9,99 €
Londyn. Hotel Stanhope, Park Lane, godzina 16.00. Zwyczajne popołudnie. Kierowniczka zmiany Elena Serenko poprzedniego wieczoru, tuż po zaręczynach, zdecydowała, jak będzie wyglądało jej życie. Nie tutaj, nie w tym hotelu, nie w tym kraju. Goście W hotelowym pokoju młoda kobieta czeka na swojego kochanka. Rodzina szykuje się do kolacji na mieście.A chory mężczyzna - do targnięcia się na swoje życie. Morderca Wysoko ponad luksusowymi apartamentami utalentowany zabójca poluje na zdobycz, która wymykała mu się zbyt długo. OBLĘŻENIE Żadne z nich nie wie, że grupa gotowych na wszystko uzbrojonych mężczyzn za chwilę wtargnie do budynku, wymorduje większość ludzi, a pozostałych weźmie jako zakładników. Kiedy zapada zmrok i mężczyźni stają się coraz bardziej brutalni, w głowach uwięzionych pojawia się tylko jedno pytanie: KTO PRZEŻYJE?
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Oblężeni
Oblężeni
© Simon Kernick 2012
© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022
Tytuł oryginału: Siege
ISBN: 978-9979-64-400-2
Wydarzenia przedstawione w tej powieści są fikcją literacką. Nazwiska, nazwy organizacji, zdarzenia oraz miejsca są wytworem mojej pisarskiej wyobraźni i nie mają żadnego związku z autentycznymi postaciami, organizacjami, zdarzeniami i miejscami.
–––
Dla chłopaków: Matthew, Danny’ego i mojego chrześniaka Jacka
Czwartek rano
1
7.45
Zabili ją, gdy tylko otworzyła drzwi frontowe.
Poszło jak z płatka. Byk, ubrany w granatową czapkę, niebieską koszulę i sweter pracownika poczty brytyjskiej, wyglądał jak przeciętny listonosz i trzymał w ręku średniej wielkości puste pudełko z logo Amazona, więc dziewczyna niczego nie podejrzewała.
Lis stał tuż poza polem widzenia. Był ubrany podobnie do Byka, ale miał plecak i pistolet samopowtarzalny. Broń trzymał nisko przy boku, żeby nie zobaczył jej nikt przechodzący ulicą. Nie był to konieczny środek ostrożności, bo wysoki wawrzynowy żywopłot skutecznie zasłaniał widok. Kiedy dziewczyna się pojawiła, Lis natychmiast uniósł broń; zanim go spostrzegła, pociągnął za spust i z bliska strzelił jej w skroń. Pistolet podskoczył w jego ręce, ale dzięki tłumikowi strzał zabrzmiał jak głośne pyknięcie. Dziewczyna osunęła się na futrynę, po jej policzku spływała krew. Byk rzucił puste pudełko i chwycił ją pod pachy.
Mijając go, Lis wyjął z tylnej kieszeni spodni kominiarkę i naciągnął ją na głowę. Ruszył przez zagracony korytarz z wyciągniętym przed siebie dymiącym pistoletem. Zmierzał na tyły domu, skąd napływały odgłosy rodzinnego śniadania.
Słyszał, jak za jego plecami Byk wciąga martwą dziewczynę do środka i zamyka drzwi.
— Kto to, Magdo?! — Z kuchni dobiegł męski głos.
— Niech nikt się nie rusza — polecił Lis, wchodząc do kuchni pewnym krokiem, jakby dom należał do niego, co zresztą w obecnej sytuacji było bliskie prawdy.
Przy stole siedział dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku, pod krawatem, w ręku trzymał kubek herbaty. Miejsca naprzeciwko niego zajmowało dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka w różnych mundurkach szkolnych. Byli bliźniętami, ale wcale nie wyglądali podobnie. Chłopak miał bujne jasne włosy, był wysoki jak na piętnastolatka i barczysty jak ojciec. Dziewczynka, niska i pulchna, wydawała się znacznie młodsza od brata. Wszyscy troje patrzyli na Lisa z jednakowo zszokowanymi minami.
— Obawiam się, że Magda nie żyje — powiedział Lis, celując w ojca z trzymanego pewnie w dłoni pistoletu. — A teraz wszyscy mają współpracować, bo inaczej też zginą. Współpraca oznacza siedzenie w absolutnym bezruchu.
Nikt nawet nie drgnął.
Do kuchni wszedł Byk. Na twarzy już miał kominiarkę. Zatrzymał się blisko drzwi, czekając na rozkazy. Jak sugerował jego przydomek, był wielkim facetem. Był również tępakiem, który bez mrugnięcia okiem robił, co mu kazano, i właśnie dlatego wybrano go do tej roboty. Nie bez znaczenia pozostawało także to, że jest wyzuty ze współczucia i że los bliźnich jest mu najzupełniej obojętny. Lis spojrzał na niego i na kołnierzyku jego koszuli zobaczył ślady krwi zamordowanej dziewczyny.
— Proszę... — Ojciec zauważył spojrzenie Lisa i przez wzgląd na dzieci mówił spokojnym głosem. — Weźcie, co chcecie, i odejdźcie. Nie mamy wiele.
Lis popatrzył na niego gniewnie. Ojciec przez siedemnaście lat był sierżantem policji; gdy trzy lata temu został na służbie ugodzony nożem, przeszedł na rentę z przyczyn zdrowotnych. Z racji zawodu był przyzwyczajony do przejmowania kontroli podczas konfrontacji, co czyniło go potencjalnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Lis napiął palec na spuście.
— Ani słowa, bo wpakuję ci kulkę w bebechy. Zrozumiano? Skiń raz głową na „tak”.
Ojciec skinął głową, powoli odstawiając kubek na stół i posyłając dzieciom krzepiące spojrzenie.
— Wstań i obróć się twarzą do ściany.
— Nie róbcie krzywdy mojemu tacie — odezwał się chłopiec, który, jak wiedział Lis, miał na imię Oliver. W jego niskim głosie brzmiała irytująca pewność siebie.
— Nikomu nie stanie się krzywda, jeśli wszyscy będziecie wykonywać nasze polecenia — odparł Lis chłodnym, opanowanym tonem. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu okazać słabości. Było to niezwykle ważne, podobnie jak pohamowanie się od działań, które mogłyby spowodować wybuch paniki wśród zakładników. Znalezienie równowagi było kwestią nadzwyczaj delikatną. Przez jakiś czas musieli żyć.
— Nie będziemy stawiać oporu — obiecał ojciec, podnosząc się i odwracając w stronę okna. — Ale czy możecie mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
— Nie.
— Jesteśmy tylko zwyczajną rodziną.
Wcale nie, pomyślał Lis, w przeciwnym wypadku by nas tu nie było.
— Ponieważ jest wczesny ranek, będę udawać, że wciąż jesteście zaspani i nie usłyszeliście mnie za pierwszym razem. Jeśli znów się odezwiesz, to cię zastrzelę. Wolę mieć żywą całą trójkę, ale równie dobrze wystarczy mi dwójka.
Wtedy ojciec zrozumiał, że ma do czynienia z zawodowcami, i zachował milczenie.
Lis zsunął z ramion plecak i rzucił go Bykowi. Ten wyjął plastikowe kajdanki jednorazowe i więzy na kostki. Osłaniany przez Lisa, podszedł do ojca, brutalnie wykręcił mu ręce do tyłu i zaczął je krępować.
Był to niebezpieczny moment. Jeśli ojciec zamierza podjąć jakąś próbę obrony, to właśnie teraz.
— Już nie celuję w ciebie — powiadomił go Lis, przesuwając broń w lewo. — Mam na muszce twojego syna. Pamiętaj o tym.
Ojciec zesztywniał. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ograniczył się jednak do skinienia głową.
— Gdzie twój telefon?
— Mam go w kieszeni.
— Dziękuję. Bądź tak miły, Byku, i go wyjmij.
Byk pokiwał głową, skuł nogi ojca, po czym szybko przeszukał jego kieszenie. Znalazł iPhone’a 4 i przekazał go Lisowi.
— Jakie hasło, żeby odblokować?
