczywistości i tracą poczucie, że obowiązujące w niej zasady dotyczą również ich.
– Na przykład miliarderzy?
Michael rozłożył ręce.
– Albo politycy, którzy nigdy nie mieli zwykłej pracy, saudyjscy książęta czy trzydziestodwuletni piłkarze, którzy co tydzień kopiąc piłkę przez dwie godziny zarabiają roczny dochód szarego człowieka. Świat oglądają wyłącznie z okien klubowego autobusu albo własnego astona martina. Mówimy im, że są półbogami, i oni w końcu w to wierzą. Ich dwór pilnuje, aby rzeczywistość zbytnio się do nich nie zbliżyła, i wyszukuje dostawców gotowych spełnić ich najdziksze fantazje.
– Jak ludzkie safari?
– Albo dziewice, zabytkowe bugatti czy proszek z rogu nosorożca.
Fleming Caspersen oczywiście nie miał zwykłej szafki na broń, ale cały arsenał urządzony w piwnicy domu. Tutaj również ściany były obwieszone trofeami, pośrodku stały masywne skórzane fotele, a na regałach królowała literatura myśliwska. Między nimi stały duże mahoniowe szafy z przeszklonymi drzwiami zamykanymi na klucz, widać było, że wykonane na zamówienie. Słowem, ostentacyjnie męska jaskinia.
Michael lubił broń. Podziwiał funkcjonalność, niezawodność i precyzję poszczególnych jej rodzajów i sam rozwój uzbrojenia uważał za fascynujący. Za szlifowanym szkłem w szafkach Caspersena zobaczył karabiny i strzelby warte średnią roczną pensję albo dwie, aż poczuł, jak ślinka mu cieknie na ten widok. Poprosił o klucze i w rękawiczkach otwierał kolejne szafki. Każdą sztukę broni wyjmował, otwierał zamek, oglądał wnętrze lufy, celując nią w stronę górnego światła, i obwąchiwał baskile, magazynki i zamki. Z ostatniej szafki wyjął sztucer z zamontowanym celownikiem optycznym, odciągnął łoże i zaskoczony złapał wyrzucony z magazynka nabój. Odciągnął zamek do końca i uważnie obejrzał gwint lufy, zanim ostrożnie oparł broń o ścianę.
Przejrzał jeszcze pozostałe szafki, otworzył każdą z szuflad i obejrzał pasy na naboje, najróżniejsze rodzaje celowników i pudełka z amunicją.
Na koniec wskazał na stojący przy ścianie sztucer:
– Ten karabin niech tak zostanie. Nie chowaj go i nie pozwól nikomu go dotykać, dobrze?
– Dobrze, ale dlaczego?
– To świetna broń – wyjaśnił. – Mauser zero trzy. Nowoczesny karabin wysokiej jakości, ale dość pospolity w porównaniu z perełkami, jakie znajdują się w kolekcji twojego ojca. Nie ma na nim na przykład grawera jak na pozostałych egzemplarzach. Poza tym ta broń nie jest pod żadnym względem lepsza od pozostałych. Ma porządny teleskop Zeiss z noktowizorem. Pewnie właśnie taką broń wybrałbym, gdybym miał…
– Polować na człowieka – dokończyła.
Przytaknął z powagą.
– Nie przyciąga uwagi i jako jedyna tutaj nie jest wyczyszczona ani naoliwiona, więc już choćby z tego powodu warto jej się przyjrzeć. W lufie zostały resztki prochu, a w magazynku naboje, co jest grzechem śmiertelnym. Wyjąłem jeden. Wyślę go do Berna razem z pudełkiem na biżuterię. Kto wie, może nam się poszczęściło. Będę również potrzebował czegoś, na czym znajdę odciski palców twoje i twojego ojca.
– Może być pióro?
– Pióro nada się znakomicie.
Michael wskazał na mały stolik z napoczętą butelką whisky i kryształową szklanką. Na jej dnie zaschnął brązowy osad.
– Domyślam się, że to twój ojciec się tu raczył tym trunkiem?
– Nie sądzę, żeby kogokolwiek tu zapraszał – przytaknęła. – To była jego pustelnia, tu medytował. Sama jestem tu pierwszy raz od jego śmierci. Wszyscy wiedzieliśmy, że to jego przestrzeń, i akceptowaliśmy to, że nie wolno nam tu wchodzić.
