Morderstwa w Jutlandii: Zabójstwo na żądanie - Inger Gammelgaard Madsen - E-Book

Morderstwa w Jutlandii: Zabójstwo na żądanie E-Book

Inger Gammelgaard Madsen

0,0

Beschreibung

Ciemna duńskie miasteczko, tajemnicze wrzosowisko i zmasakrowane zwłoki kobiety. W zarośniętych bagnach duńskiej miejscowości Mundelstrup zostają odnalezione zwłoki kobiety z... pustymi oczodołami. Według badań morderstwo miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu. Podczas gdy charyzmatyczny inspektor Roland Benito rozpoczyna śledztwo, dziennikarka Anne Larsen otrzymuje anonimową wskazówkę, która jest zapowiedzią kolejnych morderstw. Podczas śledztwa Benito i Larsen dowiadują się o tragedii, która sięga daleko w przeszłość... Kim jest odnaleziona kobieta? Czy to możliwe, że sama zleciła własne zabójstwo? Doszło do okrutnego mordu czy eutanazji na życzenie? Idealna dla fanek i fanów kryminału "Uwięziona" B.A. Paris.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 492

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Inger Gammelgaard Madsen

Morderstwa w Jutlandii: Zabójstwo na żądanie

Powieść kryminalna

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

Saga

Morderstwa w Jutlandii:  Zabójstwo na żądanie

 

Tłumaczenie Edyta Stępkowska

 

Tytuł oryginału Drab efter begæring

 

Język oryginału duńskiego

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 2009, 2021 Inger Gammelgaard Madsen i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727194608

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

Książki można czytać niezależnie od siebie, chociaż, jak w każdej serii, lepiej je czytać w kolejności chronologicznej, ponieważ losy bohaterów rozwijają się w kolejnych częściach.

 

Kila lenye mwanzo halikosi

kuwa na mwisho.

 

Wszystko, co ma początek, musi mieć koniec.

 

Stare przysłowie suahili

1

Powietrze pachniało jesienią i wilgotną ziemią świeżo zaoranych pól. Chociaż nie wszędzie gleba była gotowa do obsiania. Na jednym z pól, hen daleko pracował traktor, wzbijając tumany kurzu i denerwując latające wokół stado skrzeczących wygłodniałych mew. Ciepła pogoda, która nastała w połowie sierpnia, utrzymała się przez cały wrzesień i nawet teraz, choć był początek października, wciąż nie było potrzeby wyjmować kurtek.

Po głośnej awanturze o nintendo wii, w które zdaniem Mikkela Lukas nie mógł grać, bo był za mały, mama kazała im obu wyjść na dwór i skorzystać z dobrej pogody. Mocno wciskali pedały i ich rowery szybko nabrały prędkości. Tylko że dla nich to wcale nie były rowery. Oni sobie wyobrażali, że to konie, które ich unoszą w szalonym galopie.

– Pif-paf, nie żyjesz – krzyknął Lukas do pleców swojego brata. Ten odwrócił się do niego w siodle i rzucił ze złością:

– Przecież to nie ty masz do mnie strzelać. Sam chciałeś być Indianinem!

– To co? Indianie nie mogą strzelać do żołnierzy? – protestował Lukas.

– Do takich żołnierzy jak ja nie mogą. Ja jestem żołnierzem jak ci z telewizji. – Mikkel miał dziewięć lat i czasem coś mu tam mignęło w wiadomościach. Mignęło mu na przykład, że żołnierze byli super ze swoimi karabinami i hełmami. Ale sześcioletniemu Lukasowi bardziej imponowali Indianie z westernów.

Nagle obaj zahamowali tak ostro, że żwir wzbił się wokół nich jak brunatna chmura. Rower Lukasa wpadł w poślizg. Chłopiec w ostatniej chwili postawił stopę na ziemi i uniknął upadku. Mieli przed sobą drzewa otaczające bagno. Liście przybrały piękne jesienne barwy w odcieniach złota, brązu i purpury.

– Mikkel, lepiej wracajmy. Nie wolno tam chodzić bez rodziców.

– Oj tam. Tak mówili, kiedy byliśmy w przedszkolu. A teraz nie jesteś już chyba przedszkolakiem, prawda?

Lukas jeszcze bardziej się zasępił i nie wyglądał już jak półdziki, żądny krwi Indianin pomimo opaski na czole z zatkniętym za nią piórem kruka i wojennego topora za paskiem spodni. Pasek poza przytrzymywaniem topora przytrzymywał również za duże spodnie odziedziczone po Mikkelu.

– Ale mama mówi, że tam jest niebezpiecznie. Wiedźma z bagien może nas wciągnąć pod wodę i utopić! – Lukas nerwowo potarł się palcem pod piegowatym nosem, czerwonym od słońca i wiatru. Niebieskie oczy wbił w oczy brata, licząc, że znajdzie w nich ten sam strach, który paraliżował jego.

Mikkel zaśmiał się niepewnie.

– To tylko takie gadanie. Tam nie ma żadnej wiedźmy. No chodź! – Rzucił rower na trawę.

Lukas z ociąganiem zrobił to samo. Od bagien zalatywało mułem. Wiatr poderwał uschnięte liście do tańca wojennego wokół stóp Lukasa. Ich szelest częściowo zagłuszył świst, gdy chłopiec gwałtownie zachłysnął się powietrzem, ale Mikkel i tak to usłyszał. Uśmiechnął się jak dorosły.

– Spokojnie, nic się nie stanie. Przecież to tylko bagno! – I sam wszedł już między drzewa.

– Ale Mikkel, ta wiedźma naprawdę istnieje. Stąd się bierze biała mgła przy drzewach. Bo wiedźma warzy swoje eliksiry – mruknął Lukas, ale poszedł za Mikkelem. Cały czas jednak bacznie się rozglądał, czy za następnym drzewem nie czai się wiedźma. Serce dudniło mu w piersi, a poszarpany oddech wcale nie był skutkiem szybkiej jazdy rowerem. Podszedł do brata, który stał na brzegu i patrzył w mętną brązową wodę pełną rzęsy.

– No chodź, tu nie ma nic groźnego. Zobacz, ryba! Może to jakiś wielki szczupak!

Lukas w sierpniu poszedł do zerówki i nauczycielka coś im mówiła o szczupakach. Że potrafią być bardzo duże i bardzo stare. Ciekawość wygrała. Stanął obok Mikkela z wielkimi ze strachu oczami. Żadnej ryby nie było.

– Uciekła. Może to jednak była wiedźma z bagien – droczył się Mikkel i parsknął śmiechem.

I nagle Lukas też dostrzegł, że nie było się czego bać, i sam się roześmiał. Bagno wcale nie było takie straszne, jak sobie wyobrażał. Wcześniej był tu tylko raz z tatą, ale to było dawno temu. Kiedy był jeszcze przedszkolakiem.

W koronach drzew śpiewały ptaki, a od czasu do czasu w wodzie słychać było ciche pluski ryb albo żab, które do niej wskakiwały. Lukas właściwie już wcale się nie bał i postanowił całkiem sam obejść bagno. Było tu sporo do obejrzenia i raczej nie mogła tu mieszkać żadna wiedźma, bo przecież utonęłaby w ciemnej wodzie. I gdy już zaczynał wierzyć we własną argumentację, dostrzegł coś na skraju wody. Coś, co mogło być stopą. Czy ona jednak tu była – wiedźma z bagien?

– Mikkel… Mikkel…! – zawołał niepewnie. – Znalazłem wiedźmę.

– Rany, dałbyś już spokój!

 

Mikkel podszedł do niego, ale kroki stawiał ostrożnie, jakby mimo wszystko czuł cień wątpliwości. Teraz i on dostrzegł to, co wyglądało jak brązowa stopa. Wystawało z wody pod krzakiem, na którym zostało już tylko kilka liści. Większość z nich leżała w wodzie i niektóre miały taki sam kolor jak ta stopa – czy co to tam było. Może zwierzę? Albo martwa ryba? Wziął się w garść. Był w końcu starszy i mądrzejszy.

– To nie jest wiedźma z bagien. To… coś innego. – Poszukał kamienia i rzucił go w krzak. Trafił. Podniósł następny, aby znowu rzucić nim w krzak, ale nagle wydało mu się, że stopa w wodzie się poruszyła. Przerażeni chłopcy zaczęli się cofać.

Kamień rozbił brązową, skórzastą skorupę i ujawnił coś żółtawego. Uderzenie sprawiło, że to coś odwróciło się i wystawało z wody jeszcze bardziej. Teraz obaj widzieli, co to było. To naprawdę była ludzka stopa.

Mikkel wypuścił kamień, jakby ten go oparzył, i wziął brata za rękę, żeby go jak najszybciej wyprowadzić z cienia drzew na słońce.

– Idziemy! – rozkazał drżącym głosem.

– Ale Mikkel, co to jest? Wiedźma? – Lukas zaczął płakać.

– Ani słowa mamie i tacie o tym, co tu było – zagroził Mikkel, kiedy znów siedzieli na rowerach i bardzo szybko oddalali się od mokradeł.

Lukas zaczął płakać jeszcze głośniej.

2

Prosektorium w Zakładzie Medycyny Sądowej nie było ulubionym miejscem, jakie musiał odwiedzać w związku ze swoją pracą. Widok uduszonego dziecka znalezionego w śmietniku przed dwoma laty jeszcze długo nawiedzał go w koszmarach. Dziewczynka leżała na sterylnym metalowym stole i wyglądała jak biała lalka. Niektórych obrazów nie da się wymazać z pamięci. Wciąż się wyświetlają niczym horror, którego nie można ani wyłączyć, ani odwrócić od niego wzroku.

