Kim jesteś, Sebastianie? - Halina Olczak-Moraczewska - E-Book

Kim jesteś, Sebastianie? E-Book

Halina Olczak-Moraczewska

0,0

Beschreibung

Co zrobić, gdy poznasz zaskakującą prawdę o swej tożsamości, a wszystko, w co dotąd wierzyłeś, okaże się kłamstwem? Jak pozbyć się nienawiści do intruzów, którzy pojawili się w twym domu i są uwikłani w straszną rodzinną tajemnicę?Sebastian jest zawsze modnie ubrany, wiedzie dostatnie życie i chodzi do prywatnego liceum. Niestety życie jedynaka diametralnie się zmienia za sprawą tajemniczej kobiety – pomocy domowej wychowującej nastoletniego syna...Oto pełna skrajnych uczuć, poruszająca opowieść o adopcji, braku poczucia własnej wartości i skomplikowanych relacjach rodzinnych. Książka przypadnie do gustu szczególnie fanom "Never Never" Tarryn Fisher i Colleen Hoover oraz "Młodość. Wyznania nastolatków" Linn Skåber.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 196

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Halina Olczak-Moraczewska

Kim jesteś, Sebastianie?

 

Saga

Kim jesteś, Sebastianie?

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright ©2010, 2023 Halina Olczak-Moraczewska i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727109398 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Podziękowania za pomoc w pisaniu książki

dla Jacka i ucałowania dla Igorka

I. PROLOG. 5 stycznia 2009, popołudnie.

To zastanawiające, że Sebastian, szesnastoletni uczeń prywatnego liceum, zamiast biec po skończonych lekcjach do domu, skradał się pustym korytarzem szkoły Gdy dotarł na półpiętro, ostrożnie wyjrzał przez wielkie, podzielone na prostokątne szybki okno. Przysłonił dłonią oczy, bo poraziły go ostre promienie słońca odbite od rozmigotanej powierzchni śniegu. Zmrożony puch pokrywał gładką warstwą całe szkolne boisko. Tylko w jednym miejscu idealną biel psuła wąska smuga śladów stóp. Na końcu tej ścieżynki tkwił szaroczarny, skulony kształt.

Sebastian ledwo rozróżniał z daleka pokręcony układ ciała i rąk, ale wiedział, kto to jest. Wiedział też, kto krzyczy i śmieje się przy niewidocznych stąd drzwiach prowadzących na boisko. I dlaczego właśnie stamtąd lecą w stronę skulonej postaci śniegowe pociski.

Patrzył przez chwilę na boisko, po czym schował się za ścianę. Zapalił papierosa, którego dostał w prezencie od Mateusza, i otworzył dolne okienko. Chyba wszyscy już poszli, ale kto wie – pomyślał, strząsając popiół na zewnętrzny, blaszany parapet. Pokasłując, obserwował, jak biała kula szerokim łukiem leci ponad boiskiem i spada obok wygiętych w pałąk pleców chłopaka. Ta nie trafiła, ale następna na pewno trafi – pomyślał mściwie.

– Myślałam, że już poszedłeś do domu – usłyszał głos Anety.

Sebastian lubił tę dziewczynę, ale po co się tu przypętała właśnie teraz?

– Zaraz spadam – mruknął, z uwagą wyglądając przez okno, zza którego wciąż dochodziły głośne krzyki i chichoty.

– Co się dzieje? – spytała zaciekawiona dziewczyna.

– Nic takiego – odparł.

– Jak to nic? Kto tam jest? – oburzyła się.

– Nie poznajesz? To Jasiek Partek – stwierdził pogardliwym tonem.

– Ale co ci wariaci wyprawiają?! Przecież on chyba krwawi! – denerwowała się Aneta.

Próbowała bezskutecznie otworzyć szerzej okienko, żeby zobaczyć rozbawionych prześladowców, którzy kryli się za rogiem szkoły. Jednak zardzewiałe zawiasy stawiały opór nie do pokonania. Przy tej szarpaninie spadła jej z głowy czapeczka z włóczki w jaskrawych kolorach i oswobodzone w ten sposób długie, jasne włosy rozsypały się na plecach dziewczyny.

– Pewnie uderzyli mocniej i trochę go drasnęło – powiedział lekceważąco Sebastian.

– Trochę go drasnęło?! Co ty gadasz! Nie widziałeś, że z tamtej kuli wyleciał kamień? – krzyknęła zdenerwowana, podnosząc z posadzki czapeczkę.

– Wydawało ci się – burknął.

– Wcale nie, jeszcze widać ślad... A tam obok nawet śnieg jest różowy od krwi! – zawołała Aneta. – Przecież go zabiją!

– Nie zabiją. Zobacz, jak skubany siedzi: przykucnął, głowę wcisnął między kolana i nakrył ją rękami – tłumaczył ze złością. – Umie się skurwiel bronić!

– No wiesz... – zaczęła Aneta, ale umilkła, gdy spojrzała na Sebastiana. Aż się wystraszyła, gdy zobaczyła dziką zawziętość w twarzy chłopaka.

On musi strasznie nienawidzić Jasia – pomyślała.

– Idę rozgonić tych głupków – stwierdziła ze złością, ale dalej stała, co chwilę popatrując na Sebastiana, jakby na coś czekała.

