Janek Koja - Józef Jeremski - E-Book

Janek Koja E-Book

Józef Jeremski

0,0

Beschreibung

Mieszanka zawiedzionej miłości i polityki - to prawdziwie wybuchowa mikstura!Janek Koja przez chwilę był królem życia - przewodził grupie bojowników z ruchu robotniczego i miał miłość jednej z jego członkiń. Ale uczucia lubią plątać ludziom życiorysy. Na skutek skomplikowanych wydarzeń Janek porzucił Olgę i wdał się w romans z mężatką. Gdy mężczyzna dowiaduje się, że jego dawna ukochana wzięła ślub z wrogiem ruchu robotniczego, traci nad sobą panowanie. Utwór był publikowany jako dodatek powieściowy do "Kuriera Porannego" w latach 30. Ciekawa propozycja dla miłośników społeczno-psychologicznych powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego. -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 203

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Józef Jeremski

Janek Koja

 

Saga

Janek Koja

 

W niniejszej publikacji zachowa

Copyright © 1933, 2023 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726425895 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

I.

Aż spod Kielc pieszo przywędrował wiosną 1885 roku do ziemi obiecanej, wielkiego miasta fabrycznego, gdzie szczęście miało nań czekać z otwartemi naoścież wrotami. Dziedzicowy pług zamienił na fabrykancką maszynę i trudził się, jak dawniej, ale z większą nadzieją wydostania się na szerszy gościniec życia. Wprawdzie, jak dawniej ekonom, tak teraz stał nad nim majster, patrząc mu na ręce i grzbiet, ale Walenty Koja otrzymywał przynajmniej za swoją pracę co tydzień żywy grosz.

Ażeby mu było w życiu raźniej, ożenił się i właśnie medytował, kogoby zaprosić na chrzestnego dla pierworodniaka, który przed kilkoma dniami przyszedł na świat.

— Myślę, że Liszewski będzie dobry.

— Żeby tylko nie odmówił — odpowiedziała, będąca jeszcze w łóżku chora po połogu żona.

— Chyba nie odmówi.

— Wróciłoby się za chrzciny.

— Liszewski bogacz, jeszczeby coś skapło ponadto.

Stolarz Liszewski był kandydatem na chrzestnego, o jakim Walenty Koja zaledwie śmiał marzyć. Poznał się on z Liszewskim bliżej zaraz po ożenku przy kupnie łóżka, szafy, stołu i stołków. Przyjaźń całkowitą zawarli na tydzień przed narodzinami chłopaka, kiedy Koja zamawiał kolebkę na fantazyjnie zakręconych biegunach.

Stolarza Liszewskiego ogólnie szanowano. Ale bo też był to człek majętny i ofiarny — grosza biednemu nie poskąpił, a i na wódkę, gdy wypadło, zaprosił. Taki chrzestny przynajmniej pięć rubelków do poduszki na chrzciny nie pożałuje.

Trudniej było z wyborem chrzestnej. Po dwudniowych namysłach obojga Kojów, wybór padł na córkę sąsiada z parteru, pannę, która zarabiała siedem rubli tygodniowo, albo i więcej. Taka chrzestna weźmie na ambit i kumotrowi zdystansować się nie pozwoli. Jeśli chrzestni nie zawiodą nadziei Kojów, narodziny pierworodniaka będą jeszcze dla nich niezłym interesem.

Chrzciny odbyły się, jak to było w zwyczaju robociarzy, w niedzielę. Dom, w którym Kojowie zajmowali maleńką izbę, zamieszkiwało sześciu lokatorów, to też zaproszono na chrzciny wszystkich sąsiadów, z wyjątkiem „lutra“ Hofmana; porządny człowiek, ale szwab, w piątki jadał mięso i nie wierzył w Matkę Boską.

— Że też Pan Bóg takich stworzył — rzekła Kojowa.

— Pan Bóg i wesz stworzył, a przecież człowieka gryzie — odparł Koja z miną mędrca, patrząc na żonę w oczekiwaniu wrażenia, jakie na niej wywrze jego mądrość.

Kojowa nie poznała się na mądrości męża, twarz jej bowiem ani drgnęła. Po długiej dopiero chwili źrenice jej strzeliły bystro w kierunku Walka. Odczuł uwielbienie żony i połechtało to jego próżność mężowską; podszedł do łóżka i musnął chorą wargami w czoło.

— Żebyś wiedziała, jak mnie ckli za tobą.

— Walku — szepnęła tylko i powieki jej zaczerwieniły się.

Koja dostrzegł w oczach żony łzy i chciałby także popłakać, ale nie wypadało chłopu mazgaić się wobec kobiety.

Goście, zajęci jedzeniem i piciem, nie zwrócili uwagi na przymilających się Kojów. Nagle rozległ się głos Liszewskiego:

— W ręce kumotra!

Liszewski wzniósł szklankę w górę, toastując na cześć gospodarza. Koja odskoczył od łóżka żony, jakby pochwycono go na złym uczynku. Sumitował się też, że to niby musiał poprawić chorej poduszkę, ale goście wyjaśnienia jego nie potraktowali serjo i pokpiwali:

— Śpieszno wam do baby?

— E, gdzieżby tam.

— Nie tłómaczcie się, Koja, ale pijcie.

Stół zastawiony był obficie: dwa gatunki wódki, piwo bawarskie, jałowcowe, kiełbasa, leberka, czarny i kaszanka.