Jesienią zeszłego roku Zakład Medycyny Sądowej został przeniesiony do większych i bardziej nowoczesnych lokali przy Szpitalu Uniwersyteckim w Skejby. Wyczekiwano tej przeprowadzki zarówno z radością, jak i smutkiem. To było trochę jak koniec pewnej epoki. Medyk sądowy Henry Leander wiele ze swoich sześćdziesięciu jeden lat życia spędził w pomieszczeniach dawnego szpitala komunalnego, który dziś nosił nazwę Szpitala Miejskiego w Aarhus, zawsze jednak się skarżył na konieczność dzielenia pomieszczenia z tamtejszymi patologami.

Stał akurat pochylony nad stołem i całkowicie skupiony na pracy, kiedy do prosektorium wszedł Roland Benito. Medyk jak zawsze przywitał starego przyjaciela szerokim uśmiechem, aż końce podkręcanego wąsa podjechały mu do uszu.

– Witamy pana aspiranta – powiedział wesoło i ponownie skierował uwagę na stół.

Roland był spóźniony. Dopiero co wrócił z zasłużonych wakacji w ojczyźnie i czuł się, jakby jedną nogą wciąż był w południowych Włoszech. Przywitał się pośpiesznie z pozostałymi ludźmi, których obecność podczas sekcji była wymagana i którzy zwartą grupą stali w odpowiedniej odległości od stołu. Tylko fotograf z Instytutu Kryminalistyki ośmielił się podejść bliżej i obserwować wszystko przez obiektyw aparatu. W jego widocznych nad maseczką oczach malował się wstręt.

Leżące na stole zwłoki natychmiast skojarzyły się Rolandowi z mumią, bo technicznie rzecz biorąc nią były. Wyjął z kieszeni chustkę i zasłonił sobie nos, czekając, aż Leander wręczy mu maseczkę. Wentylacja, choć lepsza niż w dawnej siedzibie, była bezsilna wobec słodkiej woni rozkładu i Roland przypomniał sobie sterty śmieci zalegające na ulicach Neapolu. Z drugiej strony zapach byłby znacznie gorszy, gdyby nie to, że ze zwłok została sama skóra i kości. Gazy gnilne dawno się ulotniły, a to one cuchnęły najbardziej.

– Wiemy już cokolwiek na temat tożsamości, przyczyny śmierci i czasu zgonu? A może znaleźliśmy nowego Człowieka z Grauballe? – spytał, nawiązując do mumii mężczyzny z około 300 roku przed naszą erą znalezionej przed laty w bagnie na Jutlandii.

Wczesnym rankiem wszyscy spotkali się na miejscu znalezienia zwłok, przy mokradłach i razem z kryminalistykami przy użyciu specjalistycznego sprzętu wydobyli z wody brązowe zwłoki i ułożyli na noszach, żeby Leander mógł dokonać oględzin, nagrywając swoje obserwacje na dyktafon.

Leander pokręcił głową, nie podnosząc na niego wzroku.

– Aż taka stara nie jest. Nie przypomina również ofiary złożonej bogom. Wygląda na to, że przyczyną śmierci był silny cios w głowę. Może kilka ciosów. – Ostrożnie odwrócił brązową czaszkę z resztką włosów, których oryginalny kolor musiał pozostać w sferze domysłów, i pokazał Rolandowi potylicę. Palcem obleczonym w białą gumową rękawiczkę wskazał na otwór. – Wygląda na ciężki i twardy przedmiot, który z dużą siłą przebił tył głowy. Sądzę, że ważył od jednego do trzech kilogramów.

Przesunął się lekko w bok, robiąc miejsce Rolandowi.

– Czyli zabójstwo?

– Tak bym obstawiał.

Roland pochylił się, żeby z bliska obejrzeć dziurę w czaszce. Potem się wyprostował i uważnie obejrzał resztę zasuszonego ciała. Brązowa, jakby garbowana skóra mocno opinała kości, które w niektórych miejscach przebiły ją i żółtawe sterczały na zewnątrz. Zachowały się strzępy ubrań w nieokreślonym kolorze. Reszta pewnie rozpuściła się w torfowisku albo została zniszczona przez żyjące tam stworzenia. Z twarzy zostały puste oczodoły, trójkątny otwór, w którym znajdował się nos, i szereg żółtych zębów z bardzo długimi szyjkami odsłoniętymi w dolnej szczęce. Roland odniósł wrażenie, że czaszka się śmieje, więc szybko przeniósł wzrok na Leandera.

– To kobieta?

Leander potwierdził skinieniem i ostrożnie z powrotem odwrócił głowę, dotykając jej tylko czubkami palców, jakby nie chciał obudzić denatki. Miał bardzo szczególny stosunek do zmarłych. Kiedy był sam, rozmawiał z nimi, jakby nadal żyli, ubolewał nad tym, co ich spotkało, pocieszał, że sprawcę na pewno uda się znaleźć, jeśli tylko zwłoki podzielą się z nim informacjami, które zawsze w sobie kryły.

– Budowa miednicy wskazuje na kobietę. Kobietę, która rodziła. Jej wiek oceniam na jakieś trzydzieści lat. Wysłałem kilka zębów stomatologowi sądowemu, który będzie mógł to potwierdzić. Zęby mogą zresztą również pomóc w identyfikacji. Bo o odciskach palców możemy zapomnieć.

Wszyscy odruchowo spojrzeli na palce ofiary, na których czubkach zostały tylko kości.

– Nie ma przy sobie nic, co by nam mogło powiedzieć, kim jest, i sporo czasu przeleżała w bagnie – wyjaśnił Leander.

– Jak długo?

Leander spojrzał na Rolanda znad okularów.

– Co najmniej dwadzieścia lat.

Aspirant Benito przez chwilę wbijał w zwłoki nieruchomy wzrok i przetwarzał tę informację w głowie.

– Innymi słowy mamy do czynienia z zabójstwem z lat osiemdziesiątych? – Spojrzał w stalowoszare oczy przyjaciela.

– Na to wygląda – potwierdził Leander. – W archiwum musi być jakaś niewyjaśniona sprawa zaginionej kobiety. Gdy będę miał wyniki analiz, będę mógł ci podać bardziej konkretną datę.

– Dlaczego to ciało nie wypłynęło na powierzchnię wcześniej i dlaczego wypłynęło akurat teraz? Na mokradłach aż roi się od ornitologów. Jak to możliwe, że nikt jej wcześniej nie wypatrzył? – Komendant Kurt Olsen w końcu odzyskał mowę. Niedawno został podkomisarzem nowo utworzonego okręgu policyjnego i sporo już widział w swojej karierze.

– W którymś momencie gazy gnilne musiały wypchnąć ciało na powierzchnię wody, ale to było dawno temu. Gdy gazy przestały się ulatniać, ciało ponownie opadło na dno. Trudno powiedzieć, dlaczego znów się wynurzyła. Być może dlatego, że mamy wyjątkowo ciepłą jesień, a może z jakichś innych, nieznanych przyczyn – odparł Leander.

– Ale po tylu latach zwłoki powinny się chyba rozłożyć? – Kurt podrapał się po szyi, na której pojawiły się czerwone plamy, jak zawsze w sytuacjach stresujących.

– Jest dobrze zachowana, ponieważ leżała w torfowisku. Dzięki kwasom, które wydzielają rośliny, ciała w takich warunkach nie są narażone na działanie bakterii. Szanse na zachowanie zwłok w dobrym stanie są największe, jeśli ciało zostanie wrzucone do wody, zanim bakterie zaczną się namnażać. Na przykład jeśli było przechowywane w chłodni.

– Czyli twoim zdaniem ona mogła zostać wrzucona do bagna w stanie zamrożonym? – Roland przeczesał ciemne włosy, które nieco wyblakły od silnego włoskiego słońca, i ponownie spojrzał na Leandera.

Ten pokiwał głową.

– Możliwe, że zanim trafiła do bagna, była przechowywana w jakimś chłodnym miejscu. Narządy wewnętrzne są dobrze zachowane, czyli nie zdążyły się rozłożyć, zanim zaczął na nie oddziaływać kwas obecny w mokradłach. Kwaśna, uboga w tlen woda oraz niska temperatura też mogły odegrać jakąś rolę. Woda mogła być wtedy bardzo zimna, na przykład zimą. Możliwości jest sporo.

Roland poczuł znajome skurcze w jelitach i gorzki posmak w gardle. Wiedział już, że wkrótce będzie musiał stąd wyjść. Po tylu latach trochę się uodpornił w porównaniu do czasów, kiedy jako młody sierżant policji oglądał swoje pierwsze ciało na stole obdukcyjnym. Starał się zachować zimną krew, ale ostatecznie przy wszystkich zebranych kolegach zwrócił lancz na podłogę obok butów obducenta. Pozostali zresztą też byli kredowobiali i głośno przełykali.

– Z tego, co mi powiedziano, ciało znaleźli dwaj chłopcy. – Olsen wyrwał go ze wspomnień.

– Tak, trzy dni temu. Ponieważ rodzice stanowczo im zabronili chodzić na mokradła, chłopcy próbowali zataić, że tam poszli. Ale młodszy wariował ze strachu, śniło mu się po nocach, że wiedźma z bagien przychodzi, żeby go porwać, więc ostatecznie się złamał i powiedział mamie o makabrycznym znalezisku.

Kurt pokręcił głową.

– Biedny dzieciak. Ale cóż poradzić. Zakazany owoc kusi najbardziej.

– Ciekawe, czy naszą ofiarę również przywiódł na bagna urok zakazanego owocu – zastanawiał się głośno Roland.

Leander ponownie skupił się na pracy. Długą pęsetą wyjmował coś z dziury w czaszce. Przy całej nowoczesnej technologii pęseta, nożyczki i nóż pozostawały najważniejszymi narzędziami medyków sądowych.