On jednak nie zwracał na nią uwagi, tylko przysłuchiwał się dochodzącym zza okna krzykom i śmiechom. Widocznie ci na dole nieźle się bawili.

– A co wy tu robicie o tej porze!? – dobiegł ich z góry donośny, nieco zachrypnięty głos nauczycielki. – I jeszcze Majewski pali papierosa!

– O kurde, Gusta – jęknął z wściekłością Sebastian. Wyrzucił przez okno niedopałek i pośpiesznie wyjął telefon komórkowy. Spadajcie stamtąd – napisał szybko i wysłał esemesa.

– My tylko wyglądamy przez okno! – krzyknęła do nauczycielki Aneta.

– Już tam idę – odparła pani Gusta i zaczęła wolno schodzić po schodach, dźwigając przyciężkie ciało na opuchniętych nogach i rozpłaszczonych stopach, wciśniętych w rozciągnięte pantofle.

Pani Gusta niewiele się liczyła w szkole. Wszyscy wiedzieli, że dyrektor od dłuższego już czasu szuka kogoś młodszego na jej miejsce, jednak nie tak łatwo było zastąpić doświadczoną, choć niezbyt urodziwą, wiekową nauczycielkę.

– Patrzymy, bo tu w jednego chłopca biją śnieżkami – powiedziała Aneta, gdy nauczycielka zeszła na półpiętro.

– Śnieżkami? Dzieciaki bawią się po prostu – wysapała zdyszana pani Gusta.

– Też jej mówię, że się bawią – wtrącił Sebastian.

– Ale w tych kulkach są kamienie – wyjaśniła pośpiesznie Aneta.

– Wcale nie ma, ona je wymyśliła! – zawołał ze złością Sebastian Majewski, narzucając na ramię swój plecak.

Nauczycielka podeszła do okna.

– Matko Boska – jęknęła. – Trzeba wezwać pogotowie, przecież on ma całe ręce we krwi! Co za dranie w niego rzucali?!

– Nie wiemy – odparła bezradnie Aneta.

– Kto tam jest na dole?! – wrzasnęła Gusta w otwarte okienko.

Nikt nie odpowiedział. Leżący wśród śniegu chłopak poruszył się. Widocznie nie miał odwagi się podnieść.

– Ja już muszę iść, mam korki z angielskiego – rzekł nagle Sebastian.

– Zaczekaj, najpierw zadzwonisz na pogotowie! – stwierdziła stanowczo nauczycielka.

– Ale ja...

– Dawaj komórkę – nieznoszącym sprzeciwu tonem nakazała Gusta.

– Ja zadzwonię! – krzyknęła Aneta, wyrwała mu z rąk telefon i zgłosiła wypadek na pogotowie. – Pójdę zobaczyć, jak on się czuje – powiedziała, zbiegając do wyjścia.

Po chwili było widać z góry, jak brnie wąską ścieżką, co chwila zapadając się w śnieg. Dopiero gdy podeszła do skulonego chłopaka, tamten w żółwim tempie, jak na zwolnionych zdjęciach filmowych, podniósł się. Chudy przygarbiony trzymał nad śniegiem ociekające krwią dłonie. Z jego czoła również spływała czerwona strużka.

Sebastian wciąż jeszcze stał obok nauczycielki, jakby nie mógł oderwać wzroku od przygnębiających wydarzeń na boisku. Dopiero gdy Janek spojrzał w okno swoimi bladymi, wystraszonymi oczami, Sebastian cofnął się gwałtownie i odsunął.

– Przecież znasz tego chłopaka – zauważyła cicho Gusta. – Nie mogłeś wcześniej mu pomóc, nim go tak pobili?

– Co z tego, że go znam?! Przecież to dupek... rozumie pani? – rzucił z wściekłością Sebastian i zbiegł po schodach, jakby uciekał przed pełnymi pretensji słowami nauczycielki.

Akurat wtedy rozległ się jękliwy sygnał pogotowia, które wyjątkowo szybko przyjechało.

Majewski przyśpieszył. A wszystko przeze mnie! – pomyślał z przerażeniem.

Jak to się mogło stać? Kiedy się zaczęło? I dlaczego?

II. 20 października 2008, wieczór. Wspomnienia Sebastiana

Właśnie tego dnia, 20 października, zobaczyłem ich pierwszy raz. Akurat wybiegłem rano z domu. Śpieszyłem się, bo matka czekała już w samochodzie, żeby mnie odwieźć do szkoły. Omal nie potrąciłem kobiety siedzącej na schodkach przed naszym blokiem. Spojrzałem na nią zaskoczony. Pomimo ciepłego jesiennego dnia ubrana była na czarno, a na głowie miała grubą chustkę. W tym stroju przypominała smutną, ponurą wronę. Obok niej przykucnął chudy chłopak, z głową ostrzyżoną prawie na zero. Też wystroił się w czarną, wymiętoszoną kurtkę. Ci ludzie zupełnie nie pasowali do eleganckiego otoczenia. Byli tak dziwaczni, jakby się specjalnie przebrali. Albo jakby ich ktoś przysłał z kosmosu – pomyślałem ironicznie. Wtedy ledwo musnąłem wzrokiem te dwie nieciekawe figury i przyśpieszyłem kroku. Przez ogromny, wspaniale utrzymany trawnik prowadziła na parking aleja obsadzona kolorowymi, jesiennymi krzewami.