Najbardziej smakowała gościom kiełbasa i leberka, ktoś niektoś sięgnął po czarny; bedaca w pogardzie kaszanka najdłużej pokrywała dno talerza.

— Świetna kaszanka — zachęcał gości Koja.

Gdy zabrakło kiełbasy i leberki, goście poczęli sięgać i po zachwalaną kaszankę. Koja nie kwapił się z napełnianiem talerzy; dopiero, gdy zaświeciły dnami, siostra Kojowej, która na czas choroby gospodyni zajmowała się gospodarstwem, przyniosła nowe zapasy wędlin. Tym razem kaszanka tryumfowała nad kiełbasą, ułożona na samym wierzchu.

Ku zadowoleniu i uciesze gości rozległo się głośne cmoknięcie. To chrzestny pocałował chrzestną. Chrzestna niby się przestraszyła i spiekła raka, ale w duszy rada była temu. Goście śmiali się do rozpuku.

Pani Liszewska uczuła ból w okolicy wątroby, zniosła go jednak bohatersko. Jeden pocałunek z młodą kumą, to jeszcze nie zdrada i z samego pocałunku dziecka nie będzie, ale charakterne żony są zazdrosne, więc i pani Liszewska...

Nad gośćmi rozskrzydlił się ptak wesołości. Śpiewano piosenki wesołe i smutne, poważne i głupie, a wszystkie piękne w melodji. Młoda kuma — chrzestna nowonarodzonego — śpiewała o mircie, zwiędłym z żalu za dziewczyną, która zmarła z rozpaczy za zbiegłym jej kochankiem. Inni goście wtórowali, choć nie wszyscy dostrajali.

Młoda kuma zyskała ogólne uznanie: podziwiano jej dyszkant pełny i metaliczny. Szczególnie zachwycał się kumoter Liszewski, nie bacząc, że jego zażywna połowica zachmurzyła się poważnie. Było to jednak zachmurzenie, jakie zwykliśmy oglądać podczas silnego wiatru, który tu zastąpiła szczera wesołość, rozpraszając chmury na obliczu Liszewskiej.

Aby nie dać się zdystansować przez młodą kumę, Liszewska zanuciła o góralu, który dla chleba porzucił pejzaż pięknych gór i wyruszył w świat. W celu rozsławienia śpiewu Liszewskiej, Koja otworzył okno naoścież. Rychło też zebrało się pełne podwórko słuchaczy.

Przytłumiony, a zdający się lada moment wybuchnąć płomień antagonizmu dwu śpiewaczek, zamarł sam w sobie, gdy Liszewski zaintonował pieśń o huczącej burzy i żeglarzach. Tym razem śpiewano chórem. Gdyby Chopin, albo Moniuszko słyszeli ten śpiew, byliby zapewne odkryli w muzyce nowe, nieznane światu skarby, każdy bowiem śpiewał z innej tonacji, a przecież słuchacze na podwórku byli zachwyceni.

Zakwilił nowonarodzony. Akuszerka, gibając się na grubych nogach, pospieszyła ku łóżku, ażeby przewinąć malca. Część gości obstąpiła łóżko.

— Wykapany ojciec — powtarzali kolejno.

Krzywiąc pociesznie usteczka, maleńki Koja wywołał ogólny podziw.

Późnym wieczorem, po rozejściu się gości, siostra Kojowej posprzątała naczynia, pomyła je, poukładała w szafce, szkło ustawiła w serwantce i legła zmęczona na ceratowej kanapie.

Kojowa spała.

Koja drzemał na krzesełku, uderzając końcem buta w biegun kolebki.

— Lu, lu, lu...

***

Szczęście Walentego Koi trwało krótko — jak szczęście. Zaledwie Janek o własnej sile umiał wygramolić się z poduszki, a w połowie podróży z niebytu na ten świat znajdowało się drugie dziecko, w progi Koji wkroczył smutek. Drugi potomek Kojowej, nie dokończywszy podróży, zawrócił w zaświaty, zabierając z sobą matkę.

Nagła a niespodziewana śmierć nie pozwoliła Kojowej pojednać się z Bogiem. Koja zmartwił się tem zrazu, stało się to bowiem z jego viny. Chora, czując nadchodzący koniec, domagała się księdza, ale Koja, nie wierząc w rychłą śmierć żony, nie kwapił się ze spełnieniem jej życzenia. Gdzieżby tak zaraz miała umrzeć! Ale Pan Bóg i tak przyjmie ją do chwały swojej; taka dobra kobieta, poczciwa, nie uczyniła nic, coby miało zamknąć przed nią wrota niebieskie.

Popłakał Walenty wedle zwyczaju nad świeżym grobem żony i, podnosząc się z klęczek, otrzepał na kolanach spodnie.

— Wola Boska!

Pośpieszył z cmentarza pierwszy, aby zdążyć zarządzić konselację, na którą uczestnicy pogrzebu się nie ociągali. W izbie ciasno, stołków dla wszystkich nie starczy; kto się spóźni będzie stać. Ale jakoś się pomieścili.

Biadano nad niedolą Koji, pocieszano go i radzono ożenić się z Julką Talską, tkaczką z fabryki Geyera. Janek potrzebuje matki, a Julka jakby na nią stworzona, starsza panna, stateczna i nie żadna lataczka.

W dwa miesiące po pogrzebie pierwszej żony, Koja ożenił się z drugą.

