Osaczony - Simon Kernick - E-Book

Osaczony E-Book

Simon Kernick

0,0

  • Herausgeber: Jentas Ehf
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2023
Beschreibung

Ktoś zabił twoją dziewczynę. Ale koszmar dopiero się zaczyna. Masz dwanaście godzin, by odnaleźć zabójcę. Inaczej sam odpowiesz za morderstwo... Dan Tyler, londyński sprzedawca samochodów, niegdyś żołnierz w jednostkach specjalnych, budzi się rano w obcym łożku z trupem bezgłowej dziewczyny u swojego boku. Dziewczyny, w której był zakochany. Poprzedniej nocy nie pamięta, pewien jest netomiast swojej niewinności. Ktoś zastawił na niego pułapkę. W odtwarzaczu DVD pozostawiono magranie sceny zabójstwa – z nim w roli głównej. Głos w telefonie każe mu odegrać rolę kuriera – ma odebrać i przekazać dalej neseser o nieznanej zawartości. Zgadza się wiedząc, że tylko tak może odkryć, kto wrobił go w morderstwo. Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem, a trup ściele się gęsto...

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 375

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Osaczony

Osaczony

© Simon Kernick 2007

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: Severed

ISBN: 978-9979-64-399-9

Wydarzenia przedstawione w tej powieści są fikcją literacką. Nazwiska, nazwy organizacji, zdarzenia oraz miejsca są wytworem mojej pisarskiej wyobraźni i nie mają żadnego związku z autentycznymi postaciami, organizacjami, zdarzeniami i miejscami.

–––

Rzuć monetą, rzuć monetą, wszystko się wali

Królowa Nefretete cale miasto pali.

Dziecięca rymowanka (autor nieznany)

PIĄTEK

1

Otwieram oczy i od razu wiem, że to będzie zły dzień. Po pierwsze, w pokoju panuje nieznośna duchota, po drugie, wydaje mi się, że miejsce mojej głowy zajął najarany karzeł, który tańczy breakdance z nogami w górze, no i jeszcze ta krew... Wszędzie pełno krwi. Czuję jej lepkość na poduszce pod policzkiem i na wyciągniętym ramieniu. Przez pierwsze kilka sekund widzę trochę nieostro, ale od razu dociera do mnie fakt, że jest już dzień, na co wskazuje słońce przeświecające przez perkalowe zasłony w kwiatki, zaciągnięte na jedynym oknie w tym pokoju.

To jakieś obce miejsce. Nie mam pojęcia, gdzie jestem.

Powoli przewracam się na drugi bok. Ciężko mi to przychodzi. Boli mnie całe ciało, a już najbardziej głowa. Mimo że panuje półmrok, a ja patrzę pod kątem, widzę, że poduszki i gładko wyprasowane białe prześcieradła są przesiąknięte szkarłatem. Patrzę na swoje ramię, to, które lepi się od krwi. Wygląda tak, jakby ktoś je zanurzył aż po łokieć w kuble czarnej farby, a i wyżej widać pojedyncze plamy.

Dopiero w tym momencie doznaję szoku. Podrywam się, siadam i znowu wzrok mi się mąci. Wpatruję się w łóżko, próbując zrozumieć, o co chodzi. Pod prześcieradłem, prawie niewidoczny, leży jakiś tłumok o niepokojąco ludzkim kształcie. Zdaje się, że to z niego wypłynęła cała ta krew. Kręci mi się w głowie, mam mdłości. Przez chwilę usiłuję przypomnieć sobie poprzednią noc, znaleźć jakieś wyjaśnienie tego, co robię w mokrym od krwi łóżku, w obcym pokoju, w którym nie wiadomo jak się znalazłem. Nic mi jednak nie przychodzi do głowy. Zupełnie nic.

Poprzedni dzień jest białą plamą.

Na moment obezwładnia mnie podszyta paniką myśl: czyżbym stracił pamięć? Czy odtąd będę jednym z tych nieszczęśników, którzy nie mają przeszłości i nie potrafią nawet przypomnieć sobie własnego nazwiska? Ale nie, dobrze wiem, kim jestem. Nazywam się Tyler. Zajmuję się sprzedażą samochodów, takich z wyższej półki — jestem autoryzowanym przedstawicielem BMW. Długi czas byłem żołnierzem. Mam za sobą służbę w Irlandii Północnej, przeżyłem pierwszą wojnę w Zatoce Perskiej, byłem w Bośni i w Sierra Leone. A teraz siedzę po uszy w kłopotach. Tyle wiem od razu.

Patrzę na ludzki kształt pod prześcieradłem, potem na radiobudzik i jeszcze raz na to samo. Wyświetlacz LCD pokazuje 9.51. Jak dla mnie to późna godzina. Ranny ptaszek ze mnie. Zapalam lampkę przy łóżku, ale muszę zmrużyć oczy, bo światło mnie razi.

Zupełnie zaschło mi w ustach, czuję się beznadziejnie. Naprawdę nie mam ochoty zaglądać pod prześcieradło, ale wiem, że będę musiał.

Wyłażę z łóżka na miękkich nogach, wyciągam rękę, która, jak widzę, lekko drży, ujmuję brzeg prześcieradła, wzdrygam się od kontaktu z jego wilgotną powierzchnią, cały czas zastanawiając się, co też pod nim znajdę. W końcu odrzucam je jednym ruchem.

O Jezu.

Chce mi się wymiotować, brak mi tchu. Cofam się i zatrzymuję dopiero wtedy, gdy czuję za plecami ścianę. Nie wierzę własnym oczom. Szok jest olbrzymi, porażający.

Młoda, naga kobieta o bardzo jasnej skórze leży sztywno na wznak. Ma sprężyste i wysportowane, ale dość chude ciało. Na jej woskowej skórze przysiadł wytatuowany motyl, tuż pod srebrnym kolczykiem w pępku, kilka centymetrów od wąskiego, idealnie prostego paska króciutkich włosów łonowych. Paznokcie ma pomalowane błękitnym lakierem, na wskazującym i środkowym palcu prawej ręki srebrzą się pierścionki z celtyckimi symbolami.

Największą odrazą i strachem napełnia mnie jednak prosty i zarazem niezaprzeczalny fakt, że brakuje jej głowy. Jej ciało jest wystrzępionym i poszarpanym na szyi kadłubem, głowę odrąbano lub odpiłowano, a krew utworzyła w tym miejscu wielką, purpurową obrączkę. Na pierwszy rzut oka więcej obrażeń nie widać.

Przez kilka sekund — może trzy, a może dwadzieścia — po prostu wpatruję się w trupa i chociaż zupełnie nie mogę sobie przypomnieć wydarzeń zeszłej nocy, wiem bez cienia wątpliwości, że nie odpowiadam za to, co tu się stało. Tak się składa, że potrafię rozpoznać tę dziewczynę, nawet bez głowy.

Nazywała się Leah Torness, a ja byłem w niej zakochany.

Nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jeszcze wczoraj była uśmiechniętą, rozgadaną młodą kobietą i miała całe życie przed sobą. Dzisiaj zostały z niej okaleczone zwłoki, blade i zimne jak posąg z alabastru. W głowie mi się kręci od rzeczy, których jestem świadkiem. Czuję się tak, jakbym miał potężnego kaca, mdłości podchodzą mi do gardła gorzkimi, odbierającymi siłę falami. Byłem już świadkiem nagłej śmierci, ale na polu bitwy. Widok zawsze przeraża, lecz tutaj mam do czynienia z czymś gorszym. O wiele gorszym. Żołnierz na polu bitwy jest psychicznie przygotowany na śmierć, stale się z nią oswaja. Jeśli o mnie chodzi, wróciłem do cywila całe trzy lata temu, a wspomnienia krwi i prochu nieco się przez ten czas zatarły. Poza tym leżąca przede mną kobieta nigdy nie uczestniczyła w żadnej bitwie ani nie znajdowała się na linii ognia. Była dwudziestopięcioletnią opiekunką do dzieci, która korzysta z życia w wielkim mieście, stworzeniem najzupełniej niewinnym. Po co ją zabijać?