Jeszcze raz odruchowo się obejrzałem. Te dwie ciemne postacie przypominały mi plamy brudu na tle trzypiętrowego, nowoczesnego, jasnego apartamentowca o wielkich oknach i rozległych tarasach. Ja też byłem częścią tego wytwornego i wypasionego świata. Moja skórzana kurtka, spodnie i zamszowe buty kosztowały majątek.

Gdy nareszcie dotarłem do parkingu, niespodziewanie usłyszałem słowo przypominające szum dalekiego wiatru: „Wiesiuuu”. Zdumiony odwróciłem się i kątem oka ogarnąłem całą okolicę. Jedyni ludzie na horyzoncie to tych dwoje na schodkach. Kto zawołał? I kogo? Wzruszyłem ramionami – co mnie obchodziło jakieś obce imię, wypowiedziane przez nieznaną osobę.

Mama już czekała w błękitnym audi. Myślałem, że będzie miała pretensje o moje dzisiejsze poranne guzdranie się, ale nie. Właściwie zachowywała się, jakby w ogóle mnie nie zauważała. Co dziwniejsze, siedziała pochylona nad kierownicą i paliła cienkiego, złotego papierosa.

– Mamo, przecież ty rzuciłaś palenie! – zawołałem, zamykając za sobą drzwi.

– Tak, masz rację, synku, ale... – umilkła, nie wyjaśniając sprawy.

Papieros drżał w jej dłoni. Przecież powinniśmy już jechać, zrobiło się późno, a mama siedziała nieruchomo oparta o kierownicę, jakby uginała się pod jakimś potężnym, niewidzialnym ciężarem.

– Mamo, spóźnię się do szkoły – zauważyłem cicho.

– Tak, tak, już jedziemy – odparła znękanym głosem, po czym wyrzuciła za okno, na środek parkingu, niedopalonego papierosa.

Przecież matka nigdy nie śmieciła! Od najmłodszych lat słyszałem jej upomnienia: „Każdy śmieć, nawet najmniejszy musi trafić do kosza, powtórz, Sebastianku...”. I powtarzałem, czasem nawet ze trzy razy niby mantrę.

– Wyrzuciłaś, mamo, niedopałek – stwierdziłem z pewną satysfakcją.

– Naprawdę? – zdziwiła się, pośpiesznie wyjeżdżając z parkingu.

Nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Gdy tylko znaleźliśmy się na jezdni, omal nie zderzyliśmy się z jadącym z drugiej strony busem pełnym ludzi. Dopiero wtedy opanowała się i zaczęła ostrożniej prowadzić.

Zrozumiałem, że na pewno coś złego się stało, tylko co? Gdy spojrzałem na pobladłą, pełną napięcia twarz matki, dałem sobie spokój z pytaniami.

W szkole zapomniałem o całej sprawie, przecież było tyle innych problemów. Na przykład jak zostać kumplem najbogatszego i najważniej szego chłopaka w klasie – Mateusza Kockiego.

Od początku nauki w tej szkole zazdrościłem ludziom zapraszanym do wielkiej białej willi, w której mieszkała rodzina Kockich. Zazdrościłem także kolegom przejażdżek superbryką, którą prowadził zatrudniany przez starego Kockiego kierowca. Jakoś do tej pory byłem omijany przez Mateusza, mimo że mój ojciec, mecenas Majewski, był znanym adwokatem, a matka wziętą dentystką. Ja, ich jedynak, powinienem być traktowany z większym uznaniem.

Ale właśnie tego dnia, nie wiadomo zupełnie z jakiego powodu, po raz pierwszy zostałem zaproszony do tej pięknej, największej na osiedlu willi. Zwyczajnie Kocki podszedł do mojego stolika, wypluł zgryzioną doszczętnie gumę, przykleił ją beztrosko na środku blatu i mruknął:

– Sebastian, wpadniesz do mnie po szkole na pogranie, wiesz, mam nowego grata... – Tak nazywał każdą ze swoich gier komputerowych, których, jak głosiły powtarzane legendy, miał z pięć tysięcy albo i więcej.

Oczywiście na końcu zaproszenia nie było żadnego znaku zapytania. Kockiemu się nie odmawiało, żeby nie wiem co. Napisałem do domu esemesa, że wrócę trochę później ze szkoły, i gdy tylko wybrzmiał ostatni dzwonek, pognałem, jakby się paliło, do zamówionej wcześniej taksówki – nie dostąpiłem bowiem jeszcze tego największego zaszczytu, czyli podwiezienia limuzyną Kockich pod ich dom. Ale przecież na wszystko trzeba zaczekać odpowiednio długo, a na pewno się człowiek doczeka. Przynajmniej tak sądziłem w tamtym momencie mojego życia.

U Kockiego było pełno znajomych i jeżeli myślałem, że sam pogram w nową grę, to się grubo myliłem. Należałem na razie do liczącej kilkanaście osób widowni, która jedynie mogła kibicować swojemu prowodyrowi, czyli Mateuszowi, i jego najlepszemu kumplowi, Adamowi Balewiczowi. Jego matka prowadziła znany w okolicy salon mody.