Julka urodą ani się umywała do pierwszej, była ospowata, lecz miła i słodka dla Koji. Gdyby nie jej chropowata twarz, wyszłaby za kawalera. Ale kawalerowie mieli dość dziewuch na twarzy gładkich, więc o dziobatą nie dbali. A zostać Julce starą panną i zwiędnąć jak ten chwast w jesieni, to już lepiej wyjść choćby za dzieciatego wdowca.

O miesiąc wcześniej niż każe zwyczaj, Julka powiła córkę. Janka wysadzono z kołyski do małego łóżeczka, otrzymanego w prezencie od chrzestnego.

Julka nie dawała sobie z Jankiem rady, urwisował i psocił okropnie.

W podwórku, gdzie mieszkali Kojowie, była studnia. Mały Koja wrzucił do niej pieska, własność gospodyni domu. W ciągu trzech dni napróżno szukano psiny. Czwartego dnia jedna z lokatorek, czerpiąc wodę ze studni, wyłowiła psie zwłoki.

Lokatorzy klęli i pomstowali, podejrzewając się wzajemnie o złośliwe zanieczyszczenie studni.

Gospodyni, dowiedziawszy się o śmierci ulubieńca, zemdlała.

Wydało się, że to sprawka Janka Kojów—sam pochwalił się przed chłopcami. Filuś drapał się ciągle, więc Janek chciał potopić pchły, a nie wiedział, że pies nie umie pływać.

— A gdyby i umiał, to co? — spytał ktoś rozsądny. — Sądzisz, że wypłynąłby ze studni?

Janek nie umiał na to odpowiedzieć.

Gospodyni zażądała, żeby za oczyszczenie studni zapłacił Koja. A jakże! Koja zbił Janka paskiem i wyprowadził się na Chojny.

Dzielnica ta, rzadko jeszcze w owe czasy zabudowana, nie wchodziła w granicę wielkiego miasta fabrycznego. Chojny przylegały do Łodzi, ale stanowiły gminę wiejską. W niczem nie przypominały miasta. Zaledwie tu i ówdzie wyrastał domek drewniany, rzadziej murowany, a i to przeważnie przy głównym trakcie, prowadzącym do Rzgowa i Tuszyna. Resztę stanowiły pola, na których dopiero w przyszłości miały powstać ulice. Gdzie niegdzie już wyrosły oddzielne domki, ale dostęp do nich — przez piaski i błota.

Przeprowadzka nie wpłynęła na zmianę charakteru Janka, przeciwnie, jeszcze go bardziej rozbisurmaniła — pola, glinianki, parkany. Julka tłukła go prawie codziennie. Nie pomagało.

Ażeby raz na zawsze wytępić w Janku skłonności do złego i wychować na porządnego człowieka, Koja ofiarował go świętemu Franciszkowi. Chłopca ubrano w czarny habit z grubym białym sznurem na biodrach i w kapelusz o dużem rondzie.

Koja marzył dla Janka o karjerze księdza. Na początek mógłby pójść na służbę do proboszcza i pasać krowy, później uczyłby się łaciny. Ale że były to marzenia lękliwe, niezdecydowane, więc do Boga nie dotarły.

Święty Franciszek nie przydał się Jankowi na nic. Psocił po dawnemu.

Janek kapeluszem zakonnym łowił w sadzawce kijanki. Obok stał Józek Hałajów i w chwili, gdy Janek schylił się, zanurzywszy kapelusz w wodzie, kopnął go w pośladek. „Święty Franciszek“ zachwiał się i wpadł do wody po szyję. Sadzawka była płytka, skończyło się tylko na przestrachu, niemniej Janek poprzysiągł zemstę. Narazie jednak bał się wrócić do domu — habit mokry, macocha go zbije. Wrócił o zachodzie słońca.

Rozebrał się szybko, ażeby macocha nie zobaczyła zmiętoszonego habitu i wlazł pod pierzynę.

— Gdzie ci tak spieszno, przecież jeszcze nie po kolacji.

— Zimno mi — kłamał.

— Koniec czerwca, a jemu zimno.

— Głowa mnie boli.

— Dlaczegoś nie przyszedł na obiad?

— Nie chciało mi się jeść.

— Ojca jeno patrzeć.

To „ojca jeno patrzeć“ było powiedziane tonem Jankowi znanym aż nadto dobrze. Wiedział, że macocha naskarży.

Koja wrócił tego dnia z roboty w dobrem usposobieniu, bowiem majster dołożył mu do tygodniówki dwadzieścia kopiejek.

Na Kojową wiadomość ta wpłynęła również dodatnio i na Janka nie poskarżyła, podając mu kolację do łóżka.

Janek ucieszył się bardzo, postanawiając odtąd kochać macochę. Miłość ta jednak trwała tylko przez ten jeden wieczór.

Na kolację, jak zwykle ,zalewajka z kartoflami, okraszona słoninką. Koja jadł, a mlaskał, że przez otwarte okno słychać go było aż na podwórzu, gdzie na obramowaniu studni siedział Hałaj, ćmiąc fajkę.

— Dobry wieczór Koja.

— Dobry.

— Co tam słychać?

— Po staremu.

— Roboty macie dużo?

— Wystarczy.

— Nie gadają tam u nas o buncie?

— O jakim buncie?

— Przecie musieliście słyszeć o tem, że w maju ma wszystko stanąć.

— Co roku tak gadają i co roku nic z tego.

— Kiedyś jednak wybuchnie.

— Ba, kiedyś.