Ojciec mu je podał. Lis schował telefon do kieszeni i zapisał numer na wewnętrznej stronie przedramienia.
— Dzieciaki, wasza kolej. Pod ścianę, obok taty. Was też skrępujemy.
Ojciec zaczął odwracać głowę, jakby chciał coś powiedzieć, ale zachował dość rozsądku, żeby ugryźć się w język.
Przez parę sekund bliźnięta siedziały bez ruchu. Dziewczynka — Lisowi powiedziano, że ma na imię India — wbijała oczy w stół, jak gdyby w ten sposób mogła sprawić, że całe to zdarzenie okaże się złym snem, podczas gdy Oliver oddychał ciężko i zaciskał pięści. Podniósł się pierwszy, obrzucając Lisa wyzywającym spojrzeniem, i stanął na prawo od taty. Lis podziwiał go za hart ducha. Trzeba być odważnym, żeby patrzeć krzywo na człowieka, który celuje do ciebie z pistoletu, zwłaszcza gdy masz tylko piętnaście lat. India zachowywała się zupełnie inaczej. Siedziała na krześle, jakby była do niego przyklejona, i Byk musiał ją podnieść i pchnąć pod ścianę.
Kiedy wszyscy troje zostali skrępowani i stali w żałosnym rządku plecami do niego, Lis wyjął iPhone’a ojca i zrobił im zdjęcie. Potem kazał im się odwrócić i zrobił drugie. Indii zbierało się na płacz. Ojciec wprawdzie wyglądał na przestraszonego, ale jego podbródek był hardo wysunięty. Oliver wciąż gniewnie patrzył spod jasnej grzywki, jakby się uważał za jakiegoś superbohatera, który dał się zaskoczyć nikczemnemu łotrowi i teraz knuje zemstę. Cóż, za późno, chłopcze, pomyślał Lis. Miałeś swoją szansę.
Znowu kazał im się odwrócić i podał pistolet Bykowi.
— Pilnuj ich — polecił. — Każdemu, kto się ruszy, strzel w nogę. — Lis wiedział, że nie musi grozić, ale przecież warto jasno dać do zrozumienia, jaka kara ich spotka za nieposłuszeństwo. Subtelność naprawdę nie jest przydatną cechą, kiedy bierze się zakładników.
Lis ściągnął kominiarkę i ruszył w kierunku drzwi frontowych, przestępując nad nogami Magdy, którą Byk posadził pod ścianą. Wyszedł z domu i udał się do zaparkowanej nieopodal furgonetki.
Na ulicy panowała cisza. Była to zamożna dzielnica wolno stojących domów zbudowanych w latach pięćdziesiątych, kiedy Londyn Zewnętrzny jeszcze nie cierpiał na niedostatek terenów budowlanych, i Lis przypuszczał, że tutejsi mieszkańcy nie wściubiają nosa w cudze sprawy. Trzydzieści metrów dalej zobaczył mężczyznę z nadwagą wsiadającego do samochodu, nowiutkiego lexusa. Mężczyzna go nie zauważył. Wyglądał na zmęczonego i zestresowanego. Baran, pomyślał Lis z pogardą. Facet nie żyje, tylko wegetuje. Nie widzi niczego oprócz swojego małego podmiejskiego światka. Cóż, dzisiaj będzie inaczej. Dzisiaj ten człowiek, podobnie jak miliony innych, zwróci uwagę na świat istniejący poza progiem własnego domu. Dzisiaj bowiem świat do nich wszystkich zawita z zemstą.
Lis tyłem wjechał przez bramę na żwirowy podjazd i zatrzymał furgonetkę tuż przed wejściem frontowym. Otworzył tylne drzwi wozu i wrócił do domu.
— Dobra, teraz wybierzemy się na krótką przejażdżkę! — zawołał po wejściu do kuchni, zadowolony, że nikt się nie poruszył.
— Możesz nam powiedzieć, dokąd nas zabieracie? — zapytał ojciec, nie odwracając głowy.
— Niestety nie, ale mogę zapewnić, że wasz pobyt poza domem będzie krótkotrwały. Wieczorem was zwolnimy i ta przygoda pozostanie tylko nieprzyjemnym wspomnieniem.
Gdy skończył mówić, wyciągnął z plecaka paralizator, włożył kartridż i wystrzelił w ojca dwie elektrody. Mężczyzna z potężnym hukiem runął na podłogę. Dzieci podskoczyły.
— Co pan zrobił mojemu tacie?! — wrzasnął Oliver.
— Uciszyłem go na chwilę — odparł chłodno Lis.
Podczas przetrzymywania zakładnika nie wolno dopuścić do tego, żeby ten przyzwyczaił się do sytuacji. Przestrzeganie powyższej zasady jest jednym z kluczy do sukcesu. Najlepszy sposób na osiągnięcie celu polega na bezustannym wprowadzaniu szokujących zmian.
Lis zrobił to więc po raz drugi — podszedł do Olivera i uderzył go w głowę.
Chłopak nie spodziewał się ciosu. Potknął się i o mało nie upadł, ale Lis złapał go za kołnierz szkolnego blezera i, słaniającego się na skrępowanych nogach, wywlókł na korytarz. Tymczasem Byk chwycił bliską histerii Indię za kark, wbił jej lufę pistoletu w plecy i wyprowadził ją z kuchni.
Oliver ze świstem wciągnął powietrze, gdy zobaczył zwłoki Magdy. Dziewczyna siedziała z przechyloną głową, miała lekko otwarte usta i język wysunięty na dolną wargę, jakby stroiła śmieszne miny. Jej oczy były zamknięte, jasne włosy — całe we krwi.
— Nie żyje — powiedział. W jego głosie po raz pierwszy pojawiła się płaczliwa nuta.
Zanim mógł coś dodać, Lis podłożył mu nogę i zmusił go, żeby usiadł na podłodze tak blisko martwej dziewczyny, że prawie stykali się ramionami. Byk posadził Indię po drugiej stronie Magdy, przyciskając jej tłumik do czoła, by wymusić posłuszeństwo. Dziewczynka przestała płakać, ale na jej twarzy malowała się rozpacz.
Lis po raz drugi wyjął iPhone’a ojca i zrobił całej trójce dwa zdjęcia. Potem włączył kamerę i nagrał, jak Byk powoli przesuwa pistolet od głowy jednego dziecka do głowy drugiego. Przekaz był oczywisty.
Kiedy skończyli, Lis nałożył dzieciom kaptury, okręcił je taśmą samoprzylepną, a następnie kolejno zaprowadził bliźnięta do furgonetki. Kazał im się położyć jedno obok drugiego na podłodze, sprawdził, czy nie mają przy sobie telefonów komórkowych, i zamknął drzwi. Wyłączył iPhone’a ojca. Był profesjonalistą i wiedział, jak łatwo jest namierzyć komórkę. Musiał dopilnować, żeby policja nie odkryła, jaką trasę pokona i dokąd trafi ten telefon.
W końcu odwrócił się w stronę Byka.
— Wiesz, co robić — powiedział powoli. — Już czas.
Byk skinął głową i razem weszli do domu.
Ojciec w dalszym ciągu leżał na podłodze, wciąż jeszcze porażony paralizatorem, ale ponieważ był potężnym facetem, już zaczynał dochodzić do siebie.
Lis patrzył, jak Byk siada mu na piersi, kolanami przyciskając jego ramiona, i przykłada tłumik do jego czoła. Przerażony mężczyzna szeroko otworzył oczy i próbował poruszyć głową, ale wciąż był na wpół przytomny. Byk spojrzał na Lisa jak pies czekający na komendę pana.
Lis skinął głową i Byk pociągnął za spust.
Ich plan nie przewidywał zabierania ojca. Istniało zbyt wielkie ryzyko, że facet spróbuje zostać bohaterem, a poza tym dzieciaki były im bardziej potrzebne niż on.
— Teraz jesteś jednym z nas — powiedział Lis, kiedy Byk powoli się podniósł.
Byk się uśmiechnął. Wyglądał na zadowolonego.