– Mam nadzieję, że szybko uda nam się ją zidentyfikować – mruknął jakby do siebie i powoli wyciągnął przedmiot, a na koniec uniósł go pod światło. Wszyscy przysunęli się bliżej, żeby lepiej widzieć.

– Co to? – spytał niecierpliwie asystent Leandera. Najwyraźniej nie miał siły samemu zgadywać.

Roland pochylił się ponad ramieniem Henry’ego.

– To drewno?

– Ostry, wypolerowany kawałek drewna. Bardzo twardego. Był dobrze chroniony wewnątrz czaszki. To może być odłamek narzędzia zbrodni – odparł Leander. Na moment oślepił ich błysk lampy aparatu Steena Dahla. Henry Leander włożył odłamek do małego woreczka i wręczył go Gertowi Schmidtowi z laboratorium kryminalistyki, który do tej pory milczał, ale teraz podziękował, jak zawsze nienaturalnie głośno, i obiecał zająć się tym najszybciej jak to możliwe.

 

Roland zaraz po wyjściu z budynku sięgnął do kieszeni po papierosy. Na komendzie od ponad roku nie wolno było palić z powodu ustawy o zakazie palenia. Wciąż się do tego nie przyzwyczaił i zwłaszcza w takich chwilach jak ta bardziej niż kiedykolwiek pragnął zapalić. W kieszeni znalazł jednak tylko paczkę gum nikotynowych.

3

Nowy praktykant Nicolaj, który dopiero co zaczął pracę, siedział bezczynnie i klikał długopisem. Britt robiła balony z gumy, które pękały z prowokacyjnym hukiem, a radio tranzystorowe na jej biurku grało głośniej niż zazwyczaj. Krzesło Madsa Dama stało puste. Wyszedł, ale dokąd – nikt nie wiedział. Najprawdopodobniej siedział w jakimś barze w centrum miasta, gdzie nie było zakazu palenia. Fakt, że redaktor Ivan Thygesen był na zwolnieniu chorobowym, mocno się odbijał na ogólnej atmosferze w redakcji. Wiadomo, gdy kota nie ma…

Anne również oddychała swobodniej, gdy nie czuła na sobie świdrujących oczu Thygesena osadzonych w chorobliwie czerwonej twarzy, które zza szyby dzielącej redakcję i jego małe zamknięte biuro śledziły każdy jej ruch. Z drugiej strony dźwięki, które pod jego nieobecność wypełniały redakcyjne biuro, działały jej na nerwy i nie pozwalały się skupić. Wielokrotnie dzwoniła do swojego znajomego z komendy, aby zapytać o nowe wieści w sprawie mumii z bagna, ale nikt nie chciał jej niczego powiedzieć, więc musiała grzecznie czekać na briefing prasowy. Jej irytacja stale rosła. Tym razem nie miała forów względem pozostałych dziennikarzy. Jej tajny informator, który miał nielegalny sprzęt do nasłuchiwania policyjnych częstotliwości, wiosną został aresztowany i dostał wyrok za posiadanie haszu. Na szczęście nie wygadał się o ich współpracy. Z haszem natomiast Anne nie miała już nic wspólnego. Wszystkie dawne powiązania z ekipą z Nørrebro zostały zerwane. Odkąd dwa lata temu zamieszkała w Aarhus, nie rozmawiała z nikim z tamtego środowiska. Tak naprawdę przestała również popierać ich działania, które w rzeczywistości coraz bardziej przypominały pospolity wandalizm. Coś jej jednak zostało z czasów, gdy chciała obalać system, bo kiedy zirytowana poprosiła kolegów o ciszę, w jej głosie wyraźnie słychać było dialekt z Nørrebro. Następnie wstała, żeby pójść po kawę, a Britt ostentacyjnie strzeliła kolejnym balonem i popatrzyła na nią urażona.

– No proszę. Kobiecy substytut Iwana Groźnego – rzuciła cierpko. Praktykant się roześmiał. Teraz bawił się zdjęciami w Photoshopie, od którego wedle własnego mniemania był ekspertem. Przelotne spojrzenie na ekran wystarczyło Anne, aby stwierdzić, że nie poczynił żadnych postępów w retuszowaniu kiepskich zdjęć z meczu AGF, o którym pisał Mads Dam, odpowiedzialny u nich za sekcję sportową – gdy akurat nie żłopał piwa w knajpie. Z drugiej strony, jeśli się chciało mieć czas na tęskne spoglądanie za okno i klikanie długopisem, rzeczywiście można było nie zdążyć ze wszystkim. Gdyby te zdjęcia miała obrabiać Kamilla, ich redakcyjna fotografka, już dawno byłyby gotowe. Zatrudniono ją na początku tego roku, ale wcześniej przez wiele lat pracowała dla gazety jako wolny strzelec. Dziś jednak nie było jej w pracy. Podobno jej matka trafiła do szpitala. Jakby Kamilla nie dość się jeszcze nacierpiała.

– Utknęłaś w martwym punkcie w sprawie ciała z mokradeł? – spytała Britt nieco łagodniejszym tonem, kiedy Anne wróciła do biurka z kawą w plastikowym kubku. Ściszyła również radio, co Anne odnotowała z satysfakcją. W końcu udało jej się zdobyć odrobinę szacunku wśród kolegów. Być może dlatego, że wielokrotnie już zdążyła im zaprezentować swój nieposkromiony temperament. A może chodziło o to, że teraz wszyscy znali jej przeszłość. I tak naprawdę budziła w nich nie tyle szacunek, ile strach.

– Ale ekstra, że znaleźli mumię w bagnie. Mój wujek jest zapalonym obserwatorem ptaków i należy nawet do Duńskiego Związku Ornitologów jako pomocnik amator. Wyobraźcie sobie, że on je liczy. Te ptaki! Ile razy musiał się czaić z lornetką na skraju tego bagna, nie podejrzewając nawet, że tuż pod nim leżał zgniły trup! – roześmiał się Nicolaj, zanim Anne zdążyła odpowiedzieć. Popatrzyła na niego ze złością. Niby miły chłopak, z figlarnymi zielonymi oczami, rudymi kręconymi włosami i piegami na skórze tak jasnej jak jej własna. A mimo to było w nim coś irytującego. Albo irytowało ją to, że została wyznaczona na jego mentorkę. Nicolaja najbardziej interesowała tematyka kryminalna i przez następne pół roku miał śledzić każdy krok Anne. W dodatku miała go szkolić i na bieżąco wskazywać jego mocne i słabe strony. Jeśli naprawdę chciał się w przyszłości zajmować tematyką kryminalną, to należało jak najprędzej wybić mu z głowy, że zgniły trup może być „ekstra”.

– Niestety. Ciężko ruszyć z miejsca, kiedy nikt nie chce udzielać jakichkolwiek informacji. – Wypiła łyk kawy i zignorowała entuzjastyczny komentarz Nicolaja o wujku ornitologu. – Jedyne, co wiadomo, to że chodzi o zbrodnię popełnioną przed wieloma laty. Gdybym wiedziała, o jakim okresie mówimy, mogłabym przynajmniej pogrzebać w starych artykułach z tamtego okresu, ale przecież nie wiem, jak daleko muszę się cofnąć.

Britt wyprostowała plecy i obfity biust niemal wylał jej się ze zbyt głębokiego dekoltu. Nicolaj na moment zawiesił na nim wzrok, ale zaraz się zaczerwienił i spojrzał w monitor. Anne uśmiechnęła się do siebie. Niesamowicie orzeźwiający był ten przełom w polityce personalnej Thygesena, który w końcu zaczął dbać o parytety. Kiedy zaczęła tu pracować, zespół składał się wyłącznie z kobiet, w dodatku wszystkie wyglądały jak seksbomby, podobnie jak Britt. Ale kiedy Bertha skończyła studia, dostała pracę w „Ekstra Bladet”i wyjechała do Kopenhagi. Tove nie wróciła już po urlopie macierzyńskim, uznając pewnie, że dziennikarstwo to fach zbyt niepewny. W miejsce Berthy nie przyjęto nikogo nowego, a Tove zastąpił Mads Dam, bo w redakcji brakowało kogoś z żyłką do sportu. Anne nie umiała tylko pojąć, dlaczego Thygesen wybrał właśnie jego spośród wszystkich wykwalifikowanych kandydatów, którzy aplikowali o tę posadę. Chyba chodziło o to, że był jego starym znajomym. Albo po prostu jako jedyny zgodził się na oferowaną pensję. Bo prawda była taka, że branża była w kryzysie. Gazety walczyły ze sobą coraz bardziej zajadle, choć nie bardzo było wiadomo, kto na tym korzysta. Koncerny medialne zawłaszczały coraz większe obszary rynku i coraz mniej miejsca zostawiały mniejszym podmiotom. Dotyczyło to również gazet lokalnych. Ivan Thygesen już nie raz sygnalizował, że być może będą musieli zwinąć żagle, ale na razie ich dziennik „DagensNyheder”jakoś się trzymał, głównie dzięki wpływom z reklam od wiernych ogłoszeniodawców. Reklamy niemal przeważały już nad treściami redakcyjnymi, a czasem nawet trafiały na pierwszą stronę, kiedy akurat brakowało dostatecznie nośnych tytułów.

– Może nigdy nie zgłoszono zaginięcia tego kogoś i tak naprawdę nigdy o tym nie pisano – podsunęła Britt, kiedy przestała się przeciągać i stukając w pudełko, wyjęła z paczki papierosa, chociaż normalnie w redakcji przestrzegali zakazu palenia. Kiedy Anne zganiła ją wzrokiem, Britt rozłożyła ręce i odparła z papierosem wiszącym u wargi:

– No co? Przecież inspekcja pracy tu nie przyjdzie. – Broniła się i przypaliła papierosa zapaliczką z logo opla.