Rychło poczęło się ściemniać i dzień legł w zapomnieniu. Nad cienkiemi dachami domków robotniczych i nędznemi polami rozpostarł skrzydła czarny ptak nocy i szumiał cichym, spokojnym umiarem lekkiego wietrzyku. Ludzie pokładli się do snu, by wypocząć i znów wczesnym rankiem podążyć tłumnie do fabryk.

Ale ptak nocny, podrażniony wichrem, nie wróżył nic dobrego. Około północy zaniepokoił się i zatrzepotał skrzydłami mocniej. Za oknami rozległ się świst. Rozszalała burza wyła straszliwą pieśnią, huczała, świstała w wąskich uliczkach między parkanami, harcując po słabych dachach domków robotniczych.

Trzask jeden, drugi, trzeci. Huragan łamie parkany, zrywa dachy, pędzi przez miasto między kominy fabryczne.

Ale tam bezsilnie się miota. Rozliczne szeregi wysokich kominów drwią z wściekłości huraganu. Czasami zawiasy żelaznej bramy fabrycznej zgrzytną, ale jakże drwiącym tonem. Wicher wścieka się i napiera. Pioruny walczą z mocą kominów fabryczaych — napróżno.

Na przedmieściu, gdzie nędza, gdzie dachy dziurawe i cientie, gdzie niedola robotnicza, orkan w swoim żywiole.

***

Nocne cienie pierzchają przed blaskiem dnia. Wschód rozjaśnia się ciepłemi kolorami, wróżąc pogodę. Ludziska pobudzili się wcześniej niż zwykle, niektórzy już od godziny na nogach, biadają nad stratami. Skutki huraganu opłakane: wywrócone parkany, pozrywane dachy.

Ale dadzą sobie radę, dadzą. Śmieją się w smutku, przyzwyczajeni do biedy, trosk i nieszczęść.

— Wstawajcie Koja, dach zerwało.

— A czy to mój dom?

— Będzie wam ciekło do izby.

— Pierwiej pocieknie tym na górze.

— Oj głupi Koja, głupi!

— Każdy głupi ma swój rozum.

Koja ubrał się i z bańką kawy oraz pajdą chleba poszedł do fabryki. Dlaczego ma się martwić, skoro jemu burza nie przyniosła żadnej szkody. Dach zerwało? Niech się kłopocze gospodyni.

Ledwie ojciec wyszedł za próg, Janek wstał cichaczem, żeby nie zbudzić macochy, która, po przygotowaniu ojcu śniadania, legła znów na łóżku, i zaczął czyścić habit. Ale w chwili dla Janka najniebezpieczniejszej zapłakała Weronka i macocha, zbudziwszy się, krzyknęła:

— Co tam robisz?

— Czyszczę habit.

— Coś tak nagle sporządniał!

Nie bacząc na krzyk Weronki, macocha podeszła do Janka i odebrała mu habit.

— Spać!

— Wszyscy już wstali.

— Co ciebie wszyscy obchodzą.

— Przecie już spać nie będę.

— To sobie poleż.

— Mam dość leżenia.

— Nakarmię dziecko, to ci habit wyczyszczę.

— Sam sobie wyczyszczę.

— Najprzód mi powiesz, gdzieś go tak zmiętosił.

— A przez ten czas mam siedzieć w koszuli?

— Nie pyskuj!

Janek stulił uszy i siadł na oknie.

Julka przewinęła Weronkę, potem ją nakarmiła, posprzątała z izbie, umyła się i poczęła czyścić habit.

— Wygląda jakby psu z gardła wyciągnął.

— Józek Hałaj wepchnął mnie do sadzawki.

— Tyle razy już mówiłam, żebyś się z nim nie zadawał.

Grzmotnęła Janka pięścią w łeb.

Podała mu jednak śniadanie: kawę i suchy chleb, posypany cukrem.

Janek zjadł śniadanie i wybiegł z izby.

Za progiem odetchnął z ulgą. Na duszy lekkość, bo macochą już nań nie patrzy. Teraz zemsta za wczorajsze. Tego wepchnięcia do wody nie podaruje. Z jakąż przyjemnością dałby Józkowi po zębach. Ale nie da rady, Józek mocniejszy.

Przyczai się za parkanem i rozbije mu łeb kamieniem. A jeśli nie trafi od jednego razu? Józek dopadnie go i zbije. Kiepski pomysł. Lepiej wytłuc Hałajom szyby.

Ogarnął go szał bojowy. Nikt nie dowie się, kto zbił szyby. Duszę ukoi zemstą i dokuczy całej rodzinie Hałajów.

Nazbierał pełen kapelusz kamieni, powiódł oczyma wokoło — niema nikogo. Jedni poszli do fabryk, inni dosypiali resztki snu, gospodyni tylko biadoliła nad stratami przed domem na ulicy, z powodu zerwania dachu przez burzę. Ale na podwórku nie było nikogo. Któraś z lokatorek otworzyła okno. Janek przykucnął za studnią.

Chwila wyczekiwania i Janek rozpoczął atak.

Brzęk tłuczonego szkła poruszył cały dom. Kobiety po wyskakiwały w koszulach i halkach wprost z łóżek, wstydliwie wychylały głowy z okien.

— Janek — zawołała któraś — czekaj!

Na bohatera padł strach. Kamienie z kapelusza sypią się na ziemię. Mściciel, uskutecznił zamiar zaledwie w połowie, bowiem zamiast dwanaście szyb, ile ich było w dwóch oknach, zbił tylko sześć i przebierał szybko nogami w kierunku pola.