Lis zabrał mu pistolet i wsunął go za pasek z tyłu spodni. Gdy wyszli z domu, spojrzał na zegarek.
Siódma pięćdziesiąt jeden. Cała dotychczasowa akcja, od momentu zapukania do drzwi, trwała sześć minut. Zgodnie z rozkładem.
Ale kiedy podeszli do przodu furgonetki, Lis napotkał pierwszą tego dnia przeszkodę. Starsza pani z szaloną białą fryzurą, jak ten niemy z braci Mara, obok otwartej bramy prowadziła kilka szczurkowatych psów. Najwidoczniej cechowała ją wieczna podejrzliwość typowa dla koordynatora straży sąsiedzkiej, bo od razu zwolniła i obrzuciła ich obu przeciągłym spojrzeniem, które mówiło, że: a) wcześniej ich nie widziała w tych stronach i: b) właśnie z tego powodu nie zapomni szczegółów ich wyglądu, po prostu na wypadek, gdyby mieli jakieś niecne zamiary.
Ona też będzie musiała umrzeć.
Lis wiedział, że wygląda jak przeciętny około trzydziestopięcioletni biały mężczyzna, więc uznał, że starsza pani z przedmieścia nie powinna się spodziewać zagrożenia. Szeroko się do niej uśmiechnął.
— Przepraszam! — krzyknął, chowając przed nią pistolet i ruszając w jej stronę. — Czy mogłaby nam pani pomóc?
Jego plan był prosty. Wciągnie ją za bramę, jednym szybkim ruchem skręci jej kark i ukryje ciało w krzakach. Potem podusi te małe jazgotliwe kundle.
Starsza pani przystanęła, ale wcale nie patrzyła na Lisa, który wciąż szczerzył zęby w uśmiechu. Spoglądała w kierunku furgonetki i Byka. Plan miał jeden minus — Byk. Lis był pewien, że wielki gamoń dokłada wszelkich starań, żeby nie wyglądać podejrzanie, i przez to sprawia wrażenie winnego jak cholera. Albo, co gorsza, wlepia w starą sukę te swoje martwe ślepia.
Lis zmniejszał odległość. Mówił, próbując uśmierzyć jej podejrzenia.
— Mieliśmy dostarczyć pralkę, ale nikt nie odpowiada...
Jeszcze trzy sekundy, a będzie po niej.
Nagle starsza pani zrobiła przestraszoną minę.
— Przykro mi, nie mogę pomóc — powiedziała prędko i zanim mógł ją złapać, odwróciła się na pięcie. Śpiesznie wyszła za bramę w chwili, gdy przejeżdżająca obok ciężarówka UPS zwolniła, żeby nie potrącić aut zaparkowanych po obu stronach jezdni.
Lis zaklął i szybko zawrócił do furgonetki.
— Nie obrzuciłeś jej jednym z tych swoich spojrzeń, co? — zapytał Byka, zajmując obok niego miejsce w samochodzie.
Byk pokręcił głową, wyraźnie gotów do obrony.
— Wcale na nią nie patrzyłem, Lisie. Szczerze. — Głos miał niski, ale mówił z irytującym dziecinnym popiskiwaniem.
Lis westchnął; wiedział, że dociekanie nie ma sensu. Zapuścił silnik i wyjechał z podjazdu.
Starsza pani znajdowała się już dwadzieścia metrów dalej, odwrócona do nich plecami. Lekko przekrzywiała głowę, jakby nadsłuchiwała odgłosów pościgu. Rozwidniało się i próba ataku byłaby zbyt ryzykowna, więc Lis pojechał w przeciwnym kierunku. Miał nadzieję, że zanim kobieta zrozumie znaczenie widzianej przed chwilą sceny, będzie o wiele za późno, żeby ona albo ktokolwiek inny mógł w związku z tym coś zrobić.
Zaczął mżyć listopadowy deszcz, którego chłód przenika do szpiku kości. Lis spojrzał w szare jak ołów niebo i pomyślał, że to naprawdę straszny dzień.
I że dla wielu osób, zwłaszcza dla tych z tyłu furgonetki, wkrótce stanie się jeszcze straszniejszy.
Siedem godzin później
2
15.05
W końcu to zrobiła. Zaręczyła się. Miała dwadzieścia osiem łat — niemal staruszka w oczach pokolenia jej rodziców. Prawdę mówiąc, w tym wieku jej matka miała już troje dzieci. Ale w przeciwieństwie do matki, która młodo wyszła za mąż i została w domu, żeby wychowywać dzieci, Elena Serenko poświęciła się pracy zawodowej. Po dziesięciu latach od przyjazdu z Polski do Londynu, gdzie zaczynała jako nocna recepcjonistka w zapuszczonej norze w Catford, została najmłodszym kierownikiem zmiany w liczącym trzysta dwadzieścia pokoi hotelu Stanhope przy Park Lane, jednym z najbardziej prestiżowych pięciogwiazdkowych hoteli West Endu. Całkiem niezłe osiągnięcie jak na dziewczynę z Krasnegostawu.
A teraz, po tej długiej drodze w górę, wyglądało na to, że odejdzie. Rod, jej chłopak, z którym chodziła od półtora roku — przepraszam, narzeczony — pochodził z Australii i chciał, żeby właśnie tam zamieszkali. Namawiał ją na to od miesięcy. Jego dom rodzinny stał w nadmorskim miasteczku godzinę drogi na południe od Sydney i Elena wiedziała, że Rod bardzo tęskni za słońcem i oceanem. Szczerze mówiąc, po dziesięciu latach spędzonych w szarym, dżdżystym Londynie ją też kusiła zmiana klimatu. Australia leży na drugim końcu świata, więc od rodziny i przyjaciół dzieliłyby ją tysiące kilometrów. Ale Elena zawsze pragnęła podróżować, urodziła się z żyłką awanturniczą i wiedziała, że będzie żałować, jeśli nie da sobie szansy i nie spróbuje.
Kiedy więc wczoraj wieczorem w salonie ich wspólnego mieszkania Rod niespodziewanie poprosił ją o rękę, zgodziła się z zachwytem, ponieważ mimo jego wad (a, jak wszyscy mężczyźni, miał ich mnóstwo) naprawdę go kochała. Później znowu ją zaskoczył, mówiąc, że chce wrócić do domu na Boże Narodzenie. Na zawsze. Z nią.
Do Bożego Narodzenia zostało tylko pięć tygodni, co oznaczało, że musiałaby złożyć wymówienie w ciągu paru dni. Poprosiła Roda o trochę czasu do namysłu, bo wszystko stało się tak nagle, a on, ponieważ był, jaki był, wyraził zgodę. Teraz, gdy szła przez wystawnie urządzony hol Stanhope, odruchowo sprawdzając, czy kwiaty w wazonach pod ścianami są świeże i odpowiednio ułożone, podjęła decyzję. Tak po prostu. Zwykle nie ulegała impulsom, ale wiedziała, że ta decyzja jest słuszna. Pojedzie i zacznie nowe życie na drugim końcu świata.
Ta myśl przepełniała ją mieszaniną zdenerwowania i podniecenia. Przysięgła sobie, że zadzwoni do Roda i przekaże mu dobrą nowinę, gdy tylko znajdzie wolną chwilę. Najpierw jednak musiała zająć się bardziej naglącą sprawą. Panem Al-Jahabim.
Pan Al-Jahabi był jednym ze stałych gości hotelu, zamożnym Saudyjczykiem, który często przyjeżdżał do Londynu w interesach. Przeważnie w sierpniu, żeby uciec przed upałem pustyni, wraz z rodziną wynajmował apartamenty na ostatnim piętrze. Był nadzwyczaj cennym klientem i nigdy nie szczędził napiwków. Miał jednak nienasycony apetyt seksualny, który, o ile Elena wiedziała, przekraczał wszelkie możliwe normy. Każdej nocy, gdy nie było z nim jego żon, korzystał z usług prostytutek. Nie był to problem sam w sobie. Wielu samotnych mężczyzn w Stanhope (i w większości innych hoteli) przyjmowało w swoich pokojach osoby do towarzystwa i wszystkie próby ograniczenia tej praktyki zawsze były skazane na niepowodzenie. Jeśli więc sprawy załatwiano dyskretnie, kierownictwo przymykało oko. Problem z panem Al-Jahabim polegał na tym, że nie wystarczały mu prostytutki. W ciągu ostatniego roku co najmniej trzykrotnie przystawiał się do pracownic. Raz pokojówka oskarżyła go o napaść seksualną i dopóty groziła, że pójdzie na policję, dopóki pan Al-Jahabi nie dał jej tysiąca funtów napiwku — albo łapówki, w zależności od punktu widzenia. Pokojówka, dziewczyna z Filipin, niedługo później odeszła z pracy. Zdarzenie miało miejsce sześć miesięcy temu i od tamtej pory pan Al-Jahabi zachowywał się jak należy, a przynajmniej panował nad swoim temperamentem.