Dlaczego?

Nie mogę już dłużej na nią patrzeć, w przeciwnym razie zwariuję. Muszę przyznać, że widok jest ohydny, ale i w pewnym sensie hipnotyzujący. Odrywam wzrok i rozglądam się po pokoju, usiłując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś znajomego, co mogłoby mi wyjaśnić, jak tu trafiłem. Jeśli nie liczyć przesiąkniętego krwią Leah łóżka, pokój jest schludny, urządzony w wybitnie kobiecym aczkolwiek staroświeckim stylu — na pastelowych ścianach wiszą tanie reprodukcje martwych natur i klasycznego malarstwa olejnego. Duża szafa dwudrzwiowa, komoda i toaletka z owalnym lustrem składają się na dobrane ze smakiem umeblowanie z antycznej sosny. Przypomina to trochę wnętrze domu dla lalek, z tą różnicą, że w kącie na czarnym metalowym stoliku stoi telewizor, a pod nim odtwarzacz DVD. Na odtwarzaczu leży złożony kawałek tektury, który natychmiast przyciąga moją uwagę. Coś jest na nim napisane czarnym flamastrem, widzę wyraźne drukowane litery. Roztrzęsiony, robię kilka kroków w tę stronę.

Z ust wyrywa mi się przekleństwo.

W górnej linijce napisano po prostu TYLER, a w dolnej WCIŚNIJ PLAY.

Przez chwilę jestem w zbyt wielkim szoku, żeby zrozumieć, co to znaczy, ale sens tych słów szybko do mnie dociera, jak cios pięścią między oczy.

TYLER.

Ktoś oprócz mnie wie, że tu jestem.

Robię krok w tył, przymykam powieki i próbuję zastanowić się nad sytuacją. Zza okna dochodzi ćwierkanie ptaków, więc wnioskuję, że jestem daleko od domu. W centrum Londynu nigdy nie słychać ptasiego świergotu. Nie wiem nawet, czy dotarłem tu dobrowolnie, czy nie. Nic nie wiem i to jest wielki, nierozwiązywalny problem, który się teraz przede mną rysuje. Znajduję się w dziwnym pokoju, obok mnie leży kobieta bez głowy, którą nadal kocham, a w ręku trzymam kawałek tektury, sugerujący, żebym nacisnął „play” na odtwarzaczu DVD. Zaczynam poddawać się panice. Wiem, że muszę ją bezwzględnie zwalczyć, że nie wolno mi się rozkleić. Po kolei dopadają mnie rozmaite emocje — obrzydzenie, zaskoczenie, żal po stracie najdroższej osoby — a każda z nich ma siłę eksplozji. Nie na darmo jednak byłem przez piętnaście lat żołnierzem i uczyłem się, jak zachować spokój w podobnych sytuacjach i postępować racjonalnie.

Biorę kilka głębokich oddechów i usiłuję uporządkować myśli. Po pierwsze, powinienem przypomnieć sobie, jak oboje się tu znaleźliśmy i dlaczego.

Zastanawiam się.

Zastanawiam się intensywnie, aż do bólu. Koncentruję się jak uczestnik teleturnieju, którego tylko jedno pytanie dzieli od milionowej wygranej, już, już mam odpowiedź na końcu języka. Wysiłek pozbawia mnie resztki sił, które mi zostały. Bez rezultatu. Ostatnia rzecz, którą pamiętam, to to, że obejrzałem w telewizji film dokumentalny o globalnym ociepleniu, jedząc kupioną na wynos chińszczyznę: kalmary w sosie z czarnej fasoli i smażony ryż z jajkami. Jedzenie było tak przesiąknięte tłuszczem, że nie miałem ochoty go skończyć. Byłem sam. Wydaje mi się, że Leah planowała spotkać się tego wieczoru z przyjaciółmi. Jako były wojskowy lubię powtarzalność i prawie w każdą środę kupuję jedzenie na wynos, toteż wnioskuję, że była to właśnie środa. Niewiele jednak z tego wynika, bo nie wiem, jaki dzień jest dzisiaj.

Ćmi mnie z tyłu głowy. Skóra nie jest tkliwa, nie mam żadnego guza, więc mnie nie uderzono. To oznacza, że zostałem nafaszerowany prochami, wystarczająco mocnymi, żebym nawet nie drgnął, kiedy Leah, która była wysportowaną, sprawną kobietą, została zaszlachtowana tuż obok mnie.

Zamykam oczy, starając się zwalczyć kolejną falę mdłości. Kiedy ponownie je otwieram, mój wzrok sam wędruje tam, gdzie leży Leah. Krew wokół jej poszarpanej szyi zdążyła już zakrzepnąć, lepkie plamy na pościeli powoli wysychają. To znaczy, że nie żyje od jakiegoś czasu, musiały minąć przynajmniej dwie — trzy godziny, może więcej. Pierwszy raz czuję smród panujący w pokoju, ową charakterystyczną mieszaninę odchodów i zgnilizny, która unosi się nad ciałem niedawno zmarłej osoby jak upokarzające pożegnanie.

Stoję tak w grobowej ciszy i mam wrażenie, że oto wpadłem w sam środek czyjegoś koszmarnego snu.

Ale nie mam racji. Kiedy już przykucnę i nacisnę klawisz „play”, zrozumiem, że to jest mój koszmar. I że to dopiero początek.

2

Siedzę na brzegu łóżka i czekam, a serce wali mi jak młot. Ekran pozostaje pusty przez kilka długich sekund, potem coś miga, w końcu zaczyna się film.

Na początku pojawia się statyczne ujęcie pokoju, w którym teraz się znajduję. Autor zdjęć trzymał zapewne kamerę na wysokości piersi, stojąc u stóp materaca. Jest noc, świecą się lampki po obu stronach łóżka. Mimo że obraz jest trochę nieostry, jak w złej jakości domowym wideo, łatwo poznać Leah, która leży na pościeli z rozpostartymi na boki rękami i nogami, w niczym nie przypominając trupa. Jej nadgarstki i kostki są przywiązane do słupków po obu stronach ramy łóżka. Jest naga, a na jej twarzy maluje się pożądanie. To dla mnie zupełne zaskoczenie. W ciągu kilku krótkich tygodni, podczas których byliśmy ze sobą, zaznaliśmy zdrowego i przyjemnego seksu, ale nigdy nie było nawet mowy o kajdankach czy wiązaniu. Nagle czuję się niezręcznie, jak podglądacz grzebiący w tajemnicach, które najlepiej zostawić w spokoju.

Pełne, różowe wargi dziewczyny drżą, złożone w półuśmiechu, oczy ma przymknięte. Niewątpliwie jest zadowolona z tego, że ją skrępowano, i uważa sytuację za rodzaj gry erotycznej. Kołysze biodrami, próbując ocierać się o pościel, a jej gładka, młoda skóra aż pulsuje życiem. Pięknie wygląda — dokładnie taką ją zapamiętałem z naszego pierwszego spotkania. Włosy krótkie, nastroszone na czubku głowy, stylowo obcięte, kolor zrobiony henną, idealny owal twarzy, wystające kości policzkowe, które natura hojnie obsypała piegami. Szelmowski błysk brązowych oczu, z których aż się sypią iskry, tak w nich buzuje młodość. Nos wyrazisty, równy jak u modelki, z wpiętym po lewej stronie szmaragdem.

Kiedy ją widzę żywą na ekranie, czuję się, jakbym dostał obuchem w głowę. Zaciskam szczęki.