Anne pokręciła głową.

– Wątpię, żeby to był ktoś, kogo nigdy nie szukano – powiedziała. – Jestem przekonana, że gdzieś w archiwum jest zgłoszenie o zaginięciu, tylko trzeba je odszukać. – Przerwał jej telefon, który zadzwonił na biurku Thygesena. Wszyscy troje popatrzyli po sobie.

– Zostaw, niech dzwoni – stwierdziła Britt i wróciła do pracy przy klawiaturze.

– Przecież nie możemy. Może dzwonią z informacją o briefingu na komendzie. Nie wiedzą, że Thygesen jest chory, prawda? – Anne wstała i pokręciła głową z dezaprobatą.

W biurze Thygesena nadal wisiał zapach papierosów i zakurzonej knajpy. Anne zresztą nie spodziewała się, że Thygesen mógłby się powstrzymać przed paleniem, kiedy siedział tu sam do późnej nocy. Słońce wpadało przez brudne okno i uwydatniało leżący na parapecie kurz. Oszczędzali również na ekipie sprzątającej, więc sami mieli dbać o porządek w redakcji. Pochylając się nad biurkiem, żeby odebrać telefon, Anne przewróciła kubek z pogryzionymi ołówkami i reklamowymi długopisami. Gdyby po tamtym uderzeniu pioruna podczas gwałtownej burzy zeszłego lata zrobili przekierowanie, to jednym guzikiem mogłaby odebrać ten telefon u siebie.

– Telefon redaktora Thygesena – powiedziała, podnosząc kubek i z powrotem wkładając do niego rozsypane ołówki. Przez brudne okno jak przez mgłę widziała wieżę ratuszową. W słuchawce usłyszała tylko głośne sapanie.

– Halo, z kim rozmawiam? – powiedziała i nabrała ochoty, by się rozłączyć.

– To ja się pytam, z kim rozmawiam! Nie chcę mówić z nikim poza szefem „Dagens Nyheder”! – Głos brzmiał tak, jakby ktoś trzymał się za nos albo chorował na astmę. Anne wyczuła, że to może być ważne.

– Redaktor naczelny niestety jest chory, ale może ja mogę pomóc? Jestem dziennikarką, nazywam się Anne Larsen.

Długa cisza.

– To ty pisałaś o zabójstwie tamtej dziewczynki, tej znalezionej w śmietniku, prawda?

Teraz to Anne się zawahała.

– Tak, to ja.

– Dobrze. Ty też mi się przydasz. Myślę, że mam informacje o zwłokach z mokradeł – ciągnął głos. – I jeśli moje przeczucia są słuszne, to będą kolejne ofiary.

4

Roland właśnie skończył rozmawiać z Gertem Schmidtem z laboratorium, kiedy do jego biura wszedł śledczy Mikkel Jensen.

– Rozmawiałeś z Gertem? – spytał, jakby podsłuchiwał pod drzwiami.

Roland potwierdził skinieniem.

– Mamy wskazówkę odnośnie do narzędzia zbrodni. – Wziął puszkę coli, którą Mikkel przyniósł mu ze stołówki. Mieli w wydziale niepisaną umowę, że kiedy ktoś wychodził z „domu” albo szedł na górę na stołówkę, to przynosił zaopatrzenie pozostałym. Roland wyrzucił gumę do kosza i wypił łyk coli, która smakowała dziwnie po lukrecjowej Nicorette.

Mikkel, głośno szurając, odsunął sobie krzesło i usiadł na wprost niego. Zębami otworzył paczkę marshmallowsów. Dochodziła piętnasta, więc należało uzupełnić cukier. Roland patrzył, jak kolega wpycha sobie do ust różową piankę. Cóż, każdy miał jakąś słabość. Dla Rolanda było nią włoskie czerwone wino i papierosy. Dla Mikkela – marshmallowsy, chociaż zupełnie nie pasowało to do jego surowej, męskiej urody, głowy ogolonej niemal do skóry i mocno zarysowanej szczęki. Jemu bardziej by pasowały czarne jak węgiel lukrecje z dodatkową solą. Roland pomyślał, że wkrótce pewnie zakażą również spożywania cukru w miejscach publicznych, bo przecież jest niezdrowy.

– Czarny heban – powiedział.

– Hę? – Mikkel urodził się i wychował w Aarhus, co słychać było w każdej, nawet najkrótszej wypowiedzi.

– Narzędzie zbrodni. Gery Schmidt mówi, że to heban. Afrykański heban – wyjaśnił cierpliwie.

– Czyli szukamy Afrykańczyka? – spytał Mikkel z naiwną miną i żuł dalej.

– Kto wie? Drewno jest wysokiej jakości i zostało poddane starannej obróbce. To może być na przykład pamiątka z podróży. Albo cokolwiek innego.

– Pamiątki z Afryki można kupić, nie wyjeżdżając z kraju. Chociażby przez internet – zauważył Mikkel.

Roland zaliczył już kilka kursów komputerowych, ale nadal nie mieściło mu się w głowie, że miałby korzystać z komputera do celów innych niż zawodowe. Co innego młodzi, oni używali komputera i internetu właściwie do wszystkiego. Nawet jego siedmioletnia wnuczka Marianna posługiwała się klawiaturą i myszą sprawniej od niego.

– Nie sądzę, żeby morderca świadomie wchodził do sieci, żeby kupić pamiątkową rzeźbę z hebanu w celu użycia jej jako narzędzia zbrodni. Sądzę raczej, że ten przedmiot znajdował się w miejscu zdarzenia i sprawca posłużył się nim, bo tak było najprościej i najszybciej.

– No tak. Ale w sumie to przychodzę głównie w związku z tymi osobami poszukiwanymi – oznajmił Mikkel, jakby uznał, że to nie pora na gdybanie i roztrząsanie spraw tak nieistotnych jak pamiątki. – Z tego okresu nie mamy żadnych osób zaginionych, których nie udało się odnaleźć. W każdym razie nie tu, w Aarhus. Poszukałem jednak w całym kraju i znalazłem jedną taką sprawę. – Mikkel popatrzył na niego, unosząc jasne brwi dla podkreślenia wagi tego odkrycia.

– Tak? – Roland wyjął z paczki kolejną gumę.

– W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim w Silkeborgu zaginęła kobieta. Nigdy jej nie odnaleziono. To może być ona.

– Czas zaginięcia mógłby pasować.

– Taaa. Trzydzieści dwa lata, pielęgniarka środowiskowa.

Roland pokiwał głową i zamyślił się. Kobieta z Silkeborga. W jaki sposób mogła trafić do bagna w Mundelstrup? Podniósł słuchawkę i wybrał numer Zakładu Medycyny Sądowej, żeby spytać, czy jest już wynik analizy stomatologicznej. Ale niestety, wciąż nic nie było wiadomo, więc rozłączył się zirytowany.

Mikkel wstał i wrzucił pustą paczkę do kosza.

– Kiedy zwołamy briefing? Dziennikarze nie dają nam spokoju.

Zmarszczka na czole Rolanda jeszcze się pogłębiła. Dziennikarze. Sępy, jak ich nazywał. Krążyły nad nimi jak czarne cienie, wypatrując sensacji, które podniosłyby słupki sprzedaży ich podupadających gazet. Znalezienie ciała w bagnie niewątpliwie było od dawna wyczekiwanym zdarzeniem i wśród redakcji zapewne trwała zażarta walka o to, kto pierwszy dorwie się do tej makabrycznej historii. Roland mimowolnie pomyślał o dziennikarce z „Dagens Nyheder”, z którą toczył boje podczas śledztwa w sprawie zabójstwa Gitte przed dwoma laty. Niechętnie musiał przyznać, że była równą przeciwniczką i razem z jasnowłosą fotografką, której imię zapomniał, bardzo im pomogła w wyjaśnieniu sprawy. Dziennikarka nazywała się Anne Larsen, chociaż Roland nie był pewien, czy nadal pracowała dla tej samej redakcji. Jeśli tak, to pewnie wkrótce znów będzie ją miał na karku.

– Zanim zwrócimy się do prasy, musimy nabrać nieco większej pewności co do tożsamości ofiary.

– Okej, tylko oni teraz zaczynają snuć własne sensacyjne teorie, a wiemy przecież, że to może się okazać znacznie gorsze – pouczył go Mikkel.

Roland pokiwał głową i spojrzał w stronę drzwi, które właśnie się otworzyły, uderzając w krzesło Mikkela. Jego biuro było klitką, nie da się ukryć. W drzwiach stał komendant Kurt Olsen. Miał starannie obcięte włosy, był gładko ogolony i w odprasowanej koszuli. Prezentował się o wiele schludniej niż zazwyczaj. Plotkowano, że ponownie zeszli się z żoną, chociaż niełatwo było stwierdzić, co go odmieniło bardziej – żona czy poranne golenie.

– Po południu zwołujemy briefing. Nie mamy wyjścia, cholera – oznajmił krótko, jakby podsłuchiwał pod drzwiami.

– A nie powinniśmy się najpierw upewnić, czy to rzeczywiście ta kobieta z Silkeborga? – zastanawiał się Roland. – Niedługo powinni się odezwać z Zakładu Medycyny Sądowej i laboratorium.

Młoda dziewczyna przeprosiła Olsena i przecisnęła się obok niego do środka. Teraz naprawdę zrobiło się klaustrofobicznie.