Do tego popołudnia.
Według Colina, kierownika zmiany od siódmej do piętnastej, parę minut po trzynastej pokojówka poszła posprzątać pokój, gdzie zobaczyła nagiego i podnieconego pana Al-Jahabiego, który poprosił o coś zwanego (słowa Colina) „szczęśliwym zakończeniem”. Pokojówka uciekła i natychmiast poskarżyła się swojemu szefowi, Mohammedowi, a ten powiadomił Colina. Colin zdołał uspokoić pokojówkę, odwiódł ją od robienia afery, obiecał, że załatwi tę sprawę, i dał jej wolne na resztę dnia.
Tyle że niczego nie załatwił. Wymyślił wymówkę, że musi zająć się rodziną, która nie chce zwolnić pokoju, i rozmowę z panem Al-Jahabim zostawił Elenie, co było dla niego typowe. Nikt nie chciał denerwować pana Al-Jahabiego z obawy, że przeniesie gdzieś indziej swoją wyjątkowo cenną osobę i obwini o to tego, kto wszedł mu w drogę. Elena jednak wiedziała, że musi poruszyć tę kwestię. Marzyła jedynie, żeby przestał jej doskwierać uporczywy kac po nocnym świętowaniu. Piąta nad ranem nie jest najlepszą porą na kładzenie się spać, kiedy trzeba wstać do pracy, nawet jeśli zaczyna się o trzeciej po południu.
W drodze na górę Elena szybko rozejrzała się po półpiętrze, żeby sprawdzić, czy sala balowa została należycie wysprzątana po trzydniowej konferencji, która skończyła się tego ranka (została i wyglądała nieskazitelnie), po czym weszła do przyległej kuchni.
Jak we wszystkich wielkich hotelach, w Stanhope były liczne kuchnie usytuowane w punktach cateringowych, służące do podgrzewania dań dostarczanych z głównej kuchni na parterze, żeby zyskały odpowiednią temperaturę przed podaniem na stół. W kuchni za salą balową znajdowała się podręczna spiżarnia, łubiana przez pewnych członków personelu, ponieważ pod dolną półką było miejsce idealne na ukradkową drzemkę. Wystarczyło się tam wsunąć i wygodnie ułożyć. Schowek cieszył się taką popularnością, że parę miesięcy wcześniej dwóch sprzątaczy z Bangladeszu nawet się o niego pobiło, wskutek czego jeden trafił do szpitala ze złamanym nosem, bo ten drugi przyłożył mu dużą puszką ananasa w kawałkach. Od tamtej pory często się mówiło o zabiciu wolnego miejsca deskami, ale jak dotąd nikt się do tego nie zabrał, prawdopodobnie dlatego, że wszyscy lubili od czasu do czasu uderzać tam w kimono, łącznie z samą Eleną (choć tylko raz i zaledwie na dziesięć minut).
Czując się w dziwnie psotnym nastroju, Elena podeszła na palcach do drzwi spiżami i po cichu je otworzyła. W mroku pochyliła się, żeby zajrzeć pod półkę, choć łagodne pochrapywanie już ją poinformowało, że ktoś tam śpi.
Uśmiechnęła się. To Clinton, sędziwy konserwator, który pracował w hotelu od ponad trzydziestu lat. Leżał na wznak, z pasem z narzędziami przy boku, i spał jak dziecko, jego wydatny brzuch wznosił się i opadał miarowo.
Gdyby się okazało, że to ktoś inny, Elena by go zbudziła i dała mu burę, ale ponieważ była w dobrym humorze, a Clinton ciężko pracował i wyglądał tak cholernie spokojnie, nie mogła się zmusić, żeby to zrobić. Dlatego go zostawiła i po cichu zamknęła drzwi.
W Stanhope na najwyższym — dziesiątym — piętrze znajdowały się cztery luksusowe apartamenty, wszystkie z prywatnymi tarasami i widokiem na zieleń Hyde Parku. Kosztowały przeciętnie cztery tysiące funtów za dobę — grosze dla kogoś takiego jak pan Al-Jahabi, który już od tygodnia zajmował największy i najdroższy z nich.
Poza powitaniem go, kiedy wraz ze swoją świtą przybył do hotelu, Elena nigdy wcześniej nie musiała rozmawiać z panem Al-Jahabim; teraz też się do tego nie paliła. Zebrała się w sobie, stanęła przed jego drzwiami, odetchnęła głęboko i zapukała.
Przez parę sekund nie było odpowiedzi. Już miała zapukać ponownie, kiedy drzwi się lekko uchyliły i stanęła w nich młoda kobieta, niewiele więcej niż osiemnastoletnia, ale ze stwardniałymi rysami kogoś, kto uprawia zawód pogardzany przez innych.
— Och — mruknęła, mierząc Elenę od stóp do głów z lekko zniesmaczoną miną. — Myślałam, że to obsługa. Zamówiliśmy szampana.
Tłumiąc irytację i obrzucając prostytutkę zimnym spojrzeniem, Elena się przedstawiła, po czym poprosiła o rozmowę z panem Al-Jahabim.
— Tylko zobaczę, czy jest wolny — powiedziała dziewczyna, odwzajemniając zimne spojrzenie, i zamknęła drzwi.
Minęły dobre dwie minuty, zanim drzwi znów się otworzyły, tym razem odsłaniając tęgiego Araba po pięćdziesiątce z gęstymi czarnymi wąsami, ubranego jedynie w czarny płócienny szlafrok. Wiedząc, że nie może przeprowadzić tej rozmowy w korytarzu, chociaż tak by wołała, Elena przeprosiła za najście i powiedziała, że chciałaby z nim zamienić słówko na osobności.
Uśmiechnął się, jakby to była najbardziej naturalna rzecz pod słońcem, i wprowadził ją do przestronnego holu. Drzwi do innych pokoi były zamknięte, ale Elena słyszała chichotanie dobiegające z głównej sypialni.
— Proszę spocząć, panno... — zaczął, spoglądając na identyfikator Eleny i wskazując jej skórzaną sofę w kącie. Podszedł do niej. — Serenko?
— Tak — odparła, cofając się o krok. Miała wysokie obcasy, lecz mimo to był od niej wyższy o kilkanaście centymetrów. — I wolę stać, dziękuję. Otrzymaliśmy poważną skargę od jednej z osób z personelu.
— Naprawdę? A czego dotyczyła skarga?
— Podobno pan się obnażył i robił sugestywne komentarze. Jest pan bardzo cennym klientem, panie Al-Jahabi, ale Stanhope nie może tolerować takiego traktowania swojego personelu. — Ty obleśny stary łajdaku, dodała w myśli. Potrafiła zdumiewająco dobrze się kontrolować, kiedy jej na tym zależało.
Pan Al-Jahabi parsknął śmiechem i Elena zauważyła, że jego wzrok jest nieco rozbiegany, a on sam niezbyt pewnie trzyma się na nogach. Wyglądało to na skutki klasycznej kombinacji alkoholu i koki.
Boże, tylko tego brakowało.
— Co dokładnie mówi? Że pokazałem jej fiuta? Dlaczego miałbym to robić?
— Nie jestem pewna, panie Al-Jahabi, ale...