Patrzę dalej i słyszę, jak ktoś otwiera drzwi do sypialni. Leah zwraca głowę w kierunku wchodzącego. Wyraz jej twarzy wyraźnie się zmienia, miejsce pożądania zajmuje zmieszanie. „Tyler — zwraca się do człowieka, który pozostaje poza zasięgiem kamery. — Co ty robisz? Dlaczego nałożyłeś tę maskę?”. Jej głos na taśmie jest zniekształcony. Pada bełkotliwa odpowiedź, której nie mogę zrozumieć, po czym twarz Leah znowu się zmienia. Tym razem nie wyraża już zmieszania, tylko paniczny strach. „Co to jest? — pyta, wytrzeszczając oczy. — Po co ci ten nóż? Tyler, odpowiedz”.

W mojej głowie rozlega się bolesne dudnienie, kiedy człowiek, do którego ona przemawia, ukazuje się wreszcie na ekranie. Kamera pokazuje go z profilu, gdy przemieszcza się w nogach łóżka. Jest również nagi, ale jego głowę w całości zasłania czarna lateksowa maska w rodzaju tych, których używają amatorzy gier sado-maso. W prawej ręce trzyma długi, groźnie wyglądający nóż rzeźnicki z szerokim ostrzem.

Leah znowu coś mówi, nie widzę jej jednak, bo jest zasłonięta przez mężczyznę z nożem. „Tyler, jeżeli to jest gra, natychmiast przestań. Proszę. Zaraz się zesram ze strachu”.

Wiem, że ten facet to nie ja — nigdy czegoś takiego bym nie zrobił — mam jednak bardzo poważny problem. Jest mniej więcej mojego wzrostu i budowy, a biorąc pod uwagę bardzo słabą jakość nagrania, trudno będzie wykluczyć, że to nie ja. Sąd może mieć inny pogląd na tę sprawę, zwłaszcza że na płycie zarejestrowano słowa ofiary. Albo była tak dobrą aktorką, albo rzeczywiście uwierzyła, że to ja ukryłem się pod maską. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek potrafił aż tak dobrze odegrać strach. Jest przerażona do szpiku kości, nietrudno zgadnąć dlaczego.

Podający się za mnie mężczyzna przechodzi powoli na bok łóżka. Widać, że wcale mu się nie spieszy, bawi się każdym krokiem, podnosząc nóż coraz wyżej, tak by Leah mogła go lepiej widzieć. Ostrze pobłyskuje złowrogo w świetle lampy, kiedy unosi je nad głowę. Obok Leah rzuca się bezsilnie na łóżku, ale więzy trzymają mocno. Nie może nic zrobić.

Tutaj następuje moment, w którym facet odwraca się do kamery, i to nieskończenie pogarsza moją sytuację. Tak się bowiem składa, że istnieje tylko jeden sposób na to, aby stwierdzić bez cienia wątpliwości, czy mężczyzna z nożem, którego ofiara nazywa „Tyler”, to ja. Dziesięć lat temu oberwałem szrapnelem podczas zamachu bombowego i do dzisiaj mam blizny w górnej części pleców. Większość to głębokie, lecz niewielkie punktowe wgłębienia, ale trzy są widoczne z dość dużej odległości. Jedna, w pobliżu prawej łopatki, wygląda jak różowe znamię długości około ośmiu centymetrów. Dwie pozostałe to wyraźne, grube szramy, które biegną niemal symetrycznie po obu stronach kręgosłupa. Mężczyzna z nożem ma wszystkie trzy blizny. Nie są wyraźne, jeżeli jednak wiesz, czego szukasz, możesz się ich dopatrzyć. Ja wiem i patrzę na nie ponuro, z zaciśniętymi zębami. Widnieją na jego plecach we właściwym miejscu, nie da się zaprzeczyć. Może i ten mężczyzna nie jest mną, ale po tym filmie może się okazać, że będę reprezentował tę opinię jako jednoosobowa mniejszość.

Leah znowu krzyczy, głośno i desperacko, cały czas na próżno walcząc z więzami. „Tyler, proszę! Nie rób tego! Proszę!”. To ostatnie słowo rozciąga się na kilka sekund, a kończy przerażającym szlochem. Taki dźwięk wydaje człowiek, którego świat z niezrozumiałych powodów rozpada się na kawałki i który nie umie pogodzić się z prostym faktem, że zaraz umrze.

Mężczyzna zatrzymuje się przy łóżku z wysoko uniesionym nożem.

I tyle. Nie mogę dłużej na to patrzeć. Nie zniosę ani sekundy więcej. Zrywam się na równe nogi, chwytam telewizor w obie ręce, wyrywając kabel z gniazdka, i ciskam nim o ścianę. Spada ciężko na podłogę, w środku coś pęka.

W pokoju zapada grobowa cisza. Zapach śmierci jest tak gęsty, że zdaje mi się, iż gdybym wyciągnął rękę, tobym go dotknął. Stoję sam, nagi, wlepiam oczy w ścianę i usiłuję powstrzymać kolejną falę mdłości.

Powoli, bardzo wolno, obracam się twarzą do łóżka, na którym spoczywają zwłoki. Zakrwawiona pościel przybrała teraz prawie czarny kolor. Cisza jest absolutna i absolutnie nie do zniesienia.

— O Boże — szepczę. — Leah, tak strasznie mi przykro, że ci nie pomogłem.

Mówiąc to, osuwam się na kolana i zaciskam powieki, aby powstrzymać napływające łzy. W głowie mi łupie, a w ustach zaschło. Przez te parę chwil mam szczerą ochotę umrzeć. Jednocześnie mój mózg powtarza w kółko tylko jedno pytanie: „Dlaczego?”. Dlaczego ktoś postąpił w tak bestialski sposób z młodą, niewinną kobietą, a mnie zostawił z nią żywego?

Muszę się stąd wydostać. Słodkawy zapach śmierci dusi mnie, ale przecież nie zostawię jej samej, nie tutaj. To byłoby tchórzostwo, nigdy bym sobie tego nie wybaczył. Bóg jeden wie, co z nią zrobią, kiedy stąd wyjdę. Zasłużyła sobie przynajmniej na przyzwoity pochówek.

Łamię głowę nad tym, jak by tu ją z sobą zabrać, w biały dzień, i dlatego nie od razu słyszę ruch za swoimi plecami i stłumiony odgłos butów stąpających po dywanie.

W końcu jednak szelest dociera do mnie i otwieram szeroko oczy. Odwracam się szybko, akurat w momencie, kiedy dotkliwy wstrząs elektryczny przeszywa mnie od palców u nóg aż do czaszki. Padam jak długi. Oszalały, wiję się i rzucam bezsilnie, lecz nie mogę dojrzeć, kim jest napastnik. Każda sekunda trwa wieczność, podczas gdy moim ciałem wstrząsają niekontrolowane drgawki, wzrok się mąci i oczy zachodzą mgłą.

Prąd przestaje płynąć równie niespodziewanie, jak zaczął. Leżę na plecach i patrzę w górę, w pustkę. Wśród mroku i mgły dostrzegam zamazaną, ciemną postać, która jest jak cień. Postać staje się coraz większa, w miarę jak się ku mnie nachyla.

Czuję lekkie ukłucie w ramię i wszystko zakrywa ciemność.

3

Brzękliwa muzyka przenika do mojej podświadomości. Jest to znana melodia odtwarzana przez telefon komórkowy. Zdaje się, że gra już od dłuższego czasu, a ja odruchowo nucę w głowie do wtóru i próbuję przypomnieć sobie jej tytuł.

Nagle otwieram oczy i przytomnieję. Pierwszą rzeczą, jaką zauważam za szybą samochodu, są sosny. Rosną gęsto po obu stronach leśnego traktu, przy którym stoi moje auto. Poznaję skórzaną tapicerkę swojego bmw serii 7. Muzyka wydobywa się z cudzej komórki, która leży obok mnie na siedzeniu. Tuż przy telefonie stoi prościutko czarny skórzany neseser, również nie mój, i mała butelka wody Evian z nienaruszonym zamknięciem. Sięgam po nią, odkręcam zakrętkę i piję łapczywie, dopóki nie ugaszę palącego pragnienia.