Isabella Munch była początkującą policjantką, a do wydziału kryminalnego przeniesiono ją całkiem niedawno. Roland dopiero teraz sobie uświadomił, jak bardzo brakowało im kobiet w zespole. Kobieca intuicja była jednak na wagę złota. Sam często korzystał z intuicji Irene, były jednak granice tego, na ile mógł obciążać swoją żonę tym, z czym się stykał podczas śledztwa. Pewne rzeczy był zmuszony przemilczeć, żeby ją chronić, a inne naruszałyby tajemnicę zawodową. Choć Irene i tak była bardziej odporna niż większość partnerek jego kolegów, ponieważ jako opiekunka społeczna i była policyjna sekretarka znała ciemne strony ludzkiej natury. Teraz jednak kobiecą intuicję mieli pod ręką na stałe, z czego Roland chętnie korzystał. Dodatkową korzyścią były te drobne przyjemności, jak na przykład teraz, gdy samiec alfa Mikkel zrobił się czerwony jak burak, bo policjantka z blond kucykiem niemal go dotknęła, pochylając się, by wręczyć Rolandowi jakąś kartkę.

– Zbadałam bliżej tamtą sprawę. Na komendzie okręgowej Jutlandii Środkowej i Zachodniej byli bardzo pomocni. Poszukiwań zaprzestano w osiemdziesiątym czwartym roku, kiedy po czterech miesiącach wciąż nie natrafiono na żaden istotny ślad. Kobieta ma syna, Sebastiana Juhla, który mieszka przy Klostergade i pracuje jako mechanik w warsztacie samochodowym w Hasselager. Tutaj są adresy – powiedziała i zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.

Roland poprosił Olsena, żeby wstrzymał się jeszcze z tym briefingiem, zabrał płaszcz z oparcia krzesła i dał znać ręką Mikkelowi, żeby poszedł z nim.

– Jedziemy na Klostergade – oświadczył krótko.

Mikkel wyszedł za nim, ale bez przekonania.

– Syn tej kobiety raczej nie będzie nam mógł powiedzieć, czy to jego matkę znaleziono w bagnie. I raczej jej nie rozpozna – mruknął, kiedy szli do windy.

– Ustalenie tożsamości się przeciąga, więc wygląda na to, że musimy sami się tym zająć. Kto wie, może syn mimo wszystko powie nam coś ciekawego.

5

Gdy szła korytarzem, zatrzymała ją kobieta w białym kitlu:

– Pani Annemette Knudsen?

– Tak.

– Kit akurat się kąpie, ale to nie potrwa długo. Może się pani w międzyczasie poczęstować kawą. – Głową wskazała na stolik w holu z mnóstwem różnokolorowych termosów i kubków stojący obok kompletu wypoczynkowego.

Annemette pokiwała głową i usiadła na jasnoszarej kanapie z brązowymi plamami po kawie. Wzrokiem odprowadziła kobietę, która szybkim krokiem oddaliła się korytarzem. Pewnie była nowa, w każdym razie Annemette widziała ją po raz pierwszy. A o termosach na stoliku wiedziała. Przychodziła tu, kiedy tylko była w stanie, chociaż dziś nie zadzwoniła wcześniej. Zwykle tak robiła.

Przez duże okno do holu wpadało słońce i odbijało się oślepiającym blaskiem od wypolerowanych podłóg i białych ścian. Oglądała abstrakcyjne obrazy, które na nich wisiały. Nie dlatego, że wcześniej ich nie widziała, ale dlatego, że nie miała w tej chwili innego zajęcia. Palenie było zabronione, leżącą na stoliku gazetę przeczytała rano, a kawę piła od rana w biurze. Nora znowu się pochorowała i zostawiła ją samą w środku okresu rozliczeniowego, więc cała lista płac była na jej głowie. Ale nie zamierzała się skarżyć. I tak była wdzięczna, że dostała tę pracę pomimo swojego wieku. Kiedy pieniądze się skończyły, nagle na wiele rzeczy zwyczajnie przestało ją być stać. Nie była na to przygotowana. Chociaż oczywiście prędzej czy później musiało do tego dojść przy jej stylu życia. Bo nie ma co się oszukiwać, niczego sobie nie odmawiała.

Kobieta wróciła z naręczem ręczników i oznajmiła, że już może wejść. Annemette wstała. Dopiero teraz przyszło jej do głowy, że przecież mogła po prostu wejść do niej do łazienki. Nawet jeśli ta nowa poprosiła ją, aby zaczekała. Idąc długim korytarzem i mijając po obu stronach zamknięte drzwi, zastanawiała się, skąd u niej nagle taka bierność. Drzwi do pokoju Kit były otwarte. Im bardziej się do nich zbliżała, tym mocniej biło jej serce. Miała wrażenie, że było je słychać na zewnątrz, kiedy stanęła w drzwiach i przez chwilę tylko na nią patrzyła. Kit jeszcze się nie zorientowała, że ma gościa. Jej długie włosy były mokre i całkiem czarne. Oczy również miała czarne. Były zwrócone do okna i wpatrywały się nieruchomo w jakiś punkt na horyzoncie. W słońcu jej śniada skóra wydawała się blada. Ojciec Kit był Hiszpanem. A ona była wakacyjną wpadką sprzed dokładnie dwudziestu lat.

– Cześć, Kit. – Annemette weszła niepewnie i usiadła przy stoliku na wprost niej. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

– O, cześć. Nie byłam pewna, czy przyjdziesz.

– Jak mogłabym nie przyjść w twoje urodziny! Taki dzień trzeba uczcić.

– Już go uczciłam. Były drożdżówki i kakao. To dlatego musiałam się wykąpać. Polałam się kakao. – Kit próbowała się uśmiechnąć, ale w oczach miała łzy.

Annemette pogłaskała ją po policzku.

– Olać to. To tylko kakao.

– I jeszcze się poparzyłam!

Szybko cofnęła rękę i sięgnęła po torbę z Zary, którą przyniosła.

– Mam coś dla ciebie. – Wyjęła pakunek w ozdobnym papierze i położyła na stoliku. W napięciu patrzyła, jak Kit, uśmiechając się, nieśmiało, powoli otwiera prezent.

– Och, co znowu wymyśliłaś? Przecież nie musiałaś. Nie szkoda ci pieniędzy?

Długo jej zajmowało to rozpakowywanie. Annemette czekała cierpliwie, chociaż pod stołem nerwowo machała stopą. Cholera jasna, ale by sobie zapaliła. Wzięła do ręki w połowie rozpakowaną bluzkę i rozłożyła ją przed Kit. Uśmiech powoli zgasł, zarówno na twarzy, jak i w ciemnych oczach dziewczyny.

– Jak to? Nie podoba ci się? Od razu rzuciła mi się w oczy przez te cekiny. Widzisz, co przedstawiają?

– Widzę. Motyle. I jest bardzo ładna, naprawdę. Ale kiedy mam ją założyć? Kiedy będę miała okazję na taki elegancki ciuch?

– Bzdury opowiadasz. Często masz okazję ładnie się ubrać. Zresztą nie jest aż tak elegancka, żebyś nie mogła jej nosić na co dzień.

Kit delikatnie przesunęła palcem po cekinach. Jej oczy nabrały tego wyrazu, którego Annemette nie znosiła. To był jeden z tych dni. Jeden z dni, które były dla niej trudne do udźwignięcia.

– Dlaczego po prostu nie pozwoliłaś mi umrzeć?

– Nie zaczynaj znowu!

– Wiem, że zostawili ci wybór. Dlaczego nie powiedziałaś, żeby mnie odłączyli?

Annemette, głośno szeleszcząc, zmięła papier i schowała do torby.

– Kto ci mówi takie głupoty? Skąd ci w ogóle przyszło do głowy coś takiego?

– Babcia mi powiedziała. Powiedziała, że to ty miałaś zdecydować. Powiedziała mi o tym, kiedy jeszcze chciało jej się mnie odwiedzać.

– Babcia jest schorowana. Ma trudności z chodzeniem i tylko dlatego już nie przychodzi. Zresztą dobrze o tym wiesz.

– Mogłabyś po nią pojechać i ją do mnie przywieźć.

Annemette nic na to nie odpowiedziała.

– Chyba jednak podjęłam wtedy słuszną decyzję, bo inaczej nie świętowałabyś dziś urodzin, prawda?

– Prawda, i tak byłoby lepiej. Wszystko byłoby lepsze niż to!

– Skarbie, nie wolno tak mówić.

Skoczyło jej ciśnienie i zaczęło ją skręcać w żołądku. Może nie powinna była jeść obiadu przed przyjazdem tutaj.

– Nie będzie jakiejś kawy i ciasta z okazji twojego święta? – Starała się stłumić w swoim głosie irytację.

– Wieczorem mają mi wyprawić przyjęcie. Przyjdziesz? – Kit popatrzyła na nią błagalnie.

– Wiesz, że nie mogę. – Ujęła obie dłonie Kit, które bezwładnie leżały na stole. – Muszę pracować.

Kit wyszarpnęła jedną rękę i popatrzyła na nią ze złością, tak że aż Annemette sama wypuściła drugą.

– Trzeba było pozwolić mi umrzeć, wtedy nie musiałabyś tyle pracować. Wtedy wystarczyłaby ci praca w biurze. I mogłabyś przyjść na moje urodziny.

– Wtedy nie byłoby ciebie i nie byłoby urodzin. – Uśmiechnęła się i spróbowała nadać słowom żartobliwy ton. Czasem to wystarczało. – Ale za to wieczorem będziesz mogła założyć nową bluzkę. I na pewno będziesz się świetnie bawić z przyjaciółmi.

– Przyjaciółmi! Nazywasz tych ludzi przyjaciółmi? Bardzo śmieszne. Ciekawa jestem, gdzie są teraz moi przyjaciele. Może ty mi powiesz?!