— Mam tu dwie piękne dziewczyny. Nie potrzebuję waszych pokojówek. — Urwał, przebiegle patrząc na nią oczami o zwężonych źrenicach. — Chociaż... gdyby wyglądała jak pani, mógłbym się skusić. Chciałaby pani zarobić trochę prawdziwych pieniędzy, panno See-Renko? — Sięgnął do kieszeni szlafroka, wyjął gruby plik banknotów i znów się pochylił w jej stronę.
W jego oddechu Elena wyczuła zapach gorzałki i zrobiło jej się niedobrze. Musi się stąd wydostać, i to szybko. I kiedy tylko to zrobi, bezzwłocznie skontaktuje się z Siobhan, dyrektorką, która wyjechała na jakiś kurs. Poprosi ją o zgodę na natychmiastowe wyrzucenie tego człowieka z hotelu bez względu na to, jak cennym jest klientem.
— Chyba chcesz, co? — zapytał lubieżnie pan Al-Jahabi; stał teraz tak blisko, że jego szlafrok muskał jej spodnium. — Może do nas dołączysz na jakiś czas, co? Wciągnij trochę koki. Spodoba ci się.
Zaczął odliczać z pliku pięćdziesięciofuntowe banknoty; wartość każdego z nich przekraczała połowę dniówki kierownika zmiany po opodatkowaniu. Dla człowieka takiego jak on to było nic. Po jego aroganckiej, pijackiej gębie Elena poznała, że w przeszłości kupił mnóstwo ludzi, pokazując im odrobinę swojego bogactwa.
Odruchowo, bez zastanowienia, kopnęła go kolanem w krocze. Mocno.
Pan Al-Jahabi na skutek totalnego szoku szeroko otworzył oczy. Elena też była zszokowana. Nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś takiego (wyjąwszy jeden przypadek, kiedy miała dziewięć lat i starszy brat Krzyś usiłował jej wepchnąć dżdżownicę do buzi) i przez długą nierealną chwilę patrzyła, jak pan Al-Jahabi osuwa się na kolana, oburącz trzymając się za obolałe miejsce. Z jego ust popłynął przeciągły jęk. Przytomniejąc, odwróciła się i szybko wyszła z apartamentu, próbując przyjąć do wiadomości fakt, że właśnie dokonała czynnej napaści na jednego z najbogatszych, nieliczących się z pieniędzmi gości Stanhope.
Przystanęła w korytarzu, starając się uspokoić. Nawet gdyby powiedziała Siobhan całą prawdę o tym, co się stało, nie łudziła się, że zachowa posadę. Al-Jahabi był bogaty Miał władzę. Dlatego takie ekscesy uchodziły mu na sucho. Zażąda zemsty i nie będzie musiał długo na nią czekać. Elena zdawała sobie sprawę, że hotel nie wystawi jej referencji, co będzie oznaczać, że nie dostanie przyzwoitej pracy w Australii. Cholernie niesprawiedliwe, że wydarzyło się to w dniu, który powinien być jednym z najszczęśliwszych w jej życiu. Zbierało jej się na płacz, ale zmusiła się do zachowania zimnej krwi. Jak mawiała jej babcia, łzy nie rozwiążą problemu.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła do wind, po drodze zastanawiając się, czy ten dzień może być jeszcze gorszy.
3
15.25
Westfield w Shepherd’s Bush jest największym i jednym z najnowszych centrów handlowych w Londynie. Otwarte 30 października 2008 roku, mieści dwieście pięćdziesiąt pięć sklepów na powierzchni ponad pięćdziesięciu tysięcy metrów kwadratowych, co jest odpowiednikiem trzydziestu boisk piłkarskich.
Bezpośrednio pod centrum znajduje się parking podziemny z czterema i pół tysiącem miejsc i chociaż do Bożego Narodzenia było jeszcze ponad pięć tygodni, już zaczynało brakować przestrzeni, gdy Smok białym fordem transitem wjechał na górny poziom. Czystym trafem udało mu się znaleźć miejsce obok przejścia dla pieszych, ledwie pięćdziesiąt metrów od Waitrose Customer Collection Point i wejścia do wind. Kątem oka zobaczył, jak znękana kobieta w drogim ubraniu pochodzącym od znanego projektanta wypakowuje z nowiutkiej luksusowej terenówki dwóch chłopców w wieku przedszkolnym i wpycha ich do podwójnego wózka. Jeden z malców szamotał się w jej ramionach; twarz kobiety wyrażała złość i frustrację, gdy na nich krzyczała, chociaż była za daleko, żeby Smok słyszał jej słowa.
Obserwował ją przez chwilę, zastanawiając się, jaką przyjemność czerpie ze swojego bogactwa. Przypuszczał, że niewielką. Na tym polegał problem tych ludzi. Wiedli pozbawione radości, puste życie, a ponieważ wszystko przychodziło im tak cholernie łatwo, w końcu stawali się miękcy, grubi i leniwi.
Z tyłu furgonetki, pod flagą klubu piłkarskiego Tottenham Hotspur, leżało szesnaście czterdziestosiedmiokilogramowych butli propanu spiętrzonych jedna na drugiej po cztery sztuki. Pomiędzy butlami i przednimi siedzeniami tkwił plecak, który zawierał specjalnie zmodyfikowany telefon komórkowy nastawiony na tryb wibrowania, bateria i trzykilogramowa bryła plastycznego materiału wybuchowego C4. Po zadzwonieniu na komórkę wibracje spowodują zamknięcie obwodu elektrycznego, a tym samym odpalenie detonatora i detonację plastiku, co pociągnie za sobą eksplozję butli z propanem w ogromnej kuli ognia.
Liczba ofiar nie będzie duża, ponieważ wybuch bomby porazi tylko ludzi znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie, idących do sklepów albo wracających do swoich samochodów. Siła eksplozji nie wystarczy, żeby spowodować zniszczenia wewnątrz samego centrum handlowego. Ale nie taki był cel ataku. Tak naprawdę chodziło o wywołanie paniki i chaosu wśród cywilów w bezpośredniej okolicy oraz o rozproszenie i podzielenie sił policyjnych, żeby reagowały wolniej, kiedy rozpocznie się główna operacja.
Smok obserwował znękaną kobietę, gdy wiozła dzieci chodnikiem. Zastanawiał się, czy będą wśród ofiar. Miał nadzieję, że nie. Nie lubił łączyć konkretnych twarzy z nazwiskami ofiar. Zawsze wierzył w przeznaczenie. Jeśli jest ci pisany koniec, to pora się żegnać i nic na to nie poradzisz. Świat nie jest sprawiedliwy. Nigdy nie był i pomimo wysiłków przynajmniej części ludzkości nigdy nie będzie. Smok mógł tylko chronić siebie i był pewien, że robił to całkiem skutecznie. Furgonetka miała fałszywe tablice rejestracyjne. Po drodze założył kolejny fałszywy komplet, żeby policja nie mogła wyśledzić pojazdu przy użyciu ANPR, czyli systemu automatycznego rozpoznawania tablic rejestracyjnych. Z uwagi na liczne kamery monitoringu, które sfilmują go, gdy będzie szedł przez budynek, zmienił również swój wygląd. Dzięki samoopalaczowi jego skóra zyskała odcień oliwkowy, soczewki kontaktowe zmieniły kolor jego oczu z szarego na ciemnobrązowy, a włosy miał znacznie dłuższe i ciemniejsze niż zwykle. Żeby zmylić policyjny program służący do rozpoznawania twarzy, powiększył nos i za pomocą silikonowej nakładki w odpowiednim kolorze zmienił jego kształt. Wypchał także policzki, przez co wydawał się pyzaty, i tuż pod lewym okiem nakleił duże, wypukłe znamię wielkości monety pięćdziesięciopensowej. Jeśli później jacyś świadkowie zostaną poproszeni o podanie jego rysopisu, będą pamiętać przede wszystkim to znamię.
Wiedział, że powodzenie można osiągnąć tylko przez drobiazgowe przygotowania. Tę operację zaplanowali do ostatniego szczegółu. Przepełniony odurzającą mieszaniną pewności siebie i podniecenia, uczuć, których ostatnimi czasy doświadczał zbyt rzadko, Smok wysiadł z furgonetki i dołączył do skąpego, ale nieprzerwanego strumienia klientów płynącego ku nirwanie zakupów.