Wtedy wraca wspomnienie tego, co się stało z Leah, i znowu zalewa mnie fala żalu. Rozglądam się gorączkowo po samochodzie i ze wstydem zdaję sobie sprawę z tego, że jednak zostawiłem ją samą w tamtym cuchnącym pokoju. Mam na sobie strój, w który, jak wnioskuję, byłem też ubrany wczoraj wieczorem: bawełniany podkoszulek z długimi rękawami, dżinsy i buty traperskie Timberland z naturalnej skóry.

Telefon nadal dzwoni. Nareszcie poznaję melodię — to marsz pogrzebowy. Kimkolwiek jest ten obdarzony makabrycznym poczuciem humoru człowiek, najwyraźniej wie, że tu jestem, i chce ze mną rozmawiać.

Obmacuję się po kieszeniach w poszukiwaniu własnej komórki. Zniknęła, co nie jest wielką niespodzianką. Znowu patrzę na zegarek. Wskazuje 10.41. Ominęła mnie kolejna godzina życia, ale i tak jestem w o wiele lepszej sytuacji niż Leah, którą ominęło jakieś pięćdziesiąt lat.

Biorę do ręki telefon i naciskam guzik.

— Halo — mówię ze znużeniem.

— Cieszę się, że się pan obudził, panie Tyler — słyszę głęboki, sztucznie zniekształcony modulatorem głos.

Nic nie mówię. Nie muszę. Pewność tonu wskazuje na to, że tamten człowiek zna moją sytuację.

— Domyślam się, że dobrze pan spał — kontynuuje. — To mnie nie dziwi. Odciąć dziewczynie głowę — człowiek musi być po czymś takim wykończony.

Powolny dreszcz przechodzi mi po plecach od pasa aż po kark. Nadal się nie odzywam.

— Nie musi pan nic mówić, panie Tyler. Dopóki będzie pan robił to, co się panu każe, cała ta nieszczęsna sprawa nie wyjdzie na jaw, dzięki czemu nie spędzi pan reszty swoich dni w więzieniu.

— To pomyłka — odpowiadam wreszcie, usiłując opanować drżenie głosu. — Nie znam żadnego pana Tylera i nie odciąłem nikomu głowy.

— Tak myślałem, że po tych wszystkich prochach, które pan wziął, nie będzie pan pamiętał, co się zdarzyło. Bardzo nieprzyjemna mieszanka rohypnolu, dimetylotryptaminy i siarczanu amfetaminy. Doskonała na pozbycie się zahamowań. Trochę gorzej działa na pamięć. To dlatego został nakręcony film, który, jak rozumiem, już pan zdążył obejrzeć. Proszę pozwolić, że postawię sprawę jasno, panie Tyler, żeby nie było nieporozumień. DVD, które pan obejrzał, to kopia. Oryginał mam ja. W moich rękach znajduje się również narzędzie zbrodni. Są na nim pańskie odciski palców, tylko i wyłącznie. W dowolnym momencie mogę przekazać obie te rzeczy policji, a jeśli tak zrobię, nie ma w tym kraju sądu, który by pana nie skazał za morderstwo. Jeżeli jednak postąpi pan zgodnie z moimi wskazówkami, wszelkie dowody związane z tą brutalną zbrodnią zostaną zniszczone, a pan już nigdy nie będzie miał ze mną do czynienia.

— Czego chcesz? — pytam. Wiem, że rozmawiam z mężczyzną (mimo mechanicznego zniekształcenia głosu domyślam się, że to mężczyzna), który zamordował moją ukochaną, i że na razie nie pozostaje mi nic innego, jak z nim współpracować.

— Na siedzeniu obok jest neseser — mówi. — Kod: jeden-cztery-jeden. Proszę go otworzyć.

Nie odrywając ucha od telefonu, kładę neseser na kolanach, wybieram kod i otwieram zamki. Nie mogę powstrzymać parsknięcia na widok tego, co znajduję w środku. Co najmniej sto tysięcy funtów w paczkach banknotów o pięćdziesięciofuntowych nominałach. W takim biznesie jak mój człowiek jest przyzwyczajony do dużych kwot w gotówce, ale nikt nie wpłaca takiej sumy za jednym razem. Na pieniądzach leży czarny pistolet, który natychmiast rozpoznaję. To glock 19. Biorę go do ręki, wyjmuję magazynek. Jest całkowicie naładowany ostrymi nabojami kalibru 9 milimetrów. Wsuwam magazynek na miejsce i wkładam broń do neseseru, który zatrzaskuję.

— Do nikogo nie będę strzelał — mówię do telefonu.

— Wybór należy do pana, ma pan jednak do wykonania zadanie, a broń może okazać się do tego przydatna. Po zakończeniu tej rozmowy prześlę na telefon, który trzyma pan w ręku, SMS z pewnym adresem we wschodnim Londynie. Pójdzie pan pod ten adres i powie człowiekowi, który tam będzie, że nazywa się pan Bone i że ma pan to, co go interesuje. Proszę odebrać od niego przesyłkę — to też będzie neseser.

— Z czym?

— Tego pan nie musi wiedzieć. Jedno jest ważne: pod żadnym pozorem nie wolno panu odejść, dopóki nie będzie pan trzymał w ręku tamtego neseseru. Jeżeli pan go nie odbierze, nasza umowa straci ważność, a ja natychmiast przekażę policji dowody, które mam przeciwko panu. Czy to jasne?

Od razu jest dla mnie oczywiste, że postępując zgodnie z jego instrukcjami, wkroczę na niesłychanie niebezpieczny obszar, ale w końcu chyba nie mam wyboru. Kimkolwiek ten facet jest, rozdaje karty. Nie mam pojęcia, kto to może być, ale bez obaw, dowiem się. A jak już go znajdę, będzie po nim. Na razie muszę przede wszystkim kupić trochę czasu, a mogę to zrobić, jedynie wykonując jego polecenie. Kiedy już zdobędę neseser, o który mu chodzi, być może będę mógł coś zdziałać.

— Dobrze, zrozumiałem — mówię. — Co się stanie z Leah?

— Dziewczyną proszę się nie martwić. Nikt nie znajdzie ciała. Nikt oprócz pana i mnie nie wie o istnieniu miejsca, w którym dziś się pan obudził.

Od jego opanowania robi mi się niedobrze.

— Nie to miałem na myśli — mówię. — Chcę, żeby została normalnie pochowana.

— W tej kwestii nie ma pan wyboru — odpowiada, a ja znowu myślę o tym, co zrobię z sukinsynem, gdy go dorwę. Na razie muszę jednak z tym poczekać.

— Gdzie ja, do jasnej cholery, teraz jestem? — pytam, rozglądając się, ale nie widzę nic oprócz drzew.

— Proszę dojechać do końca ścieżki i skręcić w prawo. W końcu dotrze pan do drogi i znowu skręci w prawo. Wtedy powinien już działać GPS. Teraz nie działa, bo las jest zbyt gęsty. Będzie pan musiał tylko wprowadzić adres. Znajduje się pan około godziny jazdy od północnych granic Londynu. Pod adresem, o którym wspomniałem, oczekują pana o wpół do pierwszej.

— Ostatnie pytanie. Jaki dzisiaj dzień?

— Piątek — odpowiada z niezmąconym spokojem. — A teraz proszę już jechać, czas ucieka.