– Gdy pozwolisz mi zabrać tę szklankę, to myślę, że jeśli chodzi o odciski, będę miał wszystko, czego potrzeba.
Michael rozejrzał się po pokoju i szybko znalazł bogaty asortyment śrubokrętów i szczypców do wytwarzania amunicji. Jednymi obcęgami złapał końcówkę naboju, a drugimi wyjął z niego pocisk. Proch wysypał do szuflady, a łuskę schował do małego plastikowego woreczka.
Elizabeth patrzyła na sztucer z odrazą.
– Myślisz, że to była ta broń?
– Możliwe. Ale chciałbym jeszcze obejrzeć nagrania z tamtego włamania, o ile to możliwe.
– Zdobędę je dla ciebie.
Podał jej adres hotelu, w którym zawsze się zatrzymywał, kiedy był w Kopenhadze.
– Najlepiej do jutra – dodał.
– Oczywiście – potwierdziła mechanicznie.
Odprowadziła go do głównych schodów, chyba próbowała się uśmiechnąć, ale ostatecznie stała tylko ze skrzyżowanymi rękami i wzrokiem wbitym w posadzkę.
Michael pomyślał, że od załamania dzieliło ją jedno nieostrożne słowo. O wiele za długo samotnie dźwigała ten ciężar i pewnie przez cały ten czas ścierały się w niej sprzeczne interesy i najróżniejsze punkty widzenia. Poza tym nie miała przecież pewności, czy rzeczywiście mogła mu zaufać. Gdyby to DVD przedostało się do opinii publicznej, wówczas ona, jej mąż i ich dzieci już zawsze musieliby żyć w cieniu tej zbrodni. Media by ich ukrzyżowały i nigdy nie pozwoliłyby Elizabeth Caspersen zapomnieć o tym, że jej ojciec, znany biznesmen, był w istocie psychopatycznym mordercą.
Już samo to, że się z nim skontaktowała, zamiast zniszczyć płytę w nadziei, że nie istnieją kopie, było godne podziwu. Michael wiedział, że sam pewnie by się na to nie zdobył.
Po tym spotkaniu Michael jeszcze długo siedział w samochodzie pod jednym z obsypanych pąkami drzew. Zdjął marynarkę i poluzował krawat. Było nienaturalnie ciepło. Wsunął płytę do odtwarzacza i słuchając Joan Armatrading, wypalił trzy z ośmiu papierosów stanowiących jego dzienną dawkę. Tyle przydzieliła mu żona. Popatrzył na torbę z komputerem i nie miał wątpliwości, co by powiedział Keith Mallory na to, że przyjął takie zlecenie: Don't forget your kevlar, Mike.
Tylko że Michael nie dysponował kamizelką kuloodporną i nie był uzbrojony. Broń palna miała tę wadę, że nieprzewidziane sytuacje zmieniała w nagłe tragedie.
Był natomiast przekonany, że tamci myśliwi polujący na ludzi to czynni lub byli żołnierze. Zawodowi żołnierze tworzyli rodzaj subkultury, mieli własne piosenki, specyficzne powiedzenia, fryzury, tatuaże i własny slang. Tę konkretną piosenkę Michael słyszał w innych miejscach poza Groznym. To hymn zwycięstwa znany komandosom z wielu krajów.
Młodzi żołnierze po trudnych misjach szukali środowiska, które dałoby im poczucie wspólnoty porównywalne z tym na wojnie. Bo nic innego nie było już w stanie ich zadowolić. Często okazywało się, że wyjechać na misję było łatwo, ale powrót do domu okazywał się niemożliwy zwłaszcza jeśli wśród rodaków nie było powszechnej zgody co do zasadności ich udziału w wojnie.