4
Nigdy nie jesteś przygotowany na coś takiego. Na chwilę, kiedy lekarz wchodzi do pokoju i cicho zamyka za sobą drzwi, a ty widzisz jego twarz. Wyraża ponurą rezygnację, gdy szykuje się do przekazania ci wiadomości, na które czekałeś od czasu przeprowadzenia badań. I wiesz, że usłyszysz złe wieści. Jest tak, jakby wraz z lekarzem nieproszone zakradły się do pokoju.
Modlisz się do Boga wszechmogącego. Właśnie to od dwóch tygodni robiłeś każdej nocy, mimo że od lat jesteś niewierzący. Ponieważ nigdy wcześniej nie musiałeś myśleć o śmierci. Śmierć zawsze była abstrakcją, czymś odległym. Czymś, co spotyka innych ludzi. Na rany Chrystusa, to kurewsko niesprawiedliwe! Masz czterdzieści pięć lat. Jesteś jeszcze młody. Wieki temu rzuciłeś palenie; pewnie zbyt dużo piłeś, lecz nie więcej niż inni, których znasz; dobrze się odżywiałeś — może jadłeś za dużo gotowych dań, jasne, ale kto w dzisiejszych czasach tego nie robi? — i zdecydowanie nie cierpisz na nadwagę. Jeśli już, jesteś za szczupły. Co najmniej raz w tygodniu, czasami dwa, a nawet trzy razy, chodzisz na siłownię. Jesteś wysportowany. Jesteś zdrowy.
Jednak prawda wygląda inaczej. Ponieważ twarz lekarza nadal jest ponura. Lekarz bierze głęboki oddech, opanowuje się i...
— Obawiam się, panie Dalston, że nic nie możemy zrobić. Rak jest nieoperacyjny.
Dziwne, nie reagujesz. Po prostu siedzisz i teraz, gdy usłyszałeś wyrok, ogarnia cię posępny spokój. Przynajmniej skończył się czas niepewności.
Lekarz, elegancki drobny Azjata, pan Farouk, który zawsze nosi muszki w wesołych kolorach, zaczyna mówić o chemioterapii i o jej wpływie na przedłużenie życia, ale w zasadzie nie słuchasz. Masz tylko jedno pytanie. Oczywiste. To, które wszyscy zadają od razu.
— Ile?
Z chemioterapią do dwóch lat, chociaż doktor Farouk szybko dodaje, że nie ma żadnej gwarancji i że czas może być znacznie krótszy. Prawdopodobnie rok. Ale bez żadnej gwarancji.
— A bez chemioterapii?
Odpowiada natychmiast.
— Moim zdaniem pół roku, to absolutne maksimum.
— I nie ma żadnej nadziei? — Musisz o to zapytać, chociaż wiesz, że doktor Farouk jest jednym z najwybitniejszych onkologów w Wielkiej Brytanii, człowiekiem, któremu zapłaciłeś kupę kasy za konsultację właśnie dlatego, że można ufać jego słowu. Przemawia przez ciebie instynkt przetrwania. Szukasz maleńkiej iskierki nadziei.
— Nie — mówi cicho. — Niestety.
I o to chodzi. Zapadł wyrok śmierci.
W końcu Martin Dalston zrezygnował z chemioterapii. Nie widział sensu w leczeniu, ponieważ efekt zawsze będzie taki sam. Kuracja przedłużyłaby agonię, to wszystko. Kiedy poinformował o tym byłą żonę i syna, który w wieku siedemnastu lat był na tyle dojrzały, żeby zrozumieć konsekwencje jego decyzji, oboje próbowali nakłonić go do zmiany zdania. „Nigdy nie wiadomo, może przez ten czas znajdą lekarstwo”, tak brzmiał dość optymistyczny argument Sue. Ale Martin przeczytał wystarczająco dużo o zaawansowanym raku wątroby, żeby wiedzieć, że nie stanie się to tak szybko. Powiedział im, że chce się cieszyć swoimi ostatnimi dniami, chociaż słowa te brzmiały pusto w jego uszach. Sue dwa lata temu ponownie wyszła za mąż, więc te ostatnie dni nie będą jej dotyczyć, i choć okazała wielkie współczucie, Martin odniósł wrażenie, że nie będzie zbyt długo nosiła po nim żałoby.
Robert zareagował inaczej. Kiedy był mały, on i ojciec byli sobie bardzo bliscy. Oddalili się od siebie, gdy małżeństwo znalazło się w spirali śmierci. Robert zazwyczaj popierał matkę w ich kłótniach albo ignorował oboje i niekiedy Martin czuł, że toczy wojnę z żoną i synem, jednocześnie próbując utrzymać na powierzchni swoją firmę. Ale wiadomości o raku znowu ich zbliżyły. Wyjechali na tydzień do Hiszpanii, na wyprawę wędkarską po rzece Ebro, gdzie odnowili więzi przy dobrym jedzeniu, dobrym winie i dobrych rozmowach. Wycieczka okazała się tak udana, że Martin zaczął się nawet zastanawiać, czy nie zabrać syna w trzytygodniową podróż po Australii, żeby pokazać mu Wielką Rafę Koralową, interior i Wielką Drogę Oceaniczną.
A potem zaczęła się choroba: ataki silnego bólu brzucha, chroniczne zmęczenie, mdłości i w końcu coraz szybsza utrata wagi. Martin wiedział, że gaśnie. Biorąc pod uwagę swoje poglądy na kurację, miał tylko dwie możliwości. Pierwsza: pozwolić rakowi zabrać go we własnym tempie, a Robertowi bezradnie patrzeć, jak jego tata się rozsypuje. Druga: zakończyć sprawy po swojemu.
Martin nigdy nie był szczególnie odważny. Zawsze unikał konfrontacji i, prawdę mówiąc, unikał również podejmowania poważnych decyzji. Ale może, pomyślał, gdy tego popołudnia wszedł do holu hotelu Stanhope, ostatecznie ma w sobie wewnętrzną siłę — ten dzień miał być ostatnim dniem jego życia, a jednak odczuwał absolutny spokój.
Cztery dni temu zarezerwował pokój numer 315. Z początku recepcjonistka twierdziła, że hotel nie może zagwarantować konkretnego pokoju, ale wtedy wyjaśnił, że mu na nim zależy, ponieważ zatrzymał się w nim z żoną w noc poślubną i tam chciałby spędzić ich dwudziestą rocznicę.
Niestety, nic z tego nie było prawdą. Martin nie nocował w Stanhope z Sue, ale nawet po wszystkich tych latach z pokojem numer 315 wiązały się ważne wspomnienia. Gdy podszedł do lady recepcyjnej, jak na ironię najbardziej martwiło go to, czy hotel przez przypadek nie wynajął pokoju komuś innemu.
Tak się jednak nie stało, a ponieważ minęła już czternasta, pokój na niego czekał.
Ładna młoda recepcjonistka, mówiąca z lekkim obcym akcentem, uśmiechnęła się i życzyła mu przyjemnego pobytu. Grzecznie jej podziękował i ruszył do wind z nadzieją, że nie zwróciła uwagi, że ma ze sobą bardzo mały bagaż.
W związku z realizacją swojego planu w miejscu publicznym, takim jak pokój w hotelu, gdzie jego ciało nieuchronnie odkryje jakiś pechowy członek personelu, po raz pierwszy odczuł wyrzuty sumienia. Zapewne mógłby to zrobić w ciasnym mieszkanku, które nazywał domem, ale taki koniec wydawał mu się za bardzo samotny. Musiał przyznać, że jest coś pocieszającego w tym, że w pobliżu będą inni ludzie, nawet jeśli nieznajomi.