Rozłącza się, a ja zostaję z telefonem przy uchu i nadal zachodzę w głowę, co się stało z czwartkiem. Mało wiem o utracie pamięci, nie mam pojęcia, czy to coś przejściowego, czy trwałego, czy też może w pewnym momencie zaleje mnie jedna wielka fala wspomnień. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znalazłem, okropnie to frustrujące. Ten skurwiel wrobił mnie w zabójstwo, to jasne. Nareszcie dociera do mnie to, że śmierć Leah została zaaranżowana w taki sposób, aby złapać mnie w pułapkę. Pytanie tylko dlaczego. Dlaczego wybrano akurat mnie i jakie dokładnie zadanie mi przeznaczono? Pewność, z jaką człowiek, z którym rozmawiałem przez telefon, insynuuje mój udział w zbrodni, fakt, że udało mu się mnie zwabić i że zna wygląd oraz rozłożenie blizn na moich plecach, świadczy o jednej, mocno niepokojącej rzeczy.

Otóż on mnie zna. Jeżeli potrafił tak mnie wrobić, nie może być inaczej.

A jeżeli on mnie zna, to i ja znam jego.

4

Nasze wózki z zakupami zderzyły się we włoskim supermarkecie, dwieście metrów od mojego mieszkania w północnym Londynie. Tak się poznaliśmy. Było to trzy tygodnie temu, w sobotnie popołudnie, na krótko przed zamknięciem. Kręciłem się po dziale z alkoholami w poszukiwaniu przyzwoitego chianti, ona szła z naprzeciwka. Nasze wózki wjechały na siebie, a ona przeprosiła z szerokim uśmiechem, który zdawał się rozjaśniać całą jej twarz. Była drobna i bardzo ładna, miała krótkie, nastroszone, farbowane henną włosy i wielkie oczy samy. Dałbym jej ze dwadzieścia pięć lat, ale pomyślałem, że może być młodsza, bo w jej zachowaniu dopatrzyłem się dziecięcej figlarności. Miała na sobie ciasno przylegający różowy podkoszulek, który podkreślał kształt małych, spiczastych piersi, i dżinsy biodrówki. Gruby, niebieski nadruk na podkoszulku głosił: „Mama ostrzegała cię przed takimi dziewczynami jak ja”. Byłem skłonny w to uwierzyć.

— Przepraszam — powiedziała z lekkim akcentem z Home Counties, dodając do przeprosin uśmiech bezczelnego dziecka. — Trochę się rozpędziłam.

Też się uśmiechnąłem.

— Chyba mam uraz kręgosłupa — powiedziałem. — Uprzedzam, że mogę wystąpić o odszkodowanie.

Żadne z nas się nie ruszyło, żeby zająć się swoim wózkiem. Cały czas patrzyliśmy na siebie. To była scena jakby żywcem przeniesiona z komedii romantycznej, naprawdę wzruszająca i całkowicie nieoczekiwana. Łamałem sobie głowę nad tym, co by tu jeszcze powiedzieć, ale dziewczyna rozwiązała problem za mnie.

— Nazywam się Leah, a ty?

— Tyler — odparłem, wyciągając rękę, którą uchwyciła i mocno uścisnęła. — Miło cię poznać.

— Z wzajemnością. Mieszkasz gdzieś w pobliżu?

— Tu za rogiem.

— Zdaje się, że szykujesz się na niezłą popijawę — powiedziała, patrząc na chianti w moim wózku.

— To na zapas. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. A ty? Też jesteś z okolicy?

— Nie — potrząsnęła przecząco głową — z Richmond, na południu. Wracałam do domu i też pomyślałam, żeby uzupełnić zapasy.

Znowu zapadła cisza i znowu wysilałem mózgownicę, aby wymyślić coś na podtrzymanie rozmowy. Podobała mi się ta dziewczyna. To mogłaby nawet być miłość od pierwszego wejrzenia. Miała temperament i energię, której w moim życiu brakowało już od jakiegoś czasu.

— Cóż. Chyba już sobie pójdę. Jak widzisz, za dużo jeszcze nie kupiłam.

To była prawda. Miała pusty wózek.

Wiedziałem, że trzeba kuć żelazo póki gorące. W końcu nie miałem nic do stracenia, a w życiu nie zdarza się wiele takich szans jak ta. Nie jestem brzydalem, ale w wielkim mieście trudno kogoś poznać.

— Miałabyś może ochotę pójść na drinka? — spytałem szybko.

— Tak od razu?

Posłała mi fałszywie wstydliwe spojrzenie, a ja zauważyłem, że ma rozkoszne piegi, które rozchodzą się od brzegów nosa na policzki.

— Tak. — Uśmiechnąłem się. — Chyba że masz inne plany.

Na zewnątrz byłem spokojny, ale w duchu cały czas się modliłem, bo naprawdę nie chciałem, żeby po prostu wyszła z tego sklepu i z mojego życia. Zawróciła mi w głowie z zawrotną szybkością.

— Nie, nie mam żadnych planów. Ale ty chyba nie skończyłeś jeszcze zakupów?

— Nie pali się. — Wzruszyłem ramionami.

Znam właściciela tego supermarketu, to taki dobrze zbudowany Włoch koło pięćdziesiątki. Nie wiem co prawda, jak się nazywa, ale zawsze gadamy chwilę, kiedy przychodzę, a jako że robię tam zakupy regularnie od kilku lat, poprosiłem, żeby schował moją torbę pod ladą, a ja wrócę i zapłacę jutro. Kiedy zobaczył mnie z Leah, puścił oko i znacząco się uśmiechnął. „Miłego wieczoru!” — zawołał, kiedy już wychodziliśmy.

— Co cię przygnało w te strony, skoro tu nie mieszkasz? — spytałem na ulicy.

— Byłam wczoraj wieczorem u koleżanki. Miałam już wrócić do domu, kiedy powiedziała, że powinnam wypróbować ten sklep, bo mają doskonałe jedzenie.

— To prawda. Nigdzie nie ma tak dobrej szynki parmeńskiej, chyba tylko w Parmie.

— I z twojego powodu nie poznam tego smaku. — Uśmiechnęła się szeroko.

— Zawsze możesz wrócić.

Znowu posłała mi to zaczepne i zarazem wstydliwe spojrzenie.

Usiedliśmy w miejscowym All Bar One kawałek dalej. Parę razy zamówiła bacardi z colą (podwójne), podczas gdy ja sączyłem peroni. Naprawdę potrafiła bez problemu wlać w siebie wszystkie te drinki. Byłem pod wrażeniem. Miło spędziliśmy czas, a rozmowa toczyła się gładko. Po kilku kolejkach zapytałem, czy chciałaby coś zjeść. „Bardzo chętnie” — odpowiedziała, a jej oczy tak się rozjaśniły, że odniosłem wrażenie, że w środku coś się z nią dzieje. Czasami człowiek po prostu czuje takie rzeczy i ja wtedy je czułem.

Poszliśmy do tajskiej restauracyjki przy tej samej ulicy i wciąż gadało nam się równie dobrze. Okazało się, że Leah pochodzi z wioski w Dorset, skąd przyjechała do Londynu około trzech lat temu. Powiedziała mi, że pracuje jako opiekunka trzech dziewczynek w zamożnej rodzinie w Richmond. Dobrze zarabiała: trzysta funtów tygodniowo plus prawo użytkowania saaba z opuszczanym dachem. To nasunęło mi myśl, że chyba wykonuję niewłaściwy zawód. Rozmawialiśmy o jej pracy i podróżach. Jako nastolatka nauczyła się nurkować w okolicach Portland i spędziła okrągły rok w Ameryce Południowej i Środkowej, włócząc się z plecakiem i nurkując.

Kiedy kelnerka pozbierała talerze, spytałem, czy zawędrowała też do Belize.

— To druga pod względem wielkości rafa koralowa na świecie — odparła z uśmiechem. — Jak mogłabym darować sobie takie miejsce?

— Wiem. Tam jest pięknie, prawda? Kiedyś siedzieliśmy tam w bazie przez pół roku.

— A więc jesteś żołnierzem?

— Byłem, za karę. Już nie jestem.

— Gdzie służyłeś?