Michael zetknął się ze zjawiskiem czegoś w rodzaju uzależnienia od walki. Młodzi mężczyźni i kobiety błagali albo wręcz żebrali o możliwość ponownego wyjazdu. Na misjach powierzano im kosztowny i zaawansowany technicznie sprzęt, a po powrocie kazano na przykład zamiatać podłogi w koszarach. Trzeba pamiętać, że to było pokolenie pozbawione autorytetów. Rodzice i nauczyciele nie potrafili już albo nie mieli odwagi tych dzieci wychowywać, więc ci ludzie dorastali w świecie bez wymagań, ostrych kantów i konturów. W wojsku otrzymali kompetentne, mocne wzorce do naśladowania, odpowiedzialność, cel i braterstwo. Niektórzy dopiero w wojsku odnaleźli coś na kształt rodziny.
Pod wieloma względami mieli pod górkę. Ich pojęcie o świecie było z góry fałszywe. Zanim padły pierwsze strzały i pierwsi koledzy polegli albo odnieśli ciężkie rany, ci młodzi ludzie sądzili, że z każdej opresji zawsze wyjdą nietknięci, gdy tylko ktoś zrestartuje komputer.
Michael zostawił samochód przy stacji Hellerup i do Nørreportu pojechał kolejką miejską. Gdy za jego pobyt w Kopenhadze płacili klienci, zawsze zatrzymywał się w Hotelu Admiral. Miejscu dogodnie położonym w samym centrum miasta, stosownie drogim i wygodnym oraz oferującym kojący dla duszy i zawsze ciekawy widok na port.
Idąc nieśpiesznie Frederiksborggade, obserwował tłumy ludzi korzystających z wiosennego słońca na Kultorvet. Było ciepło i bezwietrznie. Trwał okres przejściowy między puchówkami, kozakami i czapkami a koszulami, tiszertami, dżinsami i letnimi butami. Jego wzrok przykuły trzy kobiety sadowiące się właśnie przy stoliku w kawiarni na środku skweru. Ta pośrodku miała kasztanowe włosy, długie nogi, na które włożyła dopasowane spodnie, do tego szerokie biodra, obfity biust, proste plecy i wąską talię charakterystyczną dla sylwetki klepsydry. Jej karnacja była jasna, typowa dla rudzielców, a na jej skórze widać było duże piegi. Pokrywały zarówno twarz, jak i wypukłości piersi, co mógł stwierdzić, kiedy się schyliła po dzwoniący w torebce telefon i w rozpięciu koszuli ukazał się fragment białego koronkowego stanika. Kobieta odgarnęła ręką włosy do tyłu, przystawiła aparat do ucha, a jej zielone oczy przesunęły się obojętnie po Michaelu. Po chwili zarówno jej wzrok, jak i twarz zastygły.
Zadzwonił również telefon Michaela. Gdy odebrał, w słuchawce usłyszał krótkie gulgoczące dźwięki. Znieruchomiał i zmarszczył czoło.
– Halo?
Bulgotanie zostało przerwane głośnym kichnięciem.
– Mówi Michael Sander… – dodał.
– Słyszałeś? – przerwała mu żona.
– Czy co słyszałem?
– Julie o ciebie pytała.
– Saro, ona ma półtora roku. Szczerze mówiąc, myślałem, że ktoś nadepnął na chomika.
– Michael, przysięgam, że zaczęła mówić.
– Okej.
– Ty palisz?
– Nie w tej chwili.
– Czego ona chciała? – Głos Sary stał się mroczniejszy.
– Zlecić mi zadanie – odparł Michael i wytarł pot z czoła. – Zgodziłem się.
– Będziesz musiał wyjechać?
– Prawdopodobnie tak.
Kobieta odstawiła torebkę i spojrzała na wystawę sklepu obuwniczego.
– Na długo? – spytała Sara.
Michael zdjął krawat i schował do kieszeni marynarki.
– Możliwe. To złożona sprawa.
– Niebezpieczna?
– Tak.
Słyszał, jak jego żona odkłada małą i jak w tle jego czterolatek krzyczy coś do psa.
– Obiecaj, że będziesz na siebie uważał – poprosiła.
– Oczywiście.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też, Saro.
W lobby Hotelu Admiral było Wi-Fi, więc Michael znalazł sobie spokojny kąt i napisał długiego maila do laboratorium kryminalistycznego w Bernie. Potem owinął w sreberko woreczek z łuską naboju sztucera Flemminga Caspersena i poprosił portiera o dużą kopertę bąbelkową, w której umieścił szklankę po whisky, łuskę, pióro Elizabeth i pudełko na biżuterię. Poprosił portiera, żeby jak najszybciej wysłał to wszystko FedExem, i dla podkreślenia wagi tego polecenia położył na ladzie pięćset koron napiwku. Portier uśmiechnął się i obiecał załatwić tę sprawę od ręki.