Podszedł do drzwi pokoju numer 315 i stanął, zalany przez powódź wspomnień, wspomnień czasów, kiedy naprawdę był zakochany — w istocie naprawdę szczęśliwy — i poczuł, jak wzbiera w nim fala intensywnych emocji. To było ich miejsce. Od tamtej pory minęły dwadzieścia dwa lata i w tym pokoju zatrzymało się mnóstwo ludzi, ale to zawsze będzie ich miejsce. Myślał teraz o niej, będącej tysiące kilometrów stąd, i zastanawiał się, czy w ogóle jeszcze żyje. W ciągu ostatnich paru tygodni na serio rozważał, czy nie nawiązać z nią kontaktu, żeby dać jej znać, co się z nim dzieje. W końcu zadecydował, że nie powinien tego robić. Mógłby się rozczarować pod zbyt wieloma względami. Carrie Wilson należała do przeszłości i będzie znacznie lepiej, jeśli pozostanie dla niego tylko wciąż żywym, pięknym wspomnieniem.
Otworzył drzwi i wszedł do pokoju, gotów po raz ostatni przeżyć to wszystko ponownie.
5
Na miejsce spotkania wyznaczyli pusty magazyn na terenie rozległego kompleksu przemysłowego Park Royal, na północ od drogi A40, wynajęty na trzy miesiące przez trudną do wytropienia zagraniczną firmę zarejestrowaną w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
O piętnastej czterdzieści jako pierwszy przybył Lis. Prawie przez pięć minut otwierał skomplikowany zestaw zamków, które założyli, żeby zmaksymalizować bezpieczeństwo. Kiedy wszedł do środka i wyłączył najnowocześniejszy, podobno niemożliwy do rozbrojenia system anty włamaniowy, zamknął drzwi i szybko omiótł wykrywaczem pluskiew główną część magazynu. Mimo że był pewny, że nikt nie mógłby się tu dostać bez ich wiedzy, i jeszcze bardziej pewny, że w ich komórce nie doszło do przecieku, to przecież należał do ludzi, którzy nie pozostawiają niczego przypadkowi. Dlatego żył tak długo.
Gdy z satysfakcją stwierdził, że miejsce jest czyste, zadzwonił do Byka, używając jednego ze swoich trzech telefonów komórkowych. Rano zostawił wspólnika z dzieciakami w wynajętym domu pięć kilometrów stąd.
Byk odebrał po drugim sygnale i mruknął „tak”. Lis był zadowolony, że partner ma komórkę pod ręką i że zgłosił się w uzgodniony sposób, niczego nie zdradzając. Byk nie zaliczał się do najbardziej rozgarniętych i Lis musiał poświęcić sporo czasu, żeby przygotować go do roli, która była jedną z najważniejszych dzisiejszego dnia.
— To ja — powiedział, krążąc po magazynie. — Wszystko w porządku?
— Wszystko dobrze. Przed chwilą do nich zajrzałem.
Sprawiał wrażenie dość czujnego i Lis był pewien, że kiedy nadejdzie pora, nie będzie się wahał i zrobi to, co trzeba. Ale chciał mieć pewność, że Byk nie zapomni o czasie. Dziś najważniejsza była synchronizacja.
— Pamiętasz, kiedy masz się stawić w ostatecznym miejscu spotkania, prawda?
— Jasne. Przerabialiśmy to wystarczająco często. Dwudziesta trzecia zero zero.
— Ani minuty później. Nie musisz się śpieszyć, ale nie wychodź, dopóki nie dostaniesz ostatecznego potwierdzenia.
Byk powiedział, że rozumie. Nie był ani trochę zirytowany, że Lis po raz kolejny w ciągu trzech ostatnich dni zadaje mu to samo pytanie. Mówił tak, jakby był w pełni zaangażowany i bardzo się starał go zadowolić. Był to najważniejszy dzień w jego życiu i dobrze o tym wiedział.
Lis zakończył rozmowę i wyłączył telefon.
Na końcu wąskiego korytarza odchodzącego od głównej hali znajdowało się biuro. Otworzył drzwi, wszedł i zapalił światło. Pod ścianą naprzeciwko wejścia, ukryta za stosem pudeł, stała wielka, zamknięta na kłódkę skrzynia. Jak za każdym razem, kiedy był w biurze, Lis sprawdził zawartość, by się upewnić, czy nikt tu przy niczym nie manipulował.
Broń do operacji pochodziła z Kosowa. Mieli osiem karabinów AK-47, sześć pistoletów Glock 17 z tłumikami, granaty, kamizelki kuloodporne i dwadzieścia pięć kilogramów C4 wraz z detonatorami, a także tysiące sztuk amunicji. Wszystko to zostało zakupione od grupy byłych członków Armii Wyzwoleńczej Kosowa w transakcji zaaranżowanej przez klienta, a następnie przeszmuglowane do Unii Europejskiej w zamaskowanym przedziale ciężarówki, zwykle zarezerwowanym dla nielegalnych imigrantów.
Z powodu wysokiego poziomu bezpieczeństwa w brytyjskich portach i używania tresowanych psów do wykrywania materiałów wybuchowych zadecydowano, że lepiej zrezygnować z ciężarówki, żeby dostarczyć przesyłkę do kraju. Skrzynia została podrzucona do kryjówki w Antwerpii. Kontakt pośrednika znał belgijskiego szypra, który od czasu do czasu przerzucał haszysz do Wielkiej Brytanii. Sowicie opłacony szyper zgodził się przetransportować broń na pokładzie swojego kutra i wyładować ją przy użyciu pontonu na odludnym odcinku plaży na północ od Peterhead w Szkocji. Lis i paru innych członków grupy przejęli skrzynię i zawieźli ją do Londynu.
Materiał C4 był jeszcze w postaci proszku. Lis dostarczył go wraz z detonatorami do wynajętego garażu w Forest Gate, skąd jedno i drugie zostało zabrane przez ludzi, których zadanie polegało na skonstruowaniu bomb. Lis nie wiedział, kim oni są; po prostu podrzucił im C4. Dwa tygodnie później otrzymał anonimową wiadomość tekstową z informacją, że ma wrócić do garażu. Czekało tam na niego sześć identycznych czarnych plecaków marki North Face i mała walizka na kółkach, a wszystko to zawierało śmiertelnie groźną broń.
Lis nie zawracał sobie głowy zamykaniem skrzyni na kłódkę, ponieważ wiedział, że niebawem będą potrzebować zawartości. Wyjął kevlarową kamizelkę, sięgnął do wbudowanej obok drzwi szafki po poplamiony granatowy kombinezon malarski i przebrał się. Zapakował do plecaka zwyczajne ubranie, w którym tu przyjechał i które zamierzał wykorzystać później. Zbytnio się nie przejmował, że zostawi ślady DNA. Wynajęli miejscową firmę sprzątającą i nazajutrz odbędzie się tutaj profesjonalne czyszczenie parowe, które usunie wszelkie dowody jego obecności.
Lis czuł narastające podniecenie. O to chodziło. Zbliża się kulminacja miesięcy planowania. Odniesie sukces i cały świat będzie jego. Poniesie porażkę — i będzie to jego ostatni dzień na ziemi.
Śmierć albo chwała. Wybór był taki prosty. Przypominał mu o służbie w wojsku, o tych wszystkich — zbyt nielicznych — chwilach, kiedy uczestniczył w prawdziwych akcjach. Wtedy czuł, że żyje pełną piersią. Uwielbiał dreszczyk, o jaki przyprawiało go stosowanie przemocy, zawsze. I dzisiaj, po raz pierwszy od zbyt dawna, zamierzał skorzystać z okazji, by doświadczyć tej przyjemności na ogromną skalę.
Usłyszał dobiegający z głębi korytarza szmer otwieranych tylnych drzwi ładunkowych i uśmiechnął się.
Zaczynali przybywać inni.
6
Cat Manolis krążyła po pokoju hotelowym, zachodząc w głowę, co zatrzymuje jej kochanka: praca czy londyńskie korki.
Ich romans zaczął się dość niewinnie. Od czasu do czasu wymieniali uśmiechy, gdy mijali się na korytarzu w pracy albo w siłowni pod budynkiem, gdzie oboje ćwiczyli. Pierwszą rozmowę odbyli na ruchomej bieżni pewnego dnia o wpół do ósmej rano; obrzucił ją wówczas znaczącym spojrzeniem. Ale minęły tygodnie, zanim zaprosił ją na kawę. Spotkania musiały być zachowane w tajemnicy. Zawsze to samo. On był uwikłany w małżeństwo bez miłości — przystojny, charyzmatyczny mężczyzna potrzebujący kobiecej troski, posiadający ten rodzaj władzy, który jest afrodyzjakiem dla każdej kobiety, nawet prawie dwa razy młodszej.