— Poświęciłem wojsku piętnaście lat i służyłem wszędzie. Irlandia Północna, Irak w czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, Bośnia, Sierra Leone, Afganistan. Widziałem te wszystkie miejsca, chociaż niektórych najchętniej bym wcale nie oglądał.

— Mimo wszystko to musi być naprawdę ciekawa praca — powiedziała, cały czas patrząc mi w oczy. Mówi się czasem, że niektóre kobiety w rozmowie z mężczyzną potrafią sprawić, że on nagle zaczyna się czuć niezwykle ważny. Jeżeli to prawda, Lea podniosła tę umiejętność do rangi sztuki.

— Na pewno zdarzają się wyjątkowe chwile. — Łypnąłem na nią znad swojego kieliszka z winem.

— To dlaczego zrezygnowałeś?

— Żona mnie przekonała. Miała dosyć tego, że nie ma mnie w domu tygodniami, a pod koniec nawet miesiącami.

— Żona? Chyba już nie jesteś żonaty, co? — Spojrzała na moją lewą rękę. — Obrączki nie widzę.

— Dlatego że nie ma żadnej obrączki. Rozeszliśmy się kilka lat temu. W sumie niedługo po tym, jak wystąpiłem z armii. — Uśmiechnąłem się. — W końcu doszła do wniosku, że woli, żebym był dalej niż bliżej.

Leah była ciekawa, czy nie tęsknię do wojskowego życia.

— Czasami — odparłem, zastanawiając się nad jej pytaniem — ale niewystarczająco, żebym chciał do niego wrócić. Im człowiek robi się starszy, tym mniej potrzebuje adrenaliny. Życie w cywilu dosyć mi odpowiada.

— Nie wierzę ci — rzekła prowokacyjnie. — Wyglądasz mi na faceta, który lubi, jak się dużo dzieje. — Mówiąc to, przechyliła swój kieliszek z winem i tak się nachyliła, że dzieliło nas zaledwie kilka centymetrów. Czułem jej oddech na twarzy. Pachniał miętą. — Czy mam rację? — wyszeptała ochryple i tym razem jej głos był pełen emocji. Jej ręka przesunęła się pod stołem po moim udzie od dołu w górę.

Prawdę powiedziawszy, wszelkie moje opory zniknęły w tym momencie, jeśli w ogóle istniały, w co wątpię. Szybko skończyliśmy wino, a ja zapłaciłem rachunek.

— Chodźmy do mnie — zaproponowałem, z żalem uwalniając udo od jej dotyku.

Kiedy szliśmy razem ulicą, wziąłem ją za rękę. Była ciepła, balsamiczna noc, z mijanych okiem sączyła się muzyka. Czułem się naprawdę szczęśliwy. Od wielu lat żyłem sam i wydaj e mi się, że mimo dość ożywionego życia towarzyskiego zacząłem odczuwać samotność. Aż tu nagle zjawiła się ta piękna dziewczyna. Ni stąd, ni zowąd. Czasami fortuna uśmiecha się do człowieka. Tak wtedy myślałem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że z równą łatwością wkrótce wszystko mi odbierze.

Gdy stanęliśmy w drzwiach mojego mieszkania, puściłem Leah przodem i wszedłem za nią. Naciskałem przełącznik światła, gdy wysunęła rękę i przyciągnęła mnie do siebie.

Nasz pocałunek był jak porażenie prądem, a bliskość niesłychana. Jedno obejmowało ciało drugiego z niemającą racjonalnego usprawiedliwienia niecierpliwością, tak jakbyśmy wiedzieli, że nasz czas jest policzony. Zdarliśmy z siebie ubrania i rozrzuciliśmy je po pokoju jak konfetti. Całowałem jej szyję, okrągłe, jędrne piersi, osunąwszy się na kolana, przesuwałem usta po płaskim jak deska brzuchu, wdychałem jej ciepło i upajałem się westchnieniami.

W końcu przeszliśmy do sypialni, gdzie kochaliśmy się z dziką intensywnością, która, jak mi się zdaje, zaskoczyła nas oboje. Kiedy skończyliśmy, zaspokojeni na chwilę, leżeliśmy nago, ciasno objęci, rozmawialiśmy i całowaliśmy się, dopóki namiętność znowu nas nie porwała.

W czasie drugiego odpoczynku zapytała, czy będzie mi przeszkadzało, jeżeli zapali. Powiedziałem, że nie ma problemu, wobec tego skręciła grubego jointa, którym się podzieliliśmy. To była moja pierwsza trawka od czasów Afganistanu i chociaż tam paliliśmy mocniejszą, nawet ta wystarczyła, żeby wprawić mnie w ten rodzaj nastroju, kiedy cały świat traktuje cię po przyjacielsku, a wszystko, cokolwiek powiesz lub zrobisz, ewentualnie zrobi to osoba, która ci towarzyszy, jest niewymownie śmieszne. Śmialiśmy się więc i kochaliśmy, a noc minęła o wiele za szybko, z bezwzględną nieuchronnością ziarenek piasku przesypujących się w klepsydrze.

Gdzieś nad ranem, gdy już zasypialiśmy snem zaspokojonych i wyczerpanych kochanków, pocałowałem ją w czoło i obwiodłem palcem jasną linię jej podbródka, ona zaś uśmiechnęła się jak cherubin. W tym momencie zrozumiałem z błogim przerażeniem, że ta dziewczyna staje się dla mnie kimś bardzo ważnym.

Następnego dnia leżeliśmy w łóżku do południa, a kiedy w końcu się z niego zwlekliśmy, Leah kazała się zaprowadzić z powrotem do sklepu, w którym się spotkaliśmy. Miała ochotę na piknik, więc kupiliśmy salami, oliwki, faszerowaną paprykę, ciabattę, ser taleggio i oczywiście szynkę parmeńską i poszliśmy do parku Hampstead Heath, gdzie usadowiliśmy się w słońcu, żeby to wszystko zjeść. Opróżniliśmy też butelkę chianti, aż w końcu Leah doszła do wniosku, że powinna już wracać do siebie, do Richmond.

— Muszę się trochę zregenerować do jutra, poza tym chcę wcześnie iść spać — oznajmiła.

— Czy możemy się jeszcze spotkać? — zapytałem. Jeżeli usłyszałbym „nie”, miałbym złamane serce.

Ale oczywiście nie odpowiedziała w ten sposób.

Gdyby odmówiła, nadal by żyła.

Tymczasem ona nachyliła się i pocałowała mnie miękko w usta, mówiąc:

— Bardzo bym chciała.

Odwiozłem ją do Richmond. Ledwie się pożegnaliśmy, poczułem ową dojmującą pustkę, tak dobrze znaną świeżym kochankom, kiedy muszą się rozstać choćby na krótko. Na szczęście nie musiałem długo czekać na następne spotkanie. Zatelefonowałem do niej następnego dnia rano z mojego salonu samochodowego i ustaliliśmy, że wyjdziemy gdzieś wieczorem.

To był początek związku, który z każdym dniem w ciągu ostatnich trzech tygodni stawał się coraz bliższy. Mieszkaliśmy daleko od siebie, dojazd zajmował więc wiele czasu, ale spotykaliśmy się co najmniej co drugi wieczór, a w ostatnich dniach nabierałem coraz silniejszego przekonania, że mamy przed sobą wspaniałą przyszłość. Byłem zakochany. Chciałem, żeby się do mnie przeprowadziła. Na razie o tym nie wspominałem — planowałem odczekać jeszcze parę tygodni, żeby jej nie wystraszyć — ale pragnąłem się z nią związać.

Jak pamiętam, ostatni raz widziałem Leah w środę rano, gdy opuszczała moje mieszkanie. Wybierała się do Richmond, była umówiona na wieczór z przyjaciółmi. Najwyraźniej jednak musieliśmy się wczoraj spotkać i konsekwencje tego spotkania okazały się zgubne. Dokąd poszliśmy? Co robiliśmy? I jak wylądowaliśmy na tym zadupiu, w jakiejś rzeźni, gdzie urządzono Leah krwawą jatkę?