– Skarbie, musisz zrozumieć, że oni… – Urwała, gdy sobie uświadomiła, jak fatalnie zabrzmiało to zdanie. Wstała i zaczęła zakładać płaszcz, cały czas czując na sobie wzrok Kit. A wewnątrz rozdzierający ból i poczucie winy, że nie mogła się już doczekać, aż wyjdzie stąd na słońce i świeże powietrze. Aż znajdzie się w innym świecie. Swoim własnym.

– Zadzwonisz jutro zapytać, jak się udała impreza? – Wargi Kit drgnęły nieznacznie. Z okazji urodzin były lekko muśnięte błyszczykiem.

Annemette postanowiła uznać ten ruch za uśmiech i odetchnęła z ulgą.

– Oczywiście. Baw się dobrze i ciesz się, że kończysz dwadzieścia lat. To najlepszy czas w twoim życiu. – To ostatnie zdanie było może nie na miejscu, może było wręcz okrutne, ale trudno, nie da się go cofnąć.

– Tak, to najlepszy czas na zabawę i korzystanie z życia. – Tym razem naprawdę się uśmiechnęła, choć ironicznie i gorzko. – Mogę do ciebie pomachać?

– Jasne. Muszę już lecieć.

Obeszła stolik, stanęła za plecami Kit i popchnęła jej wózek w stronę okna.

 

Kiedy z parkingu patrzyła w jej okno i również machała jej na pożegnanie, pomyślała, że Kit nie była jej największym błędem.

6

Kiedy w mieszkaniu przy Klostergade nikt nie otwierał, doszli do wniosku, że Sebastian Juhl był jeszcze w pracy.

Warsztat mieścił się w podwórku na tyłach domu, z dala od ulicy. Gdyby nie duży, rzucający się w oczy czerwono-żółto-niebieski szyld z napisem WARSZTAT SAMOCHODOWY OLEGO HANSSONA wiszący nad bramą, nigdy by go nie znaleźli. Szyld, choć dobrze wypełniał swoją funkcję, ranił zmysł estetyczny Mikkela Jensena, który mimowolnie skrzywił się na jego widok.

– To chyba tu – skomentował oschle i zaparkował na chodniku przed bramą.

Budynek był niski i bardziej przypominał kurnik niż warsztat samochodowy. Wraki samochodów stojące na jego tyłach mogły zresztą równie dobrze służyć kurom. Za to mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie, był bez wątpienia mechanikiem, a nie hodowcą drobiu. Taksując ich zmrużonymi oczami, wytarł brudne ze smaru ręce w kolorową szmatkę. Miał nalaną, nieogoloną twarz i włosy zaczesane do przodu, żeby ukryć początek łysiny.

– Policja kryminalna – przedstawił ich Roland i się wylegitymował. – Szukamy Sebastiana Juhla.

– Ole Hansson – przedstawił się mechanik, więc już wiedzieli, że rozmawiają z właścicielem. – Sebastian ma dziś wolne. – Dodał i nie wydawał się szczególnie zainteresowany, dlaczego policja chce rozmawiać z jego pracownikiem.

– Wie pan, gdzie on może teraz być? Bo w domu go nie ma – próbował go podpytać Roland.

– A skąd mam wiedzieć. Nie interesuję się tym, co moi ludzie robią po godzinach.

Ole Hansson cały czas wycierał palce w szmatkę i żuł gumę. Pierwszą myślą Rolanda było, że pewnie w jego warsztacie też przestrzega się zakazu palenia, ale zaraz w głębi warsztatu dostrzegł żar papierosa. Czyli u nich na komendzie nie wolno było palić, ale tu, w oparach benzyny, najwyraźniej nikomu to nie przeszkadzało.

– Możemy się tu trochę rozejrzeć? – spytał, bo mimo wszystko był bardziej uprzejmy od Jensena, który już szedł w stronę warsztatu.

– Ale o co chodzi? – spytał wreszcie Hansson.

– Od jak dawna pracuje tu Sebastian?

– Będzie jakieś sześć lat. Najpierw był tu na praktykach. Ale kiedy tylko skończył szkołę, przyjąłem go na stałe. To zdolny chłopak. – Ole Hansson patrzył na Rolanda sceptycznie, gdy wchodził tuż za nim do warsztatu oświetlonego tylko lampami przy stanowiskach roboczych. Okien nie było i w pomieszczeniu unosił się zapach benzyny. Wszystko wydawało się brudne. W rogu jedna na drugiej stały opony, wokół walały się zużyte silniki, a na ścianie wisiał stary pomazany smarem kalendarz z nagą dziewczyną w kuszącej pozie. W środku było jeszcze dwóch mechaników, całkowicie pochłoniętych pracą. Jeden w kanale majstrował coś przy stosunkowo nowym fiacie, a drugi przy podwoziu zardzewiałego białego dostawczaka unieruchomionego na podnośniku. I to jemu spomiędzy mięsistych warg pod sumiastym wąsem zwisał zapalony papieros. Na widok dwóch obcych ludzi w czystych ubraniach szybko rzucił go na ziemię i przydeptał. No tak, mogli przecież być z Inspekcji Pracy. Z powrotem skupił się na podwoziu i więcej na nich nie spojrzał.

– Wie któryś, czy Sebastian miał na dziś jakieś plany? – zawołał Ole Hansson. Z kanału dobiegło niewyraźne zaprzeczenie, a mężczyzna przy podnośniku wzruszył ramionami i pokręcił głową.

– Możemy chwilę porozmawiać? – Roland wskazał głową pomieszczenie na końcu warsztatu z oknem wychodzącym na warsztat, które musiało być biurem. Dostrzegł wewnątrz ekspres do kawy i płaski monitor nowszego typu.

Ole Hansson kiwnął i otworzył mu drzwi do biura. Również tam pachniało benzyną. Rolanda zaczynała boleć głowa. Mikkel został w warsztacie i obserwował prace przy podwoziu. Sam po pracy lubił grzebać w starych gratach, więc bez trudu złapał kontakt z mechanikiem.

– Zna pan sytuację rodzinną Sebastiana? – spytał Roland i pokręcił przecząco głową, gdy Hansson zaproponował mu kawę. Roland po zapachu poznał, że stała w ekspresie od dłuższego czasu. Jego gospodarz napełnił duży pomazany olejem kubek i upił łyk.

– Tylko pobieżnie. Sebastian niewiele o tym mówi. Ale o co chodzi? Czy w coś się wpakował?

– Nie, w każdym razie nic nam o tym nie wiadomo. Jesteśmy tu w związku z jego matką.

Teraz Ole Hansson potrząsnął głową i posłał Rolandowi słaby, wszystkowiedzący uśmiech.

– Z tego, co wiem, jego matka zaginęła, kiedy był dzieckiem. Biedny chłopak. Jest pan pewien, że to jego szukacie?

Roland potwierdził powolnym skinieniem i teraz był tego bardziej pewien, niż kiedy tu przyjechali.

– Czy mówił o swoich rodzicach coś więcej? Na przykład czym zajmowała się jego matka?

– Nie. Nie sądzę, aby ktokolwiek pytał go o matkę. Jak mówię, on sam unika tego tematu, więc nie ma co do tego wracać. Ona zniknęła, prawda? – Na twarzy mężczyzny jednak pojawiła się ciekawość i Roland już miał coś odpowiedzieć, kiedy telefon zawibrował mu w kieszeni. Gert Schmidt jak zwykle nie mówił, lecz krzyczał i Roland musiał przejść na koniec biura z obawy, że Ole Hansson usłyszy ich rozmowę.

– Zidentyfikowaliśmy ofiarę. To jest ta pielęgniarka z Silkeborga, która zaginęła w osiemdziesiątym trzecim. Stomatolog sądowy właśnie to potwierdził.

Roland podziękował i szybko wyłączył telefon.

– Cóż, musimy już lecieć. Dziękuję panu za rozmowę. – Pośpiesznie opuścił biuro i zawołał Mikkela. Słońce ich oślepiło, kiedy wyszli z warsztatu.

– Zidentyfikowali ją. To ona, więc teraz naprawdę musimy znaleźć jej syna. Po to, żeby mu przekazać tę smutną wiadomość, ale również żeby go wypytać, co wie o zniknięciu swojej matki.

Mikkel pokiwał głową i niechętnie ruszył za Rolandem. Najwyraźniej znacznie bardziej go interesowało to, co się działo w warsztacie.

 

Kiedy ponownie zadzwonili do drzwi mieszkania przy Klostergade, nadal nikt nie otwierał.

– By to szlag! Kurt cały czas się upiera przy popołudniowym briefingu. Musimy znaleźć tego chłopaka wcześniej. – Mocno zapukał do drzwi. Kamienica była stara, więc może dzwonek nie działał. Jakaś dziewczyna akurat wchodziła po schodach i kiedy już ich minęła, zatrzymała się, wychyliła przez poręcz i spytała, czy szukają Sebastiana. Powiedziała, że przed chwilą go spotkała na chodniku, gdy pomagał wysiąść z taksówki starszej sąsiadce, więc zaraz powinien być w domu. Roland mruknął podziękowanie i niecierpliwie spojrzał na zegarek. Czekali grzecznie na klatce pachnącej starym linoleum i szarym mydłem. Wreszcie usłyszeli na parterze głosy i ciężkie szurające kroki. Po dłuższej chwili na schodach pojawiła się staruszka w towarzystwie młodego mężczyzny, który trzymał ją pod rękę i podpierał jej kruchą sylwetkę. Pomógł kobiecie wejść na stopnie wiodące na następne piętro i wypuścił jej łokieć, dopiero gdy wykrzywione artretyzmem palce zacisnęły się mocno na poręczy. Staruszka podziękowała i kontynuowała mozolną wspinaczkę na piętro wyżej, gdzie wciąż czekała tamta dziewczyna, żeby ją przejąć. Roland i Mikkel popatrzyli na siebie wymownie. W swojej pracy rzadko spotykali się z szacunkiem okazywanym starszym ludziom. Przeważnie mieli do czynienia ze staruszkami, nad którymi znęcano się w ich własnych domach, które gwałcono albo bestialsko mordowano na tle rabunkowym.