W swoim pokoju Michael otworzył drzwi balkonu francuskiego i popatrzył na kopenhaski port, mosty, dzielnicę Christianshavn i spokojną taflę Sundu hen za tym wszystkim. Wziął długi prysznic, a potem, opatulony w gruby hotelowy szlafrok, położył na biurku laptop, długopis i notes.
Pędzlem nałożył na płytę proszek daktyloskopijny, zdmuchnął ostrożnie jego nadmiar i przyjrzał się małym plamkom z kręgami i kształtami pozostawionymi przez linie papilarne. Specjalną folią zdjął odciski z dysku i obejrzał je pod światło wpadające przed drzwi balkonowe. Odciski były małe, jednolite i owalne. Obstawiał, że należały do kobiety, i był pewien, że w grę wchodziła tylko jedna.
Zamierzał wysłać folię z odciskami do Berna i poprosić o porównanie ich z odciskami zabezpieczonymi na piórze Elizabeth Caspersen.
Potem wielokrotnie obejrzał nagranie, odnotowując szczegóły, które mu umknęły za pierwszym razem oraz ten jedyny, przekrzywiony i trwający kilka sekund obraz, na którym kamera uchwyciła samego klienta. Został ujęty z prawej strony, po skosie od tyłu. Na ekranie widać było połowę kapelusza myśliwskiego z szerokim rondem i piórami zatkniętymi za wstążkę. Poniżej ronda widać było fragment ucha, siwy, starannie przystrzyżony bak – identyczny jak na portrecie milionera wiszącym w jego domu w Hellerupie. Zielonkawy rękaw, dłoń obleczona w rękawiczkę i fragment kolby strzelby. Michael wyciął pojedyncze fragmenty z nagrania i próbował różnych ustawień światła, rozdzielczości, kontrastu. Wynik za każdym razem był co najwyżej niejednoznaczny. Kształt małżowiny usznej był na przykład cechą niesłychanie indywidualną, ale na nagraniu większą jej część skrywał kapelusz i kołnierz kurtki.
Próbował się dopatrzeć zegarka między rękawem a rękawiczką, ale stwierdził, że osoba na filmie go nie miała. Nawet broni nie sposób było zidentyfikować. Błysk z lufy obejrzał z dziesięć razy, zatrzymując obraz i przewijając go to w przód, to w tył. Nie miał wątpliwości, że to sztucer. Płomień był dłuższy i bardziej żółty niż z karabinu wojskowego o mniejszym kalibrze.
Pozostali myśliwi byli widoczni tylko jako nierówne przypadkowe cienie na ziemi, jeśli akurat dostali się w snop światła czołówki albo projektora kamery. Wyglądało na to, że stali w szeregu i wnosząc z liczby laserowych celowników, było ich sześciu plus klient. W pewnym momencie operator kamery się poślizgnął i obiektyw przesunął się po najbliżej stojącej osobie, ale gdy tylko odzyskał równowagę, wyrównał obraz. Michael raz jeszcze odtworzył tę krótką sekwencję. Przez pole widzenia przesunęło się coś białego i różowawego. Zatrzymał obraz. Noga, prawa noga w stroju maskującym z zakrwawionym opatrunkiem polowym zawiązanym na udzie tuż poniżej pachwiny.
Zatem operator został ranny.
Michael raz jeszcze odtworzył końcówkę. Ofiarą był młody ciemnowłosy mężczyzna. Otworzył usta w niemym krzyku, a potem odwrócił się i skoczył w przepaść, dociskając do piersi zawartość czarnego worka. Był przed trzydziestką, a jego ciało – dobrze zbudowane i wysportowane. Miał na sobie odpowiednią odzież wierzchnią. Kiedy ponownie znalazł się w obiektywie kamery, wyglądał jak bezwładna szmaciana lalka na brzegu czegoś, co wyglądało na fiord, ujście szerokiej rzeki albo fragment wybrzeża szkierowego.