5

Wskazany mi adres znajduje się w tej części wschodniego Londynu, której jak dotąd udaje się skutecznie opierać wszelkim próbom zmiany wizerunku, w przeciwieństwie do wielu partii East Endu, których status od końca lat osiemdziesiątych, nieustannie się poprawia. Po głównej ulicy walają się przesuwane wiatrem śmieci, budynki są przykurzone i jakby opuszczone, łącznie z tanimi barami z jedzeniem na wynos po obu stronach jezdni, przed którymi piętrzą się niesprzątnięte worki z odpadkami. Sklepy sprzedają bazarowy chłam w cenie poniżej funta za sztukę, ale większość lokali handlowych jest nieczynna — okna i drzwi są pozabijane deskami, osmalone dymem albo upstrzone graffiti i obklejone grubą warstwą afiszy. Na jednym ze skrzyżowań stoi nawet dom bez dachu i okien, który wygląda, jakby został zbombardowany w czasie nalotów na Londyn i od tamtego czasu czeka na remont. Dom, którego szukam, znajduje się przy spokojnej, rezydencjalnej ulicy, wysadzonej starymi bukami. Kiedyś musiał to być ważny trakt, ale zmęczone wille z epoki georgiańskiej od dawna nie mają już zapobiegliwych właścicieli, toteż ich biały tynk przybrał w większości odcień brudnej, poplamionej szarości.

Mijam numer 33 — nie różni się wiele od pozostałych, pod prowizorycznym zadaszeniem stoi stary ford sierra — i jadę dalej, wypatrując jakichś podejrzanych szczegółów, które mogłyby wyglądać na pułapkę.

Kiedy człowiek jest żołnierzem i ma do czynienia z wojną partyzancką, zwłaszcza tak brutalną i nienawistną jak ta w Irlandii Północnej, wykształca w sobie paranoiczne odruchy. Wyrastają mu w głowie czujki, które potrafią wykryć potencjalne zagrożenie tam, gdzie zwykły cywil nigdy niczego by się nie dopatrzył. Moje czujki ruszają się teraz ostrzegawczo, bo ulica jest zbyt spokojna, jakby martwa. Nie podoba mi się to. Pewności dodaje mi glock, który czuję w okolicy pasa, i kamizelka z kevlaru, którą zabrałem po drodze z domu. Kupiłem ją w zeszłym roku, po tym jak dealer samochodowy z Tottenham, znany mi z widzenia, został postrzelony w nogę podczas próby stawiania oporu zamaskowanym bandytom, którzy chcieli mu ukraść dwa najlepsze mercedesy. Pomyślałem, że będę ją zakładał, jeżeli zdarzy mi się zostać samemu do późna w pracy, ale zawsze okazywało się to tak niepraktyczne, że mimo trzystu funtów, które na nią wywaliłem, zbierała tylko kurz na półce. Aż do dzisiaj.

Jadę dalej i cały czas sprawdzam, czy w lusterku wstecznym lub w którymś z zaparkowanych po obu stronach jezdni aut nie zauważę kogoś, kto mnie obserwuje. Nic nie rzuca mi się w oczy.

Miejsce do parkowania znajduję w bocznej uliczce, kilkaset metrów dalej, między sfatygowanym, starym vanem a konterierem wypełnionym po brzegi śmieciami, wśród których, dziwna rzecz, leży sporych rozmiarów afrykańska rzeźba, przedstawiająca wydłużoną, wąską twarz. Przez jej środek biegnie szerokie pęknięcie i rzeźba zdaje się patrzeć na mnie złym okiem. Mam ochotę dać jej do zrozumienia, żeby nie zadawała sobie trudu, bo ktoś już rzucił na mnie zły urok.

Dochodzi kwadrans po dwunastej. Udało mi się trochę otrząsnąć z żalu i szoku, które paraliżowały mnie parę chwil wcześniej, być może dzięki temu, że znajduję się w ruchu i przynajmniej chwilowo odzyskałem kontrolę nad zdarzeniami. Próbuję odsunąć od siebie myśli o Leah. Przyjdzie na to czas później, kiedy znajdę się sam i będę miał wszystko za sobą. Na razie muszę się skoncentrować, żeby przeżyć.

Na siedzeniu obok mnie leży granatowa czapka baseballowa nowojorskich Jankesów — też zabrałem ją z domu — którą wkładam teraz na głowę. Dzielnica na pewno jest na zlecenie rady miejskiej monitorowana przez kamery i wolałbym, żeby mnie zbyt wyraźnie nie zarejestrowały. Opuszczam daszek nisko na twarz i wysiadam z auta. Parkowanie w tym miejscu jest płatne, więc wrzucam parę monet do parkometru, bo nie chciałbym się przekonać, gdy wrócę do samochodu, że założono blokadę na koła albo że go odholowano. Kolejny raz się zastanawiam, co też zawiera przesyłka, którą mam odebrać. Najbardziej oczywiste wydają się narkotyki. Niespecjalnie lubię uogólniać, ale to pasowałoby do dzielnicy. To musiałby być naprawdę superspecjalny towar, jeżeli organizatorzy zadali sobie tyle trudu, łącznie z morderstwem, po to tylko, abym przyszedł go tu odebrać. Dlatego myślę, że w neseserze może być coś innego, bardzo cennego, ale i niebezpiecznego. Ktoś chce go przejąć, ale boi się ryzykować i przychodzić po niego sam. To z kolei potwierdza moje wcześniejsze podejrzenia co do tego, że znam osobę lub grupę ludzi, dla których mam to zrobić. Wiedzą, że przy moim wytrenowaniu i doświadczeniu, w końcu jeszcze całkiem świeżym, mam więcej szans od innych na to, aby wyjść cało z trudnej sytuacji.

Idę trasą, którą tu przyjechałem. Mijam ponuro wyglądającą budę z jedzeniem o nazwie Ace Fried Chicken, a przynajmniej się domyślam, że chodzi o Ace, bo na jaskrawopomarańczowym szyldzie brakuje „c”, podobnie zresztą jak „h” w Chicken. Na chodniku przed barem zebrał się sześcioosobowy gang nastolatków w charakterystycznym stroju młodocianych przestępców — naciągnięty na głowę kaptur i wielgachne buty sportowe. Dzień jest ciepły i słoneczny, musi już być ze dwadzieścia pięć stopni, oni jednak chowają swoje twarze, co oznacza, że nie są to grzeczni chłopcy. Kilku z nich opiera się o rowery górskie; śmieją się i wygłupiają, zajadając tłuste żarcie. Mój wzrok krzyżuje się ze wzrokiem jednego z nich — nie ma pewnie więcej niż szesnaście lat, ale jest duży jak na swój wiek — a on taksuje mnie spod kaptura jak drapieżnik, który ocenia potencjalną ofiarę. Dość długo wytrzymuję jego spojrzenie z całkowitą obojętnością, a przy okazji zwalniam trochę kroku, aby wiedział, że nie dam się zastraszyć. Mowa ciała mówi wszystko. Zachowaj swobodę i pewność ruchów, a także nieprzesadzoną nonszalancję, a potencjalny agresor wyczuje, że się nie boisz, i raczej zostawi cię w spokoju. Z tym chłopakiem i jego koleżkami jest podobnie. Postanowili mnie zignorować; znowu spokojnie jedzą i dowcipkują. Ulice są pełne potencjalnych ofiar, znacznie ode mnie łatwiejszych.

Zatrzymuję się pod numerem 33. Wszystkie okna są zamknięte, dom wygląda na opuszczony. Już zamierzam zadzwonić, gdy powstrzymuje mnie klakson samochodu. Odwracam się i widzę niskiego, pomarszczonego białego mężczyznę siedzącego za kierownicą starej sierry. Kościstą ręką daje mi znak, żebym się zbliżył.