Zatem przyglądałem się i chwaliłem głównie Mateusza, żeby mu się przypodobać. Nudziłem się przy tym okropnie. Do tego z coraz większym niepokojem patrzyłem na zegarek. Już dziewiętnasta, dwudziesta... a tu nikt nie wychodzi, każdy usłużnie klaszcze i udaje, że jest super. Zupełnie jak na dworze jakiegoś króla! Tylko jedzenia mniej. Wprawdzie Mateusz z Adamem dostali porządny obiad gdzieś w głębi domu, ale ci gorsi musieli zadowolić się bułami z przesoloną rybą, które ktoś przyniósł z pobliskiego McDonald’sa. Zresztą, tych bułek nie starczyło i trzeba było kilka podzielić na pół.

Nic dziwnego, że już o siódmej wieczorem poczułem głód. Piłem wodę mineralną, coca-colę i soki, jednak niewiele to pomogło. Dopiero po dwudziestej przyszła z tacą koreczków dziewczyna szumnie nazywana guwernantką i bez słowa postawiła te zakąski na stole. Trudno opisać, w jakim tempie zniknęły. Przed dziesiątą Mateusz wstał, ziewnął i wtedy wszyscy z podejrzanym pośpiechem pożegnali się i ruszyli do drzwi.

Kiedy ja odrobię lekcje na jutro? – pomyślałem w panice, wsiadając do taksówki. Dziwne, że nikt nie zadzwonił do mnie z domu, co zwykle zdarzało się, gdy zbyt późno wracałem. Oczywiście to bardzo dobrze, że nie musiałem odbierać telefonu od rodziców, bo byłby obciach, ale co mam im teraz zeznać, gdy zapytają, gdzie byłem do tej pory? No co? Opowiedzieć, jak patrzyłem przez siedem godzin na Mateusza, który bawił się grami komputerowymi? Masakra! Może raczej ściemnię o chorym koledze, którego musiałem zaprowadzić do lekarza... I co, ten lekarz badał go do późnego wieczora? Kompletny idiotyzm. Może coś wymyślę w ostatniej chwili – próbowałem się pocieszać.

Jednak to, co się za chwilę wydarzyło, odsunęło w niebyt i gry komputerowe, i długotrwałe badania u wszystkich lekarzy świata. Wprawdzie sam otworzyłem sobie kluczem drzwi wejściowe, żeby nie dzwonić przez domofon, ale gdy wszedłem na drugie piętro, gdzie mieszkaliśmy, okazało się, że nikt nie zamknął zamka w drzwiach. Były uchylone!

Uznałem to za zrządzenie losu. Mogłem po cichu, niepostrzeżenie wejść. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. W dużym przedpokoju paliły się jedynie dwa kinkiety, dając blade, rozproszone światło. Teraz tylko hycnąć do swojego pokoju – pomyślałem zadowolony. Gdy ktoś do mnie zajrzy, mogę powiedzieć, że jestem u siebie już od dwóch godzin i po prostu ciężko pracuję.

Ale nie hycnąłem. Przeciwnie, zatrzymałem się przy drzwiach i zamarłem, kompletnie zaskoczony.

III. 20 października 2008, późny wieczór. Wspomnienia Sebastiana

Na krzesłach pod ścianą, gdzie padała smuga mlecznego światła, siedzieli ta kobieta i chłopak, których widziałem rano przed blokiem. W swych czarnych ubraniach, z bladymi twarzami przypominali raczej zjawy niż żywych ludzi. Wpatrywali się we mnie ponuro jakimś wszystkowiedzącym wzrokiem. Odruchowo powiedziałem: „Dobry wieczór”, a oni jedynie skinęli głowami.

Jakieś niemoty czy co? – pomyślałem wkurzony. W domu było podejrzanie cicho, tylko zza drzwi dużego pokoju dochodziły niewyraźne szepty Znałem to jadowite brzmienie. Moi rodzice kłócili się jak zwykle szalenie kulturalnie.

Usłyszałem stłumiony głos ojca:

– Oszalałaś?! Oni przecież nie mogą u nas zostać! Chcesz pozwolić, żeby obcy ludzie szwendali się po naszym mieszkaniu?

– Nic nie rozumiesz, ja muszę im na to pozwolić. W końcu nie są zupełnie obcy – mówiła mama.

– Dla nas tak – wtrącił ojciec.

– Ale nie dla wszystkich. Po prostu jesteśmy w sytuacji bezwyjścia. Czy pomyślałeś, co będzie, jeżeli on się dowie? – przekonywała go matka.

– I tak kiedyś się dowie!

– Ale nie w ten sposób! – krzyknęła ostro mama. Po raz pierwszy usłyszałem jej podniesiony głos. Zawsze wspaniale umiała nad sobą panować.

Ojciec syknął tylko w odpowiedzi:

– Ciszej... usłyszy...

O czym ci moi rodzice mówią?! Tych dwoje ma u nas zostać? Przecież to jakiś totalny odjazd!

Kobieta siedziała nieruchomo, jakby prowadzona za drzwiami rozmowa wcale jej nie dotyczyła. Czułem narastający gniew. Przyszła tu jakaś baba, nie wiadomo po co. Rodzice przez nią się kłócą, a ona udaje głuchą. No, ale w końcu mnie ta sprawa zupełnie nie dotyczyła.