Pewnego sobotniego ranka spotkali się przy kawie w przytulnej kawiarence na Południowym Brzegu. Powiedział żonie, że musi jechać do miasta, i razem spędzili kilka skradzionych godzin. Spacerowali brzegami Tamizy i Cat ujęła go pod rękę, gdy rozmawiali. Opowiedziała mu, że wychowała się w Nicei, że była jedynym dzieckiem ojca, który odszedł na długo przed jej narodzinami, i matki, która nigdy jej tego nie wybaczyła, jakby Cat w jakiś sposób ponosiła winę za jego brak odpowiedzialności. Że się stoczyła (chociaż nie chciała wyjawić zbyt wielu szczegółów swojego upadku) i później pozbierała — wzięła się w garść i wyszła za mężczyznę, który był miłością jej życia, lecz utraciła go przed swoimi dwudziestymi czwartymi urodzinami. Zrozpaczona, pięć lat temu przeniosła się do Londynu. Wydawał się szczerze wzruszony jej historią i opowiedział swoją, bardziej zwyczajną: jak od czasu studiów na uniwersytecie żył z tą samą kobietą, jak kiedyś był w niej zakochany, jak po trzydziestu latach pożycia i odchowaniu trojga dzieci z żaru ich miłości został tylko popiół, aż zapragnął uwolnić się od tego małżeństwa.
— Bardzo mi na tobie zależy — powiedział łagodnie, gdy nadszedł czas rozstania. Patrzył jej w oczy, żeby wiedziała, iż jego słowa płyną prosto z serca.
Pocałowali się namiętnie. Było to coś, do czego po prostu musiało dojść, i zdawało się, że pocałunek trwał bardzo długo.
Kiedy w końcu odsunęli się od siebie, obiecali sobie ponowne spotkanie, gdy tylko okoliczności na to pozwolą.
Od tamtej pory mieli trzy schadzki — wszystkie obejmowały kawiarnię, potem spacer, choć nigdy w tym samym miejscu — i za każdym razem byli coraz bliżej tego dnia. Kiedy wreszcie postanowili pójść ze sobą do łóżka, Michael nalegał na skonsumowanie ich związku w jej mieszkaniu, ale Cat wyjaśniła, że byłoby to niepraktyczne, gdyż mieszka z trzema innymi kobietami. Z tego powodu stanęło na znacznie bardziej romantycznym spotkaniu w hotelu Stanhope przy Park Lane.
Cat włożyła na tę okazję uwodzicielski strój : prostą czarną sukienkę bez rękawów, sięgającą nad kolana, czarne pończochy samonośne i czółenka na dziesięciocentymetrowych obcasach. Zwykle ubierała się skromniej i gdy przystanęła przed wysokim lustrem, przebiegł ją dreszcz podniecenia. Wyglądała dobrze. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Michael na jej widok rozpłynie się z zachwytu.
Oczywiście, o ile się pojawi.
Spojrzała na zegarek. Za pięć czwarta. Spóźniał się prawie pół godziny. I nawet nie zadzwonił. Ona też nie mogła tego zrobić. Obowiązywały ją ścisłe instrukcje: żadnych telefonów. „Zbyt łatwo wpaść — powiedział — więc tak będzie lepiej dla nas obojga”.
Starając się opanować niepokój, Cat wzięła z minibaru butelkę wody Evian i napełniła szklankę. Pociągnęła długi łyk, zastanawiając się, czy nie zapalić papierosa, co oznaczałoby nie tylko złamanie prawa, ale też wywołanie irytacji Michaela.
Skoro musi czekać, równie dobrze może jak najprzyjemniej wykorzystać ten czas.
7
16.00
— Jeśli chcemy przeżyć, musimy funkcjonować jak dobrze naoliwiona maszyna. To oznacza bezwzględne wykonywanie rozkazów, kiedy tylko padną. Umrą niewinni ludzie. Nie ma innego wyjścia. Ale to nie nasz problem. Nie ma wojny bez strat ubocznych. Nie możecie o tym zapomnieć ani na chwilę i nie możecie sobie pozwolić na nagły atak wyrzutów sumienia, ponieważ jeśli się zawahacie przed pociągnięciem za spust albo odmówicie wykonania rozkazu, karą będzie natychmiastowa śmierć. Żadnych wyjątków. Nie stać nas na to, żeby dopuścić do awarii maszyny. Jeżeli do tego dojdzie, wszyscy zginiemy albo, co gorsza, wpadniemy w ręce wroga, co jest równoznaczne ze spędzeniem reszty życia za kratkami. Nie zamierzam do tego dopuścić. Czy to jasne?
Lis powiódł wzrokiem po twarzach stojących naprzeciwko niego czterech mężczyzn, wypatrując jakichkolwiek oznak wątpliwości w ich oczach, ale ich oczy niczego nie zdradzały. Wszyscy pracowali dla niego w przeszłości i łączyły ich trzy rzeczy. Pierwsza: służba w wojsku i duże doświadczenie bojowe. Druga: wszyscy bezżenni, bez żadnych osób na utrzymaniu. I trzecia, najważniejsza: każdy z nich był zrażony i rozgniewany niesprawiedliwością panującą na świecie — każdy pałał gniewem, który znajdował ujście w odurzającej mieszance wybuchowej brutalnego ekstremizmu. U podstaw ich zaangażowania leżały również inne pobudki — pieniądze, nuda, pragnienie ponownego udziału w akcji — lecz największą rolę grał gniew, ponieważ to on motywował ich do robienia tego, co było dziś konieczne.
Dwóch z nich uważał za całkowicie niezawodnych. Jednym był Smok, były saper — to jego Lis wybrał, żeby pojechał furgonetką z bombą do Westfield. Smok uciekł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za handel materiałami wybuchowymi. W trakcie ucieczki poważnie ranił funkcjonariusza służby więziennej, a później, gdy jechał skradzionym samochodem, potrącił ze skutkiem śmiertelnym dziesięcioletniego chłopca, więc w razie złapania czekało go dożywocie. Drugim pewniakiem był Lampart, niski, dobrze umięśniony były żołnierz piechoty morskiej, który kiedyś na testach selekcyjnych SAS osiągnął najlepsze wyniki w swojej grupie, ale zawalił sprawę, ponieważ najwyraźniej nie miał odpowiedniego nastawienia psychicznego. Stanął przed sądem wojennym w Afganistanie za złamanie ustanowionych przez wojska brytyjskie ścisłych zasad prowadzenia działań. Zabił bez rozkazu dwóch talibów z obsługi moździerza i odsiedział ponad dwa lata, oskarżony o pozbawienie życia — a według niego za zrobienie tego, co do niego należało. Uważał, że został niesprawiedliwie potraktowany i płonął autentycznym gniewem.
Tygrys, typowy aryjski Duńczyk, podczas służby w Afganistanie został trafiony odłamkami i utykał w wyniku odniesionych obrażeń. Cechowała go bezwzględność, ale Lis nie miał pewności, czy można na nim polegać. Tygrys należał kiedyś do grupy neonazistowskiej i dorastał w atmosferze psychotycznej nienawiści do Żydów, a po doświadczeniach w Afganistanie do listy zaprzysięgłych wrogów dodał muzułmanów, polityków i, o ile Lisowi było wiadomo, mniej więcej każdego, kto się z nim nie zgadzał. Był również brutalem i sadystą — w ubiegłym roku rozebrał i związał swoją byłą dziewczynę, żeby gasić na niej niedopałki papierosów. Uniknął więzienia tylko dlatego, że wskutek gróźb dotyczących pozbawienia życia kobieta wycofała oskarżenie. Lis nie powiedział pozostałym o tym wydarzeniu, bo prawdopodobnie nie zgodziliby się z Tygrysem pracować.