Podchodzę i nachylam się do otwartego okna.

— Kto ty jesteś? — pyta głosem, który jakimś cudem jest jednocześnie piskliwy i głęboki, jakby należał do dwunastolatka będącego nałogowym palaczem. Na dodatek mówi najprawdziwszym cockneyem, co daje w rezultacie bardzo dziwny dźwięk.

— Jestem Bone — przedstawiam się nazwiskiem, które kazano mi podać. — Przyszedłem po neseser.

Ogląda mnie od stóp do głów jasnymi, nabiegłymi krwią oczyma, uważnie, ale bez emocji. Ja też na niego patrzę, myśląc sobie, że od dawna nie spotkałem człowieka o tak dziwnym wyglądzie. Jego twarz, częściowo zasłonięta długimi, prostymi włosami w mysim kolorze, przez które prześwitują plamy różowej skóry, jest szczupła i poorana głębokimi zmarszczkami. Ostatecznie nie potrafię określić jego wieku. Ten facet może mieć zarówno czterdzieści, jak i sześćdziesiąt lat, chociaż w żaden sposób nie da się o nim powiedzieć, że jest dobrze zakonserwowany. Ma na sobie tani brązowy garnitur śmierdzący kulkami antymolowymi i wyblakły T-shirt fana Iron Maiden, kiedyś pewnie czarny, ale teraz szary jak jego skóra.

— Przyszedłeś w niewłaściwe miejsce — mówi.

Odnotowuję, że wcale nie jest spocony, chociaż z wnętrza samochodu bucha gorące powietrze.

— Czy w takim razie powiesz mi, gdzie jest właściwe miejsce?

— Co jest w tej teczce? — pyta, wpatrując się w neseser, który trzymam w ręce.

— A czy ty masz teczkę, po którą ja przychodzę?

Wykrzywia twarz w nieprzyjemnym uśmiechu, odsłaniając przy okazji dwa rzędy pokrytych kamieniem zębów, jakby żywcem zdjętych z plakatów, które w przychodni stomatologicznej ilustrują stan „przed”.

— Tu jest forsa, tak?

— Masz teczkę, po którą przychodzę, czy nie?

— Nie mam — mówi w końcu, kręcąc powoli głową. — Ktoś inny ma. Zaprowadzę cię do niego.

Cofam się, gdy otwiera drzwi i wolno wychodzi z samochodu.

— Czy ty się jakoś nazywasz? — pytam.

— Możesz mi mówić Sellman — odwraca się i daje znak, żebym szedł za nim.

Teraz widzę, że ma najwyżej metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, a gdy zaczyna iść, okazuje się, że powłóczy prawą nogą. W ogóle nie jest to najwytworniejszy mężczyzna, jakiego w życiu spotkałem. Na jego plecach, pod marynarką, zauważam charakterystyczne wybrzuszenie, świadczące o tym, że jest uzbrojony, a jak podejrzewam, takich facetów bardzo bawi, kiedy ktoś ich nie doceni, a oni potem mogą mu pokazać, co potrafią.

Idziemy w milczeniu i widzę, że Sellman cały czas rozgląda się na lewo i prawo i wszystko rejestruje. W naszym kierunku zmierza dwoje skośnookich dzieci w muzułmańskich strojach i modlitewnych czapeczkach. Rozmawiają z ożywieniem, zupełnie nie zwracając na nas uwagi, ale Sellman odprowadza ich wzrokiem, żeby sprawdzić, czy to na pewno zwykli przechodnie.

— Ostrożności nigdy za wiele — rzuca raczej do siebie niż do mnie.

Nie zadaję sobie trudu, żeby mu odpowiedzieć.

Po przejściu około pięćdziesięciu metrów zatrzymujemy się przy narożnym domu, który ze swoją odchodzącą od ścian farbą i wypaczonymi oknami jest chyba w jeszcze gorszym stanie niż inne. Pod zadaszeniem stoi oblepiony brudem kontener, wypełniony po brzegi rupieciami i workami cuchnących odpadków. Zaniedbany teren przy domu porastają wybujałe chwasty i pokrzywy.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmia Sellman. Wyjmuje z kieszeni telefon i wskazuje mi gestem zniszczone drzwi frontowe. Przyglądam się, jak szybko wybiera numer i rozmawia. Zawiadamia kogoś, że już jesteśmy i że zjawiłem się sam, ale kiedy popycha drzwi, przy których odezwał się brzęczyk, jeszcze raz sprawdza ulicę.

— Tędy — mówi, prowadząc mnie przez obskurny korytarz, którego ściana nosi ślady ognia. Wchodzimy na drugie piętro po krzywych, nieprzykrytych żadną wykładziną schodach.

— Przyjemne miejsce — podsumowuję po tym, jak nadziałem się butem na wystający z gołej deski gwóźdź.

— Całkowicie wystarcza do tego, do czego go potrzebujemy — odpowiada mi tym swoim dziwnym, piskliwym głosem.

Budynek jest podzielony na osobne mieszkania, chyba wszystkie puste. U szczytu schodów wąskie przejście prowadzi do pojedynczych drzwi. Sellman puka trzy razy, czeka chwilę, i znowu puka trzy razy. Po sekundzie słychać szczęk dwóch kolejno otwieranych zamków i drzwi uchylają się na jakieś dziesięć centymetrów. Zza grubego łańcucha spogląda na nas olbrzymia, ogolona głowa, która przypuszczalnie wyrasta z równie olbrzymiego korpusu. Łańcuch opada i drzwi otwierają się na tyle szeroko, abyśmy mogli wejść.

Sellman staje z boku. Znajdujemy się w dużym, zagraconym pokoju. Wszystkie żaluzje są spuszczone, jedynym źródłem światła jest duży telewizor stojący w kącie. Akurat leci jeden z tych nudnych programów o nieruchomościach, których mnóstwo nadają w ciągu dnia. Dźwięk jest tak ściszony, że właściwie niczego nie słychać. W różnych punktach pokoju rozstawiono trzy wentylatory, ale nie ma to wpływu na panującą tu duchotę.

Po mojej prawej ręce stoi ogolony mężczyzna, który nas wpuścił. Ma chyba ze dwa metry wzrostu i wydaj e się, że wszerz tyle samo. Jest ubrany w dżinsy i ciasny podkoszulek. Z kabury pod pachą wystaje mu pistolet, jak u amerykańskiego policjanta. Gapi się na mnie, ale go ignoruję.

Tuż obok mnie po lewej stoi Sellman, a za nim, naprzeciwko wpółotwartych drzwi, które prowadzą w głąb mieszkania, trzeci mężczyzna. Wzbudza respekt, mimo że nie jest zbyt masywny, i patrzy na mnie z profesjonalną wrogością. Ma brązowe, długie do ramion włosy, ostrzyżone w stylu, który mniej więcej w połowie lat osiemdziesiątych wylansowali stadionowi chuligani i o którym od tamtego czasu nie pamięta już nikt, kto choć trochę stara się nadążyć za modą. Jest ubrany w fioletowy, powyciągany garnitur i białą koszulę rozpiętą o co najmniej dwa guziki za dużo. Uzupełnienie tego starego stylu stanowi gruby złoty łańcuch na szyi i obfite owłosienie torsu, widoczne za sprawą rozpiętych guzików. Facet wygląda jakby żywcem wzięty z Policjantów z Miami.

W głębi pokoju jest jeszcze czwarty mężczyzna. Siedzi za stołem obok jednego z wentylatorów, naprzeciw drzwi. Nie widzę wyraźnie jego twarzy w panującym półmroku, ale od razu mogę powiedzieć, że to on jest tu szefem. Zaraz zresztą potwierdza moje odczucie, rzucając Sellmanowi i jego kompanowi z ogoloną głową rozkaz przeszukania mnie.