Wykorzystałem sytuację i szybko skierowałem się do swojego pokoju. Niestety, tego wieczoru nie dane mi było tam dotrzeć. Nagle rozległ się dzwonek, a potem natarczywe stukanie do drzwi wejściowych. Musiałem otworzyć, bo nie można było liczyć na kłócących się rodziców.

Do przedpokoju wparadowała babcia Teodozja, potrząsając siwymi lokami podbarwionymi lekko na liliowo. Mieszkała w tym samym apartamentowcu co my, piętro wyżej, i lubiła niespodziewanie wkraczać do naszego mieszkania z szelestem jedwabnego szlafroka, wlokącego się za nią po podłodze niczym tren. Jako emerytowana aktorka, za każdym razem starała się, żeby jej wejście było „niesłychanie efektowne” (tak mówiła). Wysoką, kościstą postać spowijał wonny dym, snujący się z długiego papierosa wciśniętego w równie długą cygarniczkę.

– Jeszcze nie śpicie? – spytała zachrypniętym, niskim głosem, po czym, nie czekając na odpowiedź, wytknęła głowę na klatkę schodową i wrzasnęła: – Stefa, gdzie ty się podziałaś?!

– Jestem – pisnęło coś, co okazało się drobną, kruchą kobieciną, którą ledwo było widać zza taszczonego na rękach rasowego morelowego pudla.

– Nie noś ciągle mojego Bubiego, bo się za bardzo roztyje – skarciła swoją służącą babcia Teodozja.

– Kiedy ten pani pies zaparł się i wcale nie chciał iść – wydyszała zmęczona Stefa.

– Bo to jest taka arystokratyczna rasa – zauważyła od niechcenia babcia, wypuszczając kłąb dymu, i znienacka zwróciła się do mnie: – I co, Sebastianku, lekcje odrobione? Może mi pokażesz, co tam nabazgrałeś. – Babcia Teodozja wciąż uważała mnie za małe dziecko. Podobnie traktowała swego syna, mecenasa Karola Majewskiego, oraz mamę, czyli swoją synową.

Nie zdążyłem dzisiaj nawet usiąść przy biurku, a co dopiero mówić o odrobieniu lekcji, ale przecież nie mogłem tego powiedzieć babci. Udawałem więc, że szukam w plecaku zeszytów i jakoś nie mogę ich znaleźć.

Na szczęście sprawa moich lekcji zaraz umarła śmiercią naturalną, bo arystokratyczny Bubi nagle wpadł w dziką wściekłość. Pewnie wywąchał tych dwoje dziwnych gości. Wyrwał się z wątłych ramion Stefy i zaczął ich obszczekiwać.

– A kto to jest, u diabła? – spytała groźnie babcia. Wymownie złapała się za serce, po czym drugą dłonią chwyciła okulary, zwisające z jej szyi na srebrnym łańcuszku.

– Nie mam pojęcia – odparłem lekceważąco. Usiłowałem dać babci do zrozumienia, że nic mnie to wszystko nie obchodzi, jednak ona, jak zwykle, musiała sprawę zgłębić do końca.

– Marzenko, Karolku, co wy tam robicie?! – zawołała, otwierając z rozmachem drzwi do salonu. – Kim są ci ludzie w przedpokoju? – pytała, zaglądając do pokoju z błyskiem ciekawości w oczach.

Mama pochylona nad stołem ukradkiem przyłożyła do oczu chusteczkę. Nagle jednak, jakby podjęła ważną decyzję, wyprostowała się.

– Ta pani nazywa się Zdzisława Partek i będzie u nas pracować jako pomoc domowa, a jej syn Janek pójdzie do szkoły – oświadczyła głośno i stanowczo, choć głos zdradzał, że przed chwilą płakała.

Te słowa skierowała głównie do osłupiałej teściowej, lecz jej mąż zdawał się równie zaszokowany tą decyzją.

– Ależ Marzenko... – jęknął.

Nie wiadomo, czy bardziej zdenerwował się tą „pomocą domową”, czy swoją matką, która, kompletnie zbita z tropu, upuściła z wrażenia cenną cygarniczkę. Nawet Bubi przestał szczekać. Usiadł na tłustym zadzie i wytrzeszczonymi oczami wpatrzył się w dwoje obcych ludzi.

Jednak babcia Teodozja po chwili doszła do siebie.

– A mojej Stefki za nic nie chcieliście! – wybuchnęła świętym oburzeniem, nawiązując do sprawy sprzed kilku lat. Bardzo nas wtedy namawiała, żeby jej służącą, przedstawiana znajomym jako „dama do towarzystwa”, sprzątała również w naszym mieszkaniu. Oczywiście miała to być sprytnie zaplanowana akcja wywiadowcza, dotycząca życia codziennego syna i synowej. Jednak moi rodzice nie dali się nabrać na ten podstęp, czego babcia do tej pory nie mogła im zapomnieć. – Co pani umie? – zwróciła się teraz z groźną miną do milczącej kobiety w czerni.

– Ja? – Kobieta uniosła głowę i wpatrzyła się nieprzyjaźnie w nachyloną nad nią babcię Teodozję.

– Owszem... pani! – rzuciła babcia pełnym pogardy tonem, podnosząc swoją cygarniczkę. – Co pani umie?!