– Panowie do mnie? – spytał Sebastian z beztroskim uśmiechem i wsunął klucz do zamka. Roland poczuł ukłucie w brzuchu na myśl, że za chwilę będzie musiał zepsuć nastrój temu młodemu dżentelmenowi. Weszli za chłopakiem do przyjemnie urządzonego mieszkanka. Według wizytówki na drzwiach było to mieszkanie kawalerskie, a mimo to było w nim czysto i schludnie. Łóżko w sypialni było posłane, a na narzucie leżały kolorowe poduszki. Blat w ciasnej kuchni był uprzątnięty. Żadnych brudnych garów w zlewie i ani jednego brudnego kubka po kawie. Również w salonie panował nienaganny porządek, który nie wywoływał jednak nieprzyjemnego wrażenia, że nikt tu nie mieszka. Na środku okrągłego stołu w dużej misie leżały owoce wskazujące, że chłopak zdrowo się odżywiał.

– Panowie w sprawie tego samochodu, który chcę sprzedać? Szczerze mówiąc, sądziłem, że umówiliśmy się na jutro – powiedział Sebastian pogodnym tonem i powiesił klucze w małej szafce ze stali nierdzewnej.

– Niestety, nie. – Roland się wylegitymował i dostrzegł, że Sebastianowi nieznacznie zaczęła drgać powieka. Mężczyzna usiadł i ręką dał im znać, żeby zrobili to samo. Miał trzydzieści kilka lat. Opalenizna sprawiała, że jego jasne włosy wydawały się jeszcze jaśniejsze, a niebieskie oczy głębsze. Rolandowi skojarzyły się z oczami psów zaprzęgowych, które widział na Discovery w filmie dokumentalnym o Finlandii. Husky syberyjski, tak się chyba nazywały. Na brodzie i policzkach miał widoczny ślad jasnego zarostu, choć nie wyglądał przez to na zaniedbanego. Roland golił się rano i teraz też miał już ciemne ślady, które jednak u niego wyglądały niechlujnie.

Sebastian wziął z miski czerwone jabłko i zaczął je sobie przerzucać z ręki do ręki krótkimi, szybkimi ruchami, jednocześnie przyglądając im się badawczo.

– Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz policja chciała ze mną rozmawiać – powiedział wreszcie.

Roland uznał to za dobrą wiadomość.

– Chodzi o twoją matkę.

Sebastian gwałtownie przerwał zabawę jabłkiem i przez chwilę wyglądał na szczerze zaskoczonego.

– O matkę? – Powiedział to słowo niepewnie i niemal niezrozumiale, jakby dawno go nie wypowiadał i wyszedł z wprawy.

Rolandowi zrobiło się potwornie żal tego chłopaka. Smutek, który w jednej chwili pojawił się w jego oczach, nie był czymś, co dałoby się włączyć na zawołanie.

– Wiem, że gdy zaginęła, byłeś dość młody.

– Miałem osiem lat. Byłem tego dnia w szkole.

Jego wzrok był tak intensywny, że Roland poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że Sebastian zaglądał wprost w jego duszę, i ani trochę mu się to nie podobało. Rzadko był tym, który jako pierwszy odwracał oczy.

– Czyli nie wiesz, co tamtego dnia robiła twoja matka? Mieszkaliście w Silkeborgu, może zamierzała pojechać do Aarhus?

Sebastian obejrzał się za Mikkelem, który w milczeniu chodził po mieszkaniu i się rozglądał. Jak dotąd nie odezwał się ani słowem, za co Roland był mu wdzięczny. Jego bezpośredni sposób wyrażania się bywał w niektórych sytuacjach kłopotliwy. Teraz Mikkel dołączył do nich w salonie, niosąc w ręce jakieś zdjęcie.

– Czy to twoja matka? – spytał zaskakująco empatycznym głosem, aż Roland popatrzył na niego lekko zaniepokojony.

Sebastian potwierdził skinieniem i szybko odwrócił głowę. Kobieta na zdjęciu była przed trzydziestką. Mogła mieć góra dwa lata mniej niż wtedy, gdy została zamordowana. Nie było też wątpliwości, do kogo podobny był jej syn. Uderzająco niebieskie oczy i przenikliwe spojrzenie Sebastian zdecydowanie odziedziczył po niej.

– Przesłuchiwano mnie już wtedy, ale jak mówię, byłem tamtego dnia w szkole, a ona mi nie mówiła o swoich planach. Często odwiedzała chorych, tyle wiedziałem.

Słowo „matka” ponownie niknęło z jego słownika i teraz mówił o niej per „ona” w sposób niemal wrogi. Chociaż to chyba naturalne, że gdy znika matka ośmioletniego chłopca, to on czuje się przez nią oszukany. Nie wiedział przecież, co naprawdę się z nią stało.

Sebastian przyglądał się jabłku w swojej dłoni, jakby było kryształową kulą, która mu powie, dlaczego jego mama nigdy nie wróciła.

– Mówili, że pewnie uciekła z jakimś gachem i że ja nic jej nie obchodzę. – Jego głos był szorstki.

– Kto tak mówił?

– Wszyscy. Policjanci też, kiedy po jakimś czasie nie udało im się jej znaleźć. – Chłopak znów wbił w Rolanda świdrujące oczy i tym razem krył się w nich również wyrzut.

– Ty też tak uważasz? – spytał Mikkel, opierając się o kant stołu. Sebastian pokręcił głową i nie zauważył, gdy Mikkel znacząco skinął głową na swojego szefa. Chyba przyszedł czas, aby powiedzieli, z czym do niego przyszli.

– Jest mi niezmiernie przykro poinformować cię, że znaleźliśmy twoją matkę. Ona nie żyje.

Sebastian dobył z siebie zdławiony szloch. Upuścił jabłko na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. Jabłko potoczyło się pod stół i zatrzymało przy bucie Rolanda. Ten patrzył na nie nieruchomo. Tej części swojej pracy szczerze nienawidził.

7

Sypialnia wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętała. Okno było otwarte i koronkowe firanki falowały delikatnie na lekkim wietrze. Przez ich cienki materiał iglica kościoła wyglądała jak zamglony cień. Na parapecie siedziała mucha i pucowała sobie skrzydła. W kościele też siedziała mucha. Na oparciu ławki przed nią. Obserwowała ją, kiedy ksiądz mówił same miłe rzeczy o jej babci leżącej w białej trumnie przystrojonej kwiatami, na którą ona nie miała odwagi spojrzeć. Już i tak trudno jej było powstrzymać łzy.

Drzwi do sąsiedniego pokoju były zamknięte. Słyszała jednak głośne rozmowy, czasem wybuchy śmiechu. Uważała, że to niestosowne, że to brak szacunku dla zmarłej. Mocno ściskała chusteczkę. Była całkiem sucha. Miała wrażenie, jakby zużyła już wszystkie łzy. Przepłakiwała każdą noc, odkąd się dowiedziała. Płakała ukradkiem i bezgłośnie, żeby Peter nie słyszał. Pomyślałby, że wciąż nie doszła do siebie i że znów jej się pogorszyło.

Wodziła wzrokiem po znajomych przedmiotach. Wszystko wywoływało falę wspomnień. W tym mieszkaniu czas stanął w miejscu. Nic się nie zmieniło, odkąd jako dziecko spędzała tu każde wakacje. Bezwiednie przesunęła ręką po narzucie na łóżku, którą babcia wydziergała szydełkiem z białej włóczki. Długo robiła tę narzutę. A tu, w łóżku obok, tym, które kiedyś należało do dziadka, zasypiała bezpiecznie u boku babci po długich, fascynujących wyprawach w wymyślony świat dobrych wróżek i księżniczek. Na stoliku przy łóżku stało zdjęcie dziadka w srebrnej ramce. Patrzył na nią łagodnie, chociaż ona nie mogła go pamiętać. Zmarł, kiedy miała dwa lata. Babcia jednak tak dużo o nim opowiadała, że obraz dziadka był w jej pamięci jak żywy. Na stoliku leżały również okulary babci, jakby w każdej chwili miała po nie wrócić. A prawda była taka, że babcia już nie będzie ich potrzebowała i nigdy już nie wróci. Jej twarz uśmiechała się zza szybki w ramce na ścianie przy oknie. Stare, mądre oczy patrzyły na nią niemal przepraszająco, jakby było jej przykro, że ona również ją opuściła. Znowu poczuła gulę w gardle. Peter oczywiście miał rację, Elina dożyła pięknego wieku, a jej życie było bogate i spełnione. Ale to nie umniejszało tęsknoty. Mimo że w ostatnim czasie, po tym jak z Peterem przeprowadzili się do Włoch, nie mogły się widywać, czuła się bezpiecznie, wiedząc, że babcia tu była, w Aarhus, i zawsze, kiedy chciała, mogła do niej zadzwonić i porozmawiać o wszystkim. To była jej siatka bezpieczeństwa, którą właśnie straciła. Jakby przecięto jakąś więź. Więź silną i ważną. Więź, która łączyła ją również z matką.