Podwórko zapełniło się ciekawymi: kobiety, dzieci, pracujący w nocy mężczyźni pozrywali się z łóżek, przybiegło nawet kilku obcych z sąsiednich podwórek.

— „Święty Franciszek“ wybił szyby u Hałajów.

— Gdzie jest ten urwis?

— Uciekł w pole.

Kojową zatrzęsło ze złości.

— Co ten łobuz narobił!

— Musicie mi wprawić nowe szyby! — krzyczy Hałajowa.

— Oj zerżnie mu ojciec skórę, bo zerżnie — łagodzi gniew Hałajowej Kojowa.

— Za jego baty nowych szyb nie wprawię.

Mściciel wałęsał się po polu, ani myśląc o powrocie do domu. Wiedział, czem skończy się awantura.

Począł dręczyć go głód. Ale lepiej być głodnym, niż bitym. A ojciec strasznie mocny był w rękach, bił bez opamiętania. Czasami jeszcze kazał klęczeć gołemi kolanami na grochu.

Janek stał nad brzegiem sadzawki płacząc. Podeszła doń. Franka, córka handlarki dewocjonaljów z przed kościoła w Starych Chojnach; cierpiała na padaczkę i była niespełna rozumu. Nazywano ją „głupią Franka.

„Głupia Franka“ biegała zawsze po polach i ulicach sama. Uciekała od dzieci, które jej dokuczały, ciskając w nią kamieniami. Jeden Janek nigdy nie robił jej żadnej krzywdy. Może dlatego, że był to zaledwie pięcioletni berbeć, a Franka miała lat dwanaście. Ładna dziewczyna, ale że „głupia“, więc nikt jej urody nie widział.

Janek w gruncie rzeczy był dobrym chłopakiem. Broił, to prawda, ale jeśli komuś zrobił krzywdę, to tylko wtedy, gdy skrzywdzono jego. Sam nigdy nie zaczynał, przeciwnie wyświadczał wszystkim przysługi. Do sklepu po papierosy poleciał, po barszcz z garnuszkiem, gdy go która z lokatorek posłała, wody napompował, nawet Weronkę kołysał, choć jej nie lubił.

— Dlaczego płaczesz „święty“ Franciszku“? — spytała Franka, nie mając powodu nazywać Janka jego własnem imieniem, skoro wszystkie dzieci tak go nazywały. Janek przywykł do tego przezwiska i nie gniewał się o nie.

— Jeść mi się chce — odparł Janek, którego litość Franki jeszcze bardziej rozczuliła.

Widząc smutek na twarzy dziewczynki, rozbeczał się na dobre.

— Dlaczego nie idziesz do domu? — spytała Franka.

— Boję się.

— Czego się boisz?

— Zbiją mnie.

— Za co cię zbiją?

— Za szyby.

— Komu je zbiłeś?

— Hałajom.

— Dobrze zrobiłeś, bo mnie wczoraj Józek Hałaj zbił! Zaczekaj przyniosę ci za to chleba.

Pobiegła w dyrdki. Matki nie zastała. Ojciec głupkowaty i cierpiący na chorobę świętego Walentego, jak Franka, gapił się tylko, gdy wyciągnęła z szafy dopieroco rozpoczęty bochen i ukrajała pajdę. Dziabnęła nożem w garnek ze szmalcem i, nabrawszy sporo, posmarowała chleb.

— Przecie tyle nie zjesz — odezwał się całkiem rozsądnie Gadula.

— To dla „świętego Franciszka“ — odpowiedziała, trzasnąwszy za sobą drzwiami.

Pobiegła w pole jakby ją kto gonił.

Oddała chleb Jankowi. Spałaszował go w okamgnieniu. Włożył do ust ostatni kęs i uśmiechnął się do Franki, pełen zadowolenia. Dziewczyna patrzyła weń jak urzeczona. Po chwili schyliła się i pocałowała koniec jego habitu.

Jakkolwiek głupkowata, wychowana była religijnie i świętości czciła.

Janek nie bardzo rozumiał dziwny gest Franki. Trochę się nawet przestraszył; gotowa wepchnąć go do sadzawki.

Ale Franka stała zdała. Sama uniosła spódniczki i weszła bosemi nogami do wody.

— Franka nie właź, bo się utopisz — napominał Janek — jeszcze napadnie cię „święty Walenty“.

Gdyby Janek nie wspomniał świętego Walentego, nie byłoby może nieszczęścia. To też skoro przyszła jej na myśl choroba, nagle zatrzęsło nią i plusk w wodę.

— Frankę napadło! Franka się topi! — wrzeszczał Janek.

Ludzie, zwabieni krzykiem, zbiegli się nad sadzawkę. Wyciągnęli Frankę z wody i poczęli cucić. Ocucili. Z chorobą poradzili sobie także: któraś z kobiet, mając przy sobie klucz od izby, dała go France do ręki i pomogło.

Ludzie mówili, że od żelaza choroba świętego Walentego mija szybko.

Wieść o wypadku z Franką dotarła i do Kojowej.

— Mądrego ma pani chłopaka — powiedziała któraś z kobiet — gdyby nie jego krzyk, „głupia Franka“ byłaby się utopiła.

Jak tylko Julka usłyszała o Janku, natychmiast pobiegła nad sadzawkę. Janek zagapił się na Frankę i nie widział skradającej się doń na palcach macochy. Ucapiła go za kark i już nie puściła. Chłopak wyrywał się i szarpał co sił — nie poradził. Macocha była mocniejsza. Przyprowadziła Janka do izby i żeby nie uciekł, przywiązała go sznurkiem do łóżka. Przedtem zdjęła z niego habit. Zakonnego braciszka nie godziło się przywiązywać do łóżka. Ile razy go bito, zawsze zdejmowano zeń habit.