– Jeżeli szanowną panią tak okropnie obchodzi ta sprawa, to ja wszystko umiem zrobić, co w mieście potrzebne jest do prowadzenia domu – kobieta zaczęła mówić ostrym głosem z szybkością karabinu maszynowego. – A jeszcze do tego, bo na wsi też jakiś czas mieszkałam, potrafię i kurę nasadzić, i krowę wydoić, i cielaka odchować, a nawet trawę kosić, zadowolona szanowna pani?

Wcale nie wyglądała na osobę speszoną sytuacją, w jakiej się znalazła, i ta sprawa chyba najbardziej zezłościła babcię Teodozję. Taka baba, byle kto, ją, wielką aktorkę, traktuje jak równą sobie!

Zgromiła wzrokiem intruzów, a potem swoją nieznośną synową.

– Nie zatrzymujcie mnie na herbatę, bo i tak nie zostanę! I życzę wam odchowania wielu dorodnych... cielaków. Skandal! – wołała, łapiąc się za fioletowe loki. – Po prostu skandal!

Po czym z szelestem jedwabnego szlafroka, puszczając kłąb tytoniowego dymu, wyszła śmiertelnie obrażona, a za nią podreptała Stefa, ciągnąc za morelowe kudły arystokratycznego Bubiego, którego najbardziej interesowały buty dwojga przybyszów.

Gdy w końcu drzwi się zamknęły, mój ojciec wrzasnął:

– Co ty wymyśliłaś?! Jaka pomoc domowa?!

– Dlaczego nie? – spokojnie zapytała mama.

– A gdzie, za przeproszeniem, oni będą mieszkać? – dopytywał się z udawaną naiwnością.

– W naszym pokoju gościnnym – improwizowała beztrosko moja rodzicielka.

Tata wzniósł oczy do góry, dając tym samym do zrozumienia, że jest tutaj okropnie traktowany, a żona po prostu wchodzi mu na głowę. Ja też byłem bardzo zdziwiony – po co nagle mamie służąca, kiedy dotąd sami dawaliśmy sobie radę?

Nie chciałem jednak się wtrącać i poszedłem do swego pokoju, gdzie do drugiej w nocy odrabiałem lekcje. Gdy w końcu położyłem się spać, w domu panował spokój, jakby nic się nie stało. Jednak czułem, że coś jest nie tak, tylko nie wiedziałem, co w tym wszystkim nie gra.

IV. 20 października 2008, wieczór. Dziennik Anety

Sorry że nagrywam głos na MP3, zamiast pisać, ale mam zajęte ręce, bo robię na szydełku czapkę... Ale właściwie dlaczego i kogo przepraszam? Przecież tylko ja będę słuchać tych nagrań. Gdyby jednak ktoś przypadkowo natrafił na te moje pogaduchy z samą sobą, na pewno się zdziwi, czemu taka jak ja piętnastolatka siedzi sama w domu po sześć, siedem godzin i szydełkuje zawzięcie niczym jakaś stara babcia. Otóż oświadczam wszystkim i wyjaśniam, że dziergam czapki na szydełku, żeby trochę zarobić i pomóc w utrzymaniu domu. Później zanoszę te moje dzieła do butiku, który prowadzi koleżanka mamy, Krystyna Kwiecińska, i dostaję małą zaliczkę, a resztę wtedy gdy czapki zostaną sprzedane.

Mieszkam w stanowczo za dużym stumetrowym apartamencie, niemal zupełnie pustym, bo meble zostały sprzedane, żeby mnie i mamie starczyło pieniędzy na przeżycie.

Dzisiaj są włączone w mieszkaniu tylko dwa grzejniki, a na dworze zimno! Dlaczego? – spyta ktoś zupełnie słusznie. Odpowiadam: oszczędzamy nawet na ogrzewaniu. Od dwóch lat, kiedy ojciec zostawił mnie i mamę dla tej swojej ukochanej Mariolki, wszystkiego nam brakuje. Mogłybyśmy, oczywiście, znaleźć sobie mniejsze mieszkanie, sprzedać samochód, a ja mogłabym chodzić do państwowego, bezpłatnego liceum. Ale nie! Moja matka zaparła się, że dalej będziemy żyć na tym samym poziomie co przedtem, czyli będziemy spłacały raty za wielkie mieszkanie i jeździły oplem.

Do tego w sierpniu zapisała mnie do prywatnego liceum. Wybrała mi taką szkołę przez ojca, bo kiedy zobaczył moje bardzo dobre świadectwo z trzeciej klasy gimnazjum, powiedział... Nawet nie zgadniecie. Mniej więcej brzmiało to tak: „W takiej byle jakiej państwowej szkółce, do której chodziłaś, dla świętego spokoju dają szóstki nawet największym matołom”. Byłyśmy wstrząśnięte podłością jego słów! A ponieważ mama akurat wtedy dostała pracę w nocnym klubie i miała więcej pieniędzy, na złość zapisała mnie do tego prywatnego liceum. Niech ojciec zobaczy, że tutaj też daję sobie radę. I rzeczywiście, z nauką nie mam kłopotów. Tylko czuję się wśród tych ludzi (dziewięćdziesiąt procent z nich to nadęci snobi) bardzo samotna, bo nikogo dobrze nie znam, a nawet nie mogę zaprosić żadnej koleżanki do takiego pustego mieszkania. Dopiero byłyby ploty!