Zatrzymała wzrok na innym małym zdjęciu na nocnym stoliku. Przesunęła palcem po twarzy za szybką. Pamiętała ją tylko z tego zdjęcia i nielicznych innych, które się zachowały. Teraz, kiedy dorosła, sama zobaczyła to podobieństwo, o którym wszyscy mówili. Ciemne włosy układały się falami wokół wąskiej twarzy, a brązowe oczy się uśmiechały. Zdjęcie zrobiono, zanim mama zachorowała. Kiedy rak zagnieździł się w jej ciele, wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zmarła w grudniu. W tamtym roku nie spędzili już razem gwiazdki. Teraz, kiedy przyglądała się jej zdjęciu, wydawało jej się, że to pamięta. Że pamięta, jak z jej życia zniknął jeden z głównych elementów i jak po raz pierwszy poczuła się samotna. Uświadomiła sobie, że nic już nie będzie takie jak dawniej. Odstawiła zdjęcie na stolik i wtedy usłyszała, że otwierają się drzwi.

– O, Sabrina, to tu się schowałaś! Wszyscy już poszli. Nie zdążyłaś się pożegnać. – Jej ojciec usiadł ciężko na łóżku obok niej. Materac ugiął się pod jego ciężarem, sprawiając, że przechyliła się w jego stronę i oparła o niego bokiem. Objął ją i nieporadnie ścisnął jej ramię. Na krótką chwilę zatrzymał wzrok na wiszącym na ścianie zdjęciu swojej teściowej, ale w jego oczach nie było miłości. Sabrina przyglądała się jego udręczonej twarzy. Teraz patrzył na podłogę. Jakby liczył każdą pętelkę pstrego szmacianego dywanika.

– Co zaszło między tobą a babcią? – spytała ostrożnie. – Dlaczego się nienawidziliście? Czy to miało związek z mamą?

 

Gustav Hjort spojrzał w smutne oczy swojej córki. Jej uderzające podobieństwo do matki sprawiało mu ból. Nie widział Sabriny od wielu miesięcy. Jej twarz zaczęła się niemal zamazywać w jego pamięci. A teraz znów poczuł bolesny skurcz w brzuchu i musiał kilkukrotnie odkaszlnąć, zanim był w stanie cokolwiek powiedzieć.

– To nieprawda, że się nienawidziliśmy, Sabrino. Nie wolno ci tak myśleć – odparł i zaraz ponownie spuścił wzrok. Jej brązowe oczy zbyt mocno go poruszały. Był w nich ten sam intensywny żar co w oczach Josefine. Patrzyły na niego z tym samym wyrzutem, z jakim patrzyły na niego jej oczy. Nagle poczuł się nieswojo. Poluzował krawat i nie miał pojęcia, jak jej to wyjaśnić. I dlaczego w ogóle nagle o to zapytała, po tylu latach?

– Wiesz chyba, że teściowa potrafi czasem dać popalić, prawda? Elina była właśnie taką teściową. – Roześmiał się, próbując nadać swoim słowom żartobliwy ton, ale jego śmiech zabrzmiał pusto.

Oczy Sabriny pociemniały jeszcze bardziej i zrobiły się szkliste.

– To nieprawda. Babcia taka nie była, wiem to. Jak możesz tak o niej mówić, w dodatku dzisiaj!

 

Wstała i wygładziła czarną spódnicę. Była na siebie zła, że znów się z nim pokłóciła, i to tak szybko. Siedząc w samolocie z Mediolanu, przez całą drogę obiecywała sobie, że tym razem tak nie będzie, że do tego nie dopuści. Ale z drugiej strony: dlaczego ojciec po prostu nie powie jej prawdy? Teraz bardziej niż kiedykolwiek zależało jej na tym, żeby się dowiedzieć, co spowodowało rozłam w ich rodzinie. Co się stało? Czy chodziło o to, że Gustav o wiele za szybko po śmierci mamy ożenił się z Carolą? Stanęła w otwartym oknie z rękami skrzyżowanymi na piersi. Ciepłe powietrze pachniało zupełnie inaczej niż to w Mediolanie, do którego od sześciu miesięcy próbowała przywyknąć.

Gustav stanął za jej plecami i położył ręce na jej ramionach niepewnie, jakby się obawiał, że ona może sobie tego nie życzyć.

– Cudownie mieć cię znowu w domu, Sabrino. Mimo że okoliczności nie są…

Szybko cofnął ręce, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju weszła szczupła kobieta w czerni i mocnym makijażu. Rozglądała się, jakby czegoś szukała, aż zobaczyła ich w oknie. Nienaturalnie białe zęby zalśniły w opalonej twarzy. Pewnym krokiem podeszła do nich, stukając wysokimi obcasami.

– Sabrino, z jakiegoś powodu nie zauważyłam cię w kościele. Jak miło cię widzieć. Choć oczywiście przykro mi z powodu twojej babci – powiedziała tym swoim lekko zachrypniętym głosem, który mężczyźni pewnie uważali za seksowny, i wzięła swojego męża pod rękę. Przytuliła się do niego czule i popatrzyła na Sabrinę tym swoim krytycznym wzrokiem, jakby się zastanawiała, co by tu zmienić w jej wyglądzie. Na szczęście Sabrina już się tym nie przejmowała. Przywykła do tego, że Caroli zawsze coś się w niej nie podobało. Albo ubranie, albo włosy, albo karnacja czy zaokrąglona sylwetka. Kiedy była mała, macocha próbowała ją wciskać w za ciasne sukienki księżniczek i wiązała jej kokardy we włosach, żeby brzydka córka, którą dostała w spadku, choć trochę zbliżyła się do jej wyobrażeń o ładnym dziecku. Ale kokardy szybko się rozwiązywały, a jedwabna sukienka – brudziła. Ostatecznie Carola dała za wygraną i zamiast desperackich prób naprawy Sabriny zaczęła patrzeć na nią tak, jak w tej chwili. Ona i Gustav nie mieli wspólnych dzieci. Sabrina nie wiedziała dlaczego, nigdy z nimi o tym nie rozmawiała. Ich prywatne życie było dla otoczenia zamkniętą księgą. Carola miała syna z wcześniejszego małżeństwa z angielskim oficerem marynarki, ale chłopak był o trzy lata starszy od Sabriny i mieszkał w Anglii ze swoim ojcem, więc spotkała go może ze dwa razy, kiedy była jeszcze dzieckiem. On również robił karierę w marynarce i z tego, co wiedziała, pływał na korwecie gdzieś w Zatoce Perskiej.

– Ale tak w ogóle, to miała piękny pogrzeb – powiedziała Carola, gdy cisza stała się niezręczna. Gustav objął ramieniem jej szczupłą talię i Sabrina niechętnie przyznała w myślach, że stanowili ładną parę, pomimo dojrzałego wieku. Pokiwała głową i znów poczuła, że zbiera jej się na płacz. Szybko przełknęła łzy. Carola nigdy nie widziała jej płaczącej.

– A może wrócisz z nami i zjemy razem kolację? – zaproponował Gustav. – Tak bym chciał posłuchać, jak ci się żyje na włoskiej ziemi.

– A właśnie. Zadomowiłaś się już? – wtrąciła się Carola. – Z tego, co mówił Peter, długo nie potrafiłaś się tam odnaleźć.

Zdenerwowało ją, że Peter rozmawiał z Carolą o ich prywatnych sprawach i że w ogóle z nią rozmawiał, ale tylko pokiwała głową i założyła włosy za uszy.

– Tak, już jest lepiej. Języka raczej nigdy się nie nauczę, ale jakoś sobie radzę.

– Musisz chyba dać sobie więcej czasu. Chociażby dla Petera. Stanowisko inżyniera produkcji w Grundfosie to dla niego ogromna szansa. – Carola uśmiechnęła się sztucznie i przelotnie spojrzała na Gustava. Sabrina zdała sobie sprawę, że rozmawiali o tym wcześniej. Tak, to była dla Petera ogromna szansa. Ale dlaczego nikt nie myślał o niej? O jej pracy w hospicjum w Skovdal, w której wzięła roczny bezpłatny urlop, żeby wyjechać za mężem? Bez znajomości języka jej wykształcenie dietetyka klinicznego było we Włoszech nic niewarte, mimo że w Mediolanie działało kilka hospicjów. Na szczęście zostało im już tylko pół roku do końca delegacji Petera, która była częścią jego rozplanowanej na lata ścieżki kariery. Teoretycznie mogła zostać w kraju, ale Peterowi zależało, aby pojechała z nim. Jej zresztą również w tamtym momencie dobrze zrobiło oderwanie się od codzienności wypełnionej chorobą i śmiercią. Teraz jednak niczego nie pragnęła bardziej niż wrócić do Danii i do swojej pracy i nawet przez chwilę nie miała wątpliwości, że przyleci na pogrzeb Eliny, mimo że Peter nie mógł jej towarzyszyć.

– Johanne na pewno ugotowała coś pysznego. Proszę, Sabrino, zgódź się. Moglibyśmy w końcu normalnie porozmawiać. – Gustav spróbował raz jeszcze i złapał ją za rękę, jakby zamierzał ją ze sobą zabrać nawet siłą. Ona jednak potrząsnęła głową.

– Dziękuję, tato. Ja u jeszcze zostanę. Obiecałam Emmie, że jutro rano pomogę jej opróżnić mieszkanie. Możliwe, że dziś przenocuję tutaj.

– Ale przecież musisz coś jeść. – Teraz Gustav patrzył na nią błagalnie. Bardzo, ale to bardzo chciałaby spędzić trochę czasu z ojcem, ale nie miała ochoty słuchać krytyki i oskarżeń Caroli. Nie dziś. Pocałowała go w policzek i wciągnęła zapach jego eleganckiej wody po goleniu, wybranej zapewne przez Carolę.

– Jedźcie już. Ja sobie zamówię pizzę.

Carola skrzywiła się, ale nic nie powiedziała, tylko z widoczną ulgą na twarzy wyszła z pokoju w ślad za swoim mężem. On stanął jeszcze w progu, odwrócił się i patrzył na nią dłuższą chwilę, zanim zamknął za sobą drzwi.

8