Siedział na podłodze przy łóżku w majtasach. Popłakiwał i siąkał, chcąc wzbudzić w macosze litość, ale macocha nic sobie z płaczu jego nie robiła.

Gdy ojciec wrócił wieczorem z roboty, macocha naskarżyła.

Janek trząsł się ze strachu i płącząc, błagał ojca o przebaczenie.

— Już nie będę tato, już nigdy nie będę.

— Pewnie, że ci się odechce tłuc szyby.

Koja wysłuchał żony do końca i zażądał kolacji. Janek szlochał coraz głośniej. Ojciec cierpliwie i spokojnie jadł kolację.

Najadłszy się do syta, skręcił papierosa z bibułki, naślinił go wkręcił do cygarniczki i zapalił. Paląc, gawędził przez okno z Hałajem. Gdy sobie popalił, zamknął okno, żeby nie robić widowiska i rozkazał Julce odwiązać Janka od łóżka.

Przyszło jej to z trudnością. Jak przedtem Janek nie dawał się przywiązać, tak teraz bronił się przed odwiązaniem.

Ojciec odpasał spodnie i przewiązał je sznurkiem, żeby nie spadły, poczem wysunął ławę na środek izby.

— Chodź tu!

— Tato, nie będę, niech mi tata daruje! — błagał żałośliwie Janek.

— Dostaniesz dziesięć pasów.

— O jej, tak dużo!

— Żebyś długo pamiętał.

— Będzie bolało, oj będzie bolało!

— Po każdym sobie odpoczniesz.

— Może tylko pięć, tato.

— Dziesięć, jakiem powiedział ,ani jednego mniej.

— Niech mnie tato nie bije.

— Lepsze bite, niż zdechłe.

Janek ukląkł, składając ręce jak do modlitwy.

— Wstań! — krzyknął Koja tak straszliwie, aż Janek skulił się i jęknął. Dopadł rąk ojcowskich i, całujac je, przyciskał do twarzy.

Koja odepchnął go od siebie gwałtownie.

— Kładź się

— Oj tato, tato!...

— Jak się nie położysz, dostaniesz dwadzieścia.

Janek wiedział, że ojciec dotrzymuje słowa, więc już lepiej dziesięć z odpoczynkami, niż dwadzieścia bez. Położył się na ławie plecami do góry, drżąc cały.

Gdy Koja wyrżnął raz, Janek chwycił się za pośladek i skoczył z ławy. Upadł na podłogę, wyjąc z bólu.

Koja wyczekał chwilę i zaciągnął się papierosem, który na czas egzekucji leżał na rogu stołu, dymiąc ku powale.

— No, drugi.

Janek wyciągnął się na ławie poraz drugi.

Pas znowu z trzaskiem opadł na ciało chłopca.

Po szóstym pasie Janek zemdlał.

Koja chlusnął nań kubkiem zimnej wody. Pomogło. Janek oprzytomniał i znów legł na ławie.

Po dziesiątym i ostatnim pasie Janek już nie płakał a stękał.

Julka domagała się, żeby Jankowi na dodatek nie dać kolacji, ale Koja rozkazał jej milczeć. Był zły.

Zbitemu do nieprzytomności chłopakowi macocha postawiła talerz barszczu na stołku. Nie jadł. Z udem wgramolił się do łóżka.

Długo w noc w izbie Kojów słychać było skomlenie ni to psiaka, ni to kota. To Janek...

Skończył się trzyletni okres ofiarowania Janka świętemu Franciszkowi. Przebrano go w zwykłe cajgowe ubranko chłopięce. Habit wrzuciła Julka do kufra, przeznaczając go na łatanie starej garderoby.

Julka była oszczędna i niczego nie marnowała, każdą szmatkę umiała wykorzystać. Oszczędzała także i na robocie. W jednym garnku gotowała bez zmywania trzy, albo cztery razy. Jedno, czego się pilnowała, to piątku. W dniu tym myła wszystkie garnki do czysta, żeby w którym z nich przez omyłkę nie został tłuszcz. Zgrzeszyłaby ciężko.

Któregoś piątku, przechodząc przez sień, dostrzegła uchylone drzwi u sąsiadki Milerowej. Z ciekawości zerknęła do izby. Janek siedział przy stoliczku w towarzystwie swego rówieśnika, syna Milerowej, i jadł mięso z kapustą. Zatrzęsło nią całą.

Janek bawił się często z małym Johanem Milerem, więc Milerowa, podając obiad swemu dziecku, poczęstowała i jego kolegę, nie zastanawiając się nawet, że duszę Janka pcha żywcem do piekła. W owe czasy robotnicy łódzcy obowiązki religijne spełniali sumiennie i krzywem okiem patrzyli na tego, kto ich nie spełniał.

Kojowa, widząc w ręku Janka kawał wieprzowiny w dzień postny, przywarła do miejsca. Wprost ją zatkało. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, wpadła do izby Milerowej, chwyciła Janka za kudły i wyrzuciła za drzwi. Kotlet wieprzowy także ze strachu wypadł z rąk Janka i potoczył się pod stół. Kojowa trzasnęła drzwiami Milerowej z taką siłą, że z całego korytarza wszystkie lokatorki powybiegały z izb. Kojowa przemówiła dopiero za drzwiami. Ale jak! Niech Bóg broni, jak pomstowała na szwabskie nasienie, co w Matkę Boską nie wierzy i djabła w kumotry prosi.