No i tak to nieciekawie wygląda. Mama od siódmej rano haruje jako fryzjerka, potem siedzi na kasie w supermarkecie, a od pół roku od wieczora do rana tyra jako kelnerka w nocnym klubie „Magnetic”. Co prawda dużo tam zarabia i dostaje dobre napiwki, ale prawie nie śpi, a w dodatku praca w takim miejscu, wiadomo, jest trochę podejrzana.

Niesamowite, że na tym pięknym osiedlu dla ludzi z grubą kasą mieszkają takie jak my bidule, które marzną niby kloszardki pod mostem i głodują czasami bardziej od nich... Szkoda gadać! Czy można się jednak dziwić mamie? Przecież ona chce tylko pokazać wrednemu ojcu, który porzucił ją dla jakiejś rudej debilki, że potrafi nas utrzymać. No i tak walczymy, a Śmiechowicz, zwany nie wiadomo czemu moim ojcem, patrzy na nas jak spasiony kocur na dwie szamocące się małe myszki. W każdej chwili mógłby nas wybawić z kłopotów, bo ma dużo forsy, ale moja harda i ledwo żywa z przepracowania matka nie chce od niego ani grosza.

Niedawno wróciła bardzo zdenerwowana z tego swojego klubu, bo spotkała tam dobrych znajomych ojca – Kockich. Kocki jest bardzo bogaty i wpływowy, a jego rozpuszczony syn Mateusz chodzi, niestety do naszej szkoły. Mama nie przyznawała się nikomu, że pracuje w nocnym lokalu, a tu taka wpada.

– Pewnie Kocki zaraz doniesie twojemu ojcu, gdzie mnie widział. Co za okropna sytuacja – mówiła ze łzami w oczach.

– Przecież musisz pracować, żeby utrzymać mnie i dom, i samochód. A nie masz wielkiego wyboru ofert pracy, musisz brać, co dają. Ojciec to zrozumie – pocieszałam moją mamę.

– Nie byłabym tego taka pewna. Wątpię, że w ogóle cokolwiek będzie chciał zrozumieć – odparła, kręcąc głową i wycierając chusteczką łzę płynącą po policzku.

Chyba zrobię sobie herbaty, bo już jedenasta w nocy, oczy mi się same zamykają, a mam do zrobienia jeszcze dwa rządki słupków w kolorze ostrej zieleni. Może jeszcze wyszyję jakiś kwiatek, ale już jutro. Nienawidzę tych czapek.

Właśnie mi się przypomniało, że dzisiaj w szkole znów widziałam takiego jednego fajnego chłopaka. Prawie nic o nim nie wiem. Przebiegł obok, nawet na mnie nie spojrzał, zaraz wskoczył do taksówki, ale zrobiło się jakoś przyjemnie, jakby zaświeciło słońce, chociaż na niebie kłębiły się jesienne chmury i dął zimny wiatr. Wtedy pod moje stopy spadł złocistoczerwony liść klonu. Przyniosłam go do domu i położyłam na moim starym, szarym komputerze. Pewnie do jutra zwiędnie. Ocżywiście liść, a nie komputer.

O tym chłopaku wiedziałam do niedawna tylko tyle, że chodzi z Mateuszem Kockim do jednej klasy. Nic więcej, bo przecież wstydziłam się pytać nieznanych mi ludzi. Dopiero dzisiaj postanowiłam się czegoś dowiedzieć o nim od Magdy Chudzik z mojej klasy. Opisałam go: czarne włosy, jasna kurtka z miękkiej skóry, zielony plecak... Magda zastanawiała się chwilę i potem powiedziała:

– Wiesz, to musi być ten Sebastian Majewski z pierwszej „b”. Niezłe ciacho, ale głupi bubek. Jego ojciec jest adwokatem, a matka dobrą dentystką. Moja ciotka kiedyś u niej się leczyła i bardzo Majewską chwaliła. A co, podoba ci się ten chłopak? – zainteresowała się.

– Zwariowałaś! – oburzyłam się obłudnie. – Tak po prostu chcę tu poznać jakichś ludzi.

To, co powiedziała Magda o Sebastianie, który przebiegł przede mną jak burza, powinno mnie do niego zniechęcić, ale... nie zniechęciło. Jeszcze sobie przypomniałam, że ma ładne kruczoczarne brwi. A oczy? Oczu jakoś jeszcze nie zauważyłam. Będę musiała w nie spojrzeć, gdy spotkamy się następnym razem.

Już prawie dwunasta. Dzięki tej mojej gadaninie do samej siebie udało mi się skończyć następną czapkę. Mam zrobione już cztery. Jutro zaniosę je do tego butiku i dostanę parę groszy. Może pójdę do baru zjeść coś taniego – jakiś gulasz?... Chociaż nie, jeszcze ktoś z klasy się dowie! Dopiero byłby skandal! Przecież żaden uczeń naszej szkoły nie jada w takim miejscu...

V. 23 października 2008, wieczór. Wspomnienia Sebastiana

Od czasu przyjęcia pod dach tej dwójki przybłędów, jak ich złośliwie nazywała babcia Teodozja, atmosfera w domu zrobiła się bardzo nieprzyjemna. Najgorzej miała mama, bo cała rodzina boczyła się na nią za jej głupi pomysł.

A Partkowie? Z Jaśkiem właściwie nie było kłopotów. Schodził wszystkim z drogi, zresztą często bolała go głowa i wtedy godzinami leżał na sofie w pokoju gościnnym, ale jego matka rządziła się, jakby była u siebie! Do tego beznadziejnie gotowała! I niezdrowo! A u nas mama zawsze dbała o lekką dietę, szczególnie dla ojca, bo miał za dużo cholesterolu.

Siedzieliśmy przy spóźnionym obiedzie, gdy ojciec nadział na widelec ociekający tłuszczem kotlet.

– Przecież on jest smażony na smalcu! – wściekł się, potrząsając nieszczęsnym kawałkiem mięsa. – Sam cholesterol!

– Ćśśś... nie mów tak głośno, bo jeszcze Zdziśka usłyszy – uspokajała go szeptem mama.

– Mam nic nie mówić i dla świętego spokoju dostać zawału serca? – złościł się tato, wycierając chusteczką spocone czoło. – Gdzie moje tabletki? Czuję, że dostałem nadciśnienia.

– Powiem jej, żeby smażyła na oleju. Pewnie nie wiedziała, że smalec jest szkodliwy – tłumaczyła mu szeptem żona, bacznie obserwując drzwi kuchni.

– Czego tak szepczesz? – spytał głośno, odsuwając kotlet na brzeg talerza. – W końcu jesteśmy w swoim domu.

– Jeszcze się obrazi – wyjaśniła półgłosem mama.

– Obrazi się? No i co z tego?!

– Jak to „co z tego”? Przecież wiesz... – zgromiła męża wzrokiem, jakby powiedział coś wyjątkowo niebezpiecznego.

Nareszcie przydała się ściana, którą ojciec kazał wybudować, żeby oddzielić kuchnię od wielkiej jadalni. Przecież przy tej Partkowej nic nie można było powiedzieć!

Niezbyt uważnie przysłuchiwałem się rozmowie rodziców jedząc swój zabójczy kotlet, który okazał się wyjątkowo twardy, włóknisty, a do tego wcale nieposolony Zmęczyłem tylko połowę tej „podeszwy”, ojciec nawet swojej nie ruszył, za to biedna mama jadła i jadła z wielkim poświęceniem. Potem zauważyłem, jak pośpiesznie, ukradkiem chowa do foliowej torebki mój niedojedzony kotlet i ten, który zostawił ojciec. Czyżby bała się tej Partkowej? To już byłaby kompletna masakra.

Gdy tylko wstaliśmy od stołu, nasza pomoc domowa znowu włączyła odkurzacz, chyba po raz trzeci tego dnia.

– Czy ona zawsze będzie walczyć z każdą drobiną kurzu? – jęknął ojciec. – Idę do siebie. I na pewno się zabarykaduję.

To był bardzo dobry pomysł, bo Partkowa jeździła tym odkurzaczem po całym mieszkaniu i wpadała bez pukania do pokojów, uważając widocznie, ze sprzątanie upoważnia ją do takiego zachowania.

Ojciec wyszedł, trzymając się ostentacyjnie za głowę. Chciałem wrócić do siebie, ale matka przytrzymała mnie za rękę.

– Mam pewną sprawę, synuś.

Oho – pomyślałem – coś się szykuje. Ten „synuś” zdecydowanie mi się nie podobał.

– Muszę napisać wypracowanie – mruknąłem – i odrobić matmę.

– Zdążysz – powiedziała matka półgłosem, nachylając się w moją stronę z poważną miną. – Zajmę ci tylko chwilę.

Oczekiwałem najgorszego, ale to, co usłyszałem, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia.

– Synuś, chciałabym zapisać Jasia Partka do twojej szkoły.

Zerwałem się z krzesła i wrzasnąłem na cały głos:

– Jego do naszej szkoły?! Mamo, tylko nie to!!!

– Dlaczego, kochanie? – udała zaskoczenie.

– Mamo, będzie straszny obciach!

– Obciach?... – powtórzyła zdziwiona. – O czym ty, dziecko, mówisz?

– Co powiedzą moi kumple na takiego znajomego? Wyobrażasz sobie?! Przecież ten cały Janek gada jak potłuczony. I chodzi w takich dziadowskich ciuchach. Wygląda jak menel!

– Nie przesadzaj – napominała mnie matka. – To są ubodzy ludzie.

– I ja się mam przyznać w szkole, że go znam? Nigdy, słyszysz, mamo? Nigdy!

Matka nic nie odpowiedziała, tylko zamyślona obracała w dłoni łyżeczkę od herbaty.

– Mamusiu, proszę cię, nie... A poza tym, ile to będzie kosztowało...

– Jestem to winna pani Zdzisi – powiedziała stanowczo.

– Ty jesteś jej coś winna, temu... – chciałem powiedzieć „babsztylowi”, ale ugryzłem się w język – a ja mam być pokrzywdzony. Jak się pokażę w szkole? Chcesz zrujnować mi życie?! – zawołałem, bo czułem, że się we mnie aż gotuje.

Matka obojętnie wpatrywała się w talerz, jakby już dawno wszystko postanowiła.

– Sebastian, przesadzasz – stwierdziła bezlitośnie. – Jutro pójdę do dyrektora, w końcu jest naszym dobrym znajomym, i zobaczymy, co da się zrobić. – Szybko wyszła z jadalni.