W domu Sodoma i Gomora. Julka, nie czekając aż wróci z roboty Walek, porwała kawał drewna, nieporąbanego jeszcze na podpałkę i tłukła Janka po łbie, po karku, po krzyżu, po kulasach, żeby zapamiętał na całe życie.

— A świnia, podlec!

Weronka, chcąc się przypodchlebić matce, a dokuczyć bratu, powiedziała, że Janek bawił się z Andą. Teraz właśnie naskarżyła, gdy matka była wściekła.

Anda, córka Milerowej, uchodziła w całym domu za najgorszą dziewczynę. Miała dopiero osiem lat, a już za chłopakami goniła. Kiedyś gospodyni domu chwyciła Andę na brzydkiej zabawie z jakimś chłopcem i powiedziała Kojowej. Przypomniało się to teraz Julce i myślała, że pewnie Janek tak samo bawi się z Andą, więc Jankowi dołożyła kilka ciosów drewnem przez głowę.

Widząc Janka zalanego krwią, Julka przeraziła się. Porwała go i położyła do łóżka. Janek sam nie miał sił dowlec się. Był cały posiniaczony. Rozebrała go i wysmarowała kamforowym spirytusem. Obmyła mu głowę mokrą ścierką i dała herbaty z malinowym sokiem.

Wieczorem, gdy Koja wrócił z roboty, strasznie gniewał się na Julkę. Nie powiedziała wprawdzie wszystkiego jak było i co najgorsze zataiła, ale Koja i tak doszedł prawdy — opowiedziała Milerowa. Zwymyślał Julkę od najgorszych. Nawet mu kolacja nie smakowała.

— Jak można tak bić dzieciaka!

— Rozzłościłam się, że taki grzech śmiertelny popełnił.

Aby Julka w przyszłości nie używała do bicia drewna, Koja przyniósł z fabryki pół łokcia pasa transmisyjnego i pociął na sześć rzemyczków, żeby zmajstrować dyscyplinę. Można było wprawdzie kupić dyscyplinę gotową, ale Koja skąpił pieniędzy. Poco kupować rzeczy, które można zrobić sobie samemu.

Używała sobie teraz Julka, bo używała. Dyscyplina była w robocie codziennie. Ale to wina Janka. Dlaczego naprzykład Weronka nie zasługiwała na bicie? Była grzeczna i słuchała matki.

Kiedyś rozgniewała się Julka i na Weronkę, która stłukła talerz. Kojowa porwała dyscyplinę, ale Weronka wytłomaczyła się.

— Janek pokazał mi język.

Julka musiała być sprawiedliwa i Janka ukarać, żeby na drugi raz języka na Weronkę nie wystawiał.

***

Julka uszczęśliwiła Walka drugą córką. Nazwano ją Manią.

Było to strasznie krzykliwe dziecko. Mania darła się przerazliwie, niepokojąc sąsiadki, które za cienkiemi ścianami drewnianego domku, musiały wysłuchiwać wrzaskliwego bachora. A klęły!

Co złe, skrupiało się zawsze na Janku. Takie miał pieskie szczęście. Jeżeli co zbroił, to akurat wtedy, gdy Julkę ciskało. Jeśli nawet Weronka zawiniła, zawsze z przyczyny Janka. Dokuczał dziewczynie, gapił się na nią, gdy sobie tego nie życzyła, zabierał jej zabawki, jednem słowem, zawsze znalazła tysiączne powody do skarg na brata. A gdy Janek skarżył na Weronkę, to zawsze wybierał moment najnirodpowirdniejszy. Albo Julka zajęta była robotą i nie miała czasu zajmować się głupstwami, albo drzemała i nie słyszała.

Janek długo znosił krzywdy ze strony Weronki, długo taił w sobie zbierającą się gorycz, aż nadszedł dzień zemsty.

Kojowie udali się na rynek po zakupy. Była niedziela. Ranek. Janek miał już siedem lat, Weronka cztery. Sypiała z matką w jednem łóżku. Teraz leży sama. Jankowi nakazano, w razie płaczu Mani, kołysać ją, ale Mania nie płakała.

Janek wstał cichuteńko ze swego łóżka i podszedł na palcach do łóżka Weronki. Spała jak zabita. Wsunął się pod jej pierzynę.

Potem uciekł do swego łóżka. Chrapał, udając śpiącego. Nakrył głowę pierzyną, wysunął tylko nos i z biciem serca oczekiwał na skutki swej zemsty. Spod łóżka Weronki płynęła wolniuteńko przez cały pokój struga.

Wrócili Kojowie.

— O rety. — krzyknęli oboje naraz.

Julka podniosła pierzynę. Była mokra jakby ją kto w wodzie zanurzył; prześcieradło jeszcze bardziej.

— Ty dziewko jedna! — syknął ojciec wściekły.

Porwał dyscyplinę.

Weronka zerwała się z pościeli zaspana, nie zdając sobie sprawy z tego co się dzieje. A ojciec bił rzemykami po koszulinie.

Koja bił bez opamiętania.

No, tego już za wiele; można wszystko, lecz w miarę. Nie usiedziała na miejscu. Skoczyła do Walka, chwytając go za rękę.

— Przestańże kacie jeden, zabijesz dziecko!

Koja lubił karcić dzieci, nie lubił jednak, gdy w chwili karcenia wtrącała się Julka. Kojowa wiedziała o tem i byłaby ścierpiała kilka rzemyczków, ale żeby tak katować. Co innego Janek, jego mógł tłuc ile chciał, nie jej krew, przytem chłopak, wytrzymalszy, ale to dziewczątko...

Koja ciepał dyscypliną naoślep — Julka nie Julka.

— Chłopie, bój się Boga!

Walek oprzytomniał. Powiesił dyscyplinę na gwoździu.

Janek leżał pod pierzyną jak trusia.

Przynajmniej jedna awantura, której Janek nie winien.

Była to okrutna i wyrafinowana zemsta, na jaką zdobył się udręczony mękami dzieciństwa mały Koja. Janek osądził, że zemsta ta słusznie się Weronce należała. Za baty, jakie ciągle wskutek jej skarg odbierał, było to w pojęciu Janka niczem.

Zadowolony z siebie, wstał z łóżka i po umyciu oraz ubraniu się, zmówił pobożnie pacierz, tak pobożnie jak nigdy. Usiadł skromnie do śniadania, dumny ze swej wyjątkowej dziś grzeczności.

Ojciec w nagrodę zabrał go z sobą na sumę.

Koja patrzył w ziemię jak zbój. Do Julki nie odezwał się ani słowem.

Gdy wyszedł z Jankiem za próg, Julkę ogarnął żal. Nie dosyć, że ją zbił jak ostatnie ladaco, jeszcze się boczył.

Ale po obiedzie, podczas którego wciąż trwały kwasy, Weronka pocałowała ojca w rękę, obiecując poprawę. Już nigdy nie dopuści się takiego brzydkiego czynu. Walka rozczuliło. Pogłaskał dziewczynkę po główce, poczem podszedł do Julki i cmoknął ją w policzek. Julka rozbeczała się z rozczulenia.

***

Ojciec kupił elementarz; piękny, w różowej tekturowej okładce. Na ostatniej kartce wydrukowany był ładny wierszyk o Duchu świętym, który dziateczki różdżką bić każe.

Koja zamiast różdżką posługiwał się dyscypliną; ale to z nakazami Ducha świętego nie kolidowało. Przeciwnie, dyscyplina nakazy te sześciokrotnie wzmacniała — sześć rzemyczków przy jednym patyczku. Walenty Koja na temat owych sześciu rzemyczków wypowiedział cały wykład, którego rodzeństwo wysłuchało w skupieniu.

— Dlaczego dyscyplina musi mieć sześć rzemyczków? — spytał ni stąd ni zowąd Janek.

— Nie musi mieć sześć, może mieć i więcej.

— A mniej może mieć?

— Może.

— To dlaczego ma sześć?

— Żeby bardziej bolało.

— Nie może tato zrobić taki bat, żeby mniej bolało?

— Nie mogę.

— A u Hałajow dyscyplina ma tylko pięć rzemyczków

— Liczyłeś?

Janek nie pytał dalej, bo ojciec zmarszczył brwi i spojrzał nań tak dziwnym wzrokiem, jakby mu chciał wlepić.

Koja rozłożył na stole przed Jankiem elementarz.

— Czytaj!

Janek popatrzył w drukowane znaki, powtarzając za ojcem dźwięki abecadła.

Koja wbijał synowi w głowę litera po literze.

Po tygodniu Janek nauczył się abecadła do e — codziennie jedną literę. Ale plątało mu się jeszcze na wyrywki.

— Kiepsko się uczysz.

— A bo on się uczy? — rzuciła macocha, skrobiąc kartofle blaszaną łyżką.

— Nie pędzisz go do nauki.

— A bo on chce słuchać?

— Dlaczego nie słuchasz mamy?

— Przecie słucham.

Koja był skory do bitki. Ręce same wyciągały się do dyscypliny. Wiedział, że tylko biciem może wychować dzieci na porządnych ludzi; biciem także napędzi im rozumu do głowy. Jeśli Janek w oznaczonym terminie nie nauczył się abecadła, to znaczy, że umysł jego jest tępy i trzeba mu go wyostrzyć. Na to jest bat.

I Janek brał lanie za laniem.

Koja często opowiadał dzieciom bajki. Janek zrazu przejmował się strasznemi zbójeckiemi historjami, bo ojciec opowiadał tylko o strachach i zbójach; ale gdy Józek Hałajów pokpiwał z jego wiary w bajki, Janek przestał w nie wierzyć.

— A czy tato tam był? — spytał znienacka podczas jednego z takich opowiadań ojcowskich.

— Nie byłem i być nie mogłem, przecie to bajka

— To dlaczego tato nie opowiada nam prawdziwych historyjek?

— Skąd ci to przyszło do głowy?

— Józek Hałaj powiedział, że kto bajczy, ten kłamie.

— Józek Hałaj jest głupi. Kto opowiada bajki, ten jeszcze nie kłamie. Bajka to bajka, wszyscy wiedzą, że to historje zmyślone i nie trzeba w nie wierzyć.

— To poco mówić o tem, czego niema.

Koja przyznał w duszy słuszność Jankowi, ale mu tego nie mógł pochwalać. Jakże jajo ma być mądrzejsze od kury. Skoro jednak bajki drukuje się w książkach, to widocznie kryje się w tem jakaś mądrość, której prosty umysł robociarza nie pojmuje. Koja był w tarapatach. Czyżby ten brzdąc przeszedł go